Czakrament - Krzysztof Ilnicki - ebook

Czakrament ebook

Krzysztof Ilnicki

4,4

Opis

Piętnastoletni Krystian Blachowicz to z pozoru niemal zwyczajny współczesny nastolatek. Ma co prawda mroczny image i kilka kompleksów, ale to atrybuty wielu chłopaków w tym wieku, prawda? Jednak Krystiana dręczą nie tylko męki dorastania. Jako dziecko przesilenia zimowego ma wielki, choć jeszcze ukryty dar, przez który staje się celem złowrogiego Zakonu Boleyneus, a przerażające wizje są zapowiedzią jego nieuchronnej śmierci w dniu szesnastych urodzin. Czy Krystian znajdzie sojuszników w nierównej walce z prastarymi mrocznymi siłami? I czy nauczy się korzystać ze swojej superczakry, zanim dopadnie go Deriverunda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

Muszę przyznać, że ta historia wyciągnęła mnie od samego początku. Przede wszystkim sam pomysł na fabułę jest niezmiernie intrygujący. Postacie są bardzo dobrze wykreowane, a dodatkowo - co dla mnie jest atutem, możemy poznać parę szczegółów z historii, które są umiejętnie wplecione w treść powieści. Piętnastoletni Krystian Błachowicz to z pozoru niemal zwyczajny nastolatek. Ma co prawda mroczny image i kilka kompleksów, które wynikają z wrodzonych przypadłości. Jako dziecko przesilenia zimowego ma wielki, choć jeszcze ukryty dar, przez który staje się celem złowrogiego Zakonu Boleyneus. Przerażające wizje są zapowiedzią jego nieuchronnej śmierci w dniu szesnastych urodzin. Czy chłopakowi uda się znaleźć sojuszników w nierównej walce z prastarymi mrocznymi siłami? Pomimo, że główny bohater ma piętnaście lat nie jest to książka przeznaczona jedynie dla młodzieży. Czytelnik w każdym wieku znajdzie tu coś dla siebie. Powiem więcej - myślę, że właśnie bardziej dojrzały czytelnik będzie w...
11
BarBar2020

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka !
00
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

⚡️⚡️RECENZJA⚡️⚡️ Krzysztof Ilnicki "Czakrament" Krystian nie ma lekkiego życia, od małego zmaga się z niezdiagnozowaną chorobą skóry i oczu. Nosząc gogle i rękawiczki ochronne chłopak musi mierzyć się z wyśmiewaniem i obrażaniem. Szczęście dają mu kochającą mama, uwielbiająca go siostra i przyjaciel który jako jedyny oprócz rodziny wie o jego przypadłościach. Gdy do Krystiana zaczynają powracać koszmary, a jego bliskich spotykają przerażające wydarzenia, będzie musiał zrobić wszystko aby ich uratować, tym bardziej iż ma świadomość że to wszystko dzieje się przez niego. Czy Krystian odnajdzie przyczynę swych dolegliwości? Czy pokona czyhające zło? "Czakrament" to książka która pozytywnie mnie zaskoczyła. Autor stworzył nieszablonową historię, pełną zaskakujących wydarzeń oprawionych dużą dawką emocji. Sposób w jaki zostało połączone życie współczesne z mocami nadprzyrodzonymi, czarownicami i demonami sprawia że trudno się od tej książki oderwać. Nasz bohater nie ma lekko, musi wyka...
00

Popularność




Krzysztof Ilnicki

Czakrament

Copyright © by Krzysztof Ilnicki, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Skład i łamanie tekstu: Dawid Kamela

Projekt okładki: Krzysztof Ilnicki

Redakcja: Aleksandra Płotka

Korekta: Anna Skwarska

ISBN: 978–83–967413–0–1

Kontakt: [email protected]

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

Dedykuję tę książkę wszystkim moim najbliższym, którzy nie wiem jak, ale jakoś radzą sobie z moim ekscentryzmem.

„Dla wzniosłych celów, istoty rozumne są w stanie poświęcić nie tylko samych siebie, ale życie rodziny i niejednokrotnie całego narodu. Trudniej jest to jednak zrozumieć, kiedy innipodejmują tę trudną decyz ję za nas.”

Jigg y Jiggson

„Ten kto wolny

Nad swym losem nie płacze.

Ptak mrozem z gałęzi strącony

Bez żalu umiera i smutku. .”

D.H. Lawrence

Prolog

Nastoletni chłopiec spał na lewym boku, zwrócony twarzą do ściany, i właśnie przechodził przez czwartą – a zarazem ostatnią tej nocy – fazę snu REM.

Okazały księżyc w pełni lśnił i prężył się za oknem niczym muskularny i napakowany sterydami kulturysta. Ze wszystkich sił starał się odbić od swojej powierzchni jak najwięcej promieni słonecznych z nadzieją, że chociaż jeden foton przedostanie się do pokoju pogrążonego we śnie młodzieńca. Jednak nic z tego. Uzbrojone w drewniane żaluzje, opancerzone dodatkowo grubymi granatowymi zasłonami okno dzielnie strzegło dostępu, jak do wnętrza twierdzy.

W pomieszczeniu panował nieprzenikniony mrok.

Nagle chłopiec się ocknął. Wydawało mu się, że był w pełni świadomy, jednak nie mógł się poruszyć. Zmysły zdawały się działać poprawnie.

Wyczuwał zapach poszewki na poduszce, którą wczorajszego wieczoru przebrała mu mama. Lawendowy aromat świeżej pościeli zawsze działał jak błogosławieństwo na jego skołatane dniem nerwy.

Usłyszał dobiegający z zewnątrz dźwięk przejeżdżającego nieopodal samochodu. Klekot starego diesla mieszał się z ćwierkaniem ptaków, podnieconych bliskim nadejściem kolejnego poranka.

Gdyby chociaż udało mu się poruszyć powiekami, może złagodziłby nadchodzący atak paniki.

Ale nie dał rady.

„Tylko nie to !”, pomyślał, po czym oblała go fala zimnego potu.

W przeszłości spotkało go to już kilkakrotnie. Wybudzał się ze snu i był tego świadomy, jednak z jakiegoś powodu mózg przejmował wówczas stery nad jego ciałem i nie pozwalał mu się ruszyć. Każdy taki epizod kończył się atakiem paniki, ale tym razem nie zamierzał na to pozwolić. Postanowił zawalczyć i zapanować nad sobą.

Skoncentrował się najmocniej jak potrafił i po chwili zmagań jego powieki delikatnie się uniosły. Tak, jak się spodziewał, zobaczył jedynie mgliste zarysy wzoru tapety na ścianie. Poza tym nie widział nic. Spiął się ze wszystkich sił, by się poruszyć. Bardzo chciał się odwrócić na drugi bok, dlatego całą uwagę skupił na swojej lewej ręce, którą trzymał zakleszczoną pod głową. Mocował się z nią kilka chwil, ale kończyna ani drgnęła. Zrozumiał, że mózg odciął go od kontroli nad własnym ciałem na dłużej niż poprzednio. Wyczuł nadchodzące wolnymi krokami przerażenie.

Leżał z otwartymi oczami, odwrócony twarzą do ściany, i nic nie mógł na to poradzić. Jego sztywne i nabrzmiałe prącie skutecznie powstrzymywało napierający na pęcherz mocz przed wydostaniem się na zewnątrz.

Niemalże w tym samym momencie wyczuł nieprzyjemną woń siarki.

Był to dokładnie taki zapach, jaki wydziela zapalona zapałka.

„Dziwne”, pomyślał zdumiony. „Skąd ten smród ?” Zrobił kilka głębszych wdechów. Poczuł, że zapach robi się coraz bardziej intensywny, a powietrze zdawało się zatrute i drapało go w gardło.

W dalszym ciągu walczył ze sobą, by odzyskać kontrolę nad kończynami.

Zapach siarki przeistoczył się w duszący dym o woni podobnej do fetoru spalanej gumy. Odniósł wrażenie, że smog wypełniał całe pomieszczenie, w którym się znajdował.

„Co jest, do jasnej cholery ? Pokój się pali czy co ? !”. Przerażony, wył niemym krzykiem, powoli topiąc się w bezlitośnie napierającej na niego fali paniki, którą rozpaczliwie starał się zmniejszyć próbą racjonalnego myślenia: „Przecież skoro jest dym, to musi być ogień. Ale skoro nie ma światła, to nie może być ognia”, wnioskował.

Narastający atak histerii sprawił, że gwałtownie podskoczyło mu ciśnienie krwi. Krótki, urywany oddech towarzyszył kompulsywnym drgawkom całego ciała. Duszący i gryzący w gardło dym metodycznie wypełniał mu płuca, a on, pomimo ogromnego wysiłku, nadal nie mógł się poruszyć.

Leżał sparaliżowany.

Wtedy wyczuł za plecami obecność kogoś lub czegoś. Nie mógł potwierdzić swoich obaw wzrokowo, gdyż w dalszym ciągu leżał z twarzą skierowaną do ściany. Był jednak pewien, że coś lub ktoś jest w pokoju i zbliża się w jego kierunku.

Mordercza mgła wypełniła już każdy pęcherzyk płucny. Chłopiec zaczął kasłać i się dusić.

Mroczna istota przykucnęła obok łóżka i dyszała bezpośrednio w potylicę młodzieńca. Ogłuszająca aura pomieszczenia sprawiała, że każdy oddech zjawy był głośny niczym podmuch szalejącego huraganu, cuchnącego zgniłym jajem i zbutwiałą ziemią.

Chłopak wrzeszczał bezgłośnie. Pożar błyskawicznie rozprzestrzeniał się po pokoju, zajmując szafę, półki, dywan i biurko. Jęzor ognia przecierał sobie szlak w kierunku łóżka, aby spalić go żywcem. Na lśniącej tapecie, w blasku płomieni, dojrzał jak w lustrze odbicie klęczącej za nim postaci.

Trupioczarne oczy odwzajemniły jego spojrzenie.

Zniszczona, pomarszczona i gnijąca twarz starej kobiety, owinięta w cygańską chustę, wpatrywała się w niego złowrogo. Starucha wyglądała na martwą, a jej ciało uległo już zaawansowanemu rozkładowi.

Zbliżyła się do jego twarzy.

– Patrz, patrz, kochasiu – wyszeptała mu do ucha z szyderczym uśmiechem. – Ssspalę wszystkie te twoje kochające cię sssuki, tak jak kiedyś palili wiedźmy na ssstosie. Albo utopię je w wodzie, a ty wtedy będziesz mój. Sssłyszysz mnie, kochasiu ? Będziesz mój – powtórzyła.

Upiorna zjawa wyszczerzyła szeroko paszczę, uwydatniając swoje wielkie i szpiczaste zębiska. Z żądzą krwi dzikiego zwierzęcia zatopiła je w prawym ramieniu swojej ofiary.

Bezbronny chłopiec jęknął na skutek przeszywającego go bólu. Prącie puściło i ciepły mocz, jak krew tryskająca z przeciętej aorty, pulsacyjnie uleciał z pęcherza.

Stracił przytomność.

Rozdział 1

Tydzień później.

Przez niewielką szparę w oknie pomiędzy roletą a parapetem przedostała się niewielka wiązka światła wschodzącego słońca. Bezlitośnie trafiła w nadzwyczaj wrażliwe oczy pogrążonego we śnie chłopca.

Narząd wzroku w dalszym ciągu znajdował się pod powiekami, ale nie uchroniło go to od palącego bólu, który pojawił się podczas uderzenia w źrenice strumienia fotonów, pędzących z ogromną prędkością.

Krystian Błachowicz mocniej zacisnął powieki i wykrzywił usta.

„Szlag by to trafił”, pomyślał.

Właśnie oberwał od słońca po twarzy, a to mogło oznaczać tylko jedno. Nastał poranek, a wraz z nim nowy dzień, kolejne trudy i zmagania, z jakimi boryka się młody człowiek w wieku buntowniczym.

Najgorsza jednak była myśl o nieubłaganie nadchodzącej i niemożliwej do odwleczenia chwili, w której konieczne było opuszczenie cieplutkiego i wygodnego łóżka.

Leżał jak zawsze zwrócony twarzą do ściany, na której naklejona była fototapeta przedstawiająca Manhattan z lotu ptaka. Cieszył się, że poprzednia noc przebiegła spokojnie. Postanowił upewnić się, czy na pewno tym razem nie popuścił moczu w majtki. Zerknął pod kołdrę.

Było sucho.

Ostatnim razem, kiedy porządnie zmoczył materac, nikt nie uwierzył w jego opowieść o tym, co go spotkało. Mama stwierdziła, że na pewno miał tylko koszmar, ale on był pewien, że to nieprawda. Od tamtej nocy stał się przewrażliwiony i słabo sypiał.

Po krótkiej chwili, a może i dłuższej – nie był tego do końca pewien, bo mózg, zapadając w sen, ponownie zaczął malować przedziwne obrazy w jego umyśle – usłyszał tupot małych stópek siostrzyczki, dochodzący z pokoju obok. To oznaczało tylko jedno. Elia już się przebudziła i zaraz wszystko się zacznie.

Niewielki, w kształcie kwadratu, pokoik dziewczynki stanowił różowe odzwierciedlenie świata i stanu umysłu pięcioletniej Eli . Ścianę, pod którą stało łóżeczko, pokrywała kolorowa tapeta z postaciami z kreskó-wek Walta Disneya. Naprzeciw niego znajdowało się okno zasłonięte jasnoniebieskimi kotarami z wizerunkami jej ukochanych delfinów. Na pozostałych, pomalowanych na różowo ścianach, zawieszono łącznie osiem wielkich, drewnianych półek. Jedna z nich przeznaczona była na książki i komiksy, pozostałe oblegane były przez niezliczone ilości pluszowych delfinów, jednorożców, wróżek, zajączków, misiów, piesków oraz innych lalek i maskotek. Na środku pokoju wisiał niebieski, kulisty żyrandol, który w nocy kręcił się powoli i rozrzucał po pokoju punkciki światła, zamieniając go w senny różowy kosmos.

Elia nie spała już przeszło półtorej godziny. Była podekscytowana, że oto nadszedł ten długo wyczekiwany i upragniony pierwszy dzień szkoły. Mimo to spokojnie leżała na prawym boku, wpatrując się we wskazówki zegarka, który stał obok, na szafce nocnej. Błyskawicznie zareagowała na odgłos budzika i wyłączyła go już po pierwszym dźwięku.

Jednym ruchem ręki ściągnęła z siebie kołdrę. Energicznie zeskoczyła z łóżeczka na dywan z wizerunkiem jednorożca galopującego na tle kolorowej tęczy. Z oparcia fotela ściągnęła niebieski szlafrok i włożyła go na siebie, a następnie schyliła się i spod łóżka wyciągnęła różowe kapciuszki z puszystym kożuszkiem. Włożyła je na maleńkie stopy i ruszyła w stronę wyjścia.

Stanęła w progu swojego pokoju i wyjrzała na zewnątrz.

Po lewej stronie korytarza znajdowały się biegnące w dół schody pokryte srebrnym dywanem, a po prawej trzy pary drzwi. Pierwsze z nich prowadziły do pokoju mamy, której o tej porze nigdy tam nie było, ponieważ wstawała wcześnie rano, aby przygotować dzieciom śniadanie i wyrobić się na czas z porannym makijażem.

Elia usłyszała dobiegający z kuchni dźwięk gotującej się wody w czajniku. To tylko potwierdziło, że mama jest już w akcji.

Drugie drzwi prowadziły do dużej wspólnej łazienki, a ostatnie do pilnie strzeżonej jaskini brata. Podbiegła do nich i swoimi malutkimi niczym piłeczki golfowe piąstkami zaczęła uderzać w drzwi.

– Wstawaj, Krystek, wstawaj ! – zawołała i przystawiła ucho do drzwi.

Nasłuchiwała uważnie, jednak z wnętrza pokoju dochodziła jedynie głucha cisza. Oderwała głowę od drewnianej przeszkody, dzielącej ją od pokoju brata.

Ponowiła atak.

– Wstawaj, Krystek ! Słyszysz mnie ? ! Wstawaj, jest już siódma rano !

– Słyszę cię bardzo głośno i wyraźnie. Zaraz wstanę – odpowiedział jej cichy głos brata, dochodzący z drugiej strony barykady.

– Dzisiaj ? – zapytała ironicznie.

– Tak.

– To wstawaj. Ja idę pomóc mamie w przygotowaniu śniadania.

– Okej – odpowiedział zdawkowo.

Elia, radośnie pogwizdując pod nosem melodię piosenki Migocz,migocz, gwiazdko ma, zbiegła schodami w podskokach.

„No dobra, co się odwlecze, to nie uciecze”, pomyślał Krystian bez optymizmu.

Nadeszła wiekopomna chwila, której nie dało się już dłużej odwlekać. W dalszym ciągu z zamkniętymi oczami usiadł na swoim łóżku, oddychając tak ciężko, jak gdyby przed chwilą przerzucił łopatą dwie tony węgla. Schylił się, jednym ruchem ręki otworzył stojącą obok łóżka szufladę i wyciągnął z niej dwie skarpetki. Nie zamierzał jeszcze podnosić powiek, dlatego jedynie po dotyku zdecydował, czy skarpety mniej więcej pasują do siebie materiałem i rozmiarem. Kiedy stwierdził, że są w porządku, naciągnął je na stopy, prawie pod same kolana.

Większość jego ubrań była czarnego koloru, dlatego nosił skarpety tylko o tej barwie, co zdecydowanie ułatwiało sprawę. A czy były do pary ? Tego nie wiedział, nigdy jednak nie dbał o takie detale.

Koszulka, w której spał, zrobi mu dzisiaj za podkoszulek. Sięgnął po czarne spodnie dżinsowe, które leżały tuż obok na krześle. Wskoczył w nie i stanął na baczność. Ostatnim elementem układanki była czarna bluza z kapturem, z logo lokalnej kapeli The Hussars.

Stał w pełni ubrany i wreszcie postanowił pomału otworzyć oczy.

Kiedy powieki lekko się uniosły, wzrok zaczął nieśpiesznie nabierać ostrości. Chłopak wpatrywał się w dwa przedmioty leżące na blacie biurka – okulary przeciwsłoneczne z mocnym filtrem uv oraz pudełko czarnych lateksowych rękawiczek.

Czekał na pełny rozruch narządu wzroku.

W międzyczasie sięgnął po okulary i włożył je. Gumowe zakoń-czenia zamocowane na oprawce szczelnie przylgnęły do skóry jego twarzy. Mimo że w pokoju nadal panował półmrok, chłopak dopiero teraz poczuł, że może bez żadnych konsekwencji bólowych szeroko otworzyć oczy.

Ściągnął bawełniane rękawiczki, w których chodził spać, i odłożył je na bok. Wyciągnął z pudełka parę lateksowych i sprawnie naciągnął je na dłonie. W pełni opancerzony, odwrócił się w stronę Technicsa stojącego na szafce. Nacisnął przycisk zasilania i z głośników popłynęły łagodzące duszę dźwięki melodyjnego thrash metalu.

Usiadł z powrotem na łóżku i podziwiał przez chwilę wiszące na wszystkich czterech ścianach kolekcje plakatów z wizerunkami ulubionych zespołów muzycznych.

„Będzie dzisiaj cholernie ładny dzień. Kolejny dzień zmagań z gwiazdą naszego układu planetarnego, zwaną Słońcem”, pomyślał.

Popatrzył na swoje ręce otulone elastomerem, a dokładnie – lateksem.

Wstał, wyłączył muzykę i wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi i zbiegł na dół, aby dołączyć do Elii i mamy.

***

Dagmara siedziała w salonie przy białej wiktoriańskiej toaletce z owalnym lustrem i dokańczała poranny makijaż. Rodzeństwo w tym czasie przebywało w kuchni i spożywało śniadanie.

– Krystek, czy możesz podać mi jajeczko, proszę ? – zapytała Elia, dumna z tego, że tak, jak nauczyła ją mama, kulturalnie zakończyła zdanie słowem „proszę”.

– Jasne – odpowiedział i sięgnął po ugotowane na miękko jajko, leżące w ceramicznej miseczce na środku stołu.

Zamaszystym ruchem przeniósł je z miseczki na talerz leżący pod brodą siostrzyczki. Wyglądało to tak, jakby zamierzał roztrzaskać je, by wnętrzności jajka rozbryznęły się po całym stole. Elia wzdrygnęła się niczym spłoszona ptaszyna i zamknęła oczy. W ostatniej chwili ręka brata zahamowała, jego dłoń się otworzyła i jajeczko wturlało się spokojnie na naczynie.

– Oto twój zbuczek, moja mała księżniczko !

Gdy dziewczynka zorientowała się, że nic się nie stało i brat wcale nie rozbił jajka, które kołysało się teraz delikatnie na boki, nienaruszone, uniosła kąciki ust i zaczęła chichotać.

– Przestraszyłeś mnie ! – powiedziała, w dalszym ciągu się śmiejąc.

– Co to jest ten zbuczek ?

– Zbuczek, moja droga, to zgniłe jajo – odpowiedział i pstryknął ją delikatnie w nos.

– Bleee.

Elia wsadziła jajko do kieliszka i zaczęła opukiwać skorupkę łyżeczką.

– Krystian, pamiętaj, że musisz dzisiaj odebrać Elię po szkole w drodze ze szkoły. – Dagmara wtrąciła się do rozmowy.

Zabrzmiało to dziwnie. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: „Pamiętaj, aby wstąpić do sklepu w drodze ze sklepu”.

Dagmara w dalszym ciągu siedziała przed lustrem i rozczesywała długie blond włosy. Jak zwykle nie zwróciła uwagi na sformułowanie swojej wypowiedzi. Ważne było jedynie to, aby przekaz był jasny i zrozumiały.

– Tak jest, pani kapitan ! – oświadczył Krystian. – Od miesiąca ustalamy scenariusz tego dnia, mamo – dodał.

Plan był prosty. Dagmara podwiezie Krystiana na główny przystanek autobusowy w Knaresborough, z którego później sam piechotą dojdzie do liceum. Następnie pojedzie w kierunku szkoły podstawowej, aby odstawić Elię. Ostatecznie uda się do pracy w małym zabytkowym sklepiku z lokalnymi produktami i pamiątkami, usytuowanym w samym sercu rynku. Krystian, w zależności od tego, o której godzinie skończy zajęcia, miał za zadanie odebrać Elię ze szkoły albo z klubu szkolnego.

Zajęcia w podstawówce kończą się kwadrans po trzeciej. Jeżeli rodzic lub opiekun nie zdąży odebrać pociechy maksymalnie do wpół do czwartej, trafia ono na przechowanie do klubu szkolnego, który sporo kosztuje. Dagmara opłaciła klub na miesiąc z góry. Kolejnym punktem misternego planu jest dotarcie rodzeństwa do miejsca pracy mamy, skąd razem udadzą się do domu samochodem. Mają też alternatywę spaceru do domu, gdyby nie chciało im się na nią czekać.

Elia lewą ręką malowała na kartce ukochane delfiny, a w prawej ręce trzymała tost posmarowany masłem czekoladowym. Gryzła małe kawałki i długo przeżuwała.

Ubrana była w nowiusieńki szkolny uniform: czarną spódnicę i czerwoną bluzkę z logo katolickiej szkoły podstawowej. Spod bluzki wystawał kołnierzyk białej koszulki polo. Na nogach dziewczynka miała czarne, błyszczące pantofelki oraz białe podkolanówki.

Miała po mamie blond włosy, długie aż po pas, falowane, upięte w kucyk. Zielone oczy, jak dwa małe szmaragdy, błyszczały na tle bladej cery. Wyglądała jak mały, śliczny aniołek, którego rozmarzony wzrok zdradzał ucieczki myślami gdzieś daleko, w świat kolorowych jednorożców i latających, magicznych wróżek.

Radośnie machała nóżkami, które wisiały prawie pół metra nad ziemią. Kręciła głową i nuciła jakąś melodię. Krystian wytarł usta ręcznikiem, spojrzał na nią i ucieszył się na widok szczęśliwej siostry.

Po kilku chwilach – tylu, ilu potrzeba pięcioletniej dziewczynce na zjedzenie jednego jajka i tosta, wypicie pół szklanki mleka i naszkicowanie delfina – mała, promieniejąca radością pociecha rodziny stała w przedpokoju, gotowa do wyjścia, niecierpliwie przeskakując z nogi na nogę.

Na widok córki Dagmara przywołała w pamięci wizerunek pierwszoklasistów w Polsce, taszczących do szkoły wielkie tornistry, które nieraz ważyły tyle, co połowa masy ich ciała. Plecaki po brzegi wypchane masywnymi podręcznikami, ćwiczeniami, zeszytami i piórnikami. Do tego para trampków, biały podkoszulek i krótkie spodenki na lekcję wychowania fizycznego. Przedziwne rzeczy potrzebne na lekcję plastyki oraz kanapki, napoje i słodycze dla dodania energii.

Na szczęście dla Elii, która była wyjątkowo drobną dziewczynką, w Anglii dzieci musiały dostarczyć do szkoły niemal wyłącznie siebie samych. W podręcznej torebce miała jeden zeszyt, mały piórnik z logo szkoły i pudełko śniadaniowe, w którym była kanapka z żółtym serem i szynką oraz jej ulubione czerwone winogrona bez pestek.

– Długo muszę jeszcze na was czekać ? ! Nie chcę się spóźnić do szkoły pierwszego dnia szkoły ! – zawołała zirytowana Elia.

Niebanalny układ tego zdania świadczył o niezwykłej mocy genów przekazywanych z matki na córkę.

– Weź klucz, skarbie, i leć już do auta. Ja z Krystianem zaraz dojdziemy – zarządziła Dagmara.

Dziewczynka uczyniła tak, jak poleciła jej mama i pośpiesznie wyszła z domu. Po krótkiej chwili cała trójka sunęła rodzinnym suv-em w kierunku centrum miasteczka Knaresborough. Rodzeństwo siedziało razem na tylnych siedzeniach. Mała Elia ponownie powędrowała myślami za różowymi motylkami, delfinami oraz wróżkami. Dagmara spoglądała co kilka chwil w lusterko wsteczne, nie ukrywając, że jako jedyna z całego grona bardzo się stresuje. Krystian naciągnął mocno na głowę kaptur, aby oczy dodatkowo ukryły się głęboko pod grubą osłoną czarnego materiału.

– Jak dziś twoje oczy, synu ? – zapytała zmartwionym głosem.

– Bolą, mamuś. Jak zawsze w takie słoneczne dni.

– Na niebie dzisiaj nie ma ani jednej chmurki – stwierdziła i pochyliła się do przodu, aby spojrzeć w górę. – Przynajmniej teraz z rana – dodała.

– Więc jeżeli pogoda się utrzyma, a wszystko się na to zanosi, to staraj się nie wychodzić z budynku szkoły w południe, bo…

– Tak, wiem, mamo – przerwał jej w połowie zdania. – Bo w południe słońce najmocniej świeci – dokończył.

– Właśnie, synu – podsumowała i ponownie skupiła się na drodze.

Krystian już od urodzenia był bardzo hałaśliwym brzdącem, chociaż to raczej mało powiedziane – on krzyczał wniebogłosy. Po przebudzeniu darł się, obwieszczając radosną nowinę, że oto właśnie ocknął się – on, pierworodny panicz, przyszły pan i władca – potwornie głodny i natychmiast żąda do ssania cyca. Jak narobił w gacie, to wył jak zarzynane zwierzę w celu uświadomienia rodzicom, że należałoby natychmiast coś z tym fantem zrobić. Nakarmiony i przebrany, śmiał się do rozpuku na widok i dźwięk ulubionej grzechotki. W ramionach mamy gruchał jak gołąbek. Na durne miny ciotek reagował spojrzeniem w rodzaju:

„O co ci w ogóle chodzi ?”. Zasadniczo, przez kilka pierwszych miesięcy skupiał się wyłącznie na jedzeniu, spaniu, wypróżnianiu i skażaniu powietrza w całym domu.

Można by powiedzieć, że był standardowym niemowlakiem. Z jednym wyjątkiem. Nie znosił światła, a promienie słoneczne były jego największym wrogiem.

Każdy przeciętny człowiek zaraz po przebudzeniu marszczy brwi i unika porannego blasku światła słonecznego, szczególnie wtedy, kiedy Słońce wisi przed nim, nisko nad horyzontem. Tymczasem za każdym razem, kiedy Dagmara odsłaniała kotary w pokoju syna, ten natychmiast zasłaniał narząd wzroku piąstkami wielkości orzecha włoskiego, a jednocześnie wydzierał się wniebogłosy z grymasem bólu i niezadowolenia na maleńkiej twarzy. Zdrowy człowiek zmarszczyłby brwi i po chwili jego oczy przystosowałyby się do normalnego widzenia. Krystian zdawał się mieć z tym poważny problem.

Zaniepokojona Dagmara udała się z synem do pediatry. Stwierdził on, że ewidentnie chłopiec ma jakąś wadę wzroku, ale niestety jest jeszcze za mały, aby jednoznacznie rozpoznać przypadłość. Lekarz skierował dzieciaka na badania do okulisty. Ten zaś stwierdził, że mogą mieć do czynienia z jaskrą wrodzoną, która występuje u dzieci do trzeciego roku życia. Nie stwierdzono ani jednego przypadku tej choroby w rodzinie, więc ta opcja wydawała się bardzo mało prawdopodobna, lecz nie została wykluczona, a że Krystian miał wówczas zaledwie dwa latka, nie można było definitywnie postawić diagnozy.

Mijały kolejne lata. Przeprowadzono wiele badań i testów, ale nie stwierdzono ani jaskry, ani innej znanej współczesnej medycynie choroby. Chłopak miał wzrok jak sokół, pod warunkiem, że panował półmrok, a jedyną ochroną przed bólem były wysokiej jakości okulary przeciwsłoneczne z mocnym filtrem promieniowania uv, które musiały tkwić na jego nosie przez cały czas.

W tym właśnie okresie życia Krystiana, dzień po trzecich urodzinach chłopca, a dokładnie dwudziestego drugiego grudnia dwa tysiące dziewiątego roku, jego ojciec zdecydował się wyjechać z Polski do Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu pracy. Przebywał tam już jego znajomy, u którego dostał zakwaterowanie i mógł się zatrzymać na jakiś czas.

Po kilku dniach pobytu dostał robotę jako pomocnik w kuchni we włoskiej restauracji, w malowniczym mieście Knaresborough. Mył gary, jeździł na szmacie, usługiwał kucharzowi na zasadzie przynieś, wynieś, pozamiataj. Nie przeszkadzało mu to, że tyra jak wół po dwanaście godzin dziennie, bo w jeden tydzień pracy był w stanie zarobić tyle, ile zarabiał w Polsce przez cały miesiąc. Przed wyjazdem planował powrót do domu już po trzech miesiącach, ale gdy menedżer zorientował się, że ma w zespole pracownika, który za jedną pensję tyra za trzech, zaproponował mu pracę na stałe. Ojciec bez wahania przyjął ofertę. Zaplanował wynajem mieszkania, a następnie ściągnięcie Dagmary z synem. Cel był prosty – odłożą pieniądze na wybudowanie wymarzonego domu i po kilku latach wrócą do Polski.

Tak się jednak nie stało.

Wojciech i Dagmara byli jeszcze młodzi. On miał trzydzieści cztery lata, a ona trzydzieści dwa. Języka angielskiego na poziomie ponadprzeciętnym nauczyli się bardzo szybko. Synek powoli dorastał, Wojciech zrobił kilka kursów kulinarnych i z pomywacza awansował na kucharza, za czym poszła podwyżka. Dagmara dostała pracę w malutkim sklepie z pamiątkami na rynku. Na początku na pół etatu, ale kiedy Krystian podrósł i w wieku pięciu lat poszedł do pierwszej klasy szkoły podstawowej, przeszła na cały etat. Trzy lata później Dagmara ponownie zaszła w ciążę i pierwszego maja dwa tysiące czternastego roku urodziła się Elia. W trakcie ciąży małżeństwo zdecydowało się na porzucenie planów o budowie domu w Polsce i zakup własnego lokum w Knaresborough.

Nie był to jednak ich wymarzony dom. Ceny nieruchomości w tym regionie są horrendalnie wysokie. Za wartość czteropokojowego, wolnostojącego domu z garażem i dużym ogrodem w Polsce, w Knaresborough dostanie się jedynie dwupokojowy szeregowiec z niewielkim ogrodem, wystarczającym na rozłożenie zaledwie dwóch leżaków. Dopisało im jednak szczęście. Udało im się kupić trzypokojowy dom do remontu, wybudowany z czerwonej cegły w dzielnicy klasy robotniczej. Trzeci pokój w tym budynku był tak mały, że po wstawieniu tam dziecięcego łóżka i szafki nie było już miejsca na nic innego.

Zbiór powyższych wydarzeń jednoznacznie przesądził o decyzji, żeby na stałe zamieszkać w Anglii.

***

Wyjazd z dzielnicy prowadził na drogę wylotową Boroughbridge Road, którą podążyli w kierunku centrum miasteczka Knaresborough.

Słuchali porannej audycji w radiu bbc 2. Jakaś dziewczynka śpiewała właśnie na żywo piosenkę pod tytułem Koła w autobusie i jednocześnie dogrywała melodię na jednej strunie gitary.

Na rondzie skręcili w lewo, w High Street. Zgodnie z sugestią zawartą w jej nazwie, znajdowali się już na głównej ulicy, prowadzącej w górę, do centrum miasteczka. Wzdłuż ulicy stały szeregowo połączone, zabytkowe dwu- i trzypiętrowe kamienice. Jedne zbudowano w całości z kamienia, inne zaś z czerwonej cegły. Niektóre zdecydowano się pokryć tynkiem i pomalować na biało lub na kolor magnolii.

Na parterze każdej z nich znajdowały się zamknięte o tej porze dnia lokale z fast foodami, bankami i sklepami odzieżowymi. Starsi panowie od wczesnego rana siedzieli w zakładach bukmacherskich. Fryzjerzy przygotowywali salony za zamkniętymi jeszcze drzwiami, a pracownicy warzywniaków rozkładali stragany. Ruch na drodze o tej porze był ekstremalnie natężony.

Po kwadransie dotarli do pierwszego miejsca docelowego. Był nim główny przystanek autobusowy, usytuowany po prawej stronie, na samym końcu ulicy. Obok przystanku stał mały sklepik z gazetami, napojami, słodyczami, lodami i podobnymi produktami. Zaraz za przystankiem i sklepikiem znajdował się niewielki zagajnik w kształcie trójkąta. Gęsto rosnące na jego granicy wysokie krzewy stanowiły naturalną barierę ochronną uniemożliwiającą intruzom z zewnątrz zajrzenie do środka. W wewnątrz Trójkąta Bermudzkiego – takim mianem ochrzczono to miejsce – znajdowały się dwie ławki okupowane przez młodzież inhalującą się dymem tytoniowym. Gdyby dokładnie się im wszystkim przyjrzeć, to można by zauważyć, że palacze, potomkowie klasy średniej, „lecieli po trzy”. Elita z wysokim budżetem, czyli potomkowie klasy wyższej, zajmowali ławki i palili przysłowiowego calaka. Dzieci klasy robotniczej, również mocno uzależnieni nieszczęśliwcy, czekali na pojarę od klasy wyższej, a ci najbiedniejsi, znajdujący się na samym końcu łańcucha pokarmowego – na pojarę z pojary. Bywało też, że ktoś się szarpnął na pomarańczowe szaleństwo – innymi słowy palił filtr – ale jedynie skrajne przypadki desperatów decydowały się na taką opcję.

Nazwa Trójkąta Bermudzkiego miała sens nie tylko ze względu na kształt tego miejsca, lecz także fakt, że każdy gram tytoniu znikał tutaj bez śladu, a jedynym dowodem na jego spalanie była plaga petów na chodniku.

Dagmara zatrzymała się w zatoczce autobusowej.

– Wyskakuj, Krystian. Miłego dnia, synku. No i nie zapomnij, żeby…

– Tak, wiem, mamo. Nie traktuj mnie, proszę, jak jakiegoś niedorozwoja – zaoponował, ponownie wchodząc mamie w słowo.

– Ależ przecież nie to miałam na myśli, synu ! – zripostowała gniewnie.

– Dobra, dobra, nieważne.

Krystian nachylił się w kierunku Elii, złapał ją za główkę, przyciągnął delikatnie do siebie i czule pocałował w czoło.

– Miłego dnia, księżniczko. Pamiętaj, że twój starszy brat bardzo cię kocha i gdyby co, to wiesz. .

– Skończ natychmiast ten debilny manifest – tym razem to Dagmara weszła mu w słowo i puściła w jego kierunku karcące spojrzenie. – Nie strasz małej w pierwszy dzień szkoły – dodała.

– Nie straszę, ja tylko…

W tym momencie poczuł na sobie coraz bardziej stanowczy i ciężki wzrok mamy, więc zrezygnował z dalszej argumentacji.

– Okej. Pamiętaj o planie dnia i miłego dnia ! – powtórzyła.

„Znowu ta dziwna składnia”, pomyślał.

Odpowiedział mamie uśmiechem i puścił oczko do uśmiechniętej siostrzyczki.

– I love you ! – wykrzyczała Elia z rękami wyciągniętymi w kierunku brata.

– I love you more ! – odpowiedział i puścił jej całusa, a Elia udała, że go złapała.

Zamknął drzwi od auta i odwrócił się na pięcie.

Powoli podążał wzdłuż chodnika w kierunku młodzieży zgromadzonej wokół małego przystanku autobusowego. Kątem oka spoglądał przez ramię, czy suv oddal ił się już wyst arczająco – na t yl e, aby móc spokojnie zawrócić i dołączyć do przyjaciela czekającego na niego we wcześniej umówionym miejscu.

Kiedy stwierdził, że rejon jest już bezpieczny i auto zniknęło z zasięgu wzroku, pomaszerował wzdłuż Fisher Street, do miejscówki oddalonej zaledwie o dziesięć minut marszu. Nie mógł się już doczekać spotkania z przyjacielem i skopcenia porannego, jak to zwykł żartobliwie nazywać, „schabowego”.

Dagmara dynamicznie jechała w kierunku szkoły podstawowej, w której Elia miała rozpocząć swoją przygodę z edukacją. Zaparkowała na głównej ulicy, wysiadła z córką z auta i trzymając ją za rękę ruszyła w kierunku głównej bramy wjazdowej.

Budynek kształtem przypominał ogromny, kamienny kościół w stylu gotyckim, przekształcony na potrzeby oświaty. Przez okres wakacyjny prowadzono w nim prace remontowe. Odmalowano drewniane rynny, a dach pokryto nową kamienną dachówką. Wysokie i masywne okna, od góry wykończone triumfalnymi łukami, nadawały obiektowi religijny charakter. Ozdobne gzymsy i kolorowe witraże przedstawiające biblijne sceny również nawiązywały do katolickiej wiary. Monumentalny, kamienny mur otaczający budynek stwarzał wrażenie pilnie strzeżonej fortecy. Wejścia na dziedziniec strzegła wielka żeliwna brama, a dostęp do ogrodu utrudniony został dodatkowo drewnianym płotem.

– Baw się dobrze, kochanie – powiedziała Dagmara do córeczki i pocałowała ją w czoło na do widzenia. Chciała jeszcze dodać, że ma cierpliwie czekać na brata w świetlicy po zajęciach szkolnych, ale zauważyła, że Elia jest tak przejęta tym, co się wokół niej dzieje, że w ogóle nie rejestrowała, co się do niej mówi.

– Dziękuję, mamo – odpowiedziała zdawkowo i pobiegła w kierunku innych dzieci.

Dagmara odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w kierunku samochodu. W drodze myślała o tym, jak ten czas szybko mija i jak szybko dorastają jej dzieci. Ale gdy tylko zerknęła na zegarek, uświadomiła sobie, że pozostało jej zaledwie dwadzieścia minut, aby dotrzeć do pracy na czas, czyli na dziewiątą rano.

***

Krystian dotarł do wąwozu, na szczycie którego stała ruina średniowiecznego zamku. Forteca, wybudowana w dwunastym wieku, spoglądała z góry na rzekę Nidd oraz na majestatyczny, dwudziestopięciometrowy, kamienny wiadukt kolejowy. Kwadratowy dziedziniec zamku porastała zadbana i krótko przystrzyżona trawa. W przeciwległym budynku, również wybudowanym z kamienia, niegdyś znajdował się sąd. W przeciwieństwie do zamku, bardzo dobrze oparł się on niszczycielskiej sile czasu i teraz służył jako muzeum. Nieruchomość była niegdyś własnością monarchy jako część majątku Księstwa Lancaster, ale teraz zarządzana była przez lokalny samorząd i od dwudziestego wieku członkowie klubu grają w ogrodzie w bowls.

Docelowym miejscem spotkania był wykuty w skale mały, zadaszony taras widokowy, znajdujący się w połowie krętego zejścia ze wzgórza w dół wąwozu. Po pokonaniu około dwustu stromych, wykutych z twardego piaskowca schodów, chłopak miał go już w zasięgu wzroku. Jego przyjaciel siedział na ławce i na niego czekał. Miał słuchawki na uszach i udawał, że gra szybką solówkę na niewidzialnej gitarze.

Krystian Błachowicz i Danny Hindle tego dnia nie dotarli do szkoły.

Nawet nie mieli takiego zamiaru. Wizja ponadgodzinnego apelu, podczas którego odbędą się żenujące występy muzyczne, nikogo nieinteresujące teatrzyki i nudne przemówienia dotyczące nadchodzącego roku szkolnego, przyprawiała ich o przysłowiowy ból głowy.

– Siema, bracie ! – wyparował Krystian, przysiadając się znienacka.

Danny spojrzał na niego z ukosa. Podniósł oba kąciki ust w szerokim uśmiechu i wyeksponował zadbane, białe zęby.

– Jest i Blade – odpowiedział i wyciągnął rękę na powitanie.

Danny nazywał tak Krystiana ze względu na jego czarny ubiór i czarne gogle. Kojarzył mu się z głównym bohaterem z filmu Blade – wiecznyłowca, w którym Wesley Snipes wciela się w rolę Blade’a – pół człowieka, pół wampira.

Chłopcy przybili piątkę i poklepali się po ramionach.

– Ciebie też miło widzieć, stary.

– Jak minęły wakacje, ziomuś ? – zapytał Danny.

– Świetnie. Byliśmy nad Bałtykiem z babcią i kuzynami.

Danny sięgnął do środkowej kieszeni w kurtce i wyciągnął paczkę papierosów. Otworzył ją i skierował do Krystiana. Ten spojrzał na nią i wyciągnął jednego.

– Mamy tylko osiem szlugów, bro – stwierdził Danny, uprzedzając nadchodzące pytanie z otwartych ust kolegi. – Joe jak zawsze wziął naszą kasę i poszedł do sklepu kupić nam fajki. Powiedziałem temu gnojkowi, że w zamian za przysługę może wziąć dla siebie kilka sztuk. Wrócił wieczorem zalany w trupa i oddał mi paczkę z ośmioma papierosami w środku. Stwierdził, że palenie szkodzi zdrowiu i tyle nam wystarczy. Nawet nie wiesz, jak mnie wkurzył. Kiedyś go dorwę i obiję mu ten zapijaczony, świński ryj.

Joe był starszym o cztery lata bratem Danny’ego. Według ich matki stał się lokalnym obszczymurem, nierobem i darmozjadem z dwoma lewymi rękami.

– Twój brat to baran i można się było tego po nim spodziewać – skomentował Krystian. – Polecimy po trzy i jakoś to będzie.

Danny, tak jak większość Brytyjczyków, był potomkiem jakiegoś imigranta. Jego dziadek był polskim żołnierzem, który walczył z Niemcami w słynnej bitwie pod Monte Cassino podczas drugiej wojny światowej.

Po zakończeniu wojny osiedlił się na terenie Anglii. Poznał piękną kobietę hiszpańskiego pochodzenia i się ożenił. Spłodził dwóch synów i jedną córkę, która z kolei wyszła za rdzennego, rudawego i zaborczego Szkota. Na szczęście Danny odziedziczył geny po matce i jest przystojnym brunetem o ciemnej karnacji, do którego wzdycha wiele panien.

Kiedy miał zaledwie roczek, jego rodzice przenieśli się z Londynu do północnej część Anglii.

Danny wyciągnął zapalniczkę i podał ją kumplowi. Krystian odpalił papierosa i sztachnął się tak głęboko, jak gdyby miał to być ostatni buszek w jego życiu.

Taras widokowy był jednym z tych miejsc w pobliżu centrum miasteczka, do którego mało kto o tej porze dnia, a w szczególności w poniedziałek, się zapuszczał. Z wyjątkiem przypadkowych, podstarzałych turystów. Byli potencjalnie bezpieczni i chronieni przed deszczem i wiatrem. Ukryci przed światem zewnętrznym i zaopatrzeni w osiem szlugów, które musiały wystarczyć im na kolejne cztery godziny.

Wypalali więc jednego co trzydzieści minut metodą „po trzy”. Metoda ta była najbardziej sprawiedliwa ze wszystkich im do tej pory znanych. Odpalający brał trzy machy, przy czym ten pierwszy buch się nie liczył.

Po trzech sztachach podawał szluga kompanowi, który kolejno brał trzy machy i oddawał go z powrotem koledze – i tak w kółko, aż papieros się wypalił. Ważnym elementem tej ceremonii było powolne palenie, aby nie przeciągnąć filtra i aby nie powstawała tak zwana rakieta, przez co większość tytoniu poszłaby na marne.

– To gdzie ty byłeś ? – zapytał ponownie Danny i wypuścił dym przez nos.

– Nad Bałtykiem.

– Że gdzie ?

– Nad Morzem Bałtyckim, nieuku. Słyszałeś kiedyś o takim miejscu ?

– odparł zirytowany.

– Może coś mi się kiedyś o uszy obiło.

Zapadła kilkusekundowa przerwa w rozmowie, podczas której przekazali sobie z rąk do rąk papierosa.

– Byłem w Polsce, na wybrzeżu Morza Bałtyckiego – uściślił Krystian.

– A gdybyś dokładniej chciał wiedzieć, to wynajęliśmy domek letniskowy w miejscowości Niechorze. Fajna nazwa, co ?

– Nieochooorze… – Danny próbował wymówić nazwę polskiej nadmorskiej miejscowości, lecz zrobił to bardzo nieudolnie. – Ten wasz polski język jest cholernie popieprzony. Tego się przecież wymówić nie da. Jak was czasami słucham, to trudno uwierzyć, że można to całe wasze „dziab, dziab, dziab” zrozumieć.

– A ! No widzisz, jakoś się da. A ty co robiłeś przez wakacje ?

Danny sprowadził zamek kurtki na sam dół, ponownie sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął małą torebeczkę, którą przystawił Krystianowi pod nos.

– Odkrywałem dobra tego świata, bracie – powiedział, machając torebką. – Powąchaj to.

Krystian nie musiał nawet wąchać, żeby zorientować się, co znajduje się w środku.

– Jasna cholera, zioło ! Skąd je masz ?

– A czy to ważne ?

– Schowaj to ! Jeżeli ktoś zobaczy, że masz przy sobie marihuanę, będziemy mieli problem. Czaisz ?

– Spokojnie, bro.

Danny przystawił torebkę pod swój nos i powąchał namiętnie, jakby wdychał najlepsze perfumy z ekskluzywnej drogerii.

– Przepiękny zapach, nie uważasz ? – skomentował.

– Kiedy zacząłeś palić to gówno ?

– Jak byłem na obozie w Brighton. Pewien koleś…

– To ty byłeś na jakiejś kolonii ? No i schowaj te narkotyki, zanim ktoś zobaczy – wszedł mu w słowo Krystian.

– Od razu narkotyki.

– Żebyś wiedział ! Narkotyki. I w dodatku nielegalne.

– Może i tak, ale na pewno lepsze i zdrowsze jest to gówno, które zdobyłem nielegalnie, od tego zasranego, legalnego alkoholu, który sprowadza ludzi na samo dno.

– A ja chyba jednak wolę przechylić piwko, niż palić takie świństwo.

– A to dlaczego ?

– Bo maryśka jest narkotykiem, stary, a narkotyki ryją beret i niszczą życie. Nie słyszałeś ? Wydaje mi się również, że skoro alkohol jest legalny, to nie może być szkodliwy dla zdrowia tak jak narkotyki – zakwestionował Krystian.

– Czyżby ?

Danny schował z powrotem do kieszeni mały woreczek z zieloną zawartością i przygasił peta.

– Posłuchaj mnie. Alkohol uzależnia i jest na pewno bardziej szkodliwy dla zdrowia niż trawka – kontynuował Danny. – Nadużywany demoluje ciało od środka. Niszczy układ pokarmowy, narządy wewnętrzne, powoduje nadciśnienie tętnicze krwi, raka, psychozę i setki innych chorób. A zielsko nie. No może lekko płuca obrywają, ale nic poza tym.

– No i chyba mózg ? Ponoć ludzie, którzy palą zioło, mają problemy psychiczne – odparował sarkastycznie Krystian.

– A pijusy to nie ? Widziałeś kiedyś żula ? Mordy mają spuchnięte od tego alkoholu, a z mózgu gąbka. Większość z nich cierpi na depresję, paranoję i nabawia się nawet schizofrenii. W najcięższych przypadkach, kiedy muszą odstawić alko, bo już najzwyczajniej w świecie organizm odmawia im posłuszeństwa, cierpią na delirium tremens. Słyszałem, że to ciężka sprawa, która bezpośrednio zagraża życiu delikwenta. Padaczka, schizy, samobójstwo, te sprawy, bro.

Krystian słuchał i rozmyślał nad sensem wypowiadanych przez przyjaciela argumentów.

– No grubo, ale widziałem kilka razy ziomali po jaraniu i zachowywali się jak totalne bezmózgie zombie z debilnym uśmiechem na twarzy.

– To fakt, ale lepszy debilny uśmiech niż bezlitosna agresja.

Krystian przyglądał się kumplowi i czekał na filozoficzne rozwinięcie myśli. Wiedział, co ma na myśli, ale wolał się nie wtrącać i dać mu się swobodnie wypowiedzieć.

– Mój stary, zanim rodzice się rozwiedli – podjął Danny – wracał z pracy do domu po pijaku i lał mnie, Joego i mamę.

Przerwał na chwilę, wziął głęboki wdech i kontynuował:

– Popatrz tylko na to, co się dzieje na ulicach miasta późnymi wieczorami, a w szczególności w weekendy. Pijani ludzie awanturują się i są obłędnie agresywni. Nie wszyscy, ale większość. Dziesiątki tysięcy mężczyzn pod wpływem alkoholu dopuszcza się gwałtów, morderstw i innych okrucieństw, podczas gdy upaleni introwertycy spokojnie relaksują się w zaciszu swojego domu. Teraz słuchaj tego: szacuje się, że ponad trzy miliony osób rocznie umierają na świecie z powodu alkoholu, a z powodu palenia trawy zaledwie kilkadziesiąt. Statystyki mówią same za siebie.

– No cholera, nie powiem, że nie – odpowiedział skołowany Krystian.

– Tak więc moim zdaniem zioło to używka najmniej groźna dla człowieka ze wszystkich nam znanych, włączając w to tytoń i rafinowany cukier, który zbiera ostatnio coraz większe żniwa.

– Trafia do mnie to, co mówisz, ale i tak nie mam zamiaru palić zielska.

– Spoko, ziom. Przecież ja cię do niczego nie namawiam, jedynie argumentuję swoje racje.

– Jasne.

Danny wyciągnął kolejnego szluga i odpalił go. Sztachnął się trzy razy i podał Krystianowi. Ten zaciągnął się i wypuścił dym.

– No i jak było na tej kolonii ? – zapytał ironicznie Krystian.

– Zajebiście – odpowiedział Danny, wbijając wzrok w monumentalny wiadukt.

– Boże, aż żałuję, że zapytałem. Co takiego zajebistego mogło cię spotkać na nudnej kolonii ?

Wzrok Danny’ego powędrował wprost na gogle kumpla, przez które nie było szans dostrzec jego oczu. Brak kontaktu wzrokowego dodał mu odwagi. Wystrzelił z głupawym uśmiechem na ustach:

– Zakochałem się i jestem gejem.

***

Dosłownie kilka metrów przed nimi przeleciało wydzierające się stado kaczek. Ich jazgot uniemożliwiał dalszą rozmowę. Dało to kilka cennych sekund Krystianowi na przetrawienie informacji, a Danny’emu na ułożenie sobie w głowie tego, co zamierzał powiedzieć koledze.

– Podczas pobytu na obozie wakacyjnym poznałem pewnego lokalnego typa. Miał na imię Jason. Wieczorami przesiadywaliśmy razem na klifach. Paliliśmy wtedy blanty, popijając przy tym piwko kupione w lokalnym sklepie monopolowym. Jason mieszka w tamtej okolicy, więc z zakupem browaru nie było większego problemu. Zioło oczywiście też on załatwił.

Krystian odchylił się do tyłu i uważnie słuchał. Danny przerwał, aby zapalić kolejnego papierosa. Zaciągnął się trzy raz, podał dalej, po czym kontynuował.

– No i… paliliśmy te blanty i piliśmy piwo. Świetnie nam się rozmawiało na różne tematy. Mogliśmy tak siedzieć aż do samego rana, wcale się nie rozstając. Któregoś wieczoru wkręciła nam się mocna faza. Jego twarz zbliżyła się do mojej, a potem mnie pocałował. Następnie włożył mi…

– Dobra, dobra, stary. Tylko bez żadnych detali proszę.

– Spoko.

Krystian wziął ostatniego bucha i podał Danny’emu papierosa.

– Wiedziałeś, że ten ogromny wiadukt kolejowy wybudowali w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym roku, ale zawalił się krótko przed oddaniem go do użycia, jedenastego marca w sobotę, a dokładnie w południe ? – Krystian specjalnie przeniósł niewygodną rozmowę na inny temat. – Zajęło im trzy lata, żeby go odbudować.

– A skąd ty to wiesz, ziom ?

– Stary, mieszkamy w turystycznym miasteczku. Gdzie się nie rozejrzysz, stoją tablice informacyjne. Wystarczy się tylko zainteresować, zatrzymać, przeczytać.

– No tak.

Kiedy urwali rozmowę, słychać było jedynie szum rzeki, dochodzący z doliny wąwozu.

– Danny, jesteś moim najlepszym przyjacielem – kontynuował Krystian.

– Jedynym, dziwaku w czarnych goglach i z czarnymi kondomami na dłoniach – odpowiedział i z uśmiechem spojrzał na przyjaciela.

– No tak. Zgadza się. Jedynym – skwitował Krystian. – W każdym razie chciałbym tylko, żebyś wiedział, że twoja orientacja seksualna nie robi mi żadnej różnicy. Nie interesuje mnie, kto i co ci w dupsko wpycha, rozumiesz ?

– Wal się, ziom – odparł z uśmiechem Danny. – Mnie przynajmniej ktoś już pocałował, a ciebie to nawet psy szerokim łukiem omijają.

Krystian spuścił głowę.

– Wyluzuj, żartowałem – dodał pośpiesznie Danny.

To była niestety bolesna prawda. Większość rówieśników wyśmiewała się z niego, wytykając go palcami. Ci najbardziej złośliwi przezywali go ufo, dziwolągiem, ślepakiem, czarną kozą. Niektórzy, podobnie jak Danny, mówili na niego Blade – wieczny łowca. To ostatnie nawet mu odpowiadało. Czasami dochodziło do sytuacji, że jakiś pies na jego widok piszczał i skomlał, a potem chował się za swoim właścicielem, jakby biła od niego jakaś zła energia. A on był przecież zwykłym chłopakiem z niezdiagnozowaną chorobą dłoni i oczu. Jak większość jego rówieśników marzył o poznaniu dziewczyny i zakochaniu się. Ale która normalna dziewczyna chciałaby się umówić na randkę z takim gościem jak on ?

– Obiecaj mi tylko jedno Danny, że zawsze będziesz na siebie uważał i nie uzależnisz się od trawki czy innych gówien.

– Jasne, ziom.

***

Około południa się rozstali. Danny poszedł do domu, a Krystian udał się w kierunku podstawówki.

Po dotarciu na miejsce stanął na placu szkoły wraz z dziesiątkami innych ludzi czekających na dzieci. Większość była w podobnym do niego wieku i tak jak on przyszli oni odebrać swoje młodsze rodzeń-stwo. Wielu z nich otaksowało go nieprzyjaznym spojrzeniem. Uważali go za dziwaka.

Po chwili oczekiwania rozległ się donośny dźwięk dzwonka, obwieszczając wszem wobec, że nadszedł czas tymczasowego zwrócenia wolności młodym pokoleniom. Tłumy dzieci, jak stado uwolnionych z zagrody owieczek, wybiegły głównymi drzwiami na dziedziniec szkoły.

Krystian zauważył Elię, a ona jego. Biegła z szerokim, radosnym uśmiechem na twarzy i rozpostartymi ramionami. Widać było, że promieniała ze szczęścia na widok brata. Gdy tylko dobiegła wystarczająco blisko, odbiła się od ziemi, aby wskoczyć mu w ramiona. Wtuliła się jak miś koala. Krystian poczuł się przywitany jak żołnierz, który właśnie wrócił z kilkuletniej wojny.

Miłość pomiędzy nimi była ogromna i wyjątkowa. Nie dało się tego nie zauważyć. Inni rodzice patrzyli na nich z zachwytem i podziwem.

– Jak się masz, moja mała księżniczko ? – zapytał Krystian.

– Świetnie ! Świetnie ! Świetnie ! – wykrzyczała, tuląc swoją twarz do policzka brata.

– Czyli pierwszy dzień szkoły zaliczamy do udanych. Co dzisiaj robiliście ?

– Fuuu ! Śmierdzisz papierosami ! – zauważyła ze zniesmaczoną miną.

– Oj tam, oj tam, zaraz śmierdzisz – skwitował i odstawił siostrzyczkę na ziemię. Elia stanęła wyprostowana. Patrzyła na brata wściekłym wzrokiem.

– Jak mogłeś ? !

Krystian kilka miesięcy temu został przyłapany przez mamę podczas jarania szluga w ogrodzie z Dannym. Nie obeszło się bez awantury, dramaturgii i kary, która rykoszetem odbiła się o Bogu ducha winną Elię. Karą był brak dostępu do telewizji przez dwa tygodnie, przez co pominęli wiele serii wieczornych bajek i tego typu programów.

Zdrowie brata było dla Elii ważniejsze od ewentualnych konsekwencji, jakie dotykały ją z powodu jego wybryków. Zdecydowała się więc na groźbę niekaralną.

– Powiem mamie, że znowu paliłeś papierosy ! – zamanifestowała stanowczo, lecz z żalem w głosie.

– W takim razie nie dostaniesz niespodzianki, skoro masz zamiar na mnie donieść.

– Jakiej niespodzianki ? – zapytała, zaciekawiona.

– Najpierw obiecaj, że nic nie powiesz mamie.

– To zależy od tej niespodzianki. No i czy mi obiecasz, że już nigdy nie zapalisz tego świństwa !

– Słowo harcerza. Obiecuję – odpowiedział stanowczo.

– Wspaniale ! – skwitowała ucieszona. – Więc co to za niespodzianka ?

– Wkrótce się dowiesz. Zmywajmy się stąd, bo ludzie pomyślą, że lubimy to miejsce.

– Ja lubię – powiedziała zdziwiona Elia.

– Dobra, dobra. Pożyjemy, zobaczymy.

Elia złapała Krystiana za palec wskazujący i wspólnie udali się w kierunku centrum miasteczka.

Po kwadransie spaceru dotarli do małego rynku. Był to plac w kształcie kwadratu, otoczony kolorowymi, średniowiecznymi kamieniczkami.

Budynki te wzniesione zostały w okresie panowania Tudorów, którzy byli świadkami ostatniego etapu architektury średniowiecznej w Wielkiej Brytani . Okres ten obejmował epokę między końcem piętnastego wieku a początkiem siedemnastego. Typowymi cechami budynków wybudowanych za czasów Tudorów są murowane kominy, dwuspadowe dachy, drewniane okna oraz dębowe konstrukcje ścian wypełnione cegłami lub otynkowane i pomalowane na biało.

Cały plac przyozdobiony był wiszącymi donicami obsadzonymi kolorowymi kwiatami. W kamienicach znajdowały się kawiarnie, bary, restauracje, bank, sklep odzieżowy, apteka, sklep z pamiątkami, w którym pracowała mama, oraz cukiernia – najważniejszy obiekt, który skrywał w sobie obiecaną niespodziankę.

Zatrzymali się z językami na wierzchu przed oknem wystawowym.

Podziwiali babeczki czekoladowe, roladki, ciasta z orzechów włoskich, ptysie, kremówki i galaretki owocowe z bitą śmietaną. Na samym środku wystawy znajdowały się także ich ulubione czekoladowe muffiny z jagodami.

– Muffiny ! – krzyknęła Elia, klaszcząc i podskakując radośnie.

– Tak jest, żabeczko ! Wbijamy do środka i bierzemy po dwie sztuki na głowę. Tylko nie mów mamie, bo wiesz, jak ona zareaguje.

– Tak, wiem – odpowiedziała podekscytowana, a zarazem zniecierpliwiona.

Jak uzgodnili, tak zrobili. Zadowoleni, z pełnymi ustami i podwyższonym poziomem endorfin, pomaszerowali w kierunku miejsca pracy mamy.

Sklepik, w którym pracowała Dagmara, był od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku apteką, jednak przestał nią być w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym, kiedy przekształcono go na sklep z lokalnymi produktami oraz pamiątkami.

Krystian zatrzymał się dwadzieścia metrów od celu. Wyciągnął z plecaka nawilżane chusteczki i wytarł nimi upaciane od czekolady usta siostry. Ściągnął z dłoni lateksowe rękawiczki i wyrzucił je do śmieci.Włożył świeżą parę i pomyślał, że dzięki tej barierze skóra jego dłoni nie tylko jest chroniona przed nieprzyjemnymi ładunkami elektrycznymi, ale również przed zapachem dymu tytoniowego.

Krystian, oprócz problemów z oczami, cierpiał również na inną niezdiagnozowaną do tej pory przypadłość. Gdy dochodziło do fizycznego kontaktu jego skóry z inną osobą albo gdy dotykał różnych przedmiotów, za każdym razem towarzyszył temu błysk i trzask wyładowania elektrycznego. Towarzyszące temu nieprzyjemne doznania były nieraz na tyle intensywne, że przeistaczały się w ostry ból. W sprawie tej konsultował się z wieloma lekarzami, ale oni także nie mieli pojęcia, jak mu pomóc. Jeden z nich zasugerował, aby udać się z wizytą do emerytowanego profesora fizyki zamieszkałego w małej wiosce. Profesor ów stwierdził, że ma to związek z różnicą potencjałów elektrycznych kumulujących się na dłoni Krystiana i tych na dotykanym przedmiocie.

Wszyscy ludzie od czasu do czasu doświadczają tego nieprzyjemnego zjawiska i nie jest ono niebezpieczne dla zdrowia lub życia człowieka, dlatego nie ma powodów do obaw. Fakt, że Krystian jest nadwrażliwy, też nie jest dowodem na to, żeby z jego ciałem było coś nie tak, chociaż szczerze przyznał, że aż taka nadwrażliwość na te zjawiska nie została jeszcze nigdy odnotowana. Przynajmniej jemu na ten temat nic nie było wiadomo. Zalecił w celach profilaktycznych zakładać lateksowe rękawiczki, które uchronią go od nieprzyjemnych bodźców, ale w miarę możliwości ściągać je, aby dać skórze odpocząć.

Od tamtej pory nie dość, że nosił ciemne, przeciwsłoneczne gogle opatulone w gumowe ramki, to w dodatku naciągał na dłonie czarne, lateksowe rękawiczki. Jako fan metalu przeważnie miał na sobie czarne glany, czarne dżinsy, czarną bluzę z kapturem i czarną ramoneskę, przez co faktycznie wyglądał jak wysuszona karykatura głównej postaci filmu Blade – wieczny łowca.

Elia, nie czekając na brata, weszła do sklepu z pamiątkami. Chwilę później dołączył do niej Krystian. Dagmara siedziała na krześle za ladą, a Elia wspięła się jej na kolana. Mama zaczęła głaskać ją po policzku i szeptała do ucha.

– Cześć, synu – odezwała się jako pierwsza. – Jak się masz ?

– Hej. Dobrze, dziękuję. A ty ? – odpowiedział.

– Jakoś leci. Jak się mają twoje oczy ?

– Tak jak zawsze w słoneczne dni, sama wiesz.

– Czyli bolą – podsumowała, w dalszym ciągłu głaszcząc po policzku córkę.

Do sklepu wszedł starszy mężczyzna, pretensjonalnie domagając się pełnej uwagi. Dagmara ucałowała córeczkę i porozumiewawczo puściła do syna oczko. Był to znak, że musi wracać do pracy i zobaczą się w domu.

– Idźcie do domu, ja muszę dzisiaj zostać w pracy chwilę dłużej. Przygotowałam obiad, zjemy razem, gdy wrócę.

– Dobrze, mamuś – odpowiedział.

– I żadnych muffinów.

– Skąd wiedziałaś ? – zapytał zaskoczony.

– Po oddechu Elii. Myślałeś, że nie wyczuję ?

– Przepraszam, czy ktoś tu pracuje ? – wtrącił niecierpliwy klient aroganckim tonem.

– Tak, oczywiście. W czym mogę pomóc ? – odpowiedziała Dagmara bez zainteresowania i odprowadziła swoje dzieci wzrokiem.

***

– Bądź pochwalony, Panie Boże nasz, za te dary, które z Twej dobroci spożywać mamy. Przez Chrystusa, Pana naszego – modliła się Dagmara.

– Amen – jednogłośnie odpowiedziała cała trójka.

Ze spuszczonymi głowami i zamkniętymi oczami siedzieli przy okrą-głym, sosnowym stole w salonie. Trzymali się za ręce, modląc się do Boga w podzięce za posiłek. W wazie czekał na nich rozgrzewający rosół.

Krystian jako pierwszy podniósł się z krzesła. Zaczął nakładać makaron do miseczek, a mama zalewała je gorącym bulionem.

Na drugie danie Dagmara przygotowała smażone kotlety z piersi kurczaka, panierowane w bułce tartej. Do tego ziemniaczki obtoczone w klarowanym maśle, posypane świeżym koprem hodowanym w donicy na parapecie. Trzy miseczki z mizerią – jedna z cukrem dla Elii.

– Była dzisiaj u mnie w sklepie pewna Cyganka – powiedziała Dagmara. – Kupiła najdroższe lokalne wina, jakie miałam na stanie.

– Ja myślałem, że oni kradną, a nie kupują – skomentował Krystian.

– Chyba przesadzasz, bracie – wtrąciła się Elia z buzią pełną makaronu.

– Oj, ty mój słodki cukiereczku, pojęcia nie masz, do czego oni są zdolni – odpowiedział.

– Słodki cukiereczek, słodki cukiereczek – podłapała i zaczęła wymachiwać głową.

Przy stole Krystian musiał ściągać i gogle, i lateksowe rękawiczki. Mama stanowczo tego wymagała, gdyż wychowana była w radykalnej rodzinie katolickiej, w której zasiadanie do stołu celem spożycia wspólnego posiłku traktowano bardzo poważnie.

W pokoju paliły się jedynie dwie elektryczne lampki w kształcie świec. Panował więc półmrok nadający salonowi dość depresyjny klimat, ale dzięki temu Krystian nie odczuwał piekącego bólu oczu.

Jak grom z jasnego nieba pojawił się błysk i trzask wyładowania elektrycznego.

– Cholera jasna ! – warknął Krystian, wykrzywiając usta z bólu. Odchylił się na krześle i machał prawą ręką w górę i dół, tak jakby strzepywał coś z dłoni.

– Nie przeklinaj, synu – upomniała go mama.

– Przepraszam, mamuś, ale żeby nawet z drewnianej łyżki trzaskało…

Aby uchronić się przed – jak to sam zwykł nazywać – „trzaskami”, używał sztućców wykonanych z dębowego litego drewna. Profesor fizyki twierdził, że będzie to najlepsze rozwiązanie, gdyż wysuszone drewno jest bardzo dobrym izolatorem. Mimo to trzaski i tak się zdarzały. Rzadko, ale jednak, a jeden z nich przydarzył się właśnie teraz.

– Nic ci nie jest, Krystek ? – zapytała zmartwiona Elia.

– Nie, nic. Wszystko w porządku.

Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy skoncentrowali się na łyżeczkowaniu zupy, zanim ta wystygnie.

– Z tą Cyganką była mała dziewczynka. Wyglądała mi na jej wnuczkę – kontynuowała Dagmara i zaczęła nakładać na duże talerze drugie danie.

– Podeszłam do niej i zapytałam, czy mogę jej w czymś pomóc.

Odpowiedziała mi, że szuka dla swojej wnuczki najpiękniejszej pamiątki z wizyty w Knaresborough. Mała rozglądała się po całym sklepie, była niezdecydowana, lecz po chwili zatrzymała swój wzrok na najdroższym przedmiocie w naszym sklepie. „To ci się podoba ? Ten obraz wiszący na ścianie ?”, zapytała Cyganka. „Tak, babciu”, odpowiedziała jej wnuczka. – Dagmara urwała i pochyliła się nad Elią, by zdjąć włos z jej policzka. – Bałam się, że mi go ukradną. To obraz lokalnego malarza, przedstawiający ruiny zamku, wyceniony na pięćset funtów. Zaczęłam im się bacznie przyglądać, co ewidentnie zirytowało tę starą Cygankę. Wtedy podeszła bliżej i złapała mnie za rękę.

– Jak to złapała za rękę ? – zapytał zdziwiony Krystian.

– Normalnie. Przestraszyłam się. Myślałam, że mnie uderzy czy coś, ale nie wyglądała na agresywną, raczej zagniewaną.

Rodzeństwo z pełnymi ustami przerwało proces przeżuwania. Wpatrywali się z lekkim przerażeniem w mamę.

– Przyciągnęła mnie do siebie. Stałam jak wryta i nie mogłam się poruszyć. Następnie kobieta przeciągnęła po mojej dłoni opuszkami swoich palców, po czym nagle puściła. Zbliżyła usta do mojego ucha i wyszeptała: „Ból i cierpienie dotknęło twoją rodzinę. Straciłaś męża, a dzieci ojca. Widzę, jak jedno z twoich dzieci już cierpi. Niektóre z cierpień są darem, inne zaś klątwą. Strzeżcie się”.

Kiedy Cyganka wypowiedziała te słowa w sklepie, Dagmara zamarła. Chciała wykrzyczeć: „Co ty wygadujesz ? ! Wynoś się stąd, ty czarownico !”, ale nie potrafiła wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Cyganka nie dała jej czasu, żeby mogła dojść do siebie i ją zbluzgać. Jednym ruchem ręki machnęła jej przed twarzą kartą kredytową, oznajmiając zamiar zapłacenia za zakupy. Dagmara, na wpół zesztywniała ze strachu, spakowała obraz oraz cztery drogie lokalne butelki czerwonego wina i pobrała opłatę. Nie chciała słyszeć ani jednego słowa więcej z ust tej kobiety i pragnęła, aby ta jak najszybciej wyszła ze sklepu.

Była przekonana, że padła ofiarą cygańskiego przekrętu. Stara odwróciła jej uwagę, a wtedy mała na pewno coś zwinęła. Powierzchownie przejrzała asortyment, lecz wszystko było na swoim miejscu. Dagmara stała plecami do drzwi wejściowych, kiedy zadzwonił dzwonek i ktoś wszedł do sklepu. Odwróciła się i zobaczyła, że stara kobieta w kolorowej sukni wróciła. Tym razem była sama. Miała groźny wyraz twarzy.

Dagmara na jej widok zesztywniała z przerażenia. Zdała sobie sprawę, że w sklepie znajdują się tylko one dwie. „Po co przyszła ?”, pytała się w duchu Dagmara. „Zapewne chce mnie ukarać za moje zachowanie”.

Cyganka podeszła bliżej, ponownie złapała ją za rękę i hipnotycznym wzrokiem patrzyła jej prosto w oczy.

– Na tej kartce jest adres mojego siostrzeńca. On pomoże twojemu synowi, a może i córce – powiedziała starsza kobieta, po czym umieściła małą, złożoną w pół karteczkę w dłoni Dagmary. Cyganka odwróciła się na pięcie i jak gdyby nigdy nic wyszła ze sklepu.

Dagmara opowiedziała dzieciom o tym zajściu najdokładniej, jak potrafiła.

Mała Elia się wzdrygnęła.

– Mamo, co ty mówisz ? ! – odezwał się Krystian. – Straszysz tylko Elię.

– Tak, wiem. Masz rację, synu. Przepraszam, że w ogóle wam to mówię.

– O co jej chodziło ?

– Sama nie wiem. Albo jest to jakiś cygański trik, albo może ktoś jej wcześniej o nas opowiedział. Sam wiesz, że to mała mieścina i każdy zna każdego. Mogła też zaobserwować, że chodzisz w ciemnych goglach i lateksowych rękawiczkach.

– No tak, ale po co ?

– Być może po to, żebym poszła do tego jej siostrzeńca i dała się naciągnąć na pieniądze.

– Skoro tak, to po co nam to wszystko mówisz ?

– Nigdy wcześniej nie widziałam tej kobiety w Knaresborough. Po tym, jak zapłaciła za obraz i wino, można by raczej stwierdzić, że jest uczciwa. Zamierzam dowiedzieć się, kim ona jest i kim jest ten jej siostrzeniec. Jako katoliczka nie wierzę w pogańskie brednie, czarymary i horoskopy, ale może ten człowiek wie na temat twojej przypadłości coś, czego ci wszyscy doktorzy i naukowcy nie wiedzą.

– Myślisz, że albo mam dar, albo ciąży na mnie klątwa, tak jak stwierdziła ta Cyganka ? – skwitował nieprzekonany Krystian.

– Wątpię, ale zamierzam się dowiedzieć, skąd wie o twoim ojcu i co wie na temat twoich dolegliwości.

***

Wieczorem nikt już nie wracał do tematu omówionego przy obiadowym stole. Jak zawsze od poniedziałku do piątku cała rodzina kładła się spać najpóźniej o dwudziestej pierwszej, bo rano trzeba było wcześnie wstać. Krystian z racji buntowniczego wieku przesiadywał czasami o godzinę dłużej.

Elia podczas zasypiania miała nawyk szarpania palcami koronki przyszytej wokół małej poduszki do spania. Składała palec wskazujący oraz środkowy w kształt nożyczek, łapała między nie koronkę, po czym ciągnęła, pozwalając jej prześlizgnąć się między palcami. Robiła to na tyle delikatnie, żeby nie naderwać materiału, chociaż i tak od czasu do czasu mama musiała ją zszywać.

Dziewczynka powtarzała ten ruch raz za razem, zanim zasnęła.

Poduszeczka nazywała się Tonki – od nazwy bawełnianej koronki rzecz jasna. Nie było mowy, aby Elia poszła bez niej spać.

Często wyjeżdżali na weekend do Kariny, przyjaciółki mamy, a dla dzieci przybranej ciotki, która mieszkała w zabytkowej, kamiennej chacie w malowniczym regionie Yorkshire Dales. Podczas pobytu u niej chodzili na długie spacery, podziwiając malownicze górskie krajobrazy, a po południu, gdy pogoda dopisywała, rozpalali ognisko i smażyli polskie kiełbaski śląskie zakupione w sklepie z europejskim asortymentem.

Gdy pewnego razu podczas takiego wyjazdu Tonki została w domu, Dagmara zdecydowała się na powrót tego samego dnia. Wolała to, aniżeli męczyć się z budzącą się co chwilę i histeryzującą córką, co prowadziłoby do nieprzespanej nocy i złego samopoczucia wszystkich nazajutrz.

W pokoju Krystiana jak zwykle panował kompletny mrok. Grube żaluzje i ciemne kotary dobrze spełniały swoje zadanie, nie wpuszczając do wnętrza pomieszczenia światła ulicznej latarni.

Drzwi do pokoju uchyliły się i przez powstałą szparę wpadła wiązka słabego nocnego światła.

– Śpisz, Krystek ? – wyszeptała cicho siostra. W ręku trzymała Tonki.

– Jeszcze nie. Wchodź. Ale masz tylko pięć minut – odpowiedział również szeptem.

Gdy Elia nie mogła zasnąć, przychodziła do brata na rytualne pięć minut przytulasków. Kładła się obok niego z założenia tylko na chwilę i z zamiarem samodzielnego powrotu do własnego łóżka. Przeważnie jednak szarpała koronki poduszki i zasypiała po kilku minutach w jego objęciach, a Krystian musiał później przenosić siostrę do jej pokoju.

Dagmara wiedziała o ich rytuale, ale nigdy nie ingerowała. Mimo że czasami rozpoczynał się on zdecydowanie za późno, to zdawała sobie sprawę, że po prostu musi się odbyć.