Czas na miłość - Ilona Gołębiewska - ebook + książka

Czas na miłość ebook

Ilona Gołębiewska

4,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 364

Data ważności licencji: 10/1/2027

Oceny
4,6 (90 ocen)
61
21
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
opryszek2020

Nie oderwiesz się od lektury

To opowieść o miłości, o szukaniu własnej drogi, marzeniach, tajemnicach i przyjaźni „Miłość istnieje. Była, jest i będzie. Może nie zawsze taka, jaką ją sobie wyobrażamy, ale może nas spotkać w najmniej oczekiwanym momencie.” Polecam tę opowieść o poszukiwaniu miłości.
20
marzannagk

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i nostalgiczna, aż ma się chęć wejść do tej restauracji i i otulić ciepłem prowadżacych ją kobiet
20
Readinglover

Dobrze spędzony czas

To taka historia, która, owszem, Was otuli, ale także wzurszy niejednokrotnie, która czasami delikatnie złamie Wasze serce, by później z troską je zlepić i rozgrzać. Historia kobiet, które pokonują trudy codzienności. Kobiet takich samych, jak my wszystkie. Z wadami, z własnymi, osobistymi problemami, blokadami, które hamowały je przed otworzeniem się na drugiego człowieka. Daje nadzieję, że każde nawet najtrudniejsze wyzwanie, to tylko wyzwanie, a zostało ono postawione przed nami, bo jesteśmy w stanie je pokonać.
10
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

piękna opowieść
00



Projekt okładki: Pola Rusiłowicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja: Agnieszka Zygmunt/Słowne Babki

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Anna Banaszczyk, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki

Zdjęcia wykorzystane na okładce:

© svetikd/iStock by Getty Images

© beerlogoff/Shutterstock

© I_n_g_r_i_t/Shutterstock

© Anastasiia Malinich/Shutterstock

© Robert Strugolewski/Shutterstock

© by Ilona Gołębiewska

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1871-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Mówi się, że siła jest kobietą.

Dlatego tę powieść dedykuję wszystkim kobietom,

które każdego dnia udowadniają,

co to znaczy odważnie żyć, walczyć o siebie i spełniać marzenia.

Jesteście niezwykłe!

Kochać kogoś – znaczy widzieć w nim cuda

dla innych niedostrzegalne.

FRANÇOIS MAURIAC

PROLOG

Na tropie miłości…

Wiecie, jaka jest największa nauczka od losu? Kiedy wydaje nam się, że wiemy coś najlepiej i nasze zdanie jest najważniejsze, a potem w naszym życiu może nagle pojawić się ktoś, kto z dnia na dzień zmienia dosłownie wszystko. Uczy nas pokory i pokazuje, że nie zawsze warto upierać się przy swoich racjach.

Macie tak czasem? Sama przyznaję, że ostatnio za bardzo wierzyłam w to, co podpowiadał mi rozum. Może rzeczywiście niekiedy warto nie analizować tak wszystkiego, tylko kierować się bardziej sercem? Nie wiem, na razie to jeszcze sprawdzam.

Dlaczego Wam o tym piszę? To proste. Zajrzyjcie do moich wcześniejszych wpisów na portalu. Przez ostatnie tygodnie chciałam Wam udowodnić jedno – że miłość to tylko złudzenie i szkoda życia, by wciąż za nią gonić. Mało tego, postanowiłam zrobić taki mały eksperyment. O jego efektach mogliście czytać w kolejnych odcinkach mojego cyklu Miłość w sieci. Jak wyglądają randki w XXI wieku?.

Dzisiaj Was za to przepraszam. Nie miałam racji. Dlaczego? Przekonajcie się sami. Przyszedł czas na prawdę. Szczerą prawdę. I porządną porcję miłości. Bo to właśnie ona będzie główną bohaterką tej historii.

A opowieść zaczyna się banalnie, w pewien zimny i ciemny listopadowy dzień…

Wasza Pola W.

ROZDZIAŁ I

Wszystko się może zdarzyć – o restauracji z dawnych lat, nadciągających kłopotach, niesfornych kobietach i historii wyjątkowej rodziny

To był jeden z tych dni, w których niepozorna decyzja zaważyła na życiu kilku osób. Chociaż nie zapowiadał się wcale jakoś wyjątkowo. Już od samego rana Warszawę spowijała gęsta mgła. Ci bardziej złośliwi twierdzili, że to smog – i mogli mieć rację. Tym bardziej że początek listopada nie sprzyjał słonecznej pogodzie ani dobrym humorom, co było widać po minach ludzi, którzy pospiesznie przemieszczali się warszawskimi ulicami. Był kwadrans po siedemnastej, niemal wszyscy wracali zmęczeni z pracy lub innych zajęć prosto do domu.

Niektórzy zaglądali ciekawie w okna restauracji w zabytkowej kamienicy, która była prawdziwą perłą warszawskiej architektury. Dumnie wznosiła się nad ulicą Mokotowską i przyciągała wzrok nie tylko mieszkańców stolicy, lecz także turystów. Miała trzy piętra, piękne rzeźbione zdobienia nad przestronnymi oknami i na balustradach okazałych balkonów. Jej ściany miały delikatny odcień żółci, jedynie parter pozostawał w kolorze ciemnego brązu. To właśnie tam znajdowała się słynna restauracja Gościna u Wajsów. Jeden rzut oka przez szybę pozwalał stwierdzić, że w środku panuje prawdziwy harmider.

Tak też było. Gwar rozmów i płynącej z głośników muzyki przerwał nagle jakiś potworny hałas na zapleczu. Kilkoro gości spojrzało ciekawie w tamtą stronę, by po chwili wrócić do smakowania pysznych dań.

– Uważaj, jak chodzisz. Jesteś kuzynem słonia czy jak? – zapytała nerwowo Pola i z przerażeniem wpatrywała się w porozrzucane na podłodze jedzenie i rozbite talerze, które chwilę wcześniej niosła na srebrnej tacy. Pech chciał, że zderzyła się z Kamilem Mikulskim.

– Odezwała się primabalerina. – Parsknął śmiechem, schylił się i zaczął zbierać skorupy. W przeciwieństwie do niej nie wyglądał na przejętego.

– Masz w sobie taką grację, że szkoda gadać. Wpadłeś na mnie już trzeci raz w tym tygodniu. To chyba lekka przesada, nie? – Również się schyliła, by posprzątać podłogę.

– Może to taki twój plan poderwania najprzystojniejszego menadżera w tym mieście? – zapytał, szczerząc zęby. Pola tylko pokręciła na to głową i lekko się uśmiechnęła.

– Nie wchodzę w związki z najlepszymi kumplami. A poza tym dobrze wiesz, że nie wierzę w te wszystkie gadki o miłości aż po grób. To same bujdy.

– No tak, wolna i niezależna kobieta nie mogłaby sobie na to pozwolić. Lepiej co jakiś czas rozkochać w sobie faceta, a potem go okrutnie rzucić?

– Lepiej sobie ich odpuścić.

– No nie… co tu się dzieje? Co to za hałas? Połowa gości aż podskoczyła ze strachu – zapytała Janeczka, szefowa kucharek, potrafiąca zarządzić wszystkim i wszystkimi, nielubiąca sprzeciwu i bałaganu, kobieta o gołębim sercu, którą wszyscy uwielbiali. Znienacka pojawiła się za ich plecami.

– Nasza niezgrabota na mnie wpadła – pożaliła się Pola, wyraźnie się uśmiechając.

– I kto to mówi? – oburzył się Kamil i pociągnął ją za związane w kucyk włosy.

– No dobrze, już mi się tu nie wykłócajcie. Biegnij po nowy zestaw dla gości, a my z Kamilem jakoś to szybko posprzątamy. Nie wiem, co się z tobą ostatnio dzieje. Zakochałaś się czy jak? Bo taka się jakaś rozmarzona zrobiłaś… – podsumowała Janeczka.

– Ciągle wzdycha do mnie i nie chce się przyznać. – Kamil się zaśmiał.

– Spadaj, prędzej zauroczy mnie sam diabeł – wytknęła mu Pola.

Podniosła z podłogi srebrną tacę i poszła z nią na główną salę, by przekazać gościom, że oczekiwanie na jedzenie nieco się wydłuży. Przeprosiła, obiecała w zamian deser na koszt firmy. Goście nie wyglądali na zachwyconych, ale uznali, że nie mają wyjścia i zaczekają. Pospiesznie wróciła do kuchni, by przekazać kucharzowi, co się stało, i poprosić o ponowną realizację zamówienia dla stolika numer pięć. Jak to on, od razu się wściekł i przedstawił całą litanię jej przewinień z ostatniego tygodnia. Zacisnęła zęby i obiecała sobie, że nie da się sprowokować. Wolała obserwować uwijających się w pocie czoła kucharzy i kucharki. Pośpiech był jak w pszczelim ulu. Zewsząd dochodziły różne zapachy, od których mogło się zakręcić w głowie. Lubiła ten klimat. Odczekała piętnaście minut, aż jej zamówienie będzie gotowe. Ustawiła je równo na tacy i raźnym krokiem wyszła z kuchni.

Po drodze minęła Janeczkę i Kamila, którzy już uporali się ze sprzątaniem. Wypięła dumnie pierś, uniosła głowę i pewnym krokiem wyszła na główną salę, zatrzymując się przy właściwym stoliku, zajmowanym przez młodą, elegancką parę. Chyba przyszli na randkę.

– Proszę bardzo, dla państwa kaczka duszona po staropolsku z żurawiną oraz musem z jabłek i mięty. – Postawiła przy nich talerze.

– Czy kaczka była z wolnego wybiegu? – zapytał mężczyzna z takim grymasem na twarzy, jakby dowiadywał się o tajne plany Pentagonu w sprawie podboju kosmosu. Pola wzięła jeden głębszy wdech, nie chcąc wypalić czegoś głupiego. Czasami jej się to zdarzało.

– Tak, prosto z hodowli na Podlasiu. Sama natura, bez antybiotyków i toksycznych pasz – zapewniła, wywołując na twarzy uśmiech numer trzy, czyli „słodka kelnereczka”.

– Dziękuję, to dla nas ważne.

– Życzę państwu smacznego. Niebawem przyniosę deser. Czy chcieliby państwo od razu zamówić coś jeszcze? Mamy w karcie bardzo smaczne koktajle.

– Przemyślimy to na spokojnie. Najpierw kaczka. Wygląda obłędnie i zapewne tak samo smakuje – zapewniła uprzejmie kobieta.

– Już nie przeszkadzam, udanego wieczoru życzę.

Pola odeszła od stolika. Zbliżając się do baru, zauważyła, że stoją na nim dwa brudne talerze. Podniosła je i ustawiła równo na tacy. W tej samej chwili lekko zakręciło się jej w głowie. Stwierdziła, że to z przepracowania. Oparła się o bar i rozejrzała się po restauracji. Lubiła ją. Tu się wychowała, znała na pamięć każdy jej zakamarek. Gdyby miała opisać to miejsce jednym słowem, byłby to przepych. Wnętrze urządzono na bogato. Sufit i wysokie ściany w różnych odcieniach bieli, beżu i wrzosu ozdobione były kremowymi sztukateriami, miejscami bardzo dekoracyjnymi. Idealnie współgrały one z kryształowymi żyrandolami i zawieszonymi w oknach ciężkimi zasłonami w kolorze szafiru.

W przestronnym pomieszczeniu ustawiono trzydzieści okrągłych stolików, przy których stały duże, zdobione krzesła w stylu glamour. Na stolikach leżały białe obrusy. Dodatkami były świeże kwiaty w wazonie i świece w kulistych szklanych naczyniach. W dużych oknach rozwieszone były różne lampki, a na niskich parapetach położono kolorowe poduszki. Koło okien zaś stały niewielkie regały z książkami i ładne fotele. Każdy gość mógł wybrać kącik dla siebie, by odpocząć i poczytać. Po prawej stronie od wejścia znajdował się wspomniany bar. Z głośników dochodziła nastrojowa muzyka, w powietrzu unosił się zapach jedzenia i suszonej lawendy. Całość stanowiła naprawdę eleganckie miejsce.

Restauracja Gościna u Wajsów była rodzinnym biz­nesem założonym przez babkę Poli, Wandę, i jej męża Edwarda czterdzieści lat temu. Przez lata przeszła wiele zmian, ale zawsze serwowano tu najlepsze jedzenie w stolicy. Postawiono na tradycję. Na polską kuchnię. Sięgano do starych przepisów i nawiązywano do regionalnych potraw.

Niestety, od jakiegoś czasu restauracji wiodło się nie najlepiej. Malała liczba klientów, spadały obroty i dochody, nie było pomysłu na korzystne zmiany. Pola zasmuciła się na samą myśl o tym, że z dnia na dzień jest coraz gorzej. Winą za całą sytuację obarczała to, że mieszkańcy Warszawy coraz częściej wybierali szybkie, tanie i niezdrowe dania na wynos, a nie porządny posiłek w znanej restauracji. Chodziło też o pieniądze. Nie każdy mógł sobie pozwolić na taki wydatek, a ceny w Gościnie u Wajsów były jednak wysokie.

– Zamknij buzię, bo ci mucha wpadnie – zażartował Kamil, pojawiając się przy Poli niczym duch. Aż się lekko wzdrygnęła. On za to był wyjątkowo wyluzowany.

– Jak ty to robisz? Zawsze masz dobry humor – zapytała z nieukrywaną ciekawością.

– Lata praktyki w śmianiu się z innych. Ale wiesz, tak w dobrej wierze.

– Akurat.

– Widzisz tych staruszków przy siedemnastce?

– No, co z nimi?

– Gdy przechodziłem obok nich, to się właśnie umawiali na gorącą noc. Wiesz, dziki seks i te sprawy. Nawet coś mówili o kajdankach.

– Oni? – Pola aż zrobiła wielkie oczy. – Przecież mają z osiemdziesiąt lat!

– No i co? Nic im się już od życia nie należy? Coś ty taka zachowawcza?

– Ja nie, tak mnie po prostu dziwi, że… Dobra, to przecież nieistotne.

– Ale słuchaj dalej. Podszedłem do nich i zapytałem, czy jeszcze czegoś sobie życzą. Zamówili deser. Widać było, że mają ochotę jeszcze tu sobie posiedzieć. No to ja na to, że w prezencie dostaną po kieliszku czerwonego wina z dodatkiem afrodyzjaków. Kiedy dziadek to usłyszał, to mu uszami para poszła. Oj, coś czuję, że dzisiaj ta dwójka rozwali łóżko.

– Kamil, ty jak coś powiesz…

– No co?

– Nieładnie tak śmiać się z kogoś.

– Raczej im zazdroszczę wigoru i chęci na seks. U mnie posucha od ładnych kilku miesięcy. Jeszcze trochę i rzucę się na tego świniaka, co to go dzisiaj uwędzili na ruszcie – powiedział to z poważną miną, po czym zaczął kasłać, próbując pohamować śmiech.

– To idź się dziadka podpytaj, jak się kobiety podrywa. Bo tobie coś ostatnio słabo to idzie. I nie chciałabym, żeby jakikolwiek świniak na tym ucierpiał.

– Ty i ta twoje empatia. Potrafisz wesprzeć człowieka w potrzebie.

Pola popatrzyła na staruszków. Pan akurat zerkał w głęboki dekolt pani. Ona za to zalotnie głaskała go po policzku. Wyglądali na naprawdę szczęśliwych. I to przeczyło teorii Poli, że prawdziwa miłość nie istnieje. A tu proszę, miała ją przed oczami.

– Lepiej myśl nad pomysłami na rozkręcenie restauracji. Widziałam rano zestawienie tygodniowego utargu. Dawno nie było tak słabo – stwierdziła, szybko zmieniając temat.

– Bo i czas jest taki do du… nie za fajny. Listopad. Zimno, ciemno i ciągle pada. Wali złem. Ale to nie znaczy, że nic nie robię. Mam mnóstwo pomysłów na czas przed świętami. Już nawet zamówiłem dekoracje. Jest drugi tydzień listopada, można zaraz wieszać.

– Myślisz, że uratują nas gwiazdki, bombki i światełka?

– Na pewno nie zaszkodzą. Każdy przecież lubi ten przedświąteczny klimat. Będą też promocje. Jedna miała być już na Wszystkich Świętych, ale nie wypaliło.

– Co? Kup zupę, a znicz dostaniesz gratis? – zadrwiła z niego Pola.

– Bywasz okrutna – oznajmił Kamil, teatralnie łapiąc się za serce.

– Po prostu mobilizuję cię do pracy. Staraj się, bo moja mama cię obserwuje.

– Właśnie przyszła do kuchni. I chyba jest bardzo, bardzo zła.

– Przez takie właśnie niedociągnięcia mamy coraz gorszą opinię! – wrzasnęła Marta tak głośno, że aż jednej kucharce wypadła z ręki pokrywka. Na wszystkich padł blady strach. Gdy Marta Wajs wpadała do kuchni tak bardzo zdenerwowana, to zawsze oznaczało jedno: duże kłopoty. – Ty jesteś odpowiedzialny za jakość dań wydawanych z tej kuchni.

– Ale nie jestem Duchem Świętym i nie widzę wszystkiego – odparł pewnie Marek.

– Bawi cię to?

– Nie, ale nie będę też płakał z powodu jakiejś głupiej kaczki.

– Słucham? Głupiej? Czy ty siebie słyszysz? Wydałeś kaczkę bez farszu! Goście już myśleli, że ktoś robi sobie z nich żarty. Bo kucharzowi nie chciało się zabrać do pracy! Dobrze, że w ogóle wyjąłeś z niej wnętrzności. Może mam jeszcze ci za to podziękować?

– Stało się. Mogę jedynie poprawić jakość kuchni teraz i w przyszłości. Nie będę robił nic poza staniem przy głównym blacie i kontrolowaniem wydawanych dań. – Marek upierał się przy swoim, nie chcąc przyznać, że popełnił karygodny błąd.

– Ta kaczka to tylko początek zaniedbań. Spójrz na to… – poleciła Marta, trzymając w dłoniach numer aktualnego wydania „Warszawskich Newsów”. Była to gazeta zajmująca się życiem stolicy. Pisano w niej też o miejscach, gdzie można dobrze zjeść.

– Widzę. Piszą o nas?

– I to jak! Posłuchaj… – Przełożyła kilka stron i zawiesiła wzrok na kolumnie, gdzie polecano lub odradzano odwiedzenie wybranych restauracji. – Szkoda wielka, że znane od dziesięcioleci słynne warszawskie restauracje w wielu przypadkach nie potrafią sobie radzić w nowoczesnym świecie, z coraz większymi wymaganiami klientów. Przykładem jest Gościna u Wajsów, mieszcząca się w zabytkowej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej. Przykro pisać, ale miejsce to lata świetności ma już dawno za sobą. I nawet nie chodzi o wystrój wnętrz, chociaż i ten sprawia wrażenie przerostu formy nad treścią i wątpliwego dobrego smaku właścicieli. Za dużo tam świeczek, kwiatów, poduszek. Brakuje jedynie clowna, który by stał w wejściu i rozdawał bony ze zniżką na obiady. Ale nie to razi najbardziej. Właściciele stawiają na tradycyjną kuchnię polską, na dawne, sprawdzone przepisy. Cóż mogę Państwu napisać? Pieczoną kaczkę ledwie da się pokroić, a rosół gotowany na kilku rodzajach mięsa smakuje raczej jak zupa instant z torebki. Nie wiem, być może to moje subiektywne odczucia, nie chcę Państwa zniechęcać. Jeśli macie czas i sporo pieniędzy, to polecam. Ale moim zdaniem jest dużo ciekawszych miejsc w stolicy… – przeczytała Marta, biorąc w trakcie ze trzy głębsze oddechy. Miała wrażenie, że za chwilę dostanie ataku furii. Każdego dnia wkładała całe swoje serce w to miejsce, a ktoś śmiał tak ją skrytykować.

– Kto to napisał?

– Nie wiem… jakiś Kogut Domowy. Tak się podpisał. Zresztą jakie to ma teraz znaczenie? Nie widzisz, co się dzieje? Moja restauracja zaczyna być postrzegana jako miejsce, gdzie źle karmią, jest brzydko i mało przyjemnie.

– Napisał to jakiś gość z kompleksami, a ty się tak tym martwisz – odparł Marek.

– Wiesz, jaki nakład ma ta gazeta? Największy w całym województwie.

– I co z tego? Ludzie przeczytają, a potem zapomną. Kaczkę się poprawi. Nie ma co na siłę szukać problemów tam, gdzie ich nie ma. Zawsze wszystko wyolbrzymiasz.

Po tych słowach zapadła wymowna cisza. Chyba wszyscy nagle przestali oddychać. Ich wzrok przeniósł się na Martę, która z sekundy na sekundę robiła się coraz bardziej czerwona.

– Zwalniam cię – powiedziała niespodziewanie.

– Co? – Marek myślał, że się przesłyszał.

– Już tu nie pracujesz. Oddaj fartuch, zabierz swoje rzeczy i możesz wracać do domu. Już. Teraz. Natychmiast – mówiła spokojnie, ale było widać, że aż ją nosi.

– Ty chyba sobie żartujesz?

– A wyglądam na taką, co ma znakomity humor? Masz piętnaście minut na to, żeby stąd wyjść. Jutro odezwą się do ciebie księgowa i kadrowa, żeby załatwić formalności.

– Zwalniasz głównego kucharza? Ciekawe, kto ci pociągnie dalej ten burdel?

– To restauracja, jakbyś jeszcze tego nie zauważył. A teraz się wynoś. I tak za długo znosiłam te twoje chamskie odzywki i lenistwo.

Marek chciał jeszcze coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Wszyscy na niego patrzyli. Tak bardzo ścisnął ręce, że aż pobielały mu kłykcie. Oddychał ciężko. Jednym ruchem zdjął fartuch i cisnął nim o podłogę. Obrzucił Martę złowrogim spojrzeniem.

– Pożałujesz tego… – wysyczał przez zęby, podchodząc do niej.

– Grozisz mi? Wiesz, że są na to paragrafy?

– Wiesz, gdzie możesz sobie je wsadzić. Ta restauracja padnie. Szybciej, niż myślisz.

– Jakoś sobie poradzę, tak jak zawsze.

Zdenerwowany wybiegł z kuchni na zaplecze gospodarcze i trzasnął drzwiami. Marta czuła, jak wali jej serce. Po chwili opanowała się i spojrzała na wystraszonych pracowników. Poleciła im, by wrócili do pracy i żeby tego wieczoru obowiązki Marka przejęła Marysia, znakomita kucharka. Zgodziła się bez entuzjazmu, wiedząc, jak wielka spocznie na niej odpowiedzialność. Marta dała znać Janeczce, by poszły razem do jej gabinetu. Janeczka była wyjątkowo zaufaną osobą i zawsze miała jakieś dobre rady. A tych teraz przydałoby się całkiem sporo.

– To się porobiło… – Westchnęła, siadając w fotelu. Miała lekko ubrudzony fartuch, a spod czepka wystawały jej dwa kosmyki lekko już siwych włosów.

– Wiem, co chcesz powiedzieć. Zwolnienie głównego kucharza w tak trudnym dla nas czasie to prawdziwe szaleństwo. Ale nie mogłam inaczej. Od kilku tygodni robił wszystko, by wyprowadzić mnie z równowagi. Tak nie zachowuje się główny kucharz. A dzisiaj? On po prostu śmiał mi się prosto w twarz. Już dawno powinien stąd wylecieć.

– Stało się, taką podjęłaś decyzję. Ale co teraz?

– Jak to co? Trzeba znaleźć nowego.

– Wiesz przecież, jakie to trudne.

– Coś wymyślę. W Warszawie jest tylu kucharzy. Znajdę najlepszego. Zapłacę dużo więcej, niż mógłby zarobić w innym miejscu. Trzeba jakoś odświeżyć nasze menu, poprawić jakość wydawanych dań, pomyśleć o nowych potrawach. Ten cały Kogut Domowy ma wiele racji. Nasza restauracja straciła swój urok. Czas to zmienić, i to jak najszybciej.

– Dobrze wiesz, że masz moje wsparcie. Zrobię, co trzeba, i postaram się za dwóch.

– Na razie zawołaj do mnie Polę i Kamila. Muszę z nimi pilnie porozmawiać.

– Uwijają się na głównej sali. Już po nich idę.

– Ale jak to go zwolniłaś? Tak po prostu? – Pola nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Spojrzenie matki nie pozostawiało jednak wątpliwości, że Marta mówi prawdę. Czasami potrafiła zaskoczyć.

– Zbierało mu się od miesięcy. Dzisiaj przegiął. A ja nie mam zamiaru tolerować w mojej restauracji chamstwa i cwaniactwa. Marek widocznie tego nie rozumiał.

– Co teraz? – zapytał Kamil, który aż pobladł.

– A co szanowny pan menadżer tego dobytku radzi zrobić? – Marta wbiła w niego wzrok. Po plecach przeszły mu ciarki. Wiedział, że żarty się skończyły.

– Od zaraz szukam nowego kucharza. Postaram się już na pojutrze umówić ze dwie rozmowy. Szefowa chce osobiście rozmawiać z kandydatami czy ja mam to zrobić?

– Biorę to na siebie. Znam się na ludziach. Potrzeba nam genialnego kucharza, który rozbuja naszą restaurację. Bo jak tak dalej pójdzie, to na wiosnę będę musiała ją zamknąć – stwierdziła poważnie Marta, a Pola aż głośno wciągnęła powietrze.

– Mamo, co ty mówisz? Jak to zamknąć? Babcia zabiłaby nas obie.

– Babcia to właśnie teraz bawi się w najlepsze, kiedy mnie przybywa kolejnych siwych włosów od tych wszystkich zmartwień.

– Spokojnie, przecież wiesz, że ci we wszystkim pomogę. Już mam kilka pomysłów.

– No mam taką nadzieję. I nawet wiem, jak to zrobisz. W tej swojej redakcji wrzucisz, gdzie się da, nasze ogłoszenie o pracę na stanowisku kucharza. Postarajcie się razem z Kamilem je zredagować. Szukamy kucharza najlepszego z możliwych, który ma na koncie nie tylko ukończoną dobrą szkołę gastronomiczną, lecz także praktyki u prawdziwych mistrzów. I najlepiej ze stażem we Francji albo w Stanach – wyliczała Marta, gładząc swoje misternie ułożone włosy. Taka na całego zamyślona była jeszcze piękniejsza, co nie uszło uwadze Poli.

– A nie powinien się znać się po prostu na polskiej kuchni? Na co nam ta Francja?

– Żeby ładnie w CV wyglądało – wysiliła się na kiepski żart. – Jeśli taki kucharz zobaczył trochę świata, to i w obyciu jest łagodniejszy. Widzisz, co było z Markiem. Najdalej to chyba był w Krakowie. I podobno tam też się zgubił.

– Coś jeszcze dodać? – Kamil chciał się dobrze przygotować. Wszystko notował.

– Napiszcie po prostu, że oferujemy znakomite zarobki, bez podawania szczegółów. Jak się znajdzie właściwy człowiek, to jestem w stanie zaproponować mu konkretną sumę – zapewniła Marta.

Rozmowę przerwał nagle dźwięk jej telefonu. Spojrzała na wyświetlacz. Dzwoniła jej matka, co ją trochę zdziwiło. Przeprosiła zebranych i odebrała. Matka mówiła tak chaotycznie, że początkowo nie mogła jej zrozumieć. Można było wyczuć, że targają nią silne emocje. Nie umiała się uspokoić. Dopiero kilka próśb o to, by mówiła wolno i wyraźnie, poskutkowało tym, że Marta mogła ją dobrze usłyszeć.

– Ale nie rozumiem… Miałam cię przecież odebrać po dwudziestej pierwszej. Co się stało? A, nie chcesz mówić… No dobrze, postaram się jakoś ogarnąć tu najważniejsze sprawy i przyjadę. Czekaj, nigdzie się nie ruszaj. Dobra, do zobaczenia.

– Z babcią coś nie tak? – zapytała stroskana Pola.

– Nie, chyba nie. Jakaś kłótnia była i chce wracać do domu. Tyle zrozumiałam.

– Kłótnia? Przecież miała mieć próbę w teatrze, a potem grać w brydża.

– I coś poszło nie tak. Muszę po nią jechać.

– Pojadę z tobą. Za kwadrans kończę zmianę.

– Jak chcesz. Może tobie uda się ustalić, co tam się jej przydarzyło.

Wieści o babci bardzo zmartwiły Polę. Wiedziała przecież, jak bardzo wrażliwą jest osobą i jak łatwo ją obrazić. A to w czasie próby w teatrze nie było wcale takie trudne. Tym bardziej że wśród aktorów byli sami seniorzy przeświadczeni o wielkości swojego talentu.

Pół godziny później jechały już w kierunku Woli, gdzie w teatrze Kotwica miał próby klub seniora. Marta pokrótce opowiedziała, co ją tak dzisiaj wytrąciło z równowagi, i dała Poli do przeczytania gazetę, gdzie bezczelny facet śmiał krytykować jej biznes.

– A skąd w ogóle wiesz, że to mężczyzna? To może być tylko taki podpis – zauważyła Pola.

– Widać, że to facet. Ale dorwę go. Zostawił maila. Może napiszę do niego albo pójdę do tej, pożal się Boże, redakcji i mu przy wszystkich wygarnę. Cham skończony.

– Daj spokój. Po co ci kolejne problemy? To plotkarska gazeta. Co najwyżej można ich pozwać do sądu, ale na pewno nie za taką drobnostkę.

– Rujnuje nasz biznes. To dla ciebie drobnostka? – obruszyła się Marta.

– Nie to miałam na myśli. Uspokój się. Sama spróbuję ustalić, co to za jeden. Popytam tu i tam, może się czegoś dowiem. Dziennikarski światek jest naprawdę mały.

– Do dziennikarza to mu akurat daleko. Grafoman jeden. Niech go piorun strzeli.

– Mamuś, ze wszystkim damy sobie radę, przecież wiesz. A jeśli nie, to pomoże nam Adam. Napisze jakiś pseudopozew i postraszy tego grafomana.

– Już się nie spotykam z Adamem. Rozstaliśmy się.

– Nieźle, to już trzeci facet w ciągu roku.

– No wiesz… Ta uwaga była mocno nie na miejscu.

– Mamuś, po prostu się o ciebie martwię. Chcę, żebyś była szczęśliwa.

– Jestem, facet nie ma tu żadnego znaczenia. Dobra, to tutaj. Widzisz? Babcia czeka przed drzwiami.

Wandę aż nosiło. Na widok córki i wnuczki nawet się nie ucieszyła. Podeszła do auta, otworzyła drzwi i umościła się na tylnym siedzeniu, przytrzymując ręką duży kapelusz, który pasował idealnie do siwego wełnianego płaszcza i szala z kolorowymi frędzlami.

– Cześć, babciu, stało się coś złego? – Pola była żywo zainteresowana.

– Stało się… Melanii odbiło na dobre… Uznała, że nie mam szans na zagranie głównej roli, bo podobno mam z pięć kilogramów nadwagi. Jak ona śmiała? – uniosła się Wanda. Miała wypieki na twarzy.

– Może tak tylko jej się powiedziało. Albo żartowała? – zasugerowała Pola.

– No nie wiem… We wszystkim poparła ją Zofia. A sama waży ponad sto kilogramów. Nawet reżyser nie chciał jej obsadzić w żadnej roli. I stanęło na tym, że będzie pastuchem.

– Pastuchem? – Marta nie kryła zdziwienia.

– Tak. I ze złości nie chce, żeby mnie się lepiej powiodło. Ona już taka jest.

– Na pewno się pogodzicie. Przejdzie wam.

– Nie, nawet się tam nie pokażę, dopóki mnie obie nie przeproszą. Honor w rodzinie Wajsów to rzecz święta. A one go dzisiaj chciały zdeptać – oznajmiła teatralnie Wanda.

– Trzeba będzie coś na to poradzić. Czary rzucić, szamana zamówić, miksturę przygotować – ogłosiła Pola, zerkając na Martę, która ledwie powstrzymywała się od śmiechu.

Wystrój ponad stumetrowego mieszkania Wandy Wajs był dość kontrowersyjny. Złośliwi mogliby powiedzieć, że przypomina wystawę w muzeum. Było w nim dosłownie wszystko, w czym zresztą krył się niewątpliwy urok tego miejsca. A to za sprawą wielkiej miłości Wandy do pięknych zabytkowych mebli, które przez niemal całe swoje życie zwoziła z podróży po świecie. Wystarczyło się trochę rozejrzeć, by dostrzec mahoniowy stół z wyrzeźbionymi nogami w kształcie sylwetki lwa. Jego dopełnieniem były bogato zdobione krzesła, wysłane atłasem najwyższej jakości. Przy ścianach stały liczne kredensy. Niektóre w naturalnym kolorze, inne pobielane, z dużą ilością rzeźbień i z przeszklonymi półkami. Naprzeciwko nich znajdowała się domowa biblioteczka. Zajmowała całą ścianę i liczyła ponad pięć tysięcy woluminów. A że Wanda kochała książki miłością wielką, to przybywało ich dość szybko. Różne gatunki, różni autorzy.

Najpiękniejszą ozdobą mieszkania był ponadstuletni piec kaflowy, wykonany ręcznie przez znanego artystę z Francji. Każdy kafel, w odcieniu głębokiej zieleni, miał namalowany kwiatowy wzór. Piec był czynny, zazwyczaj Wanda paliła w nim od końca października do początku maja. Przesiadywała obok niego w dużym fotelu z podnóżkiem i czytała lub oddawała się wspomnieniom. Lubiła też swoje trzy kanapy i rozstawione wszędzie stelaże do wieszania ubrań. Jako wielka miłośniczka teatru miała zaskakującą kolekcję nietypowych sukienek, kapeluszy i apaszek. Stroiła się w nie codziennie, zadając szyku wszędzie tam, gdzie się pojawiła. Poza tym uwielbiała przesiadywać w nich w rodzinnej restauracji.

– Przecież nie będę się denerwowała przez jakieś dwie zazdrośnice – oznajmiła głośno Wanda, siadając przy mahoniowym stole. Chwilę wcześniej Marta przygotowała dzbanki z kawą i herbatą, a do tego pokroiła ciasto czekoladowe z ich ulubionej cukierni. – Zazdroszczą mi urody, talentu i osobowości. I tego, że reżyser właśnie mnie zawsze obsadza w głównych rolach.

– Na pewno jest tak, jak mówisz – przytaknęła jej Pola, zerkając na Martę i starając się zachować powagę. Jej babcia była wyczulona na jakąkolwiek krytykę pod swoim adresem.

– Aż mi ciśnienie skoczyło przez te dwie wariatki.

– Może zmierzymy? Albo weźmiesz dodatkowe leki? – zmartwiła się Marta.

– Jakie leki? Mnie przy życiu trzyma ulubiona nalewka z aronii. Kieliszek przed snem czyni prawdziwe cuda. A zdrowia to mi każdy może pozazdrościć.

– Mam nadzieję, że pod tym względem przejęłam twoje geny. – Marta się zaśmiała.

– No może… Chociaż najdroższy Edward też miał się dobrze, dopóki nie dopadła go ta straszna choroba. Świeć, Panie, nad jego duszą… – dodała, wznosząc oczy w stronę sufitu.

– Niech mu anioły grają w niebie – dopowiedziała Pola, nie do końca na poważnie.

– Dobra, nie czas na sentymenty. Lepiej powiedzcie, jak się ma nasz interes?

– Wszystko dobrze, dzień jak co dzień, bez szaleństw. – Pola chciała uspokoić babcię.

– No niezupełnie. Zwolniłam Marka. Dzisiaj przekroczył wszelkie granice. Ale gdy tak pyskował mi prosto w twarz, to coś we mnie pękło. I w jednej sekundzie przysięgłam sobie, że nie dam się dalej tak traktować – oznajmiła Marta i znowu poczuła narastającą złość.

– I masz babo placek! A tak lubiłam się z nim przekomarzać. – Wanda się zaśmiała.

– No mnie humor po wszystkim opuścił. Gdzie ja teraz znajdę kucharza? Zaraz święta, gorący czas w branży, potrzeba więcej personelu. Nie wiem, może i źle zrobiłam.

– A wcale że nie. Martusiu, trzeba zawsze i wszędzie mieć swój honor. Marek chciał ci wejść na głowę, a ty mu na to nie pozwoliłaś. I słusznie. To był dupek, jakich mało. Ostatnio powiedział, że nic a nic nie znam się na gotowaniu. Ciekawe, kto stał nad garnkami, kiedy w restauracji było tylu ludzi, że kucharki nie nadążały z gotowaniem? Ja! Jeszcze dziecko wychowywałam – wspomniała z dumą Wanda.

– Wiem, wszystko było na twojej głowie – przyznała Marta, która sporo pamiętała z tamtych czasów.

– Teraz jest na waszej. A ten cały Marek to złodziej był pierwszoligowy. Wszyscy wiedzieli, że wynosi jedzenie z kuchni, tylko nikt nie umiał mu tego udowodnić. Swoją drogą Kamil mógłby lepiej obserwować pracowników. Za dużo randkuje z klientkami.

– Babciu, on po prostu szuka miłości i zaczyna być desperatem. – Pola się zaśmiała.

– Niech przyjdzie do mnie, ja go podszkolę w amorach. Dobry z niego chłop, ale tak jakoś czasami brakuje mu polotu do życia. Co się teraz dzieje z tymi facetami… – stwierdziła poważnie zamyślona Wanda. Niekiedy nie nadążała za współczesnym światem.

– Teraz, babciu, rządzą kobiety – weszła jej w słowo wnuczka.

– Kochanie, tak było, jest i będzie. Gdyby nie kobiety, to mogę dać sobie rękę uciąć, że dalej bylibyśmy w średniowieczu. Wystarczy popatrzeć na nas. Rodzina Wajsów przetrwała dzięki silnym kobietom. To co? Wypijemy za to po kieliszeczku? – Pytanie było mocno retoryczne, bo Wanda natychmiast wstała od stołu i podeszła do barku.

Miała ponad siedemdziesiąt lat, ale nigdy nie przyznawała się do swojego wieku, a zazwyczaj go zaniżała. Mogła sobie na to pozwolić. Nadal była bardzo piękną kobietą, nosiła się modnie i elegancko, nie stroniła od rozrywki i dobrego towarzystwa. Kochała życie, a życie kochało ją. Miała wielu przyjaciół, serdeczne relacje z córką i wnuczką. Umiała cieszyć się najmniejszą drobnostką i była zdania, że nic tak nie poprawia humoru jak zakupy.

Pochodziła z zamożnej warszawskiej rodziny Gerlachów. Jej ojciec był wziętym prawnikiem, a matka lekarką. Nie mieli za wiele czasu dla swojej jedynaczki, dlatego Wanda była wychowywana przez trzy guwernantki, które nie tylko dbały o jej bezpieczeństwo, lecz także przykładały starań do tego, by otrzymała najlepsze wykształcenie. Marzyła o tym, by zostać aktorką, co szalenie nie spodobało się jej rodzicom. Przez wzgląd na ich naciski ukończyła prawo na warszawskim uniwerku, ale nigdy nie pracowała w zawodzie. Uwielbiała podróże, teatr i bywanie na balach, które swego czasu były bardzo modne pośród warszawskich elit. Nie znosiła nudy, konwenansów i plotek. Czasami skusiła się na coś szalonego.

Za to przez ponad czterdzieści lat była przykładną żoną Edwarda Wajsa, człowieka niezwykle zamożnego, który należał do stołecznej śmietanki towarzyskiej. Pobrali się, gdy Wanda miała zaledwie dziewiętnaście lat. Również z powodu nacisków jej rodziców, którzy chcieli wydać córkę za człowieka możnego, z doskonałym wykształceniem, ogładą i rozlicznymi kontaktami. Edward taki był. Kochał Wandę do szaleństwa i na każdym kroku pragnął czynić ją szczęśliwą. Ona za to nie mogła mówić o wielkiej miłości ze swojej strony. Szanowała go, ceniła, był jej bliski. Z czasem na swój sposób go pokochała, być może były to po prostu przywiązanie i przyjaźń. Mogła jednak przyznać, że żyli zgodnie i szczęśliwie. Po latach doczekali się córki, a Wanda poświęciła się jej wychowaniu. Rodzinną sielankę przerwała nagła śmierć Edwarda. Zrozpaczona Wanda musiała sobie poradzić. Przejęła po nim ogromny majątek Wajsów, w tym kamienicę na Mokotowskiej i rodzinną restaurację, którą nadzorowała od początku jej istnienia. Kochała to miejsce za wyjątkowy klimat, przepyszne jedzenie, niesamowitych gości i dobrą aurę. Za młodu całymi dniami przesiadywała w restauracji, mając oko na Martę, która traktowała to miejsce jak plac zabaw. To ona z czasem przejęła rodzinny interes. Wanda postawiła za to na zasłużony odpoczynek i sielskie życie na emeryturze. Chociaż i tak miała oko na rodzinny biznes, od czasu do czasu się wtrącała, a nawet potrafiła krytykować decyzje córki. Rozjemczynią w ich konfliktach była zazwyczaj Pola, która miała w tym zakresie wyjątkowy dar. Wanda za to miała kilka tajemnic. Jed­ną szczególnie skrywała przed córką i wnuczką…

– Może obejrzymy jakiś film? Widziałam ostatnio na Netfliksie zapowiedź fajnego kryminału – zaproponowała Wanda, która na bieżąco była z nowinkami ze świata filmu i teatru.

– Mogę szybko zrobić tartę ze szpinakiem i serem feta – zaproponowała Pola.

– Moja kochana, wiesz, że ją uwielbiam.

– Babciu, dla ciebie wszystko. W zamian pożyczę od ciebie jutro jedwabną apaszkę. Będzie mi pasowała do nowej sukienki.

– Bierz, co chcesz. Przejrzyj też moje nowe broszki, leżą na komodzie obok łóżka.

– No to zapowiada się babski wieczór. Fajnie, potrzeba mi dzisiaj trochę luzu. Ostatnio w restauracji mam prawdziwe urwanie głowy i ledwie wszystko ogarniam.

– Martusiu, problemy były, są i będą. Nie ma co się nimi za bardzo przejmować. Dziś o nich zapominamy. Czas na dobrą rozrywkę – zarządziła Wanda.

ROZDZIAŁ II

Sercowe rozterki – o kłopotach z kochankiem, odwołanym ślubie, wyjątkowo szalonym pomyśle i fachowej lekcji randkowania

Podeszła do okna i odsunęła na bok żakardową zasłonę. Zmrużyła lekko oczy. Tego się właśnie spodziewała. Zapowiadał się smutny i deszczowy dzień. Listopad był chyba na trzecim miejscu jej listy rzeczy, ludzi i spraw, których nienawidziła. Zaraz po facetach i kawie rozpuszczalnej. Na myśl o tych pierwszych aż robiło jej się słabo. Mentalnie dostawała gę­siej skórki, przyspieszał jej puls. Tak bardzo dokuczyli jej w życiu, że z miejsca stali się numerem jeden na jej czarnej liście. Ostatnie wydarzenia z pewnym panem jeszcze bardziej utwierdziły ją w tym przekonaniu. Poprawić humor mogła jej jedynie podwójna dawka espresso. Diabelsko mocnego.

Poprawiła szlafrok i skierowała się do wyspy kuchennej, gdzie leżał jej telefon. Spojrzała na wyświetlacz. Miała kilkanaście nieodebranych połączeń od Adama. Kilka razy przeklęła go w myślach, zastanawiając się, dlaczego była tak głupia i uwierzyła w te jego czułe gadki o tym, jak ją ubóstwia i chce jej rzucić do stóp cały świat. Była dojrzałą kobietą, a nadal zapominała o starej prawdzie. Nigdy nie można ufać facetom. Nigdy! A ona nadal co jakiś czas dawała się na to nabrać.

Włączyła ekspres i postawiła na gazie garnek z owsianką, którą zawsze jadała na śniadanie. W restauracji mogłaby przebierać do woli w smakołykach, ale to właśnie płatki na mleku były jej ulubionym daniem na początek dnia. Ziewnęła kilka razy i znowu zapatrzyła się w okno. Z rozmyślań wyrwał ją dzwonek do drzwi. Pomyślała, że to może kurier albo sąsiadka z naprzeciwka, która potrafiła przyjść i o szóstej rano, żeby pożyczyć cukru. Szybkim ruchem poprawiła szlafrok i przejrzała się w wiszącym w hallu lustrze, z ulgą stwierdzając, że wcale tak źle nie wygląda. Otworzyła drzwi i… oniemiała.

– Co to ma znaczyć? – Przed oczami miała potężny bukiet czerwonych róż.

– Dzień dobry, kochanie. Mogę wejść? – zapytał uprzejmie Adam. Nie czekając wcale na jej odpowiedź, bezczelnie wszedł do środka. – Proszę, to dla mojej ukochanej – stwierdził z dumą i podał jej kwiaty, na które spojrzała z taką miną, jakby właśnie podarował jej pokrzywy.

– Nie chcę ich. Ani ciebie. Dziękuję, wizyta skończona. Możesz wyjść. – Powiedziała to tak stanowczym głosem, że aż sama się zdziwiła.

– Martuś, porozmawiajmy. Wszystko da się wyjaśnić – prosił Adam. Wręcz błagał. Ona zaś grała niedostępną. Obcięła go wzrokiem. Był zabójczo przystojny. Spodnie w kant, jasna koszula i trzydniowy zarost jeszcze bardziej podkreślały jego męskość. Pachniał obłędnie. Marta poczuła mrowienie w dole brzucha i naprawdę potrzebowała dużo silnej woli, żeby się na niego nie rzucić. Od razu wiedziała, czemu to akurat on zawrócił jej w głowie.

– Idź do tej swojej młodej dziuni, z którą się ostatnio migdaliłeś w samochodzie. Oj, widzisz… taki cię spotkał peszek. Chciałam ci zrobić niespodziankę, przyjść znienacka z wizytą, a tu proszę… nakryłam cię na zdradzie! – wygarnęła mu prosto w oczy.

– Przecież do niczego nie doszło! – oburzył się, robiąc przy tym groźną minę.

– Jasne, tak samo jak z poprzednią panią, która nie dość, że była młodsza od ciebie ze dwadzieścia lat, to jeszcze chodziła na twoje zajęcia na uniwerku! Uważaj, bo niedługo zaczniesz podrywać dziewczyny z przedszkola! A teraz wynoś się stąd, bo mam cię dosyć.

– Daj mi szansę, a wszystko naprawię.

– Za dużo razy w życiu już to słyszałam, żeby uwierzyć.

– Naprawdę chcę się zmienić. Dla ciebie.

– Jak przez ponad pięćdziesiąt lat swojego życia tego nie ogarnąłeś, to i teraz cud wielki raczej się nie stanie. Wracaj do swoich małoletnich przygód i daj mi spokój. A kwiaty zabierz. Dobrze wiesz, że nie lubię róż, tylko frezje. Nie słuchałeś mnie uważnie.

– Jeszcze do mnie wrócisz… – wysyczał przez zęby Adam i z obrażoną miną wyszedł z mieszkania Marty. Trzasnął za sobą drzwiami.

Ona zaś znowu stanęła przed lustrem i po raz chyba tysięczny zadała sobie pytanie, co jest z nią nie tak. Miała przecież wszystko. Była czterdziestopięcioletnią kobietą, szalenie atrakcyjną, z wielką pasją do życia i głową pełną pomysłów. Ale od zawsze brakowało jej szczęścia do mężczyzn. Już nawet kilka razy myślała nad tym, że mogłaby pójść do wróżki i poprosić o odczynienie jakichś czarów, by lepiej jej się wiodło w miłości.

Zaczęło się już na studiach. Poszła w ślady rodziców i wybrała prawo. Na drugim roku poznała Jarka. Studiował informatykę na polibudzie i mógłby śmiało otrzymać tytuł faceta jej życia. Gdyby nie jego paskudny charakter… Rozkochał ją w sobie na zabój, straciła dla niego głowę i już planowała ich wspólne życie. Jej wizja niekoniecznie jednak pokrywała się z jego zapatrywaniem się na ich związek i wspólną przyszłość. Jarek był wolnym duchem. Kochał rocka, imprezy, szybkie samochody i używki. Szybko wciągnął ją do swojego świata. Zbuntowała się. Był czas, kiedy niemal nie wychodzili z łóżka. Obiecywał jej wiele, mówił to, co chciała usłyszeć.

Czar prysnął, kiedy przekazała mu, że jest w ciąży. Na drugi dzień przyszedł z plikiem banknotów i adresem lekarza, który mógłby zająć się ich „problemem”. Wyzwała go, potem uderzyła w twarz i kazała zniknąć z jej życia. Tak zrobił. Zwyczajnie się ulotnił. Została sama. Gdyby nie pomoc matki, zapewne by się z tego nie podniosła. A tak urodziła Polę, dokończyła studia. Przez kilka lat ciężko pracowała w zawodzie, odnosząc kolejne sukcesy. Później się wypaliła. Tak po prostu. Przejęła rodzinną restaurację i była jej szefową. Z różnym skutkiem, ale ta praca i tak miała dla niej jakiś większy sens niż tylko finanse. Lubiła gwar rozmów gości, codzienne zamieszanie w kuchni, swoich pracowników i to, że w tym miejscu czuła się wyjątkowo dobrze. To był jej świat.

Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie wczorajszego wieczoru. Towarzystwo matki i córki zawsze poprawiało jej humor. Trzy kobiety z rodziny Wajsów. Silne, uparte, niezależne, pracowite. Trzy muszkieterki. Tak siebie nazywały. Były różne, ale łączyły je: wzajemna miłość, szacunek i wiara w to, że każda z nich wreszcie odnajdzie to, za czym tak goni całe życie. Bo każda z nich za czymś tęskniła, choć skutecznie to skrywała.

Chwyciła telefon i napisała do córki, mając nadzieję, że spędzą razem poranek. Wolała nie dzwonić, żeby jej nie obudzić, bo Pola lubiła czasami dłużej sobie pospać.

Marta: Wspólna kawa na zapleczu? Przyjdziesz rano do restauracji?

Pola: Mamuś, bardzo chętnie, ale dzisiaj idę do redakcji i już jestem spóźniona!

Marta: Ano tak… Zapomniałam. Śniadanie zjadłaś? Ciepło się ubrałaś?

Pola: Mamo! Nie mam przecież pięciu lat :-). Wszystko zrobione, tak jak trzeba. Nawet zęby umyłam :-).Jestem teraz w metrze.

Marta: I całe szczęście! To złapiemy się jakoś wieczorem, dobrze?

Pola: Umówiłam się już z Malwą na wojaże po galeriach. Szuka fajnej kiecki.

Marta: Baw się dobrze. I sobie też coś kup. Zobaczymy się wieczorem, jak już wrócisz.

Pola: Dzięki! Do zobaczenia!

Czas przed pracą upłynął jej dość leniwie. Zjadła śniadanie, wypiła kawę, obejrzała poranne wydanie programu informacyjnego i przyszykowała się do wyjścia. Ceniła sobie elegancję, klasykę i sprawdzone fasony. Ubrała się w granatową rozkloszowaną sukienkę, sięgającą do kolan. Do niej dobrała skromne kolczyki i pięć kolorowych bransoletek na lewym nadgarstku. Kasztanowe włosy o długości za ramiona upięła w luźny kok. Zrobiła lekki makijaż, spryskała się ulubionymi perfumami i włożyła cienki płaszcz.

Do pracy nie miała daleko. Zajmowała jedno z mieszkań w kamienicy matki. Miała też swoje mieszkanie, ale odkąd zaczęła pracować w restauracji, wynajęła je. Tu miała bliżej i, co najważniejsze, mogła co jakiś czas wpadać do Poli, która też zajmowała jedno z mieszkań na pierwszym piętrze. Żyły zatem blisko siebie i zawsze mogły liczyć na swoją pomoc. Co wcale nie oznaczało, że jakoś specjalnie wtrącały się w swoje sprawy. Było wręcz przeciwnie. Każda miała swoje życie i co najwyżej mogła prosić o jakieś rady dwie pozostałe. Ale że ceniły swoje towarzystwo, to często u siebie nawzajem gościły. Dlatego Marta lubiła tu mieszkać i widziała w tym rozwiązaniu same plusy.

Tego dnia czekało ją mnóstwo pracy, więc uzbroiła się w dobry humor i miała nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Niestety, już w progu restauracji wiedziała, że jej nadzieje się nie spełnią.

– Co się stało? – zapytała, przyglądając się Kamilowi, który klął pod nosem i dość agresywnie poprawiał krzesła przy jednym ze stolików.

– Kto pod kim dołki kopie, ten szybko awansuje – odpowiedział markotnie.

– Co? Nie rozumiem. Mów jaśniej.

– Marek napisał maila do wszystkich pracowników. Każdego po kolei obsmarował. Mnie nazwał napuszonym patafianem. Podobno nie robię nic innego, tylko podrywam klientki i stroję się jak organista z małej wioski. A szefową nazwał gderającą jędzą.

– No cóż, zawsze wiedziałam, że uroczy z niego człowiek. – Marta się zaśmiała. – Tym się tak przejmujesz? Daj spokój. Widocznie Marek musi się wyżyć. Dostał po tyłku i szuka odwetu. Głupio robi. Bo na takie pisanie maili też by się jakiś paragraf znalazł.

– Ale że ja? Patafian?

– Kamil, po co te nerwy? Szkoda życia. Daruj sobie. Chodź, napijemy się kawy i porozmawiamy z Janeczką. Może zrobiła już te swoje obłędne pierogi.

– Janeczka jest zła jak osa. Szefowa też będzie.

– A to czemu?

– Pamięta szefowa, że w sobotę miał być ten huczny wieczór panieński na ponad pięćdziesiąt osób? – Pytając, spojrzał na nią jakoś tak dziwnie.

– Jak to „miał być”? Co się stało?

– Odwołany.

– Dlaczego?

– Dzisiaj zadzwoniła jakaś pani. Podobno miała być świadkową na tym całym ślubie. I zaczęła płakać. Ale to jak!

– Coś nie tak z panną młodą? Chora? Jakieś wypadek?

– Nie. Narzeczony poszedł w tango, zdradził ją i podobno spodziewa się dziecka z inną. No i ślubu nie będzie. A nam została tylko marna zaliczka.

– Tak to jest z tymi chłopami. Co jeden, to gorszy… – stwierdziła zamyślona Marta.

– Słucham?

– Nie, nic, tak głośno myślę. Ty jesteś wyjątkiem. – Jej słowa nieco podbudowały wątłe ego Kamila. Poprawił białą koszulę i muszkę w czerwone cętki.

– I co teraz będzie? Tyle kasy nam przepadło.

– Nic, w sobotę restauracja będzie otwarta jak zawsze. A na przyszłość musimy się zastanowić, jak zminimalizować ryzyko odwołania imprezy.

– Nie umawiać kawalerskich i panieńskich. Jak nie niewierny narzeczony, to nie do końca zrównoważona panna młoda. Co się dzieje z tymi ludźmi!

– Może się nudzą? Szukają wrażeń?

– No ja mam ich ostatnio za dużo. Ciągle coś, oszaleć można – poskarżył się Kamil.

Poszli do kuchni, gdzie od rana wszyscy zawzięcie pracowali. W powietrzu unosił się obłędny zapach jedzenia. Marta przywitała się z pracownikami. Na jej widok Janeczka uśmiechnęła się promiennie, wytarła ręce o bielusieńki fartuch i podeszła raźnym krokiem. Czepek miała nasunięty prawie na oczy i wyglądała w nim przeuroczo.

– Błagam cię, powiedz, że masz pierogi z mięsem, bo myślę o nich, odkąd się obudziłam. – Marta była gotowa oddać za nie połowę swojego majątku.

– Masz szczęście, za chwilę wrzucam pierwszą partię do wrzątku. Ile zjesz?

– Tuzin! I nie żartuję.

– Szefowa lubi sobie pojeść – wtrącił się Kamil, a obie panie zgromiły go wzrokiem. – To znaczy… miałem na myśli to, że zna się na wyrafinowanych smakach – próbował wybrnąć z dość niezręcznej sytuacji. – Dobra, pogrążam się jeszcze bardziej.

– Nie da się ukryć. Proszę, zrób mi herbatę z żurawiną, zanieś do mojego gabinetu i tam zaczekaj. Zajmiemy się zaraz ofertą pracy dla kucharza.

– Musimy go mieć na już. Dzisiaj mamy nieco spokojniejszy dzień, jakoś to ogarnę. Ale jutro nie wiem, jak to będzie. Na czternastą mamy umówiony obiad dla ponad trzydziestu pracowników wielkiej korporacji. Kaczka duszona po staropolsku, do tego zupa krem z borowików i szarlotka z lodami. Nie wiem, jak my to ogarniemy. Chyba jutro przyjdę z siostrą, dobrą kucharką, to mi pomoże – dumała głośno Janeczka.

– Oby się zgodziła. Zapłacę podwójnie za każdą godzinę, niech tylko przyjdzie.

– Zobaczę, co da się zrobić.

Kamil udał się na zaplecze, a Marta zaczekała, aż pierogi będą gotowe. Ze smakiem zjadła siedem sztuk i była przeszczęśliwa. Na koniec przy wszystkich ucałowała Janeczkę i ogłosiła, że odtąd to ona przejmuje stery w restauracji i należy się jej słuchać. Najedzona poszła do gabinetu, gdzie Kamil już rozpisywał szczegółowe wymagania na stanowisko kucharza.

– Czy ma znać biegle jakieś języki? – zapytał poważnie, nachylając się nad kartką.

– A do tego jeszcze niech gra na harfie, włada mieczem i struga w drewnie – rzuciła żartem szefowa, a Kamil wreszcie na nią spojrzał, wielce skonsternowany. – No jasne, że nie musi. Ale fajnie, jakby znał trochę angielski, to zawsze jest na plus. Mnie interesuje tylko to, czy ot tak zrobi nam obiad po staropolsku. Szybko, pysznie i bez ciągłego zmieniania receptur. Szukam kogoś, kto naprawdę zna się na rzeczy, a gotowanie to jego pasja. Tylko taki kucharz może jeszcze uratować naszą restaurację. Chyba sam to rozumiesz.

– To może napiszmy, że szukamy mistrza w swoim fachu. Potem to zredaguję z Polą.

– Okej… niech to będzie pierwsze zdanie.

Poranek nie zaczął się dla niej najlepiej. Była spóźniona już wtedy, gdy otworzyła oczy zaraz po przebudzeniu. Zaspała. Jakimś cudem nie zadzwonił budzik. Albo wyciszyła go przez sen. Miała dosłownie pół godziny, by przygotować się do wyjścia. W pośpiechu zjadła kromkę chleba z masłem i serem, wypiła kakao, wzięła szybki prysznic i włożyła sukienkę, którą na szczęście uprasowała poprzedniego wieczora. Pod szyją zawiązała apaszkę od babci. W biegu odpisywała na esemesy od matki. Wybiegła z mieszkania i metrem dotarła na Świętokrzyską, gdzie w jednym z biurowców znajdowała się siedziba wydawcy „Echa Stolicy”. Był to nie tylko tygodnik, lecz także portal informacyjny poświęcony wszystkiemu, co działo się w Warszawie. Złośliwi twierdzili, że to źródło plotek i skandali. Pola nie mogła się z tym nie zgodzić. Od września odbywała tam płatny staż i bardzo się starała, bo miała szansę na zdobycie etatu. Spóźnienie nie wchodziło w grę. Do biura wpadła jak poparzona.

– Już zaczęli? – zapytała z przerażeniem w oczach. Ledwie co mogła złapać oddech.

– Jeju, dziewczyno, przy okazji wzięłaś udział w maratonie czy jak? – ironizowała Malwa, jej przyjaciółka, a przy okazji sekretarka redaktor naczelnej. Tak naprawdę miała na imię Malwina, ale bardzo go nie lubiła. Za to Malwa pasowało do niej idealnie. Była bardzo wysoka i miała burzę kręconych rudych włosów. Zjawiskowa piękność.

– Nie żartuj, przecież wiesz, że Serafin patrzy na każdy mój ruch.

– Spokojnie, jest u siebie w gabinecie. Wczoraj się pożarła z narzeczonym i teraz on non stop do niej wydzwania jak szalony.

– Czyli nie jest dobrze, na pewno jest piekielnie zła.

– Powiem tak… na kolegium tylko siedź i przytakuj. To najlepsza strategia.

– Dzięki. Lecę, żeby się nie zorientowała, że przyszłam lekko spóźniona.

– Trzymam kciuki – zapewniła ją Malwa. – Pola! – krzyknęła jeszcze po chwili, gdy przyjaciółka stała już na wprost drzwi do sali konferencyjnej. Wyglądała jak zmokła kura na wybiegu.

– Tak?

– Pamiętasz o dzisiejszych zakupach? Bardzo mi zależy, żebyś ze mną poszła.

– Jasne, sama też chętnie się rozejrzę. Na razie.

Pola weszła do środka i przywitała się z innymi pracownikami redakcji. Na swój sposób wszystkich ich lubiła, chociaż były trzy osoby, które często podnosiły jej ciśnienie. Damian ciągle narzekał i sprawiał wrażenie strasznie przepracowanego. Monika opowiadała o swoich problemach z mężem i teściową. A Mateusz codziennie przynosił ze sobą jakieś dziwne jedzenie, podgrzewał je w mikrofali i mordował wszystkich rozchodzącymi się wszędzie zapachami. Resztę dało się lubić. Nawet naczelną, Dorotę Serafin, kobietę o stu twarzach. Nigdy nie było wiadomo, na jaki jej humor się trafi i za co się oberwie. Gdy weszła do konferencyjnej, jeden rzut oka w jej stronę pozwolił Poli stwierdzić, że to będzie ciężkie przedpołudnie. I za wiele się nie pomyliła. Jako pokorna stażystka wolała jednak się nie wychylać i nie podpadać.

– W tym tygodniu chciałabym otrzymać od wszystkich harmonogram wpisów na cały grudzień. Nie może być tak, że mamy bałagan w publikacjach. Jeden z reklamodawców jest na nas wściekły, bo wstawiliśmy na stronę jego baner tydzień przed planowaną kampanią. Może uda mi się go jakoś udobruchać konkretnym rabatem przy kolejnej akcji. Damian, możesz to wyjaśnić?

– Wyszło niezręcznie, to fakt.

– Niezręcznie to będzie, jak podziękuję ci za współpracę. – Serafin nie miała dla niego litości. On zaś spuścił głowę i zapewne odmawiał pacierze, by utrzymać tę robotę.