59,99 zł
W wielkiej grze przeznaczenia Mimo wyciągnął złe karty. Urodzony w ubóstwie, został uczniem pozbawionego talentu rzeźbiarza. Nie wie jeszcze, że sam jest geniuszem.
Viola Orsini przyszła na świat pod najszczęśliwszą z gwiazd. Dziedziczka wpływowej rodziny, dzieciństwo spędziła w cieniu genueńskiego pałacu wśród pomarańczowych gajów. Jednak ambicja nie pozwala jej pogodzić się z wyznaczoną rolą.
Tych dwoje nigdy nie powinno było się spotkać. Rozpoznają się od pierwszego spojrzenia i przysięgają, że nigdy się nie rozstaną. Viola i Mimo nie mogą żyć razem, ale i istnieć bez siebie.
Połączeni nierozerwalną więzią, przechodzą przez burzliwy czas rodzącego się we Włoszech faszyzmu.
Mimo mści się na losie, ale na co mu chwała, jeśli musi stracić Violę?
Powieść pełna ognia i blasku, poetycka, przepełniona wdziękiem i pięknem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 452
Data ważności licencji: 8/9/2028
Tytuł oryginału
Veiller sur elle
Copyright © L’Iconoclaste, 2023
Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates and BAM Literary Agency (Paris)
Copyright © for the translation by Beata Geppert
Adaptacja okładki oryginalnej
Katarzyna Bućko
Fotografia na okładce
© plainpicture/Toni Anzenberger – The Rauschen Collection
Obraz na wyklejce
Fra Angelico, Zwiastowanie, ok. 1440–1442
Museo di San Marco, Florencja
Reprodukcja (zdjęcie) na licencji GNU Free Documentation.
Redaktorka nabywająca
Eliza Kasprzak-Kozikowska
Redaktorka prowadząca
Agnieszka Narębska
Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku
Wydawnictwo JAK
Opieka redakcyjna
Natalia Hipnarowicz
ISBN 978-83-240-9554-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Dla Berenice
Jest ich trzydziestu dwóch. Trzydziestu dwóch nadal mieszkających w ten jesienny dzień tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku w opactwie na końcu drogi, na której widok blednie każdy, kto na nią wkroczył. Przez tysiąc lat nic się tu nie zmieniło. Ani stromizna drogi, ani zawroty głowy przy jej pokonywaniu. Trzydzieści dwa mocne serca (trzeba takie mieć, gdy się mieszka na skraju przepaści), trzydzieści dwa ciała, które w młodości też były mocne. Za kilka godzin będzie o jedno mniej.
Bracia stoją kręgiem wokół tego, który odchodzi. Bywały już takie kręgi, bywały pożegnania, odkąd Sacra otoczyła ich swymi murami. Wiele było chwil łaski, zwątpienia, ciał skulonych ze strachu przed nadchodzącą ciemnością. Były już odejścia i będą następne, tak więc wszyscy cierpliwie czekają.
Ten umierający różni się od pozostałych. Tylko on nie złożył ślubów zakonnych. A jednak pozwolono mu tutaj mieszkać przez czterdzieści lat. Przy każdej dyskusji lub pytaniach przychodził mężczyzna w purpurowej szacie, nigdy ten sam, i podejmował decyzję. „On zostaje”. Jest częścią tego miejsca, podobnie jak sam klasztor ze swymi kolumnami i rzymskimi kapitelami, których stan zachowania wiele zawdzięcza jego talentowi. Nie narzekajmy więc, on płaci za swój pobyt w naturze.
Spod koca z brunatnej wełny wystają tylko jego pięści ułożone przy głowie, a on sam wygląda jak osiemdziesięciodwuletnie dziecko, któremu się śni jakiś koszmar. Wydaje się, że jego żółta skóra zaraz pęknie, jak welin za mocno naciągnięty na rogach książki. Czoło ma błyszczące, nawoskowane gorączką. Kiedyś siły musiały go w końcu opuścić. Szkoda, że nie odpowiedział na ich pytania. Lecz każdy człowiek ma prawo do swoich tajemnic.
Wydaje im się zresztą, że je znają. Nie wszystkie, ale te najważniejsze. Niekiedy mają rozbieżne zdania. Aby się nie poddać nudzie, odkryli w sobie zamiłowanie do plotek. To zbrodniarz, były duchowny, uchodźca polityczny. Niektórzy uważają, że jest tu przetrzymywany wbrew własnej woli (co nie ma sensu, widzieli, jak wychodzi i wraca), inni sądzą, że przebywa tutaj ze względu na własne bezpieczeństwo. Ale największą popularnością cieszy się historia opowiadana w największej tajemnicy, bo romantyzm bywa tu tylko ukradkiem: jest tutaj, by czuwaćnad nią. Nad tą, która czeka w marmurowej ciemności kilkaset metrów od jego małej celi. Nad tą, która cierpliwie czeka od czterdziestu lat. Wszyscy mnisi w opactwie raz ją widzieli. Wszyscy chcieliby zobaczyć ją ponownie. Wystarczyłoby poprosić o pozwolenie ojca Vincenza, lecz niewielu się ośmiela. Może ze strachu: mówi się, że tym, którzy zbyt blisko do niej podejdą, przychodzą do głowy grzeszne myśli. A grzesznych myśli mnisi i tak mają dosyć, kiedy w środku nocy ścigają ich sny o twarzy anioła.
Umierający walczy, otwiera oczy, znowu je zamyka. Jeden z braci przysięga, że ujrzał w nich radość, lecz się myli.
Na jego czole i wargach ktoś delikatnie kładzie wilgotne płótno. Chory ciągle się kręci i choć raz wszyscy są zgodni.
„On próbuje coś powiedzieć”.
Oczywiście, że próbuję coś powiedzieć. Widziałem frunącego człowieka, leciał coraz szybciej i coraz dalej. Widziałem dwie wojny, upadek narodów, zrywałem pomarańcze na Sunset Boulevard, nie sądzicie, że mam coś do powiedzenia? Przepraszam, jestem niewdzięczny. Kiedy postanowiłem ukryć się między wami, odzialiście mnie i nakarmiliście, chociaż sami nie mieliście prawie niczego. Zbyt długo jednak milczałem. Zamknijcie okiennice, światło mnie razi.
„Jest niespokojny. Zamknij okiennice, bracie, zdaje się, że światło go razi”.
Cienie czuwają nade mną w słońcu Piemontu, głosy są coraz bardziej stłumione, w miarę jak nadchodzi sen. Wszystko nastąpiło tak szybko. Zaledwie tydzień temu widywano mnie w ogrodzie warzywnym lub na drabinie, zawsze coś wymagało reperacji. Z wiekiem stałem się powolniejszy, ale jeśli się weźmie pod uwagę, że przy narodzinach nikt by za mnie nie dał złamanego grosza, mój stan mógł budzić podziw. Aż pewnego ranka nie zdołałem wstać z łóżka. W spojrzeniach wyczytałem, że przyszła na mnie pora, wkrótce rozlegnie się dzwon i zaniosą mnie do ogródka naprzeciwko góry, gdzie od stuleci maki rosną na opatach, iluminatorach, kantorach i zakrystianach.
„Marnie z nim”.
Okiennice skrzypią. Jak tu mieszkam od czterdziestu lat, zawsze skrzypiały. W końcu ciemność. Ciemność niczym w kinie, którego narodziny widziałem. Pusty horyzont, początkowo nic. Oślepiająca równina. Im bardziej się w nią wpatruję, tym bardziej moja pamięć zaludnia ją cieniami i zarysami sylwetek zamieniających się w miasta, lasy, ludzi i zwierzęta. Zbliżają się, zatrzymują tuż przed sceną, moi aktorzy. Niektórych rozpoznaję, wcale się nie zmienili. Dostojni i śmieszni, wszyscy jak odlani z jednej formy, nieodróżnialni. Walutą tragedii jest rzadki stop złota i tandetnych świecidełek.
„To już tylko kwestia godzin”.
Kwestia godzin? Proszę mnie nie rozśmieszać. Ja już od dawna jestem martwy.
„Jeszcze jeden zimny kompres. Chyba się uspokaja”.
Od kiedy to nieboszczycy nie mogą opowiedzieć swojej historii?
Il Francese. Zawsze nienawidziłem tego przezwiska, nawet jeśli bywało, że nazywano mnie znacznie gorzej. Wszystkie moje radości i dramaty narodziły się we Włoszech. Pochodzę z kraju, w którym piękno zawsze musi zachować czujność. Jeśli tylko zaśnie na pięć minut, brzydota bezlitośnie poderżnie mu gardło. Geniusze wyrastają tu jak grzyby po deszczu. Równie łatwo przychodzi nam śpiewanie, jak zabijanie, rysowanie, zdradzanie, a psom pozwalamy sikać na ściany kościołów. Nie bez powodu to właśnie od nazwiska Włocha, niejakiego Mercallego, pochodzi nazwa skali zniszczenia, czyli intensywności trzęsienia ziemi. Jedna ręka burzy to, co zbudowała druga, a wrażenie jest zawsze takie samo.
Włochy, królestwo marmuru i nieczystości. Mój kraj.
Faktem jest jednak, że urodziłem się we Francji w tysiąc dziewięćset czwartym roku. Moi rodzice wyjechali z Ligurii piętnaście lat wcześniej, tuż po ślubie, w poszukiwaniu szczęścia. Jedyne szczęście, jakie ich spotkało, to to, że ich nazywano makaroniarzami, pluto im w twarz, wyśmiewano ich warczący sposób wymawiania „r” – chociaż, jeśli się nie mylę, najważniejszą głoską w słowie „warczeć” jest właśnie „r”. Ojcu ledwie udało się uciec przed rasistowską masakrą w Aigues-Mortes w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim, w której dwóch jego przyjaciół straciło życie: dzielny Luciano i poczciwy Salvatore. Przymiotniki te przylgnęły do nich na zawsze.
Rodziny zakazywały dzieciom rozmawiać w ojczystym języku, żeby „nie brano ich za makaroniarzy”. Szorowały je mydłem marsylskim, w nadziei że rozjaśnią im skórę. Lecz nie u Vitalianich. U nas mówiło się po włosku, jadło się po włosku. I myślało się po włosku, czyli stale używając superlatywów, często wspominając o śmierci, obficie lejąc łzy i gwałtownie gestykulując. Przeklinało się z taką samą łatwością, z jaką przy stole prosi się o sól. Nasza rodzina przypominała cyrk i była z tego dumna.
W tysiąc dziewięćset czternastym roku państwo francuskie, które tak mało zapału włożyło w ochronę Luciana, Salvatore i pozostałych, oświadczyło, że bez cienia wątpliwości ojciec jest dobrym Francuzem, kwalifikującym się do poboru, zwłaszcza że jakiś urzędnik – czy to omyłkowo, czy dla zabawy – odmłodził go o dziesięć lat, przepisując jego akt urodzenia. Ojciec wyjechał z markotną miną, bez kwiatka zatkniętego w lufę karabinu. Jego ojciec poległ podczas wyprawy sycylijskiej w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku. Nonno Carlo u boku Garibaldiego zdobył Sycylię. Nie zabiła go burbońska kula, lecz prostytutka o wątpliwym poziomie higieny z portu w Marsali – ten szczegół w rodzinnych rozmowach zazwyczaj pomijano. Bez wątpienia nie żył, a przekaz był jasny: wojna zabija.
I zabiła mojego ojca. Pewnego dnia do warsztatu, nad którym mieszkaliśmy w dolinie Maurienne, zawitał żandarm. Matka codziennie otwierała warsztat, na wypadek gdyby się pojawiło jakieś zamówienie, które ojciec po powrocie zrealizuje – ostatecznie kiedyś trzeba będzie ponownie zabrać się do ciosania kamieni, zacząć odnawiać gargulce, drążyć studnie. Żandarm przybrał stosowny wyraz twarzy, na mój widok posmutniał jeszcze bardziej, odchrząknął i powiedział, że to był pocisk artyleryjski, no i tak. Matka z godnością zapytała, kiedy zostanie sprowadzone ciało, a żandarm najpierw coś wymamrotał, potem zaś wyjaśnił, że na polu bitwy były konie i inni żołnierze, a taki pocisk to wyrządza duże szkody, tak więc w sumie nie wiadomo, kto jest kto ani co jest człowiekiem, a co koniem. Matka już myślała, że żandarm się rozpłacze, musiała mu podać kieliszek amaro braulio (nigdy nie widziałem Francuza, który by się przy tym likierze nie skrzywił), a sama rozpłakała się dopiero wiele godzin później.
Oczywiście nie pamiętam tego wszystkiego albo pamiętam bardzo słabo. Znam fakty, odtwarzam je w kolorze, a barwy przesypują mi się między palcami w celi, którą od czterdziestu lat zajmuję na Monte Pirchiriano. Do dzisiaj – przynajmniej tak było kilka dni temu, kiedy jeszcze byłem w stanie coś powiedzieć – kiepsko mówię po francusku. Od tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego nikt nie nazwał mnie Francese.
Kilka dni po wizycie żandarma matka, w której brzuchu rósł mój braciszek lub siostrzyczka (dziecko nigdy się nie urodziło, w każdym razie nie urodziło się żywe), obsypała mnie pocałunkami i wytłumaczyła, że we Francji nie zdoła mi zapewnić takiego wykształcenia, jakiego potrzebuję, że dla własnego dobra muszę wyjechać, że odsyła mnie do kraju, bo we mnie wierzy, bo widzi moją miłość do kamienia mimo tak młodego wieku, bo wie, że jestem przeznaczony do rzeczy wielkich i dlatego dała mi właśnie takie imię.
Z dwóch rzeczy, które mi ciążyły w życiu, imię było bez wątpienia łatwiejsze do zniesienia. A przecież nienawidziłem go z całego serca.
Matka często schodziła do warsztatu, żeby popatrzeć na męża przy pracy. Zrozumiała, że jest w ciąży, kiedy poczuła, jak zadrżałem na odgłos uderzenia dłuta. Do tej chwili nie szczędziła wysiłków, pomagała ojcu w przenoszeniu wielkich kamiennych bloków, co być może wyjaśnia ciąg dalszy.
– Będzie rzeźbiarzem – zapowiedziała.
Ojciec zaklął, mówiąc, że to podły zawód, w którym ręce, plecy i oczy psują się szybciej niż kamień, i że jeśli człowiek nie jest Michałem Aniołem, lepiej dać sobie spokój.
Matka przytaknęła i postanowiła, że ułatwi mi sprawę.
Nazywam się Michelangelo Vitaliani.
Po raz pierwszy przyjechałem do swojego kraju w październiku tysiąc dziewięćset szesnastego roku, w towarzystwie pijaka i motyla. Pijak był znajomym ojca, poboru uniknął dzięki chorej wątrobie, lecz przebieg wydarzeń pozwalał sądzić, że marskość wątroby na długo go nie ochroni. Rekrutowano dzieci, starców, kaleki. Gazety twierdziły, że wygrywamy, a szwaby wkrótce przejdą do historii. W naszej społeczności zeszłoroczną nowinę o przyłączeniu się Włoch do ententy odebrano jako obietnicę zwycięstwa. Powracający z frontu śpiewali na inną nutę – w każdym razie ci, którzy jeszcze mieli ochotę śpiewać. Ingegnere Carmone, który podobnie jak inni makaroniarze kiedyś odparowywał sól w Aigues-Mortes, a później otworzył sklepik spożywczy w Sabaudii, gdzie sam wypijał większość zapasów wina, postanowił wracać. Skoro ma zdechnąć, niech to będzie w kraju, z wargami czerwonymi od montepulciano, które żłopał, by zagłuszyć strach.
Pochodził z Abruzji. Był miłym człowiekiem i zgodził się po drodze odwieźć mnie do wuja Alberta. Zrobił to dlatego, że trochę mu było mnie żal, a także, jak przypuszczam, dla pięknych oczu mojej matki. Oczy matek to zawsze jest coś, ale moja miała tęczówki o dziwnym odcieniu błękitu, niemal fioletowe. Były powodem niejednej bójki, dopóki ojciec nie zrobił z tym porządku. Kamieniarze mają niebezpieczne ręce, wiem coś o tym. Konkurencja szybko się wycofała.
Matka zalała się fioletowymi łzami na stacji w La Praz. Zio Alberto, też rzeźbiarz, miał się mną zająć. Przysięgła, że szybko do mnie dołączy, jak tylko sprzeda warsztat i zarobi trochę pieniędzy. Kwestia paru tygodni, najwyżej miesięcy – zajęło jej to dwadzieścia lat. Pociąg gwizdnął, bryzgnął czarnym dymem, którego smak do dzisiaj czuję, po czym uwiózł podchmielonego ingegnere i jej jedynego syna.
Cokolwiek by mówić, gdy się ma dwanaście lat, smutek nie trwa zbyt długo. Nie wiedziałem, dokąd mnie wiezie ten rozkołysany pociąg, ale wiedziałem, że jeszcze nigdy nie jechałem pociągiem – albo tego nie pamiętałem. Podniecenie szybko ustąpiło złemu samopoczuciu. Wszystko następowało za prędko. Jak tylko zaczynałem się przyglądać jakiemuś szczegółowi, czy to był świerk, czy dom, natychmiast znikał. Krajobraz nie został stworzony po to, by się poruszać. Czułem się źle, chciałem o tym powiedzieć ingegnere, ale on chrapał z otwartymi ustami.
Na szczęście pojawił się motyl. Wleciał do wagonu na stacji w La Praz i przycupnął na szybie, między przesuwającymi się przede mną górami. Po krótkiej walce ze szkłem zrezygnował i zamarł w bezruchu. Nie był tak piękny jak wielobarwne i złociste stworzenia, które później widywałem na wiosnę. Zwykły szary motylek, niebieskawy, a gdy się zmrużyło oczy, przypominał oszołomioną dziennym światłem ćmę. Przez chwilę chciałem go podręczyć jak wszystkie dzieci w moim wieku, lecz zdałem sobie sprawę, że kiedy mu się przyglądam, jedynemu spokojnemu elementowi w rozszalałym świecie, nudności mijają. Motyl przez parę godzin siedział na szybie, wysłany przez jakąś przyjazną siłę, żeby mnie uspokoić; w tym właśnie momencie chyba po raz pierwszy ogarnęło mnie przeczucie, że w rzeczywistości nic nie jest takie, na jakie wygląda, motyl nie jest tylko motylem, lecz całą historią, czymś ogromnym przycupniętym na małej przestrzeni, co kilka dekad później miało znaleźć swoje potwierdzenie w pierwszej bombie atomowej, a może jeszcze bardziej w tym, co umierając, zostawiam po sobie w podziemiach najpiękniejszego opactwa w kraju.
Kiedy ingegnere Carmone się obudził, szczegółowo opowiedział mi o projekcie, który niedawno opracował. Był komunistą.
– Wiesz, co to znaczy?
Wielokrotnie słyszałem to wyzwisko w naszej społeczności we Francji, gdzie wciąż się zastanawiano, czy ten lub ów jest komunistą.
– Pff, oczywiście, to człowiek, który naprawdę kocha ludzi.
Ingegnere wybuchnął śmiechem.
– W pewnym sensie to prawda, komunista to człowiek, który kocha ludzi. A ludzi nie można zresztą kochać nie naprawdę, rozumiesz?
Nigdy przedtem nie widziałem, by był tak poważny.
Rodzina Carmone posiadała ziemię w prowincji L’Aquila, którą geografia potraktowała niesprawiedliwie, i to w dwójnasób. Po pierwsze, była to jedyna prowincja Abruzji bez dostępu do morza. Po drugie, regularnie nawiedzały ją trzęsienia ziemi, podobnie jak Ligurię moich przodków, tyle że cwana Liguria miała dostęp do morza.
Z ziemi należącej do rodziny Carmone rozciągał się przyjemny widok na jezioro Scanno. Ingegnere miał zamiar wybudować tam wieżę osadzoną na gigantycznym łożysku kulkowym i za skromną opłatą – taką, żeby mu wystarczyło na przyzwoite życie – wynajmować w niej mieszkania miejscowym proletariuszom. Jako dobry komunista dla siebie zarezerwował ostatnie piętro. Dzięki dwóm zaprzęgom koni zmieniającym się co dwanaście godzin budynek miał się przez cały czas kręcić wokół własnej osi. Tym sposobem wszyscy mieszkańcy bez wyjątku – żadnych wyzyskiwaczy ani wyzyskiwanych – raz dziennie mieliby widok na jezioro. Może kiedyś elektryczność zastąpi konie, nawet jeśli Carmone nie sądził, by kiedykolwiek została doprowadzona tak daleko. Lecz on lubił marzyć.
Łożysko kulkowe miałoby tę dodatkową zaletę, że w razie trzęsienia ziemi amortyzowałoby zmiany struktury podłoża. Przy trzęsieniu o sile dwunastu stopni w skali Mercallego (to od ingegnere o nim usłyszałem) konstrukcja miałaby o trzydzieści procent większe szanse na przetrwanie niż zwykły budynek.
– Trzydzieści procent to niby niewiele, ale dwanaście stopni to nie żarty, tylko prawdziwa katastrofa – tłumaczył, przewracając oczami.
Zapadłem w półsen ze wzrokiem wbitym w motyla. Wjechaliśmy do Włoch, podczas gdy ingegnere z czułością opowiadał mi o zniszczeniach.
Przy pierwszym spotkaniu Włochy i ja padliśmy sobie w ramiona jak starzy przyjaciele. Chcąc jak najszybciej wysiąść z pociągu na dworcu w Turynie, potknąłem się o stopień i wylądowałem z rozłożonymi rękami na peronie. Przez chwilę leżałem, ani myśląc płakać, w błogim stanie księdza odprawiającego mszę. Włochy pachniały skałką do strzelb. Włochy pachniały wojną.
Ingegnere postanowił wziąć fiakra. Tak wychodziło drożej niż na piechotę, ale matka dała mu kopertę z pieniędzmi, a podobnie jak wino powinno zostać wypite, oznajmił, tak pieniądze powinny zostać wydane, chodźmy po kwaterkę czerwonego wina z doliny Padu, zanim ruszymy w drogę, jeśli nie masz nic przeciw temu.
Nie miałem, byłem bowiem zachwycony tym, co odkrywałem: żołnierzami na przepustce, żołnierzami odjeżdżającymi na front, tragarzami, maszynistami i całym tłumem podejrzanych osobników, których funkcje lub zamiary wydawały się tajemnicze małemu chłopcu, jakim byłem. Nigdy dotychczas nie widziałem ludzi podejrzanych. Miałem wrażenie, że życzliwie odpowiadają na mój natarczywy wzrok, jakby chcieli powiedzieć: „Jesteś jednym z nas”. A może po prostu wpatrywali się w sinego guza, który mi wyrastał na środku czoła. Szedłem wśród lasu nóg, w poczuciu błogości, oszołomiony nowymi zapachami: kreozotu i skóry, metalu i armat, woniami półmroku i pól bitewnych. No i ten hałas jak łoskot kuźni. Zgrzytało, piszczało, uderzało, konkretna muzyka grana przez analfabetów, jakże odległa od sal, w których zblazowani notable mieli się pewnego dnia cisnąć, udając, że taka muzyka im się podoba.
Nic o tym nie wiedząc, wkraczałem w sam środek futuryzmu. Świat był tylko prędkością: kroków, pociągów, kul, obrotów koła fortuny, zawiązywania i zrywania sojuszów. A przecież cały ten tłum, wszyscy ci ludzie zdawali się zapierać rękami i nogami. Ludzie się radowali, śpieszyli do wagonów, okopów, horyzontu zamkniętego drutem kolczastym. Lecz między dwoma krokami, między dwoma porywami, coś zdawało się krzyczeć: „Chcę jeszcze trochę pożyć!”.
Później, kiedy moja kariera nabrała rozpędu, pewien kolekcjoner z dumą pokazał mi swój ostatni nabytek, futurystyczny obraz Rewolta Luigiego Russola. Było to w Rzymie, chyba na początku lat trzydziestych. Facet uważał się za wyrobionego amatora, wielbiciela sztuki abstrakcyjnej. Był imbecylem. Nikt, kto nie był wtedy na dworcu Porta Nuova, nie może zrozumieć tego dzieła. Nie może zrozumieć, że nie ma w nim nic abstrakcyjnego. To obraz figuratywny. Russolo namalował to, co obu nam rzuciło się w oczy.
Oczywiście żaden dwunastolatek nie sformułowałby tego w taki sposób. W tamtej chwili tylko się rozglądałem z szeroko otwartymi oczami, podczas gdy ingegnere gasił pragnienie w barze na końcu peronu. Ale wszystko widziałem. Znak, jakby jeszcze jakiś był potrzebny, że byłem inny niż wszyscy.
Kiedy wychodziliśmy z dworca, prószył śnieg. Ledwie wyszliśmy, pojawił się karabinier chcący obejrzeć moje papiery. Nie mojego towarzysza, lecz właśnie moje. Palcami sztywnymi od zimna i czerwonego wina z doliny Padu ingegnere Carmone podał mu moją przepustkę. Tamten spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem, z miną, jaką musiał przybierać codziennie rano w drodze do pracy i zdejmować wieczorem, gdy wracał do domu, chyba że się z nią urodził.
– Jesteś małym Francese?
Nie lubiłem, kiedy mnie nazywano Francuzem. Jeszcze bardziej nie lubiłem, kiedy mnie nazywano małym.
– Sam jesteś małym Francese, cazzino.
Karabiniera zatkało – słowo cazzino było ulubionym wyzwiskiem na podwórkach, na których dorastałem, a karabinierzy nie po to wybrali swój zawód, żeby ubliżano rozmiarom ich męskości.
Jako dobry inżynier Carmone wyjął z kieszeni kopertę od mojej matki i posmarował zatarte tryby. Po chwili ruszyliśmy dalej. Nie zgodziłem się wsiąść do fiakra, tylko pokazałem na tramwaj. Ingegnere zaklął pod nosem, zerknął na plan miasta, zadał parę pytań i ustalił, że tramwaj zawiezie nas w pobliże miejsca, do którego się udawaliśmy.
Posadziwszy tyłek na drewnianej ławeczce, po raz pierwszy w życiu jechałem przez duże miasto. Byłem szczęśliwy. Straciłem ojca, nie wiedziałem, kiedy się zobaczę z matką, ale tak, byłem szczęśliwy. I upojony tym, co jeszcze mnie czekało, górą przyszłości, na którą trzeba się wspiąć i się z nią zmierzyć.
– Signor Carmone?
– Tak?
– Co to jest elektryczność?
Spojrzał na mnie oszołomiony, ale chyba sobie przypomniał, że całe swoje krótkie życie spędziłem w sabaudzkim miasteczku, z którego nigdy nie wyjeżdżałem.
– To jest to, chłopcze.
Wskazał na latarnię z pięknym złocistym kloszem.
– Czyli coś takiego jak świeca?
– Tyle że nigdy się nie wypala. To elektrony, które krążą między dwoma kawałkami węgla.
– A co to jest elektron? Coś w rodzaju wróżki?
– Nie, to jest nauka.
– A co to jest nauka?
Płatki śniegu wirowały w powietrzu, lekkie jak dziewczęca sukienka. Ingegnere odpowiadał na moje pytania bez impertynencji i protekcjonalności. Wkrótce minęliśmy ogromny gmach w budowie: fabrykę Lingotto, na której dach kilka lat później samochody marki Fiat miały wjeżdżać po spiralnej rampie, by na torze testowym odbyć pierwszą próbną jazdę po montażu – mechaniczna Sacra di San Michele. Dojechaliśmy do przedmieść, zabudowa stała się rzadsza, a drogi zostały zastąpione przez ścieżki. Tramwaj zatrzymał się w czymś, co przypominało szczere pole. Trzy ostatnie kilometry musieliśmy przejść na piechotę. Byłem wdzięczny inżynierowi Carmonemu, że mimo zimna i trudnych czasów towarzyszył mi tak daleko. Brnęliśmy przez błoto, a ja myślałem, że oczy mojej matki zaczynają się zacierać w jego pamięci i już nie są tak fioletowe. Doprowadził mnie jednak aż do domu wuja Alberta.
Musieliśmy długo maltretować dzwonek i walić w drzwi, zanim Alberto, ubrany w brudny podkoszulek, raczył otworzyć. Miał takie same oczy jak ingegnere, równie przekrwione: obaj przejawiali niepohamowane zamiłowanie do grappy. Matka zapowiedziała listownie mój przyjazd, nie trzeba więc było niczego tłumaczyć.
– Oto pański nowy uczeń, Michelangelo, syn Antonelli Vitaliani. Pański siostrzeniec.
– Nie lubię, kiedy się na mnie mówi Michelangelo.
Zio Alberto spuścił na mnie wzrok. Myślałem, że zapyta, jak wolę być nazywany, na co bym odpowiedział „Mimo”. Rodzice od zawsze tak do mnie mówili i tak samo nazywano mnie przez następne siedemdziesiąt lat.
– Nie chcę go tu – powiedział Alberto.
Znowu mi umknął jakiś szczegół. Bo tak, to był szczegół.
– Nie rozumiem. Myślałem, że Antonell… że pani Vitaliani do pana napisała i że sprawa jest uzgodniona.
– Napisała. Ale ja nie chcę takiego ucznia.
– Dlaczego?
– Bo nikt mi nie powiedział, że to karzeł.
C’è un piccolo problema”, oświadczyła stara Rosa, sąsiadka, która w burzliwą noc przyjmowała poród matki. Piecyk trzaskał, ostry wiatr rozniecał w nim płomień, piekielna czerwona poświata snuła się po ścianach. Kilka dzielnicowych matron przybyłych, by oglądać wydarzenie, pragnących zerknąć na to jędrne ciało, które u ich mężów wywoływało fantazje, już dawno uciekło, żegnając się krzyżem i mamrocząc: „Il diavolo”. Stara Rosa niewzruszenie nuciła, ocierała czoło rodzącej, wypowiadała słowa zachęty. Cholera, mróz i po prostu pech, nóż, którego nikt by nie wyciągnął, gdyby mniej wypił, odebrały jej dzieci, przyjaciół i mężów. Była stara i brzydka, nie miała nic do stracenia. Diabeł zostawiał ją więc w spokoju, potrafił wyczuć źródło kłopotów. Znajdował łatwiejsze ofiary.
Tak więc powiedziała: „C’è un piccolo problema”, wyszarpując mnie z ciała Antonelli Vitaliani. Cała prawda tkwiła w słowie „piccolo” – ktokolwiek mnie zobaczył, mógł mieć pewność, że przez całe życie będę mniej lub bardziej piccolo. Rosa położyła mnie na brzuchu wyczerpanej matki. Ojciec wbiegł po schodach, później Rosa opowiadała, że na mój widok zmarszczył brwi, rozejrzał się wokół, jakby szukając czegoś innego, własnego syna, nie tego zarodka, po czym potrząsnął głową, „a więc to tak, rozumiem”, jak wtedy gdy ostukiwał rysę ukrytą we wnętrzu kamiennego bloku, niszczącą jego wielotygodniową pracę. Nie można mieć pretensji do kamienia.
To właśnie kamieniowi przypisano winę za moją odmienność. Matka nie umiała odpoczywać, nosiła olbrzymie kamienne bloki do warsztatu, zawstydzając największych dzielnicowych osiłków. Jeśli wierzyć sąsiadkom, to właśnie wyrządziło krzywdę biednemu Mimo. Achondroplazja, mówiono później. Uznano mnie za osobę niskorosłą, co prawdę mówiąc, nie brzmiało lepiej od „karła” wuja Alberta. Tłumaczono mi, że wzrost wcale mnie nie określa. Gdyby to była prawda, to po co wspominać o moim wzroście? W życiu nie słyszałem określenia „osoba średniorosła”.
Nigdy nie miałem pretensji do rodziców. Jeśli kamień zrobił mnie takim, jakim jestem, jeśli wmieszała się w to jakaś czarna magia, zostało mi dane równie dużo, jak zostało zabrane. Kamienie zawsze do mnie przemawiały, wszystkie kamienie, wapienne, metamorficzne, nawet nagrobne – te, na których miałem się wkrótce wyciągać, by słuchać historii opowiadanych przez gisanty.
– Nie tak to miało wyglądać – mruknął ingegnere, postukując się dłonią w rękawiczce po wargach. – To bardzo niefortunne.
Padał gęsty śnieg. Zio Alberto wzruszył ramionami, próbując zamknąć nam drzwi przed nosem. Ingegnere zablokował drzwi stopą, z wewnętrznej kieszeni starego kożucha wyjął kopertę od mojej matki i podał ją wujowi. Zawierała niemal całe oszczędności Vitalianich. Lata życia na wygnaniu, ciężkiej pracy, skóry spalonej od słońca i soli, zaczynania od nowa, lata marmuru za paznokciami, czasami z odrobiną czułości, która towarzyszyła moim narodzinom. Dlatego właśnie te brudne, pogniecione banknoty były tak cenne. I dlatego zio Alberto ponownie otworzył drzwi.
– Te pieniądze są przeznaczone dla małego. To znaczy dla Mima – poprawił się ingegnere z rumieńcem na twarzy. – Jeśli Mimo się zgodzi, by je panu dać, nie będzie już uczniem, lecz wspólnikiem.
Zio Alberto wolno pokiwał głową.
– Hm, wspólnikiem…
Jeszcze się wahał. Carmone czekał, ile się dało, po czym westchnął i ze swojego bagażu wyjął skórzaną teczkę. Wszystko u ingegnere pachniało zużyciem, łataniem, nosiło ślady upływającego czasu. Lecz miękka, nowa skóra, z której była zrobiona teczka, zdawała się jeszcze dygotać ruchami zwierzęcia, które kiedyś pokrywała. Carmone przesunął po niej spękaną rękawiczką, otworzył teczkę i niechętnie wyjął z niej fajkę.
– To fajka, którą nabyłem za duże pieniądze. Wyrzeźbiona w korzeniu wrzosu, na którym największy bohater na świecie, sam wielki Garibaldi, miał usiąść podczas swojej szlachetnej, choć nieudanej próby przyłączenia Rzymu do naszego pięknego królestwa.
Widziałem dziesiątki takich fajek, które w Aigues-Mortes sprzedawano głupim Francuzom. Nie mam pojęcia, jakim cudem ta akurat znalazła się w rękach Carmonego ani w jaki sposób dał się nabrać. Trochę się wstydziłem za niego i za całe Włochy. Był człowiekiem naiwnym i wielkodusznym. Ten gest wiele go kosztował i wiem, że uczynił go szczerze, aby mi pomóc, nie dlatego, że śpieszno mu było do domu lub obawiał się konieczności opieki nad dwunastolatkiem o dziwnych proporcjach ciała. Alberto się zgodził, przypieczętowali umowę kieliszkiem samogonu, którego ostry zapach wypełnił całą chałupę. Po czym Carmone wstał, wychylił strzemiennego i wkrótce jego chwiejna sylwetka zaczęła się oddalać w tumanach śniegu.
Odwrócił się po raz ostatni, uniósł rękę w żółtawym blasku umierającego świata i się do mnie uśmiechnął. Abruzja leżała daleko, on nie był już młody, a czasy były trudne. Nigdy nie pojechałem nad jezioro Scanno, bojąc się, że tam nie ma i nigdy nie było wieży zbudowanej na łożysku kulkowym.
Wiele zawdzięczam kobietom uchodzącym za „zgubione”, a zio Alberto był synem jednej z nich. Była odważną dziewczyną sypiającą z mężczyznami w genueńskim porcie, bez gniewu ani wstydu. I jedyną osobą, o której mój wuj wyrażał się z szacunkiem, z żarliwością na granicy uwielbienia. Lecz święta ulicznica była daleko. A ponieważ Alberto nie umiał ani czytać, ani pisać, z każdym dniem jego matka stawała się postacią coraz bardziej mityczną. Ja pisałem raczej nieźle, co wzbudziło zachwyt wuja, kiedy się zorientował.
Zio Alberto nie był moim wujem. W naszych żyłach nie płynęła ani jedna kropla wspólnej krwi. Nigdy nie udało mi się całkowicie wyjaśnić tej historii, ale zdaje się, że jego dziadek miał dług wobec mojego, dotyczyło to jakiejś niezwróconej pożyczki, a zobowiązanie moralne z tego tytułu przechodziło z pokolenia na pokolenia. Na swój przewrotny sposób Alberto był uczciwy. Ulegając prośbie mojej matki, zgodził się mnie przyjąć. Był właścicielem małego warsztatu na przedmieściach Turynu. Nie miał żony ani upodobania do luksusu, więc drobne dorywcze prace wystarczały na zaspokojenie jego potrzeb, przynajmniej do mojego przybycia. Wojna bowiem, postępowe przedsięwzięcie wychwalane wówczas przez jej licznych entuzjastów (którzy zresztą nie lubili słowa „entuzjasta”, przedkładając nad nie „poetę” lub „filozofa”), spopularyzowała materiały tańsze od kamienia, lżejsze, łatwiejsze do produkcji i do obróbki. Największym wrogiem Alberta była stal, która stanowiła dla niego policzek, nawet gdy spał. Nienawidził jej bardziej niż mieszkańców Austro-Węgier czy Niemiec. Dla crucchi, jak we Włoszech nazywano szwabów, można znaleźć okoliczności łagodzące. Z taką kuchnią, z idiotycznie spiczastymi hełmami mieli powody do złości. Lecz co to za pomysł, żeby budować ze stali, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, kiedyś wszystko to się zawali. Alberto nie rozumiał, że wszystko już się zawaliło. Trzeba mu przyznać, że stal nie była całkiem bez winy, to z niej budowano przepiękne armaty.
Alberto wyglądał staro, choć wcale taki nie był. Miał trzydzieści pięć lat, mieszkał sam w pokoju przylegającym do warsztatu. Jego bezżenność mogła dziwić, zwłaszcza że po prysznicu, po zmyciu z siebie marmurowego pyłu i włożeniu swojego jedynego garnituru prezentował się całkiem nieźle. Zawsze chodził do tego samego burdelu w Turynie, gdzie traktował dziewczynki z wręcz legendarnym szacunkiem. Wyrażenie „zabrać się dotego jak Alberto” było bardzo popularne w latach dwudziestych w południowych dzielnicach miasta, między Lingotto a San Salvario, po czym popadło w zapomnienie, kiedy Alberto się wyprowadził, zabierając ze sobą marmury i swojego niewolnika, czyli mnie. Wspólnik, chyba pęknę ze śmiechu.
Ludzie często mnie pytają, jaką rolę Alberto odegrał w dalszym ciągu mojej historii. Jeśli przez ciąg dalszy rozumiemy moją karierę, nie odegrał żadnej. Jeśli natomiast chodzi o moje ostatnie dzieło, bez wątpienia jakieś odblaski jego osobowości są w nim zawarte. Nie, nie odblaski, lecz fragmenty – nie chciałbym, aby ktoś myślał, że Alberto kiedyś potrafił zabłysnąć. Mój wuj był niezłym draniem. Nie jakimś potworem, raczej zwykłym osłem, co na jedno wychodzi. Myślę o nim bez nienawiści, ale i bez smutku.
Przez prawie rok żyłem w jego cieniu. Gotowałem, sprzątałem. Przenosiłem, dostarczałem. Sto razy o mało nie przejechał mnie tramwaj, nie przewrócił koń, nie pobił jeden z facetów szydzących z mojego wzrostu, którym odpowiadałem, że mój wzrost przynajmniej nie stanowi problemu na piano di sotto, na najniższym piętrze, co czyniłem najchętniej w obecności ich dziewczyn. Ingegnere Carmone byłby zachwycony tą elektryczną atmosferą w naszej dzielnicy. Każdy kontakt mógł wywołać burzę z piorunami, przemieszczenie się elektronów prowadzące nie wiadomo do czego. Byliśmy w stanie wojny z Niemcami, z Austro-Węgrami, z rządem, z sąsiadami – inaczej mówiąc, byliśmy w stanie wojny z samymi sobą. Jeden chciał wojny, drugi pokoju, ton się zaostrzał, aż w końcu ten, który pragnął pokoju, pierwszy wymierzał cios pięścią.
Zio Alberto zabronił mi dotykać swoich narzędzi. Pewnego dnia nakrył mnie na poprawianiu małej chrzcielnicy, którą u niego zamówiła sąsiednia parafia Beata Vergine delle Grazie. Raz lub dwa razy w tygodniu Alberto zalewał się w trupa, choć skutki poprzedniego pijaństwa jeszcze nie minęły. Chrzcielnica była uwłaczająco toporna, nawet dwunastolatek lepiej by ją wykonał, co zresztą uczynił, podczas gdy autor trawił wychlane wino. Alberto obudził się i złapał mnie in flagranti, z dłutem w ręce. Przyjrzał się efektom mojej pracy z niejakim osłupieniem, po czym zaczął mnie tłuc, klnąc w dialekcie genueńskim, którego nie rozumiałem. Po chwili znowu zapadł w sen. Kiedy ponownie otworzył oczy i mnie zobaczył, leżącego bezwładnie i pokrytego sińcami, zaczął udawać, że nie wie, co się stało. Podszedł prosto do chrzcielnicy, stwierdził, że jest zadowolony ze swojej pracy, i łaskawie zaproponował, że sam ją dostarczy do parafii.
Alberto regularnie dyktował mi listy do swojej matki, pozwalał też, bym przy okazji pisał do mojej, i wspaniałomyślnie płacił za znaczek. Antonella nie zawsze odpowiadała, ciągle była w drodze, goniła za pracą, która jej pozwoli przetrwać jeszcze jeden tydzień i jeszcze następny. Brakowało mi jej fioletowych oczu. Obraz ojca, który kierował moimi pierwszymi niezdarnymi krokami i nauczył mnie, czym się różni dłuto od przecinaka i punktaka, zacierał się.
W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku pracy było coraz mniej, Alberto popadał w coraz bardziej posępny nastrój, a jego napady pijaństwa stawały się coraz gwałtowniejsze. O zmierzchu widywaliśmy maszerujące kolumny żołnierzy, w gazetach pisano o wojnie i o niczym innym, ale budziło to w nas tylko lekki niepokój, poczucie niedopasowania do otoczenia, bycia nie na swoim miejscu. Gdzieś daleko odrażająca bestia dręczyła horyzont świata. Lecz my wiedliśmy prawie normalne życie dekowników. Dodawało to posmaku winy wszystkiemu, co jedliśmy. W każdym razie do dwudziestego drugiego sierpnia, kiedy zaczęło brakować chleba, aż wreszcie nie było już nic do jedzenia. Turyn eksplodował. Na murach miasta pojawiło się nazwisko Lenina, wzniesiono barykady, a dwudziestego czwartego rano jakiś rewolucjonista zatrzymał mnie na ulicy, prosząc o zachowanie ostrożności, bo ich barykady są pod prądem, co mnie upewniło bardziej niż cokolwiek innego, że świat się zmienia. Facet zwrócił się do mnie per „towarzyszu” i poklepał po plecach. Widziałem kobiety wchodzące na barykady i stawiające czoło zakłopotanym żołnierzom, wdrapujące się na samochody opancerzone, wystawiające na wrogów swe zdobywcze i wściekłe piersi, do których ci nie ośmielali się strzelać. W każdym razie do czasu.
Bunt trwał trzy dni. Nikt nie potrafił się porozumieć na żaden temat z wyjątkiem tego, że wszyscy mają dość wojny. Ostatecznie rząd wszystkich pogodził seriami z karabinów maszynowych, a pięćdziesiąt ofiar ostudziło rewolucyjny zapał. Siedziałem ukryty w warsztacie. Pewnego wieczoru, kiedy wrócił już spokój i chleb, zio Alberto przyszedł do domu w nieco weselszym nastroju niż zwykle. Udał, że chce mi wymierzyć policzek, parsknął śmiechem, kiedy zanurkowałem pod stół, po czym kazał mi wziąć pióro i podyktował list do swojej matki. Cuchnął sikaczem, który serwowano w barze na rogu.
Mammina,
dostałem przekaz, co mi go wysłałaś. Dzięki niemu będę mógł kupić ten warsztacik, co to Ci o nim mówiłem na Boże Narodzenie. Leży w Ligurii, czyli bliżej Ciebie. W Turynie nie ma już roboty. Ale tam jest jakiś pałac, który ciągle trzeba naprawiać, i kościół, na którym władzom bardzo zależy, więc będzie praca. Tutaj sprzedałem, tanio, ale co robić, podpisałem umowę z tym szczurem Lorenzem i niedługo wyjeżdżam razem z tym gówniarzem Mimem. Napiszę do Ciebie z Pietry.
Twój kochający syn
– I ładnie podpisz, pezzo di merda – dodał na zakończenie zio Alberto. – Żeby było widać, że mi się udało.
Kiedy wspominam tamte czasy, jakoś mi dziwnie: nie byłem nieszczęśliwy. Byłem samotny, nie miałem niczego ani nikogo, na północy Europy obracano lasy w perzynę, porzucano w nich ciała naszpikowane metalem, jeszcze całe lata później niewypały zabijały w lasach niewinnych ludzi, panowało takie spustoszenie, przy którym Mercalli ze swoją zaledwie dwunastostopniową skalą mógł się schować. Lecz nie byłem nieszczęśliwy, co stwierdzałem każdego wieczoru, kiedy się modliłem do osobistego panteonu bożków, którzy zmieniali się wraz z upływem czasu, a niekiedy zaliczałem do nich nawet śpiewaków operowych i piłkarzy. Może dlatego, że byłem młody, wszystkie dni wydawały mi się piękne. Dopiero dzisiaj zdaję sobie sprawę, jak wiele piękno dnia zawdzięcza przeczuciu nocy.
Padre Vincenzo opuszcza swój gabinet i idzie na dół Schodami Umarłych, jakże stosownie nazwanymi. Za chwilę stanie przy łóżku mężczyzny, który umiera w oficynie. Bracia przekazali mu, że godzina śmierci jest już blisko. Opat położy mu na ustach chleb życia.
Idzie przez kościół, nie zwracając uwagi na zdobiące go freski, przez Bramę Zodiakalną wychodzi na tarasy na szczycie Monte Pirchiriano, skąd opactwo spogląda na Piemont. Na wprost niego wznoszą się ruiny wieży. Legenda mówi, że młoda wieśniaczka, piękna Alda, dzięki pomocy Świętego Michała sfrunęła niegdyś z jej szczytu, by uciec przed nieprzyjacielskimi żołnierzami. Vanitas vanitatum, chciała powtórzyć ten wyczyn na oczach całej wioski, żeby zrobić wrażenie, ale jej ciało roztrzaskało się u stóp wieży. A w czternastym wieku sama wieża, nazwana jej imieniem, zawaliła się podczas trzęsienia ziemi, jednego z tych, które regularnie nawiedzają region.
Kawałek dalej kilka stopni prowadzi w dół, pod ziemię. Są zagrodzone łańcuchem, na którym wisi tabliczka z napisem „Przejście wzbronione”. Opat pokonuje łańcuch okrakiem z godną podziwu zręcznością, biorąc pod uwagę jego wiek. Nie jest to droga do oficyny, w której czeka umierający. Zanim do niego pójdzie, opat chce zobaczyćją. Tę, przez którą czasem źle śpi, bojąc się czyjegoś wtargnięcia lub czegoś jeszcze gorszego. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Na przykład piętnaście lat temu brat Bartolomeo zaskoczył włamywacza przed ostatnią kratą, która ją chroni. Facet, Amerykanin, próbował udawać zabłąkanego turystę. Opat od razu wywęszył, że to kłamstwo, którego zapach dobrze znał z konfesjonału. Żaden turysta nie mógł przypadkiem zejść tak głęboko pod klasztor Sacra di San Michele. Nie, mężczyzna zjawił się tu, bo dotarły do niego pogłoski.
Opat miał rację. Pięć lat później ten sam mężczyzna przybył z oficjalnym zezwoleniem podpisanym przez jednego z watykańskich notabli. Otworzono mu więc drzwi, a lista tych, którzy mieli okazję ją zobaczyć, wydłużyła się. Leonard B. Williams, tak się nazywał ów profesor z kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda. Williams całe życie poświęcił uwięzionej w opactwie, próbując przeniknąć jej tajemnicę. Opublikował na jej temat monografię i kilka artykułów, po czym zamilkł. Jego błyskotliwe prace leżały zapomniane na półkach bibliotek. Watykan dobrze rozegrał sprawę, otwierając przed nim te drzwi, jakby nie miał nic do ukrycia. Na długie lata powrócił spokój. Lecz od kilku miesięcy mnisi sygnalizowali obecność jakichś pseudoturystów, w rzeczywistości szperaczy. Z daleka można ich było rozpoznać. Napięcie rosło.
Przez długie minuty opat schodzi w dół, bezbłędnie orientując się w labiryncie korytarzy. Tyle razy przemierzał tę drogę, że znalazłby ją nawet w kompletnej ciemności. Towarzyszy mu podzwanianie: to pęk kluczy, który niesie w ręce. Cholerne klucze. Po jednym do każdych drzwi opactwa, do niektórych dwa, jakby za każdymi drzwiami kryła się jakaś tajemnica. Tak jakby tajemnica, która ich łączy, Eucharystia, nie wystarczała.
Dociera do celu. Czuje woń ziemi, wilgoć, zapach miliardów granitowych atomów zmiażdżonych pod własnym ciężarem, a nawet zieleni porastającej okoliczne zbocza. W końcu krata. Dawną kratę zastąpiono nową, wyposażoną w pięciopunktowy zamek. Pilot nie od razu reaguje, ale padre Vincenzo uporczywie stuka w kauczukowe przyciski. „Za każdym razem to samo, piękny mi postęp, jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty, a nikt nie potrafi wyprodukować pilota, który by działał”. Po chwili się opanowuje. „Panie, wybacz moją niecierpliwość”.
Czerwona lampka w końcu gaśnie, system alarmowy został wyłączony. Ostatniego korytarza pilnują dwie kamery najnowszej generacji, nie większe niż pudełka na buty. Nie sposób tu wejść niepostrzeżenie. Nawet gdyby jakiś intruz zdołał tu wtargnąć, co z tego? I tak by z nią nie wyszedł. Trzeba było dziesięciu ludzi, by ją tu znieść.
Ojca Vincenza przeszywa dreszcz. Kradzieży można się nie obawiać. Lecz nie zapomniał tamtego wariata, Lászla Tótha. Znowu robi sobie wyrzuty, słowo „wariat” nie jest miłosierne, powiedzmy „niezrównoważony”. Doszło wówczas niemal do dramatu. Lecz w tej chwili opat nie chce myśleć o tamtym Węgrze, o jego posępnej twarzy i błędnym wzroku. Dramatu udało się uniknąć.
„Trzymamy ją pod kluczem, żeby ją chronić”. Ironia nie umyka opatowi. „Proszę się nie niepokoić, jest tutaj i dobrze się miewa, tyle że nikt nie ma prawa jej zobaczyć”. Nikt poza nim, czyli opatem, mnichami, którzy o to poproszą, nielicznymi kardynałami, którzy ją tutaj zamknęli czterdzieści lat temu i nadal żyją, może kilkoma urzędnikami. Najwyżej trzydzieści osób na całym świecie. No i oczywiście poza jej twórcą, który ma własny klucz. Pojawiał się, kiedy mu przychodziła ochota, by się nią zajmować i regularnie ją myć. Gdyż tak, trzeba ją myć.
Opat otwiera dwa ostatnie zamki. Zawsze najpierw ten górny, taki nawyk, być może zdradzający jakąś nerwowość. Chciałby się go pozbyć i obiecuje sobie, jak przy poprzedniej wizycie, że następnym razem zacznie od dolnego. Drzwi cicho się otwierają; ślusarz, który zachwalał jakość zawiasów, nie kłamał.
Nie zapala lampy. Przy wymianie kraty dawne jarzeniówki zastąpiono łagodniejszym oświetleniem – to dobrze, w tamtym świetle wyglądała bardziej brutalnie. Ale woli na nią patrzeć w ciemności. Podchodzi i z przyzwyczajenia gładzi ją palcami. Jest od niego trochę wyższa. Na środku okrągłego pomieszczenia, w prymitywnym sanktuarium z romańskim sklepieniem, siedzi nieco zgarbiona na cokole, pogrążona w kamiennym śnie. Światło pada jedynie z korytarza, ukazując dwie twarze i złamany nadgarstek. Opat zna każdy detal figury śpiącej w cieniu: wpatrywał się w nią tak usilnie, że zepsuł sobie wzrok.
„Trzymamy ją pod kluczem, żeby ją chronić”.
Opat podejrzewa, że ci, którzy ją tutaj umieścili, próbowali chronićsiebie.
Miasto Savona dało Włochom dwóch papieży, Sykstusa IV i Juliusza II. Pietra d’Alba, zaledwie trzydzieści kilometrów dalej na północ, omal nie dała im trzeciego. Chyba jestem trochę odpowiedzialny za tę porażkę.
Bardzo bym się śmiał, gdyby rano dziesiątego grudnia tysiąc dziewięćset siedemnastego roku ktoś mi powiedział, że losy papiestwa będą zależeć od jakiegoś szczeniaka wlokącego się za wujem Albertem. Nasza podróż trwała trzy dni, prawie bez przerwy. Cały kraj z zapartym tchem śledził nowiny z frontu po laniu, jakie Austro-Węgry sprawiły nam pod Caporetto. Mówiono, że nasze pozycje są ustabilizowane niedaleko Wenecji. Mówiono również coś wręcz przeciwnego, że wróg zaraz się zjawi i poderżnie nam gardła we śnie lub, co gorsza, każe nam jeść kapustę.
W promieniach wschodzącego słońca ukazała się Pietra d’Alba położona na szczycie skalistego wzgórza. Jak zrozumiałem godzinę później, jej położenie było iluzją. Pietra nie tkwiła przycupnięta na skalistej ostrodze, tylko leżała na skraju płaskowyżu. Naprawdę na skraju: między murami otaczającymi miasteczko a brzegiem klifu było przejście tak wąskie, że mogło się tam minąć zaledwie dwóch ludzi. Dalej pięćdziesiąt metrów przepaści, a właściwie czystego powietrza pachnącego żywicą i tymiankiem.
Trzeba było przejść przez całe miasteczko, żeby odkryć to, z czego słynęło: olbrzymi płaskowyż ciągnący się w kierunku Piemontu, fragment Toskanii kaprysem geologii przeniesiony w tę okolicę. Na zachodzie i na wschodzie Liguria czuwała, żeby płaskowyż za bardzo się nie rozpanoszył. Tam wznosiły się góry, zbocza pokryte zielonymi lasami, równie ciemnymi jak wędrujące nimi zwierzęta. Zbudowana z różowawego kamienia Pietra d’Alba była piękna – jakby inkrustowana tysiącami świtów.
Przybysz, nawet zmęczony i w złym humorze, od razu zauważał dwa budynki. Wspaniały barokowy kościół zawdzięczał swoje proporcje i fasadę z czerwonego i zielonego marmuru, nieoczekiwane w tak odległym zakątku, swojemu świętemu patronowi. Kościół San Pietro delle Lacrime zbudowano w miejscu, gdzie zatrzymał się Święty Piotr w drodze do tej krainy prostaków, która miała się stać Francją i którą chciał ewangelizować. Według legendy tamtej nocy miał sen o swoim trzykrotnym zaparciu się Chrystusa i zapłakał. Jego łzy przeniknęły do skały i powstało z nich źródło, teraz zasilające pobliskie jezioro. Kościół zbudowano około tysiąc siedemset pięćdziesiątego roku nad źródłem, z którego woda wpływała do krypty. Uważano, że ma ona cudowne właściwości, więc dary napływały szczodrze. Nigdy jednak nie nastąpił żaden cud, może poza tym, że dzięki działaniu wody płaskowyż przekształcił się w kawałek Toskanii.
Na prośbę Alberta kierowca podwiózł nas pod sam kościół. Wuj postanowił triumfalnie przyjechać z Savony samochodem, nie jak wieśniactwo tłukące się wozami. Była to prawdziwa akcja reklamowa, która jednak skończyła się klapą. Sądząc po pływającym w fontannie i owijającym szyję lwa transparencie oraz po konfetti unoszonym przez radosne podmuchy wiatru, poprzedniego dnia w miasteczku odbywało się jakieś szalone święto. Alberto kazał kierowcy zatrąbić, co tylko spłoszyło kilka turkawek. Wściekły, postanowił resztę drogi przebyć na piechotę. Kupiony przez niego warsztat znajdował się poza miasteczkiem.
Wychodząc z Pietry, zobaczyliśmy drugi budynek. Albo to on nas zobaczył: mimo odległości miałem wrażenie, że się nam przygląda, okazując wzgardę każdemu, kto nie był księciem, dożą, sułtanem, królem, w ostateczności markizem. Za każdym razem, kiedy po dłuższej nieobecności przyjeżdżałem do Pietry, willa Orsinich robiła na mnie takie wrażenie. Zawsze zmuszała mnie do zatrzymania się w tym samym miejscu, między ostatnią fontanną miasteczka a punktem, gdzie droga zaczynała schodzić w kierunku płaskowyżu.
Willa stała na skraju lasu, około dwóch kilometrów za ostatnimi domami. Nad nią zwieszała się dzika, stroma skarpa, która zieloną pianą spływała aż do jej murów. Kraina wysokości i źródeł, której ścieżki, jak szeptano, zmieniają swoje położenie, kiedy się nimi idzie. Zapuszczali się tutaj tylko drwale, węglarze i myśliwi. To im zawdzięczano opowieść o przemieszczających się ścieżkach: chcieli tym sposobem zachować poczucie dumy, kiedy wychodzili z lasu niczym blade i kudłate Tomcie Paluszki, tydzień po tym, jak się w nim zgubili.
Przed willą po horyzont ciągnął się gaj drzewek cytrusowych. Złoto Orsinich, ukształtowane i wygładzone morskim wiatrem, który od wybrzeża przynosił na płaskowyż niezwykłe ciepło. Nie sposób było nie zatrzymać się na widok wielobarwnego, puentylistycznego krajobrazu, nigdy niegasnących fajerwerków mandarynek, melonów, moreli, mimozy, kwiatów kosmosu siarkowego. Kontrast z lasem rosnącym na tyłach domu wskazywał na cywilizacyjną misję rodziny zawartą w jej dewizie herbowej. Ab tenebris, ad lumina. Z ciemności ku światłu. Porządek, przekonanie, że wszystko ma swoje miejsce, a to miejsce nieodmiennie znajduje się poniżej miejsca Orsinich. Ci ostatni uznawali tylko wyższość Boga, lecz nie odmawiali sobie zarządzania Jego sprawami pod Jego nieobecność. Tak więc dwa najważniejsze budynki w miasteczku były nieodwracalnie połączone, i takie pozostaną na zawsze, niczym bracia bliźniacy, którzy mało ze sobą rozmawiają, ale darzą się szacunkiem.
Pamiętam, jak tamtego ranka szliśmy wzdłuż rzędu drzewek pomarańczowych, ścigani spojrzeniami ciekawskich. Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem warsztat, stary dom ze stojącą obok stodołą, z dużym trawnikiem między nimi i rosnącym na środku orzechem włoskim. Pomyślałem wówczas, że matka dobrze będzie się tutaj czuła, kiedy już zarobię dość pieniędzy, żeby ją sprowadzić. Alberto rozglądał się wokół z pięściami wspartymi na biodrach i oszronionymi brwiami. Z zadowoleniem pokiwał głową.
– Pozostaje tylko znaleźć dobry kamień.
W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku Franco Maria Ricci postanowił poświęcić mi kilka stron w swoim czasopiśmie „FMR”. Był trochę postrzelony, więc się zgodziłem. To jedyny wywiad, którego udzieliłem. Wbrew moim oczekiwaniom Ricci nie pytał mnie o nią. Lecz ona tam była, ukryta w artykule równie dyskretnie jak słoń.
Artykuł nigdy się nie ukazał. Wysoko postawione osoby coś zwęszyły, nakład był niewielki i został w całości wykupiony w drukarni przed publikacją. Czternasty numer „FMR” z czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku wyszedł z tygodniowym opóźnieniem i odchudzony o kilka stron. Chyba dobrze się stało. Franco wysłał mi egzemplarz uratowany spod niszczarki. Kiedy już odejdę, można będzie go znaleźć w małym kuferku pod oknem mojej celi. W tym samym kuferku, z którym siedemdziesiąt lat temu przyjechałem do Pietry d’Alba.
Oto, co mówiłem w wywiadzie:
Mój wuj Alberto nigdy nie stał się wielkim rzeźbiarzem. Dlatego właśnie tak długo byłem tylko przeciętny. Gdyż pod jego wpływem, głuchy na jedyny głos, który mi mówił coś przeciwnego, uwierzyłem, że istnieje coś takiego jak dobry kamień. Nie ma dobrego kamienia. Wiem, bo spędziłem lata na jego poszukiwaniu. Aż w końcu zrozumiałem, że wystarczy się schylić i podnieść ten, który leży pod moimi stopami.
Stary Emiliano, niegdyś kamieniarz, sprzedał warsztat za grosze. Za każdym razem, kiedy Alberto wspominał tamtą transakcję, zacierał ręce. Zacierał ręce w Turynie, zacierał podczas podróży, zacierał, zobaczywszy po raz pierwszy Pietrę d’Alba, warsztat i stodołę. Przestał je zacierać dopiero podczas pierwszej nocy po przyjeździe, kiedy poczuł, że do jego łóżka coś się wślizguje i przytula lodowate stopy do jego nóg.
Alberto pozwolił, żebym zamieszkał w stodole, sugerując tym samym, że warsztat i sąsiadujący z nim pokój należą do niego. Taki układ mi odpowiadał: kto w wieku trzynastu lat nie marzy o spaniu na sianie? Przybiegłem, kiedy wkrótce po północy usłyszałem jakiś wrzask. Alberto już się zabierał do rękoczynów wobec kogoś, kogo początkowo wziąłem za dorosłego mężczyznę.
– Co tu robisz, gówniarzu?
– To ja, Vittorio!
– Kto?
– Vittorio! Paragraf trzeci umowy!
Do dziś słyszę jego przestraszony, załamujący się głos, raz wysoki, raz niski. Właśnie tak się przedstawił: „Vittorio, paragraf trzeci umowy”. Byłoby prawdziwą zbrodnią zlekceważenie takiego przydomka.
Paragraf był o trzy lata starszy ode mnie. W tym kraju ludzi krępych, bliskich ziemi, o którą nieustannie musieli dbać, zadziwiał swoim wzrostem. Tylko to odziedziczył po ojcu, szwedzkim agronomie, który był tu przejazdem i nikt nie wiedział, dlaczego właściwie się zjawił. Zrobił dziecko dziewczynie z miasteczka i nie ociągał się z wyjazdem, jak tylko mu przekazała tę nowinę.
Dopiero po chwili zrozumieliśmy, że Paragraf był pracownikiem Emiliana i zawsze spał przytulony do swojego chlebodawcy. Według miejscowego powiedzenia człowiek, któremu w zimie każą wybierać między woreczkiem złota a buzującym ogniem, nie zawsze wybiera złoto. I w domach, i w sercach rzadko było ciepło. Zdaniem Alberta nie uchodziło, aby dwóch mężczyzn spało razem, nigdy zresztą o czymś takim nie słyszał. Paragraf wzruszył ramionami i obiecał, że będzie spał w stodole, co jeszcze bardziej zirytowało wuja – zaczynał żałować, że nie przeczytał uważnie dokumentu, który mu przysłał notariusz. Trochę złośliwie przypomniałem mu, że nie umie czytać, co go w żadnej mierze nie uraziło. Notariusz powinien był go ostrzec. Niewykluczone zresztą, że rejent Dordini zrobił to tamtego wieczoru, tyle że strasznie sobie wtedy popili z chłopakami z cechu cieśli. Późniejsza wymiana listów potwierdziła, że Paragraf jest częścią transakcji, w ramach której warsztat został sprzedany za grosze pod jednoznacznie sformułowanym warunkiem, że młody człowiek pozostanie zatrudniony przez dziesięć pełnych lat po podpisaniu umowy – paragraf trzeci.
Rzadko w swoim życiu miałem okazję spotkać kogoś tak mało utalentowanego do pracy w kamieniu jak Paragraf. Okazał się jednak bardzo pomocny. W robocie był twardy, zarabiał grosze, w zasadzie zadowalał się dachem nad głową i wyżywieniem. Po pewnym czasie Alberto poczuł do niego rodzaj sympatii, kiedy stwierdził, że ma teraz dwóch niewolników, w tym drugą wersję mnie, ale lepiej zbudowaną, mniej bezczelną, a przede wszystkim pozbawioną talentu.
Następnego dnia pojawiła się kawalkada wozów i koni parujących w liliowym świetle zmierzchu. Było to wyposażenie przywiezione z turyńskiego warsztatu Alberta. Woźnice wypili z wujem po kieliszku i od razu ruszyli w drogę powrotną.
Byliśmy gotowi na przyjęcie pierwszych klientów. W miasteczku było ich tylko dwóch, Kościół i rodzina Orsinich. Alberto postanowił złożyć uszanowanie obu, zastanawiając się tylko nad kolejnością, jaką nakazuje etykieta. Komu powinien złożyć wizytę jako pierwszemu? Za każdym przemawiały jakieś przekonujące argumenty. Wygrali Orsini. Kościół za dużo mówił o ubóstwie, przynajmniej jak na gust Alberta, który wciąż powtarzał, że ma rachunki do opłacenia, nawet jeśli nie była to prawda. Matka kupiła mu warsztat za gotówkę, a nam nie płacił. Wkrótce po tym, jak zadzwonili na Anioł Pański, pojawiliśmy się więc we trzech, Alberto, Paragraf i ja, przy tylnym wejściu do willi. Otworzyła nam służąca, która przyjrzała się naszej dziwacznej grupce, zanim zapytała, w jakiej sprawie przyszliśmy.
– Jestem mistrz Alberto Susso z Turynu – oznajmił zio, gnąc się w ukłonach. – Zapewne słyszała pani o mnie. Przejąłem warsztat starego Emiliana i chciałbym złożyć uszanowanie wielmożnemu państwu, markizowi i markizie Orsinim.
– Proszę poczekać.
Po służącej pojawił się rządca, po chwili jednak uznano, że sprawa nie dotyczy rządcy, lecz sekretarza markiza, i sekretarz wkrótce podszedł do furtki. Za murem widać było lśniący zielenią ogród i ciemny zarys basenu z unoszącymi się nad nim porannymi oparami.
– Markiz i markiza nie przyjmują rzemieślników – wyjaśnił sekretarz. – Proszę rozmawiać z rządcą.
Jego wyniosłość ochlapywała nas, kapała wokół niczym deszcz – taki sam jak ten, który na całym świecie podlewa rewolucyjne ziarno. Królestwo Niebieskie było gorzej strzeżone niż willa Orsinich. Patrzyłem zafascynowany na ogród i stojące w nim rzeźby, więc nie bardzo zwracałem uwagę na sekretarza. Służący zdejmowali transparent rozpięty między dwoma posągami, podobny do tego, który wcześniej widziałem w fontannie.
– Była jakaś rocznica?
Sekretarz spojrzał na mnie z uniesioną brwią.
– Nie, świętowaliśmy wyjazd młodego markiza na front. Zapisał się do regimentu stacjonującego we Francji, ku chwale rodziny i Królestwa Włoch.
Niespodziewanie wybuchnąłem płaczem. Sekretarzowi i Albertowi zrzedła mina, nie wiadomo, który był bardziej zażenowany i mniej z tego rozumiał, a na pewno obaj lepiej by się czuli, gdyby ich zasypały austrowęgierskie szrapnele pod Caporetto. Paragraf, który zaczynał czuć się mężczyzną i porzucił krainę dzieciństwa, zrobił parę kroków w bok, żeby się przyjrzeć framudze furtki. Służąca, która nam otworzyła, na chwilę zapomniała o obowiązujących ją zasadach. Odepchnęła sztywnego sekretarza i uklękła przede mną.
– Co się stało, maleńki?
Nie obraziłem się, gdyż czułem, że to „maleńki” odnosi się do mojego wieku, nie do wzrostu. Kompletnie nie wiedziałem, czemu płaczę nad kimś, kogo nawet nie znam. Co mogłem wiedzieć w wieku trzynastu lat o skrywanych smutkach? Wymamrotałem tylko:
– Chciałbym, żeby wrócił.
– Cicho, już cicho – szepnęła służąca.
Przycisnęła moją głowę do obfitego biustu i ze wstydem muszę przyznać, że poczułem się lepiej.
Tydzień później wszyscy mieszkańcy miasteczka z pompą wkroczyli do kościoła San Pietro delle Lacrime. Alberto uparł się, żeby też tam pójść – „To dobre dla interesów, trzeba się pokazać” – ale stanęliśmy na szarym końcu. Nawa była wypełniona po brzegi. Ludzie przyjechali z Savony i Genui. W pierwszych ławkach siedziała rodzina Orsinich. Tuż za nią magnifici, czyli największe rodziny regionu: Giustiniani, Spinola, Grimaldi.
Młody markiz, bohater Pietry d’Alba, też tam był, na środku transeptu, w aureoli chwały, którą miał kompletnie w nosie. Wyprawiano mu pogrzeb. W chwili gdy wypłakiwałem się na łonie służącej, nie żył od dwóch dni, od dwunastego grudnia tysiąc dziewięćset siedemnastego roku. Nie poległ na froncie po zdobyciu pozycji nieprzyjaciela na czele swojej kompanii i za cenę własnego życia. Nie, zginął jak większość ludzi, głupio, w czymś, co okazało się (wiele lat później, kiedy armia w końcu się przyznała) największą katastrofą kolejową we Francji.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
