Czynnik królika - Antti Tuomainen - ebook + audiobook + książka

Czynnik królika ebook i audiobook

Antti Tuomainen

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Antti Tuomainen powraca z pierwszą częścią trylogii, której skazaną na sukces ekranizację przygotowuje spółka Amazon Studios. W roli głównej zagra Steve Carrell!

Starannie uporządkowane życie matematyka ubezpieczeniowego wywraca się do góry nogami, gdy niespodziewanie jest zmuszony zwolnić się z pracy i dziedziczy park rozrywki… z całą masą towarzyszących temu kłopotów.

Najinteligentniejszy pisarz Finlandii, od wielu lat okupujący szczyt tamtejszej listy bestsellerów. Okrzyknięty najzabawniejszym powieściopisarzem europejskim. Nominowany do wielu  prestiżowych europejskich nagród, m.in. Szklanego Klucza, CWA International Dagger, Prix du Polar Européen oraz Last Laugh Award.

Jego Mała Syberia została uznana przez „The Times” za jedną z najlepszych książek ostatnich pięciu lat, otrzymała też Nagrodę Petrona jako najlepsza skandynawska powieść kryminalna 2020 roku.

Co sprawia, że życie jest doskonałe? Matematyk ubezpieczeniowy Henri Koskinen zna odpowiedź na to trudne pytanie, ponieważ oblicza wszystko z dokładnością do entego miejsca po przecinku.

Ale któregoś dnia po raz pierwszy styka się z czymś, czego nie potrafił przewidzieć. Dziedziczy po bracie park rozrywki, w którym zatrudnieni są osobliwi pracownicy i który ma spore problemy finansowe. Te najpoważniejsze wynikają z wysokich pożyczek zaciągniętych u szemranych typów – ludzi bardzo nieprzyjemnych – którzy domagają się natychmiastowej spłaty długu. I mają swoje wypróbowane metody ich  sciągania.

Jakby tego było mało, Henri poznaje w parku rozrywki Laurę, malarkę, której radosne usposobienie i chaotyczny styl życia wprawiają go w osłupienie. Kiedy nękający go gangsterzy dokładają wszelkich starań, żeby wyegzekwować zaciągnięte przez jego brata długi, a znajomość z Laurą coraz bardziej się rozwija, Henri staje w obliczu sytuacji i emocji, których nie da się zapisać w jego arkuszach kalkulacyjnych…

Zwalający z nóg poczuciem humoru, porywający, a zarazem… po ludzku ciepły thriller, pełny napięcia i dający próbkę tego, jak cieszyć się pięknem i nieprzewidywalnością życia.

Thriller z elementami czarnej komedii, których nie powstydziłby się sam Nabokov.

„Telegraph”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Lektor: Maciej Więckowski
Oceny
4,1 (93 oceny)
42
26
15
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakprzezokno

Dobrze spędzony czas

Próbowałam, próbowałam i przekonałam się! Humor autora jest bardzo specyficzny i mam wrażenie, że trzeba go po prostu polubić. Ta książka była naprawdę nie dość, że ciekawa, chociaż zagadka nie była jakoś bardzo skomplikowana, to jeszcze naprawdę z humorem. To taki bardzo specyficzny rodzaj śmiechu, podszytego trochę niezręcznością. Typowy czarny humor, gdzie niby nie powinnismy się śmiać. Do bólu racjonalny główny bohater tworzy wokół siebie dosyć komiczne sytuacje, których on sam zupełnie nie rozumie (biorąc wszystko matematycznie poważnie), co jeszcze bardziej podbija cały komizm. Bawiłam się przy tej książce naprawdę dobrze jednoczenie chłonąc zagadkę, czując napięcie, będąc ciekawą jak to wszystko się potoczy. Moim zdaniem najlepsza książka tego autora.
30
rafinat
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo na tak! Czekam na kolejne części. Lektor Więckowski zna się na robocie!
20
Malachinka

Dobrze spędzony czas

Bardzo zabawna i wciągająca. Lubię tego autora🍀 lektor wspaniale czytał książkę. Szkoda, że książka nie została przetłumaczona z fińskiego :/
20
Antrope

Nie polecam

Ciągnie się jak flaki z olejem, rozprawa filozoficzna nad samym sobą. Nie ma właściwie nic wspólnego z sensacja, ble, ble, ble.
21
limeryk

Dobrze spędzony czas

Inna niż kryminały, które ostatnio czytałam. Trochę bardziej jak film akcji.
10

Popularność




Karta tytułowa

Fiński tytuł oryginału:

JÄNISKERROIN

Angielski tytuł przekładu:

THE RABBIT FACTOR

Copyright © Antti Tuomainen 2020 All rights reserved Published by agreement with Salomonsson Agency

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Mark Swan

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Justyna Nawrocka

Zdjęcia na okładce: 1000SHADES/Shutterstock (postać mężczyzny); Chaiyoot Wilipun/Shutterstock (królik)

ISBN 978-83-6775-755-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

PIERWSZA CZĘŚĆ TRYLOGII NAJINTELIGENTNIEJSZEGO – I NAJBARDZIEJ ZABAWNEGO – PISARZA FINLANDII.

ZDOBYWCY SZKLANEGO KLUCZA I WIELU INNYCH PRESTIŻOWYCH NAGRÓD.

Przygotowywana przez Amazon Studios ekranizacja powieści, ze Steve’em Carellem, jest po prostu skazana na sukces!

Wiedzieliście, że wszystko można z dużym prawdopodobieństwem obliczyć: jak długo będziecie żyć, jaką macie szansę na to, że podpalicie własny dom, wrzucając żar z grilla do śmieci, albo że w sylwestra strzelicie sobie fajerwerkiem w oczy?

Henri Koskinen, pracujący w firmie ubezpieczeniowej matematyk, mógłby wam przedstawić dokładne wyliczenia na każdą okoliczność.

Ale kiedy otrzymuje w spadku po bracie park rozrywki – a ściślej mówiąc, park przygody – analizy statystyczne na nic się nie zdają. Życie Henriego staje na głowie. Nie dość, że musi zapanować nad personelem – przedziwną galerią postaci – to ścigają go za długi brata bardzo niebezpieczni ludzie.

Jeśli w całym tym chaosie mogą mu się do czegoś przydać matematyka i analityczny umysł, to właściwie tylko do liczenia trupów.

ANTI TUOMAINEN

Fiński pisarz, autor dziesięciu powieści kryminalnych. Zanim poświęcił się karierze literackiej, pracował w agencjach reklamowych jako copywriter. Debiutował w 2006 r., a międzynarodowy rozgłos przyniosła mu wydana pięć lat później powieść Uzdrowiciel, nominowana m.in. do prestiżowej skandynawskiej Nagrody Szklanego Klucza.

Powieść Czarne jak moje serce została uznana przez fińskich czytelników za najlepszy kryminał dekady, a Człowieka, który umarł nominowano do trzech ważnych europejskich nagród literackich: Prix du Polar Europeen, Petrona Award i Last Laugh Award.

Czynnik Królika, początek pierwszej w karierze Tuomainena trylogii, jest obecnie ekranizowany przez Amazon Studios, a w roli głównej zagra Steve Carell.

Tego autora

UZDROWICIEL

CZARNE JAK MOJE SERCE

KOPALIŚMY SOBIE GRÓB

CZŁOWIEK, KTÓRY UMARŁ

NAJGORĘTSZA PLAŻA W FINLANDII

MAŁA SYBERIA

CZYNNIK KRÓLIKA

Dziękuję wszystkim znajomym, których znam z imienia

TERAZ

SPOGLĄDAM KRÓLIKOWI W OKO i nagle gasną światła.

W lewej dłoni ściskam tubkę przemysłowego kleju, w prawej śrubokręt i nasłuchuję.

W półmroku królik wydaje się rosnąć. Pęcznieje mu głowa, wytrzeszczają się oczy, końce uszu uciekają w górę i nikną w mroku, przednie zęby krzywią się jak ciosy słonia. Trzymetrowa figura potężnieje w ułamku sekundy; wygląda na dwa razy wyższą, dwa razy szerszą i znacznie groźniejszą, jakby strzegła tej ciemności. I odnoszę wrażenie, że patrzy na mnie jak na smakowitą marchewkę.

Oczywiście to wszystko nieprawda. Ogromny niemiecki królik jest zrobiony z plastiku osadzonego na metalowym szkielecie.

Hala jest wielką, wysoką i pustą przestrzenią. Fun-Landia. Wciąż czuć tu zapach dziecięcych harców i fast foodu; można odnieść wrażenie, że całe ubranie przesiąka aromatami słodkich wypieków.

Stoję między Ślizgaczem a Lokomotywą z Komodo i czekam. Drabina obok mnie rzuca długi cień na podłogę. Do środka sączy się blask lampy nad głównym wejściem, a liczniejsze i większe światełka maszynerii rozstawionych po całej hali karuzeli mrugają. Powstaje gęsta, mglista poświata, przetykana zielenią napisu WYJŚCIE oraz pomarańczowymi i czerwonymi punkcikami lampek czuwania i zasilania.

Jeszcze niedawno w takiej sytuacji zakładałbym, że światła zgasły z powodu przerwy w dopływie prądu albo problemu technicznego z instalacją oświetlenia. Ostatnie zdarzenia nauczyły mnie jednak, że to, co kiedyś według zasad rachunku prawdopodobieństwa wydawało się przypuszczalne, najczęściej nie mieści się w granicach możliwości. I odwrotnie: to, co kiedyś mogłem wykluczyć za pomocą prostego obliczenia współczynników prawdopodobieństwa i analizy ryzyka, dziś jest częścią mojego życia.

Kroki. Nie wiem, dlaczego nie usłyszałem ich wcześniej.

Ostatni klienci wyszli z hali godzinę temu. Ostatnia osoba z personelu trzydzieści minut później.

Od tego czasu pracowałem samotnie, sprawdzałem karuzele i maszyny, przeczołgałem się nawet przez Truskawkowy Labirynt, w gumowych rękawiczkach, bo dzieci zostawiają w labiryncie przeróżne rzeczy, od jedzenia przez części ubrania po zawartość pieluch. Wspinałem się na mnóstwo platform, galerii i przejść, posprzątałem Tunel Duchów i wyczyściłem większość Żółwiochodów, sprawdziłem, czy pnącza w Zamku Harców nie splątały się i są w pełni sprawne, dobrze umocowane na masztach i gotowe na jutrzejszą wizytę armii małych Tarzanów o lepkich rączkach. A potem zająłem się zepsutym królikiem. Nie rozumiem, jak komuś udało się utrącić mu prawe ucho. Nasady uszu znajdują się na wysokości dwóch i pół metra. Przeciętny wzrost naszych klientów wynosi około stu dwudziestu centymetrów, a mediana jest jeszcze niższa.

Z pewną dozą precyzji ustalam, że kroki dochodzą z okolicy kawiarenki Kręcone Ciacho. Ktoś stara się poruszać jak najciszej, ale uniemożliwia mu to potężne cielsko.

Przesuwam się parę metrów w bok, a potem robię kilka szybkich kroków w stronę Zamku Harców. W tym momencie po raz pierwszy udaje mi się zobaczyć intruza. Zwalisty mężczyzna w ciemnym ubraniu bardzo ostrożnie stawia każdy krok. Chyba szuka mnie u stóp królika, ale zdążyłem się już schronić w cieniu garażu Żółwiochodów. Cofam się dalej, w kierunku bram Zamku Harców, skąd prowadzi przejście za Sekretny Wodospad. Oczywiście wodospad nie jest prawdziwy – to ścianka wspinaczkowa zrobiona z niebieskich lin. Kiedy tam dotrę, będę miał zupełnie inny kłopot, a mianowicie jak wydostać się z Zamku Harców. Nie zamierzam jednak próbować ucieczki jednym z Żółwiochodów, które osiągają prędkość dziesięciu kilometrów na godzinę.

Tymczasem mężczyzna przystanął przed królikiem. Widzę go z profilu, a lampa awaryjna nad głównym wejściem oświetla go od tyłu, tworząc wokół ogolonej czaszki zjadliwie zieloną aureolę. Mężczyzna trzyma coś w prawej dłoni. On i królik są jakieś dwadzieścia metrów ode mnie. Wejście do Zamku Harców mam na godzinie dziesiątej, w odległości około siedmiu metrów. Bezszelestnie robię kilka kroków. Gdy mam za sobą połowę drogi, mężczyzna nagle się odwraca. Na mój widok unosi rękę.

Nóż.

Lepsze to niż pistolet. Niewątpliwie. Mimo to nie zamierzam obliczać poszczególnych współczynników prawdopodobieństwa.

Daję nura do Zamku Harców. Pokonuję pierwszą część – chybotliwe schodki – i słyszę za sobą nieznajomego. Nie woła, żebym się zatrzymał, nie wrzeszczy. Przyszedł mnie zabić. Pomieszczenie z pochyłymi podłogami jest wyposażone w poręcze, które pomagają mi się poruszać. Ucieczka okazuje się trudniejsza i wolniejsza, niż się spodziewałem. Przez dwa plastikowe okna przenika trochę światła. W wejściu ukazuje się ścigający mnie zbir. Przystaje, być może po to, by ocenić sytuację. A potem rusza za mną. Wolną ręką łapie się poręczy, żeby nabrać rozpędu, i zaciska na niej palce jak na sztandze. To działa, więc zaczynam wątpić w swój plan.

Dopadam do drzwi, wchodzę w obrotowy Tunel Fikołków długości metra i natychmiast padam na prawy bok. Rura kręci się, jakby była oddzielnym elementem, zupełnie niezależnym od reszty. Parę razy tracę równowagę, zanim udaje mi się stanąć na czworakach. Pełznę w stronę wylotu tunelu, ale gdy wchodzi do niego zwalisty drab, całe moje balansowanie zdaje się na nic. Nie jestem w stanie nawet klęczeć, podpierając się dłońmi. Słyszę, jak napastnik obija się o ściany i dno tunelu. Nie krzyczy. Dźwięk, jaki z siebie wydaje, bardziej przypomina głośne parskanie czy pomrukiwanie. Obracamy się w rurze jak dwaj pijani beznodzy kumple.

Dogania mnie.

Udaje mi się dotrzeć na koniec tunelu, pełznę jeszcze metr, potem drugi, aż wreszcie gramolę się na nogi. Świat kołysze się i wiruje; mam wrażenie, jakbym zmagał się z nawałnicą. Podchodzę do atrakcji, która nazywa się po prostu Stopnie. Te niskie kolumny, których wierzchołki są przeznaczone dla znacznie mniejszych stóp niż moje, mają do odegrania ważną rolę w moim planie. Dlatego wciąż mam w dłoni tubkę superkleju. Napastnik usiłuje utrzymać równowagę i porusza się wolniej, więc klej będzie skuteczniej przytrzymywał podeszwy jego butów.

Chwiejnym krokiem idę dalej, zostawiając za sobą ślad kleju. Kolumny wyglądają jak zawieszone w powietrzu gdzieś między pierwszym a drugim piętrem głównej hali. Tu jest jaśniej – jakby wszystkie światła punktowe w pomieszczeniu połączyły się, żebym wiedział, gdzie stawiam stopy. Czuję się jak linoskoczek balansujący w nocy rozjaśnionej blaskiem gwiazd. Staram się trzymać Stopni. Pod spodem nie czyha żadne niebezpieczeństwo, czeka tylko głębokie morze miękkiej gąbki. Upadek jednak fatalnie spowolniłby moją ucieczkę. Oglądam się przez ramię i widzę…

…nóż.

W tym momencie na widok ruchu ręki nieznajomego przypominam sobie, że nóż nie jest przeznaczony wyłącznie do walki wręcz. Można też…

…nim rzucać.

Ostrze przecina powietrze. Uchylam się tak szczęśliwie, że nie przebija mi serca. Czuję tylko draśnięcie na lewym ramieniu, ale nie ukłucie. Upuszczam tubkę kleju. Z wewnętrznej kieszeni kurtki mężczyzna wyjmuje drugi nóż. Pędzę w kierunku Flippera. W tym momencie zbir po raz pierwszy się do mnie odzywa.

– Stój! – krzyczy. – Ostrzegam cię! Chcę ci pokazać…

Jego argumentacja mnie nie przekonuje. Wbiegam do sali Flippera. W ciemności wpadam na miękki gumowy słupek, potem na drugi. W następny uderzam skaleczonym ramieniem. Ból przeszywa całe ciało i niemal rzuca mnie na kolana. Jestem ludzką kulą w zaciemnionym flipperze naturalnej wielkości. Jedyne światło wpada przez drzwi. Środek pomieszczenia tonie w nieprzeniknionym mroku. Pozytywna strona mojego położenia jest taka, że celny rzut drugim nożem w tym gąszczu barier wydaje się niemożliwy. Wyciągam przed siebie prawą rękę, a łapy flippera miotają mną między słupkami a gumowymi ścianami. Kierując się w stronę światła, cały czas słyszę, jak urządzenie rzuca ścigającym mnie mężczyzną tam i z powrotem, i liczę na to, że klej na butach utrudni mu pościg.

Docieram do wodospadu i wślizguję się między linami do wnęki drzwi prowadzących do magazynu. Z kieszeni spodni wyciągam klucze. Klucz obraca się w zamku, ale drzwi nie chcą się otworzyć. Szarpię klamkę, po chwili uświadamiam sobie jednak, co się stało. Zmieniono wszystkie zamki tak, by dało się je otwierać jednym kluczem. Tylko dlaczego zrobiono to akurat dzisiaj i dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?

Wracam do wodospadu i przechodzę przez kaskadę. Widzę, że mężczyzna stoi na platformie naprzeciwko mnie i odkleja od podeszwy kawałek wykładziny. Robię jedyną możliwą rzecz: biorę rozbieg i skaczę. Spadam lotem nurkowym i z hukiem ląduję na zjeżdżalni. Ból jest tak okropny, że z ust wyrywa mi się krzyk. Zjeżdżam krętą blaszaną rynną. Przez całą drogę w dół rana na mojej ręce dotkliwie uświadamia mi odchylenia siły grawitacji. Zjazd i ból tworzą połączenie nie do przyjęcia, jak rower bez siodełka – jakoś dojedziesz do końca, ale siadanie nie wchodzi w grę.

Na dole spadam na miękką matę i wstaję zbity z tropu. Ze zjeżdżalni nie dochodzą żadne odgłosy. Napastnik na pewno do niej nie wskoczył. Nie widzę górnych platform, ale zakładam, że wciąż tam jest.

Jeszcze raz okrążam cały Zamek Harców, a potem biegnę z powrotem do królika, za którym jest wyjście. To długa droga, lecz nie mam innych możliwości. Klucze, które mam, nie będą już pasowały do żadnych drzwi, a te wejściowe można otworzyć od wewnątrz bez klucza. Zatrzymuję się przy ostatnim rogu, wyglądam zza niego i nasłuchuję. Niczego nie widzę ani nie słyszę.

Rzucam się sprintem prosto w stronę królika. Biegnę, biegnę i gdy jestem parę kroków od celu, zza królika wyłania się wielki, barczysty mężczyzna. Dopiero po ułamku sekundy uświadamiam sobie, co widzę. Można łatwo wyjaśnić, jak udało mu się tu dostać tak szybko i cicho: przypadkiem lub celowo okleił sobie podeszwy kwadratowymi kawałkami gąbki. Zeskoczył z platformy, a miękka warstwa wytłumiła jego kroki.

Wzbiera we mnie złość.

Biegnę dalej. Myślę tylko o króliku. Wpadam na niego z impetem i przewracam go na zbira. Wszyscy padamy na betonową podłogę. Mężczyzna i ja w tym samym momencie dostrzegamy, że leżymy obok siebie. On reaguje pierwszy. Gdy udaje mi się częściowo wyswobodzić, atakuje mnie nożem. Ostrze kaleczy mnie w udo i trafia w panele podłogowe pod nami. W ten sposób przygważdża mnie do podłoża. Nie mogę się ruszyć. Krzyczę i rozpaczliwie wymachując rękami, łapię pierwszą rzecz, jakiej udaje mi się dosięgnąć.

Ucho królika.

Znowu odpadło.

Chwytam gigantyczne ucho i walę nim na oślep, mierząc w stronę napastnika. Broń w coś trafia. Wstaję i rozrywam spodnie. Zbir znowu sięga do kieszeni kurtki. Ciekawe, trzeci nóż? Nie, to by było za dużo. Działam, zanim zdąży nim rzucić albo zadać mi cios. Walę jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze.

Wypuszczam ucho z rąk. W holu wejściowym jest pusto i cicho. Słyszę tylko własny zdyszany oddech. Rozglądam się. Hala wygląda inaczej.

Park przygody dla całej rodziny.

Nagle trudno mi sobie przypomnieć splot okoliczności, w którego wyniku zostałem człowiekiem odpowiedzialnym za to miejsce. To i wiele innych rzeczy – wszystko wydaje się nagle nieprzewidywalne, poza wszelką kontrolą.

Jestem aktuariuszem.

Z reguły nie prowadzę parków przygody, a już na pewno nie tłukę ludzi na śmierć gigantycznymi uszami plastikowego królika.

Jak jednak wspomniałem, od pewnego czasu moje życie wymyka się rachunkowi prawdopodobieństwa.

TRZY TYGODNIE I PIĘĆ DNI WCZEŚNIEJ

1

KANNELMÄKI WE WRZEŚNIU. NIE znam piękniejszego miejsca. Płomiennie pąsowe liście i najbardziej konkurencyjne ceny domów w Helsinkach.

Poranek na przedmieściu przyniósł zapach jesieni – udowodniono naukowo, że tutejsze powietrze jest najbardziej rześkie w mieście. Na powierzchni dużych liści w różnych odcieniach czerwieni i żółci drżały krople rosy, mieniące się w świetle wschodzącego słońca niczym lekkie jak piórko lusterka. Stojąc na balkonie mojego mieszkania na czwartym piętrze, znowu uświadomiłem sobie, że jestem w absolutnie właściwym miejscu i nic na świecie nie zmusi mnie do zmiany tego zdania.

Okolica wokół stacji kolejowej Kannelmäki jest najefektywniej zaprojektowaną częścią Helsinek. Od drzwi domu na stację miałem dwie i pół minuty szybkim marszem. Pociąg miejski dowoził mnie do pracy w Pasili w ciągu dziewięciu minut, a raz w miesiącu jechałem trzynaście minut do kina w centrum. Dzięki bliskości centrum miasta mieszkania w Kannelmäki są warte swojej ceny i dobrze je zaprojektowano, stawiając na funkcjonalność i świetne wykorzystanie powierzchni. Nie było w nich żadnych elementów dekoracyjnych, niczego zbędnego.

Domy zbudowano w połowie lat osiemdziesiątych, w czasach optymalnego i racjonalnego rozumowania. Niektórzy twierdzili, że ta część miasta jest nijaka, wręcz przygnębiająca, ale może dlatego, że widzieli tylko fasadę, kanciastą powtarzalność i ogólną szarość dzielnicy, co samo w sobie było mistrzowskim osiągnięciem uniformizacji. Popełniali jednak typowy dla ludzi błąd: nie przeprowadzali szczegółowych obliczeń.

Bo – wiem to z doświadczenia – właśnie obliczenia mówią nam, co jest piękne, a co nie.

Kannelmäki jest piękne.

Jeszcze raz głęboko odetchnąłem i wróciłem do środka. W przedpokoju włożyłem buty i kurtkę. Zasunąłem zamek, zostawiając odrobinę luzu pod szyją. Mój krawat imponował równym i proporcjonalnym węzłem. Spojrzałem w lustro i rozpoznałem mężczyznę, który z niego spoglądał. W wieku czterdziestu dwóch lat miałem w głębi duszy tylko jedno pragnienie.

Chciałem, by wszystko było sensowne.

MATEMATYKA AKTUARIALNA TO DYSCYPLINA łącząca matematykę i analizę statystyczną w celu oceny prawdopodobieństwa – albo ryzyka – każdej ewentualności, żeby określić wysokość składki ubezpieczeniowej korzystnej pod względem finansowym z punktu widzenia ubezpieczyciela. Taka definicja, jak wiele innych oficjalnie brzmiących, a więc z założenia nudnych sformułowań, wydaje się trudna do zrozumienia. A nawet jeśli nie wydaje się trudna, niewiele osób zwraca uwagę na jej ostatni człon, a tym bardziej nie zastanawia się nad znaczeniem słów „korzystna pod względem finansowym”.

Firmy ubezpieczeniowe istnieją po to, by przynosić zysk, który dochodzi nawet do trzydziestu procent, jeśli chodzi o ubezpieczenia od wypadków. Niewiele przedsiębiorstw osiąga dochody takiej wysokości dzięki sprzedaży jednego produktu. Firmom ubezpieczeniowym udaje się to jednak, bo wiedzą, że ludzie nie mają innego wyjścia. Można się nie ubezpieczać – każdemu wolno podejmować własne decyzje – ale w sumie większość ludzi decyduje się wykupić polisę przynajmniej na dom. Ubezpieczyciele wiedzą też, że ludzie są mało odporni i że ich talent do pakowania się w kłopoty znacznie przewyższa zdolności innych gatunków. Dlatego też od jakiegoś czasu firmy ubezpieczeniowe na całym świecie obliczają, jak często w przyszłym roku ludzie będą tracić równowagę i przewracać się we własnym ogrodzie, jak często będą wkładać przedmioty różnej wielkości i kształtu do różnych otworów ciała, jak często będą wrzucać tlący się węgiel z grilla do kosza na śmieci, zderzać się ze sobą na nowiutkich skuterach wodnych, sięgać na najwyższą półkę, by znaleźć coś za rzędem szklanych wazonów, po pijanemu opierać się o nóż do sushi i jak często będą puszczać sztuczne ognie we własne oczy i oczy innych…

Dzięki temu ubezpieczyciele wiedzą dwie rzeczy: po pierwsze, że ludzie w zasadzie muszą kupować polisy; po drugie, że niektórzy z klientów, lekceważąc dobre rady, bez wątpienia się podpalą. Pole działania aktuariuszy rozciąga się właśnie między tymi dwoma czynnikami – między, powiedzmy, długopisem a zapałką. Mamy dopilnować, by mimo konieczności zrekompensowania cierpień niedoszłemu samobójcy, który próbował dokonać samospalenia, firma zarobiła na jego ubezpieczeniu, a także na sprzedaży polis wielu innym.

Tam właśnie było moje miejsce, między zatemperowanym ołówkiem a buchającym ogniem.

Pracowałem w dzielnicy Vallila. Wiosną zeszłego roku ukończono budowę nowego biurowca przy Teollisuuskatu i nasza firma przeniosła się do niego, zanim jeszcze wyschła farba. Gdy co dzień rano przychodziłem do biura na planie otwartym, zawsze czułem złość i rozczarowanie, jakbym nosił w sobie bryłę lodu, która nie chciała stopnieć: straciłem swój gabinet. Zamiast własnego gabinetu miałem teraz stanowisko pracy.

Sama nazwa powiedziała mi wszystko, co chciałem wiedzieć. Moje „stanowisko” było po prostu wąskim i ciasnym kawałkiem blatu na końcu długiego biurka. Przed nim stało identyczne. Za plecami miałem okno, a naprzeciw mnie siedział Miikka Lehikoinen, młodszy aktuariusz, który regularnie raczył mnie niekończącymi się anegdotami z grillowania. Siedzący po mojej lewej ręce Kari Halikko, młodszy analityk ryzyka, co chwilę bez powodu chichotał. Widocznie reprezentowali nowe pokolenie profesji aktuariuszy.

Nie lubiłem ich, podobnie jak nie lubiłem biura na otwartym planie. Otaczało mnie za dużo hałasu, za dużo szczegółów rozpraszających uwagę, za dużo banałów. Ale przede wszystkim było tam pełno ludzi. Nie przepadałem za rzeczami, które najwyraźniej lubili inni: za spontanicznymi rozmowami, nieustannymi prośbami o rady i ich udzielaniem, ciągłym i marnym dowcipkowaniem. Nie rozumiałem, co to wszystko ma wspólnego z trudnymi obliczeniami prawdopodobieństwa. Przed przeprowadzką do nowej siedziby próbowałem tłumaczyć, że nasze biuro to dział kontroli ryzyka, nie Disneyland, ale moja argumentacja chyba nie wywarła wpływu na decydentów.

Spadła mi wydajność. Mimo to nie popełniałem błędów – w odróżnieniu od prawie wszystkich pozostałych. Ale pracę znacznie utrudniał mi bezustanny potok bezsensownej paplaniny, skupionej wokół stanowiska pracy Halikka.

Halikko śmiał się ze wszystkiego i większość czasu spędzał na oglądaniu filmików przedstawiających tyłki skoczków wzwyż, idiotyczne konkursy śpiewu albo ludzi z dziwnymi zwierzętami. Wszyscy się śmiali, jeden klip płynnie przechodził w następny, a Halikko rżał i rechotał. Uważałem to za niestosowne zachowanie jak na specjalistę od analizy ryzyka.

Drugą osobą zakłócającą spokój w pracy był Lehikoinen, który non stop gadał. W poniedziałki relacjonował nam, co mu się przydarzyło w weekend, jesienią opowiadał o swoich wakacjach, w styczniu wysłuchiwałem szczegółów przebiegu Bożego Narodzenia w jego domu. U Lehikoinena chyba stale coś się działo. W dodatku zdążył się już dwa razy ożenić i rozwieść, co moim zdaniem dowodziło kiepskiego – niezbyt obiecującego – rozumienia pojęć „przyczyna” i „skutek”. Początkujący aktuariusz powinien być mądrzejszy.

Tego dnia, kiedy przyszedłem do pracy, obaj siedzieli przy swoich stanowiskach. Halikko drapał się po krótko ściętych włosach, a Lehikoinen z zaciśniętymi ustami wpatrywał się w coś na ekranie i bębnił palcami w poręcz krzesła. Obaj wyglądali na skupionych wyłącznie na pracy, co samo w sobie było zaskakujące. Spojrzałem na zegar na stole. Pokazywał dokładnie dziewiątą, czyli graniczną godzinę naszego elastycznego początku dnia.

Od przenosin do nowej siedziby co dzień zwlekałem z wyjściem z domu o mniej więcej trzydzieści sekund, by uniknąć bezsensownych pogawędek przed rozpoczęciem pracy, i taki był skutek: zjawiałem się w ostatniej chwili. To było nie w moim stylu. Postawiłem teczkę obok krzesła i wysunąłem je spod biurka. Po raz pierwszy usłyszałem odgłos twardych plastikowych kółek toczących się po wykładzinie. Wzdrygnąłem się na ten dźwięk, jakby ktoś przejechał mi po kręgosłupie zimnymi paznokciami.

Włączyłem komputer i sprawdziłem, czy mam na biurku wszystko, co będzie mi tego dnia potrzebne. Prowadziłem własną analizę wpływu zmian w częstotliwości kapitalizacji odsetek na optymalizację wypłat odszkodowania w stale zmieniającym się świecie ekonomii światowej i miałem nadzieję, że dziś zakończę swoje dwutygodniowe badania.

Cisza przypominała wodę w szklance, przezroczystą, ale mimo to konkretną, namacalną.

Wpisałem nazwę użytkownika i hasło, żeby zalogować się do systemu. Okienka na ekranie zadrżały. Czerwony napis pod spodem poinformował mnie, że nazwa użytkownika i hasło są niepoprawne. Wstukałem je jeszcze raz, tym razem wolniej, by mieć pewność, że wielkie litery są wielkie, a małe małe oraz że każda litera znalazła się tam, gdzie powinna. Okienka znowu zadrżały. U dołu ekranu wyświetliły się dwie linijki czerwonego tekstu. Moja nazwa użytkownika i hasło były niepoprawne. Co więcej – ten napis był WIELKIMI LITERAMI – pozostała mi tylko jedna (1) próba podania właściwych danych. Zerknąłem nad monitorem na Lehikoinena. Wciąż bębnił palcami w poręcz krzesła, gapiąc się przez okno na McDonalda po drugiej stronie ulicy. Patrzyłem na niego i jeszcze raz zastanowiłem się nad swoją nazwą użytkownika i hasłem. Oczywiście znałem jedno i drugie i wiedziałem, że przy obu próbach wprowadziłem je poprawnie.

Lehikoinen nagle odwrócił głowę i nasze spojrzenia się spotkały. Po chwili równie gwałtownie spuścił wzrok i wbił go w ekran. Bębnienie ustało. Biuro wypełniał szum. Wiedziałem, że to klimatyzacja i że ją słyszę, bo nikt nie rozmawiał, ale nagle ten odgłos coś mi powiedział. Może właśnie to powstrzymało mnie od spytania Halikka, czy też miał kłopoty z zalogowaniem się do systemu.

Jeżeli wcześniej były jakieś problemy, już dawno się skończyły: Halikko klikał myszką, jakby próbował dostarczyć jej tysiąca drobnych impulsów naraz. Kiedy położyłem dłonie na klawiaturze, znowu poczułem na plecach zimne paznokcie. Ostrożnie poruszałem palcami, skupiając się na każdym naciskanym klawiszu. Wreszcie wcisnąłem ENTER, starając się zrobić to tylko raz, z odpowiednią dozą energii i zdecydowania.

Nawet nie mrugnąłem ani tym bardziej nie zamknąłem oczu. Ale wciśnięcie tego klawisza było znaczące, jakbym widział normalny dzień, a potem zasnął albo w jakiś inny sposób stracił świadomość, a kiedy ją odzyskałem, krajobraz przed moimi oczami zmienił się nie do poznania. Dzień stracił blask i barwy, środek ciężkości całego świata się przesunął. Okienko pośrodku ekranu drgnęło po raz trzeci. A ułamek sekundy później zupełnie zniknęło.

Usłyszałem znajomy głos:

– Koskinen, pozwolisz do mnie na chwilę?

2

– CHCIAŁBYM Z TOBĄ pogadać – oznajmił kierownik mojego działu, Tuomo Perttilä. – Zamienić parę słów o tym i owym.

Siedzieliśmy w jego gabinecie, przeszklonym sześcianie, który prócz braku prywatności miał jeszcze tę nieprzyjemną cechę, że siedzących osób nie rozdzielał stół. Dla mnie to było nienaturalne. Siedzieliśmy naprzeciw siebie jak u lekarza na badaniach – wolałem się nie zastanawiać, którego z nas należy uważać za pacjenta, a którego za doktora. Krzesła miały twarde i niewygodne metalowe ramy, na których nie mogłem znaleźć oparcia dla rąk. Położyłem je więc na kolanach.

– Chcę posłuchać – dodał Perttilä. – Posłuchać, co masz do powiedzenia.

Fizyczny dyskomfort to jedno, poczułem jednak, że znacznie trudniej przełknąć mi nową rolę Perttili. Ubiegałem się o stanowisko szefa działu. Byłem lepszym kandydatem, miałem większe doświadczenie. Nie wiedziałem, jak albo czym Perttilä – były szef sprzedaży – przekonał do siebie zarząd.

– Dzięki temu chyba obaj lepiej się zrozumiemy – ciągnął. – Uważam, że jeżeli obaj otworzymy się przed sobą, znajdziemy coś, co nas łączy, i podejmiemy decyzję. A właściwe decyzje zawsze podejmuje się wspólnie. Żeby tak się stało, musimy mieć poczucie, że rozmawiamy ze sobą po prostu jak ludzie, bez żadnych obciążeń, masek, zapominając o hierarchii służbowej, o narzuconych z góry regułach. Dwaj ludzie, którzy spotykają się przy ognisku, otwierają się na siebie nawzajem, chcą do czegoś dojść.

Wiedziałem, że taki język jest modny, wiedziałem, że Perttilä brał udział w niezliczonych kursach na ten temat. Naturalnie nie umiałem sobie wyobrazić nas gołych w środku lasu. Ale w jego retoryce krył się poważniejszy – bardziej fundamentalny – problem: nie przynosiła żadnych informacji, nie odpowiadała na żadne pytania.

– Nie bardzo nadążam – odparłem. – I nie rozumiem, dlaczego system nie chciał…

Zaśmiał się życzliwie. Jego twarz i głowa stanowiły idealną całość: golił się do skóry, był kompletnie łysy, więc kiedy się uśmiechał, można to było zobaczyć, nawet jeśli się stało za jego plecami.

– Przepraszam – rzucił. – Czasem trochę za bardzo mnie ponosi. Przywykłem do otwierania się, więc nieraz zapominam, że powinienem zostawić innym swobodę. – Jeszcze rok temu tak nie mówił. Rok temu miał normalny głos, ale po ukończeniu tych wszystkich kursów jego ton brzmiał jak coś między czytaniem bajek na dobranoc a negocjacjami z porywaczem przetrzymującym zakładników. Nie pasował do tego, co o nim wiedziałem. – Żebyś mnie dobrze zrozumiał, chcę ci zostawić swobodę. Mów, będę słuchał. Ale zanim zaczniemy, chciałbym cię o coś spytać.

Czekałem. Perttilä oparł łokcie na kolanach i pochylił się do przodu.

– Co sądzisz o tym, jak zostało zorganizowane to biuro, o pracy zespołowej, otwartości, wspólnym działaniu, dzieleniu się wiedzą w czasie rzeczywistym, o atmosferze wspólnoty?

– Jak już mówiłem, uważam, że to spowalnia pracę i utrudnia…

– Mam na myśli to, że wszyscy się angażujemy, wzajemnie się poznajemy, czujemy swoją obecność, uczymy się od siebie, ożywiamy w sobie uśpiony potencjał.

– No…

– Ludzie twierdzą, że odkryli swoje prawdziwe ja – ciągnął Perttilä. – Mówią, że osiągnęli nowy poziom świadomości, nie tylko jako matematycy i analitycy, ale też jako istoty ludzkie. Tylko dlatego, że celowo znieśliśmy granice. Wszystkie granice, wewnętrzne i zewnętrzne. Wspięliśmy się na wyższy poziom.

Perttilä miał głęboko osadzone oczy, a ciemne brwi utrudniały odczytanie wyrazu jego twarzy. Wyobrażałem sobie jednak, że głęboko za tymi oczami huczy ogień. Znowu poczułem na plecach paznokcie niepewności.

– Tego nie wiem – powiedziałem. – Trudno mi oceniać te… poziomy.

– Trudno oceniać… – powtórzył Perttilä i odchylił się na oparcie krzesła. – No dobrze. Jakich zadań jesteś gotów się podjąć?

Pytanie niemile mnie zaskoczyło. Trudno było mi utrzymać ręce na kolanach.

– Zadań, które już wykonuję – odpowiedziałem. – Jestem matematykiem, więc…

– Jak widzisz swoje miejsce w zespole? – przerwał mi Perttilä. – Co wnosisz do zespołu, wspólnoty, rodziny? Jaki jest twój wkład?

Podchwytliwe pytanie? Postawiłem na pełną szczerość.

– Matematyczny…

– Zapomnijmy na chwilę o matematyce. – Uniósł prawą dłoń, jakby chciał powstrzymać niewidzialny prąd przepływający przez gabinet.

– Zapomnieć o matematyce? – Osłupiałem. – Przecież ta praca opiera się na zasadach…

– Wiem, na czym się opiera. – Perttilä pokiwał głową. – Ale potrzebna nam wspólna droga, którą pójdziemy razem, bez względu na to, czy będziemy nieść w rękach matematykę, czy coś innego.

– W rękach? Obawiam się, że to nie ta część ciała – powiedziałem. – Tu chodzi o logikę. Do tego trzeba mieć głowę.

Perttilä oderwał plecy od oparcia krzesła, położył łokcie na kolanach i pochylił się. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Kiedy przejmowałem stery, ten dział grzązł w błocie. Pamiętasz, wszyscy zamykali się w swoich pokoikach, nad czymś pracowali i nikt nie wiedział, co robią inni. To nie było efektywne, nie było żadnego poczucia wspólnoty. Chciałem wprowadzić tę grupę gryzipiórków i astrofizyków w dwudziesty pierwszy wiek. I to się udało. Fruniemy, wznosimy się do słońca.

– To niewskazane – zauważyłem. – Bez względu na okoliczności. Poza tym, nawet mówiąc w przenośni…

– Widzisz? Właśnie to mam na myśli. Ciągle ktoś podkopuje wszystko, co robimy. Ktoś siedzi w swoim kąciku i zawzięcie liczy, jak cholerny zaginiony kuzyn Einsteina. Zgadnij kto.

– Zależy mi po prostu na tym, żeby wszystko było racjonalne, sensowne – oświadczyłem. – To nam daje matematyka. Konkret, wiedzę. Nie wiem, do czego nam potrzebne wewnętrzne dzieci i te… wykresy nastroju. Moim zdaniem są niepotrzebne. Potrzebujemy logiki i rozsądku. I właśnie to wnoszę.

– Wnosiłeś.

To jedno słowo zabolało mnie bardziej niż wszystkie poprzednie. Znałem własną wartość w swoim zawodzie. Poczułem, jak przyspiesza mi puls i wali serce. To było zupełnie niestosowne. Niepewność uleciała i ustąpiła miejsca rozdrażnieniu i złości.

– Nikt nie ma takich kompetencji zawodowych jak ja, zresztą udoskonaliłem je dzięki doświadczeniu.

– Najwyraźniej nie wszystkie.

– Dzisiaj potrzebujemy…

– Dzisiaj potrzebujemy czegoś innego niż w latach siedemdziesiątych – przerwał mi Perttilä z widocznym wzburzeniem. – Mam na myśli lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. A może cofniemy się jeszcze dalej w przeszłość?

Zdałem sobie sprawę, że drgające okienko do wprowadzenia hasła to dopiero początek. Znałem Perttilę od tej strony. Teraz mówił swoim prawdziwym głosem.

– Posłuchaj no. Jako starszy aktuariusz możesz mieć dokładnie to, czego chcesz. Nie musisz być graczem zespołowym. Nie musisz korzystać z intranetu. Możesz siedzieć zupełnie sam i liczyć. Możesz mieć nawet własny pokój.

Wyprostował się. Siedział teraz na samym brzeżku krzesła.

– Wszystko jest przygotowane – kontynuował. – Twój gabinet jest na parterze, mały pokoik za dyżurką dozorców. Możesz sobie nawet zamykać drzwi. Masz tam notes i kalkulator. Nie musisz korzystać z wewnętrznej sieci. Dostajesz zadanie oszacowania wpływu inflacji z dwa tysiące jedenastego na składki ubezpieczeniowe w dwa tysiące dwunastym. Wszystkie materiały znajdziesz na biurku. O ile dobrze pamiętam, to około sześćdziesięciu teczek.

– Przecież to nie ma najmniejszego sensu – rzuciłem. – Mamy dwa tysiące dwudziesty. Poza tym to już zostało obliczone, kiedy ustalaliśmy wysokości składek na tamten rok…

– W takim razie oblicz jeszcze raz, sprawdź, czy wszystko się zgadza. Lubisz takie rzeczy. Lubisz matematykę.

– Oczywiście, że lubię matematykę…

– Ale nie lubisz naszego zespołu, naszej otwartości, dialogu, nie lubisz tego, jak się porozumiewamy, otwieramy się na siebie, badamy swoje uczucia. Nie chcesz się wyzwolić i ujawnić emocji, nie próbujesz zaufać chwili, nie ufasz nam. Nie podoba ci się to, co proponuję.

– Nie…

– Otóż to. Nie. A więc… – Perttilä sięgnął na biurko – jest jeszcze inne wyjście.

Podał mi kartkę. Szybko przeczytałem. Nie byłem już zły ani rozdrażniony. Zaniemówiłem. Z wściekłości. Spojrzałem na niego.

– Mam złożyć wymówienie?

Znowu się uśmiechnął. Uśmiech wyglądał prawie tak samo jak na początku naszej rozmowy, tyle że nie miał nawet cienia nikłej serdeczności, którą chyba wyczułem jeszcze chwilę temu.

– Wszystko zależy od tego, czego ty chcesz – powiedział. – Ja chcę ci tylko podsunąć różne drogi.

– Czyli albo zajmę się bezsensownymi obliczeniami, albo będę uczestniczyć w amatorskich sesjach terapeutycznych, które przeszkadzają nam w poważnym myśleniu matematycznym najwyższej próby? To pierwsze jest bezsensowne, a drugie prowadzi tylko do dezorganizacji, chaosu i zguby.

– Zawsze jest jeszcze trzecia opcja – stwierdził Perttilä i wskazał głową na kartkę.

– Dokładność wymaga dokładności – powiedziałem, słysząc drżenie własnego głosu i bulgot krwi w żyłach. – Metoda KonMari nie pomoże ci w magiczny sposób uzyskać precyzji w macierzach korelacji. Nie mogę należeć do zespołu, którego największą ambicją są weekendowe warsztaty sushi.

– Czeka na ciebie pokoik na dole…

Pokręciłem głową.

– Nie. To nie jest sensowne rozwiązanie, a ja chcę, żeby wszystko miało sens. Chcę postępować sensownie. A ta umowa jest… Wynika z niej, że musiałbym zrezygnować z sześciomiesięcznej odprawy, która mi przysługuje, i że składam wymówienie ze skutkiem natychmiastowym.

– Bo to by była decyzja dobrowolna – odparł Perttilä znowu łagodnym głosem, jakby rozkoszował się jego dźwiękiem. – Jeżeli chcesz zostać z nami na tym piętrze, jutro rano jest obowiązkowe trzygodzinne seminarium o medytacji transcendentalnej, które poprowadzi znakomity…

– Poproszę o długopis.

Z ICH TWARZY WYCZYTAŁEM, że już wiedzą. Na stanowisku pracy miałem tylko jeden osobisty przedmiot: zdjęcie mojego kota Schopenhauera. Opróżniłem skórzaną aktówkę ze służbowych papierów i włożyłem do niej fotografię. Zjechałem windą na parter i nawet nie rzuciłem okiem na dozorców ani drzwi za ich dyżurką. Wyszedłem na ulicę i nagle przystanąłem, jakbym w coś wszedł, jakby moje buty przykleiły się do podłoża.

Zostałem bezrobotny.

Ta myśl wydawała się nieprawdopodobna – w każdym razie mnie. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że znajdę się w sytuacji, gdy rano nie będę wiedział, dokąd iść. Miałem wrażenie, że nagle zepsuł się wielki mechanizm utrzymujący porządek świata. Zerknąłem na zegarek, ale tak jak przypuszczałem, było to zupełnie bezcelowe. Zegarek podał mi godzinę, lecz nie miała ona dla mnie żadnego znaczenia. Była dziesiąta osiemnaście.

Wydawało się, że dosłownie przed chwilą zastanawiałem się nad różnicą między prawdopodobieństwem warunkowym a prawdopodobieństwem pierwotnym i szukałem sposobu na zdefiniowanie niezależności matematycznej w dopełnieniach zdarzeń.

A teraz stałem przy ruchliwej drodze, bezrobotny, z teczką, w której nie miałem nic prócz zdjęcia swojego kota.

Zmusiłem się, by ruszyć z miejsca. Słońce grzało mnie w plecy, więc poczułem się odrobinę lepiej. Kiedy zobaczyłem stację Pasila, potrafiłem już spojrzeć na sytuację bardziej pragmatycznie, przez pryzmat logiki i rozsądku. Byłem doświadczonym aktuariuszem i wiedziałem więcej o branży ubezpieczeniowej niż Perttilä i cała jego zgraja razem wzięta, złożona z pseudopsychologów i analfabetów matematycznych. Powoli się uspokajałem. Niebawem będę pracował dla konkurencji.

Przecież to chyba nic trudnego znaleźć firmę ubezpieczeniową, która traktuje serio siebie i matematykę, prawda?

Na pewno nie, uznałem. Wkrótce wszystko będzie się rysowało znacznie jaśniej.

Po prostu wszystko będzie lepiej.

3

– PAŃSKI BRAT NIE ŻYJE.

Błękitna koszula i granatowa marynarka tylko podkreślały kolor oczu mężczyzny, w trzecim odcieniu niebieskiego. Jego przerzedzone pszeniczne włosy zaczesane na lewo też wydawały się zmęczone, jakby przywiędłe. Twarz miał bladą, tylko policzki płonęły jasną czerwienią. Przedstawił się i powiedział mi, że jest adwokatem, ale w zderzeniu z wiadomością jego nazwisko mi umknęło.

– Nie rozumiem – przyznałem zupełnie szczerze.

Wciąż miałem w ustach gorycz porannej kawy, która nabrała nagle innego, metalicznego, niemal rdzawego posmaku.

– Pański brat nie żyje – powtórzył prawnik, próbując chyba znaleźć wygodniejszą pozycję na mojej kanapie. Na to w każdym razie wskazywały jego ruchy.

Jesienny poranek za oknem był chłodny i słoneczny. Wiedziałem o tym, bo zaraz po śniadaniu wypuściłem na dwór Schopenhauera, żeby usiadł w swoim ulubionym punkcie obserwacyjnym, a gdy tylko zadzwonił dzwonek, od razu podszedłem do drzwi. W końcu adwokat lekko pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Marynarka napięła się na ramionach, aż tkanina zalśniła.

– Zostawił panu park rozrywki.

– Park przygody – poprawiłem go machinalnie.

– Słucham?

– Park rozrywki to na przykład Linnanmäki albo Alton Towers. Kolejki górskie, karuzele, maszyny, do których człowiek wsiada i pozwala sobą szarpać i się kołysać. Natomiast w parku przygody ludzie muszą się poruszać sami. Wspinać się i biegać, skakać i zjeżdżać. Są ściany wspinaczkowe, liny, zjeżdżalnie, labirynty i tak dalej.

– Chyba rozumiem – rzucił prawnik. – W parkach rozrywki są katapulty z mrugającymi światłami, które wyrzucają ludzi w powietrze, a w parku przygody jest na przykład… Nic mi nie przychodzi do głowy.

– Zamek Harców – przypomniałem sobie.

– Zgadza się, Zamek Harców. – Skinął głową. Chciał kontynuować, lecz nagle na jego twarzy odmalowała się zaduma. – Park rozrywki chyba też może mieć Zamek Harców. Na przykład stary Vekkula w Linnanmäki. Trzeba się tam było wspinać i utrzymywać równowagę, a kiedy człowiek stamtąd wychodził, był spocony jak mysz. Ale trudno sobie wyobrazić katapultę w parku przygody, przecież tam się tylko siada i czuje chwilową zmianę siły grawitacji… Chyba rozumiem tę różnicę, ale pewnie nie da się wyznaczyć wyraźnej granicy…

– Mój brat nie żyje – przerwałem mu.

Adwokat spojrzał na swoje dłonie i szybko splótł palce.

– Tak – potwierdził. – Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

– Jak umarł?

– W samochodzie – odparł adwokat. – Volvo V siedemdziesiąt.

– Pytam o przyczynę śmierci.

– Ach, t-tak – wyjąkał. – Zawał serca.

– Zawał serca w samochodzie?

– Na światłach na bulwarze Munkkiniemi. Samochody stały, ktoś zapukał w szybę po stronie kierowcy. Pana brat właśnie regulował radio.

– Martwy?

– Nie, oczywiście, że nie. – Prawnik pokręcił głową. – Umarł, kiedy je regulował. Nastawił chyba jakiś program z muzyką klasyczną.

– I zostawił testament? – spytałem.

Delikatnie rzecz ujmując, Juhani był człowiekiem spontanicznym i impulsywnym. Żył chwilą. Dalekowzroczne planowanie, czego wymagało sporządzenie testamentu, było zupełnie nie w jego stylu. Zwykle mówił żartem, że umrę na sztywniactwo. Odpowiadałem, że żyję, mam się całkiem dobrze i nie jestem sztywny, tylko po prostu chcę, żeby wszystko odbywało się zgodnie ze zdrowym, logicznym porządkiem, i opieram swoje działania na racjonalnym myśleniu. Z niewiadomego powodu uznał, że to zabawne. Trzeba jednak podkreślić, że mimo diametralnych różnic między nami byliśmy braćmi i nie bardzo wiedziałem, jak przyjąć wiadomość o jego odejściu.

Adwokat sięgnął po aktówkę z jasnobrązowej skóry, wyjął z niej cienką czarną teczkę i zdjął gumki na rogach. W środku było niewiele papierów. Prawnik przez dłuższą chwilę długo przypatrywał się leżącemu na wierzchu dokumentowi i w końcu powiedział:

– Testament został spisany pół roku temu. Wtedy pański brat został moim klientem. Jego ostatnie życzenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości: jest pan jedynym spadkobiercą. W testamencie jest wprawdzie wymienione nazwisko jego byłej żony, ale jednoznacznie ją wydziedziczył. Nie ma innych krewnych, w każdym razie żadnych nie wymienił.

– Nie ma innych.

– Wobec tego wszystko należy do pana.

– Wszystko? – spytałem.

Adwokat znowu zajrzał do papierów.

– Park rozrywki – powtórzył.

– Park przygody – sprostowałem.

– Wciąż nie do końca rozumiem tę różnicę.

– Czyli nie ma mowy o niczym innym oprócz parku przygody? – upewniłem się.

– W testamencie nie wymieniono niczego innego – odparł prawnik. – Po szybkim zbadaniu sprawy okazało się, że pański brat niczego więcej nie posiadał.

Musiałem powtórzyć sobie w myślach ostatnie zdanie, by dobrze pojąć jego treść.

– O ile mi wiadomo, był zamożnym przedsiębiorcą i odnosił sukcesy – powiedziałem.

– Według posiadanych przeze mnie informacji mieszkał w wynajmowanym mieszkaniu i jeździł wyleasingowanym samochodem… Od kilku miesięcy zalegał z płatnościami za jedno i drugie. No i prowadził ten… park.

Oczywiście w pierwszej chwili pomyślałem, że to nie ma najmniejszego sensu – bo po prostu nie miało. Juhani nie żył i był bez grosza. Obydwa stwierdzenia wydawały się olbrzymim nieporozumieniem. Poza tym…

– Dlaczego dopiero teraz dowiaduję się o jego śmierci? – spytałem.

– Ponieważ tak chciał. Gdyby coś się z nim stało, wiadomość miała trafić do mnie, a ja miałem ją przekazać najbliższej rodzinie, kiedy wszystko zostanie załatwione. To dotyczy także testamentu, po oszacowaniu i inwentaryzacji jego majątku.

– Chorował? To znaczy… czy Juhani wiedział, że…

Adwokat nachylił się lekko. Nie wyglądał już na zmęczonego; dostrzegłem u niego nawet odrobinę entuzjazmu.

– Pyta pan, czy są podstawy do przypuszczeń, że ktoś mógł… go zamordować? – Spojrzał na mnie, jakbyśmy robili razem coś niesłychanie pasjonującego, rozwiązywali jakąś zagadkę albo rywalizowali o nagrodę w quizie.

– Tak, a raczej czy…

– Nie. – Pokręcił głową i jego entuzjazm się ulotnił. – Nic podobnego. Kłopoty z sercem. Coś nieoperacyjnego. Tłumaczył mi to. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że to się zdarzy, i pewnego dnia się zdarzyło. Jego serce po prostu się poddało. Śmierć człowieka w średnim wieku to na ogół zwyczajna rzecz. Żaden materiał na scenariusz filmowy, niestety.

Odwróciłem się i spojrzałem na jesienny poranek za oknem; śmignęły dwie wrony.

– Ale niech pan spojrzy na to inaczej – usłyszałem głos prawnika. – Otwiera się szansa biznesowa. Mam na myśli… park pańskiego brata.

– Nie – uciąłem. – Nie jestem znawcą parków przygody. Jestem aktuariuszem.

– Gdzie pan pracuje?

Błękit oczu adwokata był tak idealnym odcieniem pośrednim między kolorem jego koszuli a marynarki, że dostrzegałem w tym niemal matematyczną symetrię. W innych okolicznościach mógłbym to uznać za ciekawe zjawisko. Ale nie teraz. Rano, o siódmej trzydzieści dwie, po zaledwie półtora tygodnia pilnego poszukiwania pracy zamknęły mi się przed nosem ostatnie aktuarialne drzwi. Bez chwili zwłoki wysłałem do wszystkich szanowanych firm ubezpieczeniowych CV wraz z podaniem, w którym podkreślałem, że naprawdę bardzo poważnie traktuję tradycyjną matematykę, i uprzedziłem z góry, że nie znoszę korporacyjnej nowomowy i gier towarzyskich. Nie doczekałem się żadnego odzewu, więc sam skontaktowałem się z firmami i oniemiały ze zdumienia słuchałem potoku banałów. Jedna chciała postawić na płynną dynamikę zespołu, inna zamierzała przejść na nową formę obliczeń opartych na algorytmach. Każda usilnie starała się tłumaczyć, że w tym momencie nie ma wolnych etatów. To akurat mogłem skorygować. Mówiłem, że zgodnie z moimi informacjami ich firma właśnie poszukuje pracowników. Raz za razem odpowiadała mi głucha cisza, po czym rozmówca szybko kończył połączenie, życząc mi miłej jesieni.

– W tym momencie właśnie się rozglądam – oznajmiłem.

– I jak panu idzie?

Dobre pytanie. Jak mi szło? Tego dnia bilans był wyraźnie pod kreską. Nie mogłem znaleźć pracy w swojej branży, umarł mi brat i wyglądało na to, że właśnie zostałem właścicielem parku przygody.

– Na pewno wszystko sensownie się ułoży – powiedziałem.

Te słowa chyba go usatysfakcjonowały. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił, jakby prawnik przypomniał sobie coś ważnego. Znowu zajrzał do teczki i wyjął kopertę.

– Brat zostawił panu wiadomość. List, na wszelki wypadek. To był mój pomysł. Powiedziałem mu, że ze względu na diagnozę, którą usłyszał, po sporządzeniu testamentu powinien jak najszybciej załatwić dwie rzeczy: rozliczyć się ze mną i napisać do pana tę kartkę z pozdrowieniami.

– Z pozdrowieniami?

– Tak to nazwał. Nie wiem, co napisał. Jak pan widzi, koperta wciąż jest zaklejona.

Rzeczywiście. Na kopercie formatu C5 zobaczyłem swoje imiona i nazwisko: Henri Pekka Olavi Koskinen. Poznałem charakter pisma Juhaniego. Kiedy ostatni raz go widziałem?

Jakieś trzy miesiące temu zjedliśmy razem lunch w Vallili. Zapłaciłem za pizzę pepperoni, bo Juhani zostawił portfel w samochodzie. Teraz oczywiście pomyślałem, że przyczyna mogła być poważniejsza niż zwykłe roztargnienie. O czym rozmawialiśmy? On opowiadał mi o nowych nabytkach w parku przygody, ja wspomniałem o aksjomatach prawdopodobieństwa Kołmogorowa, tłumacząc mu, dlaczego powinien dokonywać dużych inwestycji pojedynczo, kiedy będzie mógł się przekonać i ocenić, ile osób przyciąga do parku nowy nabytek. Juhani nie wyglądał, jakby lada chwila miał paść trupem. Nie wyglądał też na człowieka, który właśnie spisał testament. Jak ludzie zwykle wyglądają po sporządzeniu testamentu? Na pewno nie istnieje typowy wyraz twarzy, mimo że stoją w obliczu niemożliwego zadania: starają się uzyskać wpływ na życie po śmierci.

Otworzyłem kopertę i wyjąłem z niej złożoną kartkę.

CZEŚĆ, HENRI,

mimo wszystko żyję! Ha, ha, ha – wiem, że się nie śmiejesz, ale mnie chce się śmiać. Nie umiem myśleć o niczym innym. Nie, serio, jeżeli to czytasz, to prawdopodobnie jednak nie żyję. Z tego, co powiedzieli mi lekarze, wada serca jest tak poważna, że moja godzina może wybić wcześniej, niż przewidują plany. Tak czy inaczej, przypuszczam, że już wiesz, co się dzieje. Nie żyję, a park przygody należy do Ciebie. Mam tylko jedno, ostatnie życzenie co do tego miejsca. Nigdy nie miałem szczęścia do pieniędzy i sytuacja finansowa parku nie jest najlepsza, nie mówiąc już o moich finansach. Brakowało mi cierpliwości, żeby wszystko porządnie policzyć, nie zwracałem uwagi na takie szczegóły. Ale Ty przecież jesteś geniuszem matematycznym! Sądzisz, że potrafiłbyś się postarać, żeby to wszystko jakoś się kręciło? To moje ostatnie życzenie. A właściwie jedyne. Nie przypuszczam, żebym kiedykolwiek wypowiedział to na głos, ale ze wszystkich moich biznesowych przedsięwzięć – a sam wiesz, że było ich sporo – park jest najważniejszy. Chcę, żeby odniósł sukces. Pewnie zastanawiasz się dlaczego. Niestety, powodów jest tyle, ilu dłużników na świecie. Chcę, żeby coś mi się udało, chcę coś po sobie zostawić. Jest jeszcze jeden powód, który poznasz, kiedy uda Ci się szczęśliwie wypełnić to zadanie. Pamiętasz, jak spędzaliśmy lato u babci i pozwalali nam wyjeżdżać z domu, gdzie zawsze było do dupy? Właśnie myślę o tych wakacjach. Ciągle siedziałeś w domu i coś liczyłeś, a ja bawiłem się na dworze. Ale zawsze chodziliśmy razem na ryby. Jeżeli nie żyję, posiedź trochę w domu, policz, co trzeba, i uratuj park, a potem idź na ryby. Ja postaram się o robaki. (Przepraszam za ten żart, nie mogłem się powstrzymać. Cała reszta jest śmiertelnie poważna).

JUHANI

Ogarnęło mnie wzburzenie bliskie wściekłości. To było typowe dla mojego brata: absolutny i całkowity brak odpowiedzialności. List wyraźnie był napisany na kolanie, pod wpływem nagłego impulsu. Nie było w nim śladu racjonalnej myśli i argumentacji. W oczy rzucał się zupełny brak szczegółowej analizy i jasnych wniosków. Po raz tysięczny w życiu miałem ochotę mu powiedzieć, że nie ma w tym grama sensu.

Ale Juhani nie żył.

A ja byłem zły, smutny, zaskoczony, sfrustrowany i w jakiś nieokreślony sposób wyczerpany. Połączenie tych emocji i stanów paliło mi płuca, rozdrapywało serce. Wszystko wskazywało na to, że zostałem właścicielem parku przygody.

– To wszystko? – spytałem i westchnąłem.

– Nie do końca – odparł adwokat. Szybko pogrzebał w aktówce i znacznie lepiej wyćwiczonym gestem wydobył nieco większą kopertę. – Moja należność.

Położył kopertę z rachunkiem obok tej z listem Juhaniego. Zauważyłem, że na obu jest moje nazwisko. Prawnik jeszcze raz przejrzał papiery, po czym przesunął teczkę na stole w moją stronę.

– Gratulacje – powiedział. – I kondolencje.

4

W JESIENNYM KRAJOBRAZIE FUN-LANDIA