Cudne manowce - Ewelina Matuszkiewicz - ebook + książka

Cudne manowce ebook

Ewelina Matuszkiewicz

0,0
20,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po wygranych wyborach nowy burmistrz wprowadza swoje porządki w mieście. Wszystko idzie po jego myśli do czasu, gdy włamanie do magazynów elektrowni naraża mieszkańców miasta na wyjątkowe niebezpieczeństwo. To nie jest, niestety, koniec złych wiadomości... Na murach budynków pojawiają się prowokujące napisy nieznanej organizacji ekologicznej. Emerytowany policjant jest przekonany, że do Kozienic zawitali ekoterroryści. Wygląda na to, że ujawnienie kim są i powstrzymanie ich, będzie jego ostatnim, najważniejszym śledztwem. Czterech licealistów, Iwo, Milo, Olo i Filip, przygotowuje się egzaminów maturalnych. Są przyjaciółmi od lat i już niedługo ich drogi się rozejdą. Każdy z nich ma swoje marzenia i plany na przyszłość. To czas by zdecydować, co jest dla nich najważniejsze. Irmina, nałogowo czyta powieści i zastanawia się, co można zrobić, by ocalić rodzinną piekarnię. Kiedyś prymuska i ulubienica nauczycieli i wychowawców, w szkole wiedziała, co ma robić, by odnieść sukces. Czy może dziś powiedzieć, że robi w życiu to, co najbardziej by chciała?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 388

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Skarabeusz

Copyright © Ewelina Matuszkiewicz 2020

Copyright © Wydawnictwo Skarabeusz 2020

Wydanie I

Warszawa 2020

PROJEKT OKŁADKI I KONCEPCJA GRAFICZNA Agata Muszalska

Zdjęcie autorki na okładce: Anna Maria Zagórska

REDAKCJA Olga Gorczyca-Popławska

KOREKTARedaktornia.com

SKŁAD IT WORKS / itworks.net.pl

ISBN 978-83-955866-1-3

www.wydawnictwoskarabeusz.pl

[email protected]

ul. Krzyżówki 36 lok. 2703-193 Warszawa

Dla Kuby, mojego młodszego brata

25kwietniasobota

Zanim zniknie w oceanie struty ropą śledź ostatni

IDEALNA PORA, żeby nikt nie interesował się tym, co robisz, to 3.30. Pobudka przed świtem jest tylko kwestią motywacji. Budzik zawibrował pod poduszką. Iwo wyłączył go i usiadł na łóżku. Wciągnął bluzę, bojówki i skarpety. Związał włosy w kucyk, czapkę wcisnął do kieszeni. Poklepał się po bokach. Wszystko jest. Wyszedł na korytarz, rozejrzał się. Drzwi od pokoju rodziców zamknięte, doskonale. Chwycił trampki, ostrożnie otworzył drzwi wejściowe, teraz półobrót i był już na dworze. Założył buty, przeciągnął się. Szarówka przed świtem. Kozienice spały w najlepsze, a on szykował dla nich kolejną niespodziankę.

Jeszcze zimą wpadł na to, że musi zacząć działać inaczej. Dotychczasowe metody były nieskuteczne. Postery tematyczne wieszane w pracowni przyrodniczej blakły, dyskusje i udostępnienia na Facebooku były działaniem pozorowanym, demonstracyjne wyjmowanie słomek ze szklanek z zimnymi napojami wywoływało tylko uśmieszki. Nawet wymuszenie na szkole, żeby śmieci segregowano w całym budynku, a nie tylko w koszu pod tablicą z napisem „Chrońmy przyrodę”, spotkało się jedynie z komentarzem woźnego, że przez niego teraz ma więcej roboty. To było jak zawracanie Wisły kijem. Przełom nastąpił dokładnie w święta Bożego Narodzenia. Iwo Rzeczycki oczami wyobraźni zobaczył morze kolorowych papierków, przez które brodzili kozieniczanie rozpakowujący prezenty, las ściętych drzewek, które uschnięte i porzucone będą straszyć na śmietnikach, góry wyrzuconego jedzenia, które przejechało tysiące kilometrów tylko po to, by po kilkudniowej ekspozycji na stołach trafić do kosza. W sylwestra, kiedy niebo rozjaśniały eksplozje fajerwerków, Iwo postanowił zostać ekologiem radykalnym.

Pierwsze hasło wziął po prostu z internetu. Wypisał je nieco koślawo pod wielką reklamą promocji na sprzęt AGD w sieci spożywczej.

no plan(et) B

Niżej domalował omegę, uznawszy, że dzieło należy podpisać, a symbol kresu ewolucji wszechświata będzie odpowiedni. Następnego dnia rano z końca korytarza szkoły Milo Ostrowski, jego przyjaciel, pokazał uniesiony kciuk i właściwie była to jedyna reakcja, jakiej się doczekał. Po szkole poszedł do marketu i nie zauważył żadnej różnicy. Na hali brzęczało jak w ulu, koszyki wyjeżdżały pełne, a tani, kiepski sprzęt, na który była promocja – nawet nie pamiętał, czy to były miksery czy blendery – ludzie rozdrapali do południa. Nie był tym specjalnie zaskoczony. Gdyby można było ot tak odrzucić nadmierną konsumpcję, stałoby się to już dawno. Nawet jego mama, wydawałoby się świadoma osoba, kupiła nowe espadryle na lato, chociaż stare były całkiem w porządku. Ojciec z kolei ostatnio przyniósł zakupy w plastikowych torebkach, bo zapomniał o pojemnikach, a nie chciało mu się chodzić dwa razy do warzywniaka. Iwo jadł z rodzicami kolację (placki z cukinii z sosem pomidorowym z własnego przecieru), myśląc o tym, że wegetarianizm, partnerski podział obowiązków i segregowanie śmieci to jednak zdecydowanie za mało.

OD 1 STYCZNIA Iwo namalował w różnych miejscach Kozienic cztery hasła, dwa po angielsku i dwa po polsku. no plan(et) B było znane na całym świecie. Następne wymyślił już sam i dlatego bardziej mu się podobały. Z wykonania też był całkiem zadowolony, choć niektóre litery wyszły nieco krzywo, bo się spieszył, niepewny, czy zdąży, zanim ktoś go zobaczy. Dzisiejsze hasło wymalował wściekle czerwoną farbą:

plastik zabija

Swoją sygnaturę umieścił jak zwykle nad i. Pod kilkoma literami zrobiły się zacieki z farby. Lokalizacja napisu była doskonała. Hurtownia opakowań jednorazowych i dekoracji okolicznościowych. Tony zbędnego plastiku do użycia jeden raz.

WRÓCIŁ BOCZNĄ ULICZKĄ, omijając Warszawską i Radomską. Ściągnął buty, ostrożnie wszedł do domu. Sytuacja bez zmian. Dywanik przy wejściu uniemożliwił zamknięcie się drzwi. Iwo schylił się, przesunął go na swoje miejsce. Jeszcze dwa kroki i będzie w swoim pokoju. Otworzył drzwi.

– Wcześnie dziś wstałeś.

Na tapczanie pół oparta o ścianę siedziała Iga, jego mama. Obiema dłońmi trzymała kubek z herbatą. Miała na sobie piżamę imitującą kombinezon z naszywkami amerykańskiej armii, wygrzebaną dawno temu w szmateksie, a jej gołe stopy były skrzyżowane w kostkach.

– Musiałem wyjść… Coś załatwić…

Pokiwała głową. Jasne. Czwarta nad ranem to idealna pora, żeby coś załatwić.

– Wolałabym, żebyś mnie uprzedził. Albo chociaż zostawił kartkę, gdzie jesteś i kiedy wrócisz… Tak się umówiliśmy, prawda?

Iwo usiadł obok. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę matki. Nie była wściekła, tylko zmartwiona. Jeszcze gorzej.

– …bo siedzę tu od godziny i się zastanawiam, gdzie jesteś.

– Niepotrzebnie!

Westchnęła cicho.

– Może mi powiesz, o co chodzi?

– SAMA MÓWIŁAŚ WIELE RAZY, że sztuka musi prowokować do myślenia! – Iwo był oburzony. Przecież nie można zaprzeczać własnym słowom. – Że nie może być bezpieczna, bo wtedy ludzie stają się obojętni!

– Tak mówiłam. Ale nigdy nie namawiam cię do wandalizmu!

Spojrzał na nią wyraźnie urażony.

– Moje graffiti to nie są kibolskie bazgroły ani wygłupy.

– Wiem, że nie. – Iga pochyliła się w stronę syna i spytała najłagodniej, jak potrafiła: – Masz zgodę na to, co robisz?

Nie odpowiedział. Podciągnęła kolana wyżej i objęła je ramionami. Czekała. Iwo, kiedy zaangażował się w jakiś temat, tracił z oczu wszystko inne. I nieważne, czy hodował ślimaki, czy ratował świat przed zagładą.

– Nie mam.

Ano właśnie.

– Ten napis to atak! – W kuchni zamiast zegara wisiała pacyfa w kolorach tęczy, ulepiona i pomalowana przez Igę dla Felusia, jej męża. Iwo od pierwszego roku życia był nią zafascynowany i dobrze wiedział, że rodzice nie tolerują przemocy. – Pomyślałeś o tym?

– Wszyscy są zajęci innymi sprawami… – Spojrzał na matkę rozżalony. – Tak jakby zupełnie nie wiedzieli, co jest naprawdę ważne!

– Wiem, kochanie. – Pogłaskała go po ramieniu. – Ale to nie znaczy, że tobie wolno…

– A co tak spiskujecie? – przerwał im Feluś. Stał w drzwiach do pokoju i drapał się po głowie. – Jedliście śniadanie? Na pewno nie!

– Ja poproszę duże śniadanie. – Iga podniosła rękę. – A potem idę spać. Wstałam o czwartej.

– Po co?

Iwo rzucił niespokojne spojrzenie na matkę, ale ona nic nie odpowiedziała.

– Ja się wyspałem! – Feluś jak zwykle od rana miał doskonały humor. – Zaraz będą naleśniki! Dajcie mi kwadrans.

Z kuchni popłynęła muzyka Buena Vista Social Club. Trzasnęły drzwiczki lodówki, stuknęła patelnia, trzepaczka uderzyła o brzeg miski. Tak jak to robili zazwyczaj, poczekali, aż Feluś nie będzie mógł ich usłyszeć.

– Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego.

– Jestem już dorosły…

– Obiecaj mi, że nie zrobisz nic… radykalnego. – Nawet nie chciała wymieniać, co mogłoby to być. – Dobrze?

– To znaczy?

Znali się nie od dziś. Lepiej umawiać się precyzyjnie.

– Że nie narazisz się na żadne niebezpieczeństwo.

Na to mógł się zgodzić. Kiwnął głową. A ponieważ w ich domu taki gest nie liczył się jako odpowiedź, spojrzał na matkę i powiedział:

– Dobrze.

Jak leczyć serce w proch potrzaskane

SPALI WTULENI WSIEBIE JAK DWIE ŁYŻECZKI DO HERBATY. Mario obejmował Maję, ich stopy były zaplątane, uda i biodra razem, jego oddech łaskotał jej kark. Było jasno od kilku godzin, a za oknem ptaki krzyczały w wiosennej gorączce. Trzasnęły drzwiczki samochodu. Mocno, dwa razy. I jeszcze raz. Mai śniło się, że w ogrodzie dziewczynka w białej sukience plecie wianek. Wyglądała dziwnie znajomo, miała ciemne potargane włosy i piwne oczy…

Trzaśnięcie drzwiczek!

Maja usiadła na łóżku. Nagle przytomna i w pełni świadoma. Sobota. Dagmara z rodziną jedzie na majówkę do Kazimierza i po drodze wpadnie na kawę. Która godzina? Nieważne! I tak już tu są. A ona jest w proszku. Rzuciła się do szafy. Koszulka, szorty. Skrzypnęła furtka. No tak. Już są w ogrodzie.

– Co się dzieje? – Mario odwrócił się na łóżku w jej stronę.

Był w pełni przytomny i gotowy do działania natychmiast po przebudzeniu. Wciąż ją to zaskakiwało.

– Mamy gości. Moja kuzynka z dzieckiem i mężem. – Maja wiązała włosy na czubku głowy w kok, jednocześnie szukając klapek pod łóżkiem. – Zupełnie zapomniałam, że to dziś.

Na dole dzwoniła komórka Mai. Ta da dam, ta da dam, ta da dam.

Spojrzeli na siebie. Co robimy? Ogłosić światu właśnie dziś, że… czy liczyć na to, że nikt się nie zorientuje? Maja zatrzymała się bezradnie. Mario wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Jak wolisz”. Schylił się, żeby znaleźć dżinsy. Obeszła łóżko i podała mu podkoszulek.

– Powiemy im to, jak należy, dobrze? Ale nie dzisiaj.

Kiwnął głową, że się zgadza. Już był ubrany.

– Weź ich do ogrodu. Wyjdę frontowymi drzwiami.

Trzy naglące dzwonki.

– A twój motor?

– Niech stoi. Poradzę sobie bez niego, nie mam daleko na trening.

Oparła czoło o jego ramię. Czy on musi wychodzić? Odchyliła głowę i zapytała:

– Może przyniosę ci śniadanie na górę i poczekasz, aż sobie pojadą? Nie będą długo siedzieć.

Mario uśmiechnął się delikatnie. Było po niej dokładnie widać, co robili przez pół nocy.

Znów dwa dzwonki. Długie.

– Maju? Gdzie jesteś? Maju? – doleciał do nich głos Dagmary z ganku.

– Idź do gości.

Westchnęła. Już miała zbiec na dół, ale jeszcze się odwróciła.

– Dam ci znak, że możesz wyjść.

Zagwizdał na zgodę.

ZESZŁA PO SCHODACH DO KUCHNI. Nalała zimnej wody z kranu, dorzuciła kilka kostek lodu. Cztery szklanki ustawiła na tacy i otworzyła drzwi do ogrodu. Pomachała do Gucia, męża Dagmary, który właśnie usiadł na leżaku pod mirabelką. Wyniosła tacę i położyła na stoliku.

– Dajcie mi pięć minut, zaraz do was przyjdę. – Zwróciła się do siostrzeńca, rezolutnego sześciolatka. – Emil, powiedz mamie, że nie musi już dzwonić do drzwi wejściowych, zapraszam tutaj.

Mały pobiegł jak szczeniak za piłką na drugą stronę ogrodu.

Wróciła do domu i pobiegła do łazienki. Zęby, krem, dezodorant. Spojrzała w lustro. Cholera! Ma nocne przygody wypisane na twarzy. Rozpuściła włosy i wyszczotkowała je szybkimi ruchami. Trzy wdechy, trzy wydechy. Lepiej.

Wyjrzała na ogród przez okno w kuchni. Dagmara nalewała wodę do szklanek, Gucio gapił się na telefon. Maja przechyliła się przez poręcz schodów do sypialni. Zagwizdała. Droga wolna.

USIADŁA NA LEŻAKU OBOK DAGMARY i pochwaliła jej białą sukienkę w liście monstery. Dagmara wygładziła len na kolanach. To nie była tania rzecz, ale czasem warto zapłacić więcej za doskonałą jakość. No i najmodniejszy wzór w tym sezonie. Nawet nie czekała z kupnem na pierwszą przecenę. Chciała się zrewanżować komplementem, ale Maja, cóż, miała na sobie wyciągnięty podkoszulek i obszarpane szorty. Wyglądała jak dzikus. Bardzo zadowolony z siebie dzikus.

W Kazimierzu Dagmara i Gucio mieli zatrzymać się w bardzo znanym miejscu ze specjalnym menu i spa. Kiedy Daga opowiadała o tym w pracy, budziło to większe zainteresowanie. Po szczegółowym opisie karnetu, który wykupili na ten tydzień, Dagmara urwała. Maja zareagowała tylko krótkim mruknięciem. Wpatrywała się w Emila, który właśnie szedł ścieżką wzdłuż domu, niedbale kopiąc kamyk.

Emil oparł się najpierw o leżak ojca, potem matki.

– Emil, znajdź sobie zajęcie – powiedziała Dagmara. – Chcę porozmawiać z ciocią.

Mały wskazał na ojca.

– Guciu, dasz mu smartfon?

– Za chwilę.

Maja podniosła się i wygrzebała z koszyka grabki oraz grackę.

– Chcesz założyć swoją grządkę? – zapytała chłopca. – Chodź, pokażę ci, gdzie możesz kopać.

Dagmara odprowadziła ich zaniepokojonym spojrzeniem. Emil miał na sobie biały podkoszulek i jasne spodenki. Trzeba będzie go tutaj przebrać albo wsadzić pod prysznic w hotelu natychmiast po przyjeździe do Kazimierza.

– Będzie cały brudny! – powiedziała do Mai, kiedy ta wróciła i usiadła naprzeciwko.

Maja uśmiechnęła się i rozłożyła ręce. Spojrzała na Gucia i Dagę. No tak… zapomniała zapytać.

– Zrobić wam kawy?

– Jesteśmy po detoksie i nie pijemy kawy. Muszę ci powiedzieć, że detoks warzywny to doskonała sprawa. – Dagmara odchyliła głowę i odrzuciła na bok idealnie równe włosy. – Czujesz się jak nowo narodzona, lekka i z takim… przypływem energii.

Maja spuściła wzrok na kolana. Dzisiaj o drugiej w nocy czuła się dokładnie tak, jak opisywała Daga. I nie miało to nic wspólnego z detoksem, przeciwnie, z bezwstydnym używaniem ciała mężczyzny.

– Słuchasz mnie, Maju?!

– Tak.

Dagmara zmarszczyła brew. Maja była jakaś inna.

– AJAK UCZCISZ ROCZNICĘ ROZWODU? – Pytanie było lekko złośliwe.

Jeszcze pół roku temu Maja spuściłaby głowę w geście rezygnacji. Jej życie przypominało sprany szlafrok, który nadaje się już tylko na ścierki. Albo kompulsywnie oglądała seriale, albo sprzątała i tak już wypucowany na błysk dom, gadając do kota niczym opuszczona przez ludzi dziwaczka. Ale dzisiaj mogła odpowiedzieć z szerokim uśmiechem:

– Szampanem!

– Ho, ho. – Dagmara czekała, że może usłyszy coś więcej, ale Maja znów była myślami gdzie indziej. Rozejrzała się, szukając tematu do rozmowy.– Widzę, że wzięłaś się za ogród.

– Tak. W zeszłym roku. Trochę porządków, kilka nasadzeń.

– No i wycięłaś te stare drzewka owocowe. Teraz jest więcej przestrzeni. Ładnie.

– Dziękuję.

Dagmara rozejrzała się dookoła. Jej uwagę zwrócił błyszczący łuk błotnika.

– Motor? – podniosła się lekko na leżaku. – Motor! Kupiłaś?

Maja patrzyła na motor, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. Zwykle Mario wstawiał go do szopy, żeby nie moknął, ale wczoraj – gdy wrócili z wycieczki – no tak, porzucili go przed szopą, a potem już byli zajęci czym innym.

– Uczę się jeździć. – To była prawda. Była zachwycona tym, jak niemal unosili się w powietrzu, kiedy tylko Mario odpalał silnik.

Poprosiła, żeby nauczył ją prowadzić.

– To bezpieczne?

Maja się zawahała. Mówić, że jeździć uczy ją policjant? Któremu zdarza się przekraczać dozwoloną prędkość?

– Raczej tak.

Emil porzucił rozgrzebaną grządkę, wrócił utytłany i zadowolony.

– Mamo…

– Nie przeszkadzaj. Maju, jaka to marka?

– Suzuki.

Dagmara chciała się dowiedzieć więcej. Wpatrywała się z uwagą w motor. Był dość duży i wyglądał na ciężki. Jak Maja dawała radę…

– Ciociu…

– Tak, kochanie? – Maja uśmiechnęła się do chłopca.

– Ten pan miał kluczyki ze znaczkiem suzuki.

Maja udała, że nie słyszy. Podniosła się i zapytała.

– Zrobiłeś już grządkę? Pokażesz mi?

– Jaki pan? Emil, o czym ty mówisz? – zapytała Dagmara.

– Ten pan, który wkładał buty przed wejściem.

Teraz nawet Gucio zareagował.

– Ktoś przyszedł?

Wszyscy spojrzeli na Emila. Pokręcił głową.

– Ten pan już poszedł.

KUZYNKI MAI, trzy córki ciotki Gabrysi, siostry jej matki, na co dzień prowadziły zupełnie inne życie i rzadko umiały się dogadać. Ale w jednej kwestii Daga, Ada i Eliza były zgodne. Życie osobiste Mai to katastrofa. Rozpad małżeństwa z Krzysztofem Opalą miał być tego koronnym dowodem.

Rozwód zamknął się w dwóch rozprawach. Był wietrzny kwietniowy poranek rok temu, kiedy Maja i Krzysztof uścisnęli sobie dłonie i – jak wiele innych par przed nimi – rozeszli się w swoje strony. Krzysztof natychmiast wyjechał, tym razem na Zanzibar, a Maja kolejny raz wysprzątała dom od góry do dołu. Nie była jedyną rozwódką w rodzinie. Miała przykłady z najbliższego otoczenia, jak sobie poradzić z taką sytuacją. Ale były one mało użyteczne. Matka przenosiła się z miejsca na miejsce, do końca życia na walizkach, zawsze gotowa uciekać dalej. Z kolei Eliza miała dwa powody, żeby się zbytnio rozwodem nie zajmować: nastoletniego syna i pracę lekarza na ostrym dyżurze. Na który pojechała prosto z sądu.

Maja zajmowała się sklepem internetowym, który prowadziła od kilku lat i który pozwalał jej się utrzymać. Poza tym miała dom po dziadku Stanisławie, który wyremontowała i który stał się jej przystanią w Kozienicach. Była jeszcze fundacja, którą założyła, by uczcić pamięć o Stanisławie Pliszce, bohaterze, nauczycielu plastyki, człowieku godnym i odpowiedzialnym. Tam jednak stery oddała w lepsze ręce i mogła się z tego tylko cieszyć. Pani Jagoda Marszałek podjęła się zadania z entuzjazmem i znajomością rzeczy.

A jednak Mai wciąż czegoś brakowało.

– MOŻE JA TAK PO PROSTU MAM? – pytała Elizę, racjonalnie myślącą specjalistkę od chorób serca i przybywania na ratunek. W tamtym czasie rozmawiały ze sobą niemal co wieczór– Jak już dostaję to, co chciałam, przestaje mi się podobać?

– Ale z czym tak niby było? – Eliza okazywała anielską cierpliwość w trakcie ich rozmów. – Nie możesz po jednym nieudanym małżeństwie, wyciągać wniosków dotyczących całego życia. A co do fundacji podjęłaś dobrą decyzję! Nie musisz jej prowadzić osobiście!

MAJA CHCIAŁA CZEGOŚ NOWEGO, ale jednocześnie nic nie wydawało się dość angażujące. Marnowała czas na seriale. Opłaciła dostęp do serwisu i oglądała po kilka odcinków naraz, drętwiejąc w jednej pozycji i podświadomie czekając, aż ktoś wejdzie i powie: „Wystarczy. Idź spać”. Życie w pojedynkę oznaczało jednak, że mogła tak siedzieć do trzeciej w nocy i nikogo to nie interesowało.

Czytała różne poradniki, również o tym, że nie warto czytać poradników. Przeczytała, że kiedy chcemy zmienić coś w życiu, a sami nie wiemy, co to ma być, impulsywnie zapisujemy się na kursy i porzucamy je po pierwszych lub drugich zajęciach. Z nią byłoby pewnie tak samo. Dlatego nie zaczęła kursu online z komponowania bukietów, który ktoś jej polecił, wyrzuciła ulotkę biura podróży wetkniętą w furtkę i nie zapisała się na lektorat włoskiego dla początkujących w domu kultury.

Wtedy jeszcze miała nadzieję, że odnajdzie ojca – porzuconego przez matkę w dość dramatycznych okolicznościach, kiedy Maja miała piętnaście lat – ale już pierwsze podejście do tematu w zasadzie go zamknęło. Ojciec zmarł osiem lat temu, był pochowany na cmentarzu w Puławach. Dowiedziała się, że nigdy więcej się nie ożenił ani nie miał innych dzieci. Wcześniej wyobrażała sobie, że pojedzie do ojca, wyjaśni zdarzenia z przeszłości i ukoi swoją tęsknotę. Wielokrotnie ćwiczyła scenariusze tego spotkania, czując, jak gorąca klucha emocji staje jej w gardle. Ale jedyne co mogła, to pojechać na cmentarz w Puławach i odwiedzić grób. Był zaniedbany. Odgarnęła liście, zapaliła znicz i wróciła do domu rozklekotanym busem. Darowała sobie dalsze poszukiwania i wyprawy na wieś, gdzie kiedyś mieszkała babcia Zychowa. Bez szansy na spotkanie z ojcem te wycieczki już nie miały znaczenia. Pomiędzy codziennymi sprawami i kolejnymi sezonami seriali, których tytułów nie pamiętała, Maja czekała na wiosnę, która wyjątkowo długo nie chciała przyjść.

– PODOBNO KOGOŚMASZ?

Maja usiadła na schodku przed gankiem i wyciągnęła nogi przed siebie. Wieści się rozeszły. Dzwoniła Ada, młodsza siostra cioteczna. W jej głosie było słychać zaskoczenie.

– Kto to jest? Znam go?

Maja nie bez powodu trzymała wszystko w tajemnicy. Jakiś czas temu Ada zagięła parol na Maria i była bardzo zawiedziona, że nic z tego nie wyszło.

– Znasz.

– Mario?

Maja zawahała się, ale po chwili doszła do wniosku, że nie ma co robić uniku.

– Tak.

– Wiedziałam! Od początku wiedziałam, że on ma coś do ciebie.

– Trzeba było mi w takim razie powiedzieć.

Ale Adę interesowało co innego.

– Dobry jest?

No tak. Najważniejsza kwestia. Maja westchnęła. Dla Ady nie istniało coś takiego jak prywatność.

– No powiedz! – nalegała.

– Jest jak pudełko lodów czekoladowych… – nawiązała do reklamy, którą kiedyś razem oglądały.

– …chcesz ich zjeść jak najwięcej, ale jednocześnie nie chcesz, żeby kiedykolwiek się skończyły – dokończyła Ada. – Wiedziałam. Teraz opowiedz dokładnie, jak to się zaczęło!

ROK TEMU, gdzieś pod koniec marca, gdy wreszcie zaczęła ustępować zima i stopniał śnieg, Maja wyszła do ogrodu i rozmyślała nad rabatą obok werandy. Miejsca było niewiele, a cień okazał się głęboki. Dalej nie było lepiej. Splątane chaszcze po obu stronach ścieżek, drzewka owocowe, które dawno przestały rodzić, rząd zdrewniałych porzeczek. Z drugiej strony rosły dzikie róże, z których płatków – wiele lat temu, w wakacje – ciotka Gabrysia smażyła konfiturę do rogalików. Ale żeby do nich dojść, trzeba było włożyć wysokie kalosze, bo latem pokrzywy rosły w tym miejscu na potęgę. No i – z jakiegoś nieznanego powodu – róże przestały kwitnąć, pojedyncze pąki zdarzały się jedynie od czasu do czasu. Maja wzięła się pod boki. Żeby chociaż koło werandy było ładniej! Wyciągnęła zardzewiałe grabie i szarpiąc kłęby zielska z poprzedniego roku, odgarniała pryzmy zbutwiałych liści. Zebrała je do worka na śmieci. Nie wyglądało to lepiej.

– Co robisz?

Odwróciła się. Jej przyjaciel Mario jak kot Barnaba potrafił wchodzić do ogrodu bezszelestnie.

– Walczę z pokrzywami.

– A te krzaki?

– To róże.

Podszedł bliżej, przyjrzał się.

– Trzeba je przyciąć.

– Przytnę, gdy znajdę instrukcję.

Spojrzał na nią zaskoczony. Do czego potrzebna jej instrukcja?

– A masz sekator?

Miała. Wziął go od niej i zaczął odchylać gałęzie, raz z jednej strony, raz z drugiej.

Poszła do domu po drugi worek na śmieci. Coś zatrzymało ją na chwilę w kuchni, a kiedy wróciła, z ziemi wystawało sześć gołych patyków.

– Chryste panie! Coś ty narobił?

– Przyciąłem je. Jeszcze gdzieś rosną?

Nadal stała wpatrzona w miejsce, w którym kiedyś były róże. Róże jej dziadka.

– Ile lat one będą teraz odrastać?

Wzruszył ramionami.

– Do czerwca. Zobaczysz, jak zakwitną w tym roku. Tylko im podsyp obornika.

OGRÓD NIE PODDAWAŁ SIĘ ŁATWO PORZĄDKOM. Mario poradził jej, żeby przeznaczyła najdalszy kąt na kompostownik, zamiast pakować śmieci do worków. Pryzma gałęzi, chwastów i skoszonej trawy rosła coraz wyższa. Maja poprosiła sąsiada, żeby wyciął gruszę, której liście były pokryte rdzą, chorobą – jak przeczytała na forum ogrodniczym – nieuleczalną. Sąsiad rozejrzał się i chciał przy okazji wyciąć odrosty bzu rozplenione przy ogrodzeniu, ale Maja się nie zgodziła. Te bzy stanowiły nieformalny żywopłot i nadawały charakter ogrodowi, który miał pozostać na wpół dziki. Wycięli za to trzy rachityczne wiśnie i śliwę, której owoce zawsze były robaczywe. Z drzew została potężna mirabelka, której cień pozwalał latem odetchnąć od słońca, i kilka sosen od frontu. Zajmowanie się ogrodem z zajęcia dorywczego niepostrzeżenie stało się dla Mai rutyną. Cięła, grabiła, plewiła.

Kiedy dotarła z grabiami pod płot, znalazła liście rabarbaru.

– Tutaj kiedyś był warzywnik – ocenił Mario, kiedy pokazała mu wybujałe znalezisko. Rozejrzał się dookoła. – Dobre miejsce, nasłonecznione. Chcesz coś uprawiać?

Chciała. Na początek szczypior, pietruszkę, miętę i rukolę. Zwykły ogródek ziołowy. Ale tak trudno było wbić szpadel! Mario wpadł na trzy godziny w sobotę i zanim się obejrzała, miała przekopane i przygotowane do sadzenia trzy grządki.

– Przydałoby się dobry nawóz albo chociaż trochę lepszej ziemi. Ta jest za sucha.

– Skąd się tak dobrze na tym znasz?

– Całe dzieciństwo nie robiłem nic innego.

Zielnik zajął jedną grządkę, na pozostałe Mario przywiózł od brata pojemniczki z rozsadą sałaty, cukinii i dyni. Posadziła je i co rano podlewała. Woda wsiąkała błyskawicznie.

Na początku czerwca zakwitły róże. Obficie jak nigdy dotąd. Maja zebrała płatki do koszyczka, usmażyła z cukrem i upiekła kruche rogaliki. Zostawiła je na werandzie przyprószone cukrem. Zniknęły nie wiadomo kiedy, za to na schodkach czekała na nią plastikowa doniczka z pojedynczym pędem. Mała karteczka na gumce miała notatkę napisaną ołówkiem: Jeżyna. I dopisek długopisem: Silna isłodka odmiana. Posadź po słonecznejstronie.

– ICO BYŁO DALEJ? Tylko pomiń te szczegóły ogrodnicze.

– Nie bardzo się da je pominąć.

W POŁOWIE SIERPNIA PRZYSZŁY SUSZE, jakich dotąd nie widziano. Woda ledwo ciekła, poziom wód gruntowych był bardzo niski, Wisła odsłoniła wielkie połacie piasku, których nigdy wcześniej nie widziano. Maja zastanawiała się, co dalej z podlewaniem. Sąsiedzi – pomimo ostrzeżeń, że zabraknie wody do picia – codziennie uruchamiali zraszacz. Nie chciała tak robić. Może trzeba posiać inną odmianę trawy? Chciała mieć trawnik, a nie marne pożółkłe klepisko. No i koszenie w upał było straszną mordęgą.

– Może za rok będzie lepiej. – Mario przyglądał się z boku. – Teraz już się nie poprawi.

– Chcesz lemoniadę? Zrobiłam przed chwilą.

– Wpadłem tylko na moment.

– A widziałeś jeżynę, jak się ładnie przyjęła?

Jeżyna jest jak chwast, zawsze urośnie i trudno ją usunąć. Nie o to mu chodziło.

– Wiesz, że jest zjazd absolwentów naszego liceum?

– Słyszałam.

– Idziesz?

– Nie wiem…

– Może byśmy poszli razem?

Miał okulary przeciwsłoneczne na nosie i nie widziała wyrazu jego oczu. Roześmiała się.

– My razem? Nie… No coś ty!

– NIEZBYT TO CHYBAPRZEMYŚLAŁAŚ…

– Niezbyt. Gdybym dziś mogła cofnąć czas, powiedziałabym: „Tak, z przyjemnością!”. Ale wtedy tak bardzo mnie zaskoczył.

– I jak na to zareagował?

Maja westchnęła. To był najgorszy moment.

– Jakby zapadł się pod ziemię.

POD KONIEC SIERPNIA PRZYJECHAŁA ELIZA, jej najstarsza siostra cioteczna. Wzięła urlop na cały tydzień. Wydarzenie! Lato trwało w najlepsze, więc przesiadywały na werandzie i piły domową lemoniadę. Potem Eliza wyciągała się na leżaku i odpływała w sen. Spała i spała, jakby odsypiała noce zarwane na dyżurach. Maja siadała obok i pytała:

– El, wszystko w porządku?

– Mhm.

Słońce przeświecało między liśćmi mirabelki. Gdzieś daleko czasem rozbrzmiewały syrena pogotowia i dzwony kościoła parafialnego, ale tu, na Topolowej, było jak w zielonym kokonie. Brzęczały pszczoły i roznosił się słodki zapach koniczyny, z której Eliza plotła wianki, jakby znów były dziewczynkami u dziadka na wakacjach.

W ostatni dzień pobytu Elizy wybrały się na długi spacer. Przy wejściu do lasu stały tablice ostrzegające przed wywołaniem przypadkowego pożaru. Maja i Eliza niewiele rozmawiały, szły przed siebie ścieżkami, które znały od dziecka. Las trzeszczał suchym pogłosem. Wróciły późnym popołudniem i jeszcze na chwilę usiadły w ogrodzie. W oddali było słychać kukułkę.

– Zobacz! Jeżyna zakwitła!

Trzy drobne białe kwiatuszki. Sadzonka się przyjęła.

Eliza objęła Maję i zapytała:

– Wszystko dobrze?

Ta odpowiedziała uściskiem, bez słowa.

Eliza zebrała swoje rzeczy. Maja pomogła jej zapakować się do samochodu i pomachała na pożegnanie. Słońce zachodziło malinową łuną. Kot Barnaba siedział na werandzie i udawał, że nie widzi sroki skrzeczącej na płocie.

– MIAŁAŚ OPOWIEDZIEĆ OWAS, a nie o Elizie i jej urlopie! Mów, co było dalej z Mariem!

– Właśnie mówię, że nic nie było!

ZADZWONIŁA DO MARIA, ale ten nie odebrał, a potem już nie oddzwonił. Skończyło się lato, potem minął październik, wreszcie przyszedł listopad z resztkami słońca i porywistym wiatrem, który rozrzucał zgrabione liście. Maja do pracy w ogrodzie wkładała wytarty beret, długi dziergany sweter i ciepłe legginsy z długimi skarpetami. To była sobota tuż przed andrzejkami, południe. Szarpała się z chmielem, który wrósł w żywopłot koło furtki. Mimo rękawiczek czuła, jak ostre pnącze rani jej skórę. Mario podjechał na motorze i się zatrzymał. Stała po drugiej stronie furtki i miała w głowie tylko jedną myśl: „Czy jestem bardzo potargana?”. Idiotyczne! Otworzyła furtkę.

– Wejdziesz?

Poszła przodem. Huczały jej w głowie wszystkie słowa, które przez ostatnich kilka tygodni co wieczór mówiła do niego w wyobraźni.

Weszli do domu. Odwróciła się do niego.

– Dlaczego przestałeś przychodzić? Całą wiosnę byłeś tu prawie codziennie!

Wzruszył ramionami.

– Miałem inne sprawy…

– Aha.

Nie chciała wiedzieć, co to takiego. Zrobiło jej się nagle strasznie smutno.

– Byłeś jedynym stałym punktem w moim życiu w Kozienicach. Od początku. Wtedy, gdy bałam się bandytów. I gdy szukałam ojca. Nawet jak się zaplątałam w to bezsensowne małżeństwo!

Nie odpowiedział.

– I nagle znikasz bez powodu.

Rzucił jej spojrzenie i odwrócił wzrok.

– Idę. Nie będę ci zabierał więcej czasu.

Musiała się czegoś przytrzymać. Jak mu wytłumaczyć, że to bez sensu? Że stęskniła się za nim jak głupia? Że każde miejsce w domu i w ogrodzie przypominało jej, ile ich łączy? Że nawet kot, którego Mario przyniósł rok wcześniej, był jak jeden wielki miauczący wyrzut sumienia. Co rano. I co wieczór.

– Poczekaj.

Zatrzymał się w drzwiach.

Podeszła do niego. Złapała się pierwszej myśli, jaka wpadła jej do głowy. – Pójdziesz ze mną na sylwestra?

– TY GOZAPROSIŁAŚ?

– Tak. Zrozumiałam, że po tamtej odmowie on już nie spróbuje.

– Dlaczego?

Zawahała się, co odpowiedzieć.

– Maja, nie mówisz mi wszystkiego!

Nie mówiła. Po raz pierwszy w życiu czuła, że chce być wobec kogoś lojalna totalnie, w każdej chwili, w najmniejszym drobiazgu.

– To chociaż powiedz, jak się ubrałaś na tego sylwestra?

NA BOŻE NARODZENIE MAJA POJECHAŁA DO WARSZAWY, do Elizy. Po świętach wybrały się do galerii, właśnie zaczęły się wyprzedaże. Kupiła ciemnobordową sukienkę z koronką, lakierowane szpilki, delikatny diadem do przytrzymania spiętych wysoko włosów i samonośne pończochy. Poszła na pedikiur i depilację woskiem. Wróciła do Kozienic w dzień sylwestra. Była gotowa na nowy rok, cokolwiek on przyniesie.

Mario przyszedł po nią po zmroku. Miał ciemny prosty garnitur i białą koszulę. Nie dopiął kurtki, bo było wyjątkowo ciepło jak na grudzień. Podał jej wełniany płaszczyk i pomógł zamknąć dom. Schowała klucze do torebki. Wyszli. Gdy przechodzili przez Radomską, wzięła Maria za rękę.

I tak się zaczął ten wieczór.

SALA WHOTELU NAD JEZIOREM była udekorowana srebrnymi balonami, serpentynami i wielką wystrojoną choinką. Przy stoliku trafili na sympatyczne towarzystwo, zabawa kręciła się w najlepsze. Wreszcie nadeszła północ, wszyscy wyszli na taras podziwiać pokaz fajerwerków. Maja spojrzała, czy Mario również patrzy na kaskady świateł, ale on wpatrywał się w nią. To był ten rzadki moment, kiedy nie ukrywał się za okularami przeciwsłonecznymi ani kamienną twarzą.

Wrócili na salę, właśnie DJ puścił spokojną piosenkę. Weszli na parkiet i zaczęli powoli tańczyć. Dwa kroki w lewo, jeden w prawo. Wszystko było znajome i pasowało do siebie. Jego udo przy jej udzie, jego ręka na jej plecach, oddech tuż przy policzku. Zmieniła się melodia, a oni dalej sunęli po parkiecie. Przysunęła się bliżej i zamknęła oczy, jego palce błądziły po jej odsłoniętym karku.

Bum! Bum! A teraz lambada! Na sali formował się roztańczony wąż, ich też chciał zagarnąć.

Mario zapytał:

– Wracamy?

Kiwnęła głową.

Szli na tyle szybko, na ile pozwalały jej obcasy. Na Warszawskiej było czerwone światło i stanęli, chociaż nikt nie jechał. Wzięli się za ręce i nic nie mówili. Gdy Maja otworzyła drzwi do domu, zaproponowała, że zrobi herbatę i włączy muzykę, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Maria, żeby wiedzieć, że to, co mówi, dla niego nie ma znaczenia.

– CZYLI TO SIĘ ZACZĘŁO WNOWY ROK! I ani słowa nikomu przez cztery miesiące?

– No tak, ani słowa – potwierdziła Maja i dodała: – Mam nadzieję, że mi wybaczycie.

– Nie słychać, żebyś była specjalnie skruszona!

Zmarszczyła brwi. Nie chciała mówić tego na głos, ale siostry cioteczne pierwszy raz w życiu nie były jej do niczego potrzebne. Nie chciała ich rad ani wskazówek, komentarzy i ocen.

– I jakie macie plany? O ile nie jest za wcześnie, żeby o tym mówić?

– Jest za wcześnie.

– Mówiliście już Krzysztofowi?

– Jeszcze nie.

– Trzeba mu będzie powiedzieć.

– Trzeba.

Maja popatrzyła przed siebie. Trzeba będzie powiedzieć nie tylko Krzysztofowi, lecz także Władysławowi. Jej były teść nie czuł się najlepiej. Drażniło go byle głupstwo.

NAKRYŁA DO OBIADU. Ostatnio ciągle była głodna, więc zanim Mario się pojawił, zjadła kanapkę na stojąco. Kot Barnaba również wysępił przekąskę. W Radiu Kozienice leciała powtórka audycji Krzysztofa o Tybecie. Dziwnie było słyszeć jego głos i jednocześnie wiedzieć, że jest właśnie w tym miejscu, o którym mówi. Jeszcze bardziej abstrakcyjne wydawało się to, że kiedyś byli małżeństwem. Zamknęła to, zakończyła, wymiotła i spaliła w ognisku za domem. Zastukała paznokciem w kalendarz na ścianie. Równo rok temu podpisała dokumenty rozwodowe. W lodówce chłodził się szampan z tej okazji.

Wyjrzała przez okno. Ale upał. Słońce paliło jak w lipcu. Mario zaraz wróci z treningu. Ciekawe, czy wie, że wydał ich sześciolatek.

Dokąd lecieć chcesz?

ECHA ROZMOWY WRACAŁY CORAZ GŁOŚNIEJSZE IWYRAŹNIEJSZE, nie dając Irminie głęboko zasnąć. Ojciec ani razu nie podniósł głosu. Precyzyjnie wyartykułował swoje zdanie, co okazało się trudniejsze, niż gdyby zrobił awanturę, nakrzyczał na nią jak wtedy, gdy poszła się kąpać w jeziorze w pierwszy dzień wiosny. Wczoraj przyszła do niego ze świetnym pomysłem, który pomógłby uratować rodzinny interes, ale dla ojca pomysł był nie do przyjęcia, a ją samą nazwał kimś, kto podążając za modą – głupią, szkodliwą modą – chce zniszczyć własne dziedzictwo. Irmina zdążyła powiedzieć tylko dwa słowa: „pieczywo bezglutenowe”.

Na początku roku ojciec zrezygnował z pieczenia półsłodkich rogalików. Schodziły najsłabiej, a były bardzo pracochłonne. Z pieczenia wycofał się jego brat Jacek, który wolał założyć ze znajomym komis samochodowy. W piekarni został ojciec z dwoma pomocnikami. I wtedy dziadek Zdzisław usłyszał, jak w Kozienicach zapowiadają otwarcie drugiego marketu, tym razem od strony drogi na Makatkę. Gdy ojciec przypomniał sobie, o ile spadła ich sprzedaż po otwarciu pierwszego, uznał, że piekarnię trzeba będzie po prostu zamknąć.

Nikt jednak nie chciał podjąć tej decyzji.

IRMINA OD DAWNA ZASTANAWIAŁA SIĘ, co zrobić, żeby ocalić piekarnię, przynajmniej dopóki żyje dziadek Zdzisław. Miała całą listę pomysłów. Pierwszym było zmniejszenie kosztów, ale kiedy poszła z tym do ojca, roześmiał się, mówiąc, że obciął je już do minimum. Nie dał jej zajrzeć do ksiąg, nawet nie chciał posłuchać, jak chciałaby szukać oszczędności. Zresztą kiedy wypowiadała terminy wyuczone na studiach, też czuła, że nie tędy droga.

Drugi pomysł w pierwszej chwili może i mógł się wydawać absurdalny. Dotyczył wypieku pieczywa bezglutenowego. O złym wpływie białej mąki na organizm słyszało coraz więcej osób, ale na pewno nie jej ojciec. Tym razem się nie śmiał, ale był po prostu zły. Powiedział, że nie będzie z nią gadał, bo brakuje jej rozumu. Nie wie, czego jej w tych szkołach uczyli, ale najwyższy czas trochę zmądrzeć.

ZAPACH ŚWIEŻO UPIECZONEGO CHLEBA budził Irminę od najmłodszych lat. Jak się pochodzi z rodziny, która sprzedaje pieczywo we własnym domu, w wydzielonej części z wejściem od ulicy i szyldem: Kowalczyk irodzina – pieczemy od 1960, gdzie przepastne szuflady są kilka razy dziennie zapełniane bułkami i chlebami pierwszy raz punktualnie o szóstej, można nauczyć się wstawać na stuknięcie bochenka o blat. Odkąd pamiętała, w ich domu najważniejszy był chleb. To u nich można było kupić słynny w całych Kozienicach żytni na zakwasie, pszenny wiejski albo drożdżowe paluchy z makiem. Dziadek po przejściu na emeryturę, kiedy w piekarni zastąpił go syn, ojciec Irminy, siadał za ladą, rozmawiał z klientami i doradzał, co wybrać. To dlatego wszyscy w Kozienicach nadal mówili, że kupili chleb u pana Zdzisława, chociaż dziadek wycofał się z interesu wiele lat wcześniej.

Ojciec piekł, jego brat piekł i każda rodzinna uroczystość, świąteczny obiad czy zwykłe imieniny, jak dzisiaj jej mamy, kończyły się dyskusją o tym, który piec będzie wymagał wymiany, od kogo lepiej brać mąkę na zakwas, czemu mak znowu zatęchł, a koszyki do garowania zapleśniały. Najwięcej emocji budziło pytanie, czemu ludzie wolą chleb z marketu na osiedlu, jeśli wiadomo, że przeleżał w chłodni długie tygodnie, a w chlebaku i trzech dni nie wytrzyma, żeby nie zeschnąć albo spleśnieć. W tym momencie mówili jednocześnie wszyscy trzej – dziadek Zdzisław, ojciec i wujek Jacek. Już nie mogła tego słuchać. Zamiast myśleć, co zmienić w piekarni, woleli krytykować klientów.

– Irmina!

– Tak? – Przewróciła oczami, ale to nie znaczy, że trzeba od razu na nią krzyczeć.

Mama bez odpowiedzi wróciła do słuchania rozmowy przy stole.

– A jak tam na studiach, Irmino? – zainteresowała się ciocia Ala.

– Dziękuję, dobrze. Właśnie złożyłam pracę licencjacką do oceny. – Praca dotyczyła piekarni, ale lepiej żeby nikt siedzący przy stole tego nie wiedział. Dopiero by było gadania.

Wujka Jacka bardziej interesowało co innego:

– A widzieliście ten napis przy studni miejskiej?

– Jaki?

– Jedenaste: niemarnuj!

– O, muszę się tam przejść. Przydałoby się taki powiesić przed blokami. Widziałem ostatnio, ile chleba wyrzucają.

– Proszę cię, czy ktoś teraz na to patrzy? Nawet segregować śmieci ludziom się nie chce. Dlaczego trzeba zrobić nowe wysypisko? Bo stare już nie wyrabia!

Irmina wstała od stołu. Zostawi ich z tą dyskusją.

– Irmina, zajrzyj do Ola, niech się weźmie do nauki.

Przystanęła w drzwiach, ale nie odpowiedziała.

JEJ MŁODSZY BRAT OLO powinien uczyć się do matury, ale na pewno tego nie robił. W piątej klasie szkoły podstawowej wywalczył sobie, że powtórzy ją ze względu na żałośnie niskie postępy w nauce, zwłaszcza w polskim i angielskim, i swojej postawy nie zmienił. Próbną maturę z angielskiego napisał na najniższym poziomie w historii szkoły. Z tego powodu wezwano nawet rodziców, bo anglista zmusił wychowawczynię, roztargnioną biolożkę, żeby zainterweniowała. Nie miał zamiaru być nauczycielem, którego uczeń zda maturę najgorzej w kraju! Olo obiecał zrobić wszystkie zadania z repetytorium, ale czy w ogóle otworzył podręcznik? Luz, jeśli trzeba, po prostu powtórzy maturę za rok. To w niczym nie kolidowało z jego planami, by zatrudnić się na stałe w warsztacie serwisującym rowery, w którym już teraz dorabiał popołudniami.

Olo leżał na łóżku i słuchał muzyki. Wyczuł, że ktoś zagląda do pokoju. Ściągnął słuchawki i wycelował palcem w siostrę.

– Chłopaki zaraz przyjdą – zaczął. – Wyskoczę z nimi nad jezioro, maks godzinka. Pomożesz mi? – Wskazał kciukiem w stronę pokoju rodziców.

Dla Irminy oznaczało to siedzenie w jego pokoju i odpowiadanie przez drzwi na ewentualne pytania matki. Kiwnęła głową, że się zgadza.

– A kto będzie? – zapytała.

– Milo i Iwo. I może Filip, ale wątpię, bo jego stary wprowadził godzinę policyjną z okazji matury.

– Karina też?

– Może, może… – Olo nie ukrywał swoich uczuć do Kariny. Wręcz się z nimi afiszował, ale Karina była wpatrzona w innego. – To jak, pouczysz się angielskiego?

– OK.

Olo udał, że strzela do niej z pistoletu.

– Dzięki – rzucił. Po chwili dodał: – Tylko nie nawal!

– Jasne!

CZASY, w których jako rodzeństwo darli koty, już minęły. O odwiecznym konflikcie o łazienkę i wojnie podjazdowej o słodycze zapomnieli gdzieś pomiędzy śmiercią babci Anieli a kłopotami z piekarnią. Babcia była w nich wpatrzona niezależnie od wszystkiego. Olo dostał imię po jej młodzieńczej miłości, Olgierdzie, zaginionym w powojennej zawierusze, a Irminę uważała za mądrą i śmiałą dziewuszkę, która na pewno pokaże światu, co potrafi. Tak, babcia Aniela kochała ich bezwarunkowo. Trochę inaczej było z rodzicami, którym trafiła się grzeczna i pracowita córka oraz samodzielny i niezbyt pilny syn. A może tak ich wychowali? Czasami Irmina się nad tym zastanawiała. Ona musiała pomagać w kuchni i sprzątać w soboty łazienkę, jej zeszyty były prześwietlane przez mamę, a ojciec nigdy nie pozwolił jej na odrobinę swobody po zmroku. Dopiero na studiach poszła na pierwszą całonocną imprezę. Olo od zawsze robił, co chciał, nikt go specjalnie nie gonił ani do nauki, ani do sprzątania. W dzieciństwie ulubioną książką Irminy była Dziewczyna ichłopak, czyli heca na czternaście fajerek. Czasem marzyła o tym, żeby zamienić się z Olem miejscami, zupełnie jak w tej opowieści.

W ODRÓŻNIENIU OD BRATA Irmina w szkole średniej miała same dobre oceny i mogła założyć, że podobnie zda maturę. Pozostało zdecydować, co dalej. Nie miała pojęcia, kim chce zostać w przyszłości. Dziadek namawiał ją na księgowość. Szkoda, żeby nie zdobyła porządnego wykształcenia, jeśli ma taką szansę. Mama wspominała o zajęciu odpowiednim dla kobiety, najlepiej o nauczaniu. Tak było do studniówki, kiedy wychowawczyni wzięła Irminę na rozmowę.

– Jakie masz plany na przyszłość? – zapytała.

– Jakaś szkoła pomaturalna w Radomiu albo Warszawie. Jeszcze nie wiem.

– A skąd taki wybór?

Irmina zrobiła unik, nie chciała opowiadać o kłopotach finansowych w domu. Zamierzała codziennie dojeżdżać do szkoły i dzięki temu nie płacić za internat albo akademik, tak żeby jej nauka w żaden sposób nie obciążała rodzinnego budżetu.

Wychowawczyni westchnęła, popatrzyła w głąb szkolnego korytarza, przez chwilę ważyła słowa i wreszcie powiedziała:

– Posłuchaj mnie uważnie. Jesteś świetną uczennicą. Masz za sobą wojewódzki etap olimpiady geograficznej i pierwsze miejsce w szkolnym konkursie matematycznym. Moim zdaniem powinnaś zdawać na uczelnię w Warszawie. Iść na dobre studia, rozumiesz?!

Irmina się uśmiechnęła. To były niewątpliwie miłe słowa, ale cóż zrobić, jedna sprawa to dostać się na SGH, druga – utrzymać się w Warszawie. Irmina już szła w stronę wyjścia, kiedy jeszcze usłyszała:

– Nie rezygnuj z siebie!

KOMPROMISEM OKAZAŁY SIĘ STUDIA ZAOCZNE. Irmina jeździła do Warszawy raz na dwa tygodnie. Jej grupa składała się z podobnych do niej dziewczyn, które przyjeżdżały busem na Dworzec Zachodni, zaspane, z drugim śniadaniem zawiniętym w papier i wyliczonymi drobnymi na dwie kawy w barku na uczelni. Przed zajęciami rozmawiały w grupkach, wymieniały się notatkami albo narzekały na Warszawę, że jest zbyt droga i ciągle zakorkowana. Oferowała jednak pracę niedostępną gdzie indziej. Irmina była jedną z nielicznych, które mogły się pochwalić etatem już w czasie studiów. Zarabiała mniej niż koleżanki zatrudnione w Warszawie, ale miała podpisaną umowę. Ktoś powiedział, że się marnuje w swoim małym mieście i powinna poszukać czegoś ambitniejszego. Nie brała pod uwagę zmiany, praca w elektrowni była spokojna i przewidywalna.

Podczas ustalania tematów pracy licencjackiej promotor namawiał ich, żeby wybrali coś, co jest im bliskie, w co się naprawdę zaangażują. Najpierw zamierzała miała pisać o tym, co na co dzień robiła w elektrowni, czyli o współpracy wizerunkowej. Spisała swoje przemyślenia, ale ten pomysł jej nie zadowolił. Tak naprawdę, nie chciała o tym pisać. Gdy nadszedł czas zgłaszania tematów, pomyślała, że mogłaby stworzyć plan ratowania piekarni. Spisać wszystkie pomysły, które przychodziły jej do głowy od jakiegoś czasu, dopracować i poddać ocenie kogoś innego niż ojciec, który przerywał jej po pierwszym słowie i kazał przestać się wymądrzać. Zarzucił Irminie, że najpierw powinna udowodnić, że w ogóle coś umie, a dopiero potem przychodzić z tymi kosztownymi eksperymentami. Pomysł, żeby oprócz zakupu pieczywa można było u nich zjeść ciepły pasztecik, rzeczywiście wymagał inwestycji, ale właśnie tak piekarnie na całym świecie rozszerzały swój asortyment. Promotor zaakceptował temat i podpowiedział jej, co dalej. Miała przeanalizować konkurencję i warunki otoczenia, zebrać najlepsze przykłady z Polski, wybrać jeden z nich i zaproponować harmonogram wdrożenia zmian w rodzinnej piekarni z uwzględnieniem kosztów i planem przychodów oraz promocji. Pracę złożyła miesiąc temu, przed majówką miała dostać uwagi mailem. Poruszyła myszką od komputera. Odświeżyła pocztę. Nic nowego, tylko spam.

Wróciła do pokoju, w którym siedzieli rodzice i goście, nałożyła sobie solidną porcję sałatki jarzynowej i mruknęła coś o tym, że pomoże bratu z angielskim. Zabrała ze swojego pokoju książkę i zamknęła się u Ola. Okryła się kolorowym pledem wydzierganym na szydełku przez babcię Anielę i otworzyła Królową mgieł, powieść, od której ostatnio nie mogła się oderwać. Wysłużoną zakładkę ze stemplami w kształcie listków brzozy, zrobioną jeszcze na zajęciach technicznych w szkole podstawowej, odłożyła na bok. Godzina spokoju na czytanie, idealnie.

Ciemne płaszcze furkotały w nocnej ciszy. Skręcili w las i przyspieszyli. Konie biegły jeden za drugim, ich oddechy parowały. Droga była znajoma, już niedługo będą w domu. Viggo nie chciał zatrzymywać się na noc. Odpoczną w domu. Za kilka godzin powinno być widać południową wieżę. Wypuszczą wtedy w niebo zapaloną strzałę, żeby wartownik wiedział, że to oni wracają i można zwolnić bramę. Jeszcze trochę i znajdzie się w swojej komnacie, napije się miodu, wykąpie w ciepłej balii, dostanie czystą koszulę. Już niedługo przytuli młode, ciepłe ciało i pozwoli sobie…

Świst strzały przeszył nocną mgłę. Pierwszy padł koń należący do zwiadowcy.

– CHCECIE TORTU? – Ciocia Ala zapukała do drzwi.

Irmina odłożyła książkę. Oprzytomniała w sekundę.

– Uczymy się. Dzięki – zawołała.

– Orzechowy. Bardzo dobry. Przyniosę wam po kawałku.

– Nie trzeba, ciociu, zaraz przyjdziemy!

Spojrzała na telefon. Młodszego brata nie było już dobrą godzinę. Wysłała wiadomość: Wracaj. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Po co? Przewróciła oczami. Odpisała: Wołają na tort. Oczywiście wykorzystał okazję, by się podroczyć: Nie chcę tortu. Pokręciła głową i odpisała zgodnie z prawdą. Wracaj, bo się wyda, że cię niema.

Brama otwierała się powoli. Była ciężka, masywna, kuta we wzór z kwiatów lilii i liści bluszczu. Ojciec uwielbiał ten motyw, cnoty i wytrwałości, wiele razy powtarzał, że do niczego by w życiu nie doszedł, gdyby tylko dziewki rypał. Zamiast tego budował, zdobywał i układał się z sąsiadami, żeby się dało w spokoju żyć. Tak, ojciec dużo osiągnął, i kiedy Viggo stał przed bramą, która powoli rozsuwała swoje skrzydła, miał ochotę krzyknąć: Stop! Wystarczy! Wracała ich tylko garstka i mogli przejść gęsiego. Na dziedzińcu czekali wszyscy, nawet podkuchenne w fartuchach pobielonych mąką wybiegły im na przywitanie. Widział, jak w oczach gaśnie radość, a pojawia się zrozumienie, jak straszna rzecz się wydarzyła. Że wrócili nieliczni, mocno obici, bez ładunków, które mieli przywieźć, i co najgorsze, bez złota.

Dzikie dziecko wierciło się za nim z ciekawości. Zsiadł, zsadził je i podał Mirandzie ze słowami:

– Nie wiem, czy nam szczęście przyniesie czy rozpacz, ale nie umiałem zostawić na stracenie.

GOŚCIE SIĘ POŻEGNALI IW KUCHNI TRWAŁO SPRZĄTANIE. Irmina nosiła naczynia ze stołu, a mama płukała je i ustawiała w zmywarce. To był jedyny nowy sprzęt w kuchni, zamontowany dwa lata temu na wyraźne żądanie mamy. Reszta pamiętała zamierzchłe czasy. Gdy urodził się Olo, rodzice wprowadzili się do dziadka, który owdowiał i nie chciał mieszkać sam. Zdobyli się wówczas na wysiłek i wyremontowali kuchnię oraz dwa pokoje dla dzieci. Na resztę domu nie wystarczyło czasu ani pieniędzy – została ciemna i zapuszczona. Dzisiaj szafki w kuchni miały wytarty fornir przy uchwytach, a blat wgłębienie w miejscu, w którym mama wyrabiała ciasto na pierogi. Na podłodze można było dostrzec najczęściej uczęszczane szlaki, pierwszy między lodówką a zlewem i drugi od kuchenki do stołu.

Irmina stanęła przed Olem i zapukała w blat.

– Pomóż złożyć stół.

Brat oderwał się od sałatki jarzynowej. Stanęli naprzeciwko siebie. Stół miał dwie rozsuwane części, pomiędzy które wkładało się dodatkowy blat. Irmina zdjęła go i odstawiła na bok, teraz chodziło o to, żeby dwie połówki równo się zeszły. Krótkimi szarpnięciami zbliżali się do siebie. Jeszcze raz i jeszcze. Stół był złożony. Olo wsunął się pod spód, Irmina podała mu dodatkowy blat do zamocowania. Robili to w każde imieniny, wszystkie święta i uroczystości.

– Już?

– Już.

Olo wstał i otrzepał ręce.

– Coś jeszcze?

– Nie – odpowiedziała.

Wrócili do kuchni. Mama właśnie uruchomiła zmywarkę. Z szafki wyciągnęła gąbkę oraz olejek do mebli i podała córce.

– Przetrzyj stół, dobrze? I rozłóż świeżą serwetę. Róże zostaw tam, gdzie są, a frezje daj tutaj. Tulipany mogą zostać na komodzie. I zabierz te kieliszki do serwantki, już je umyłam. – Podeszła do blatu, przełożyła na jeden półmisek kawałki pleśniaka, rolady z kremem cytrynowym i tortu orzechowego, nędzne resztki, bo wszyscy chcieli dokładkę. No właśnie. – Olo, a ty próbowałeś tortu?

– A gdzie jest Anulla? – zapytał. Przyjrzał się już każdemu dziecku w sali. Nigdzie nie widział czarnowłosej znajdy. Imię Anna sam wybrał z kalendarza, odnalazł dzień, kiedy ją znaleźli półżywą w rozpadlinie, gdzie zwykle nocleg robili w czasie wypraw na południe. Dodał jej drugie imię po patronce zamku, Urszuli. Szybko mieszkańcy zamku skrócili oba imiona do jednego.

– Anulla kobietą się stała, z dwórkami siedzi od wiosny.

– Szybko – stwierdził zaskoczony. Dopiero co dzikie dziecko przytroczone do siodła wiózł, a tu już kobieta kręci się po jego zamku?

– Te z południa szybciej dojrzewają niż nasze.

– A nauczyła się czegoś przez ten czas?

– Szycie niebyt dobrze jej idzie, trochę haftu umie, ale nie lubi nitek wiązać. Co więcej, trzeba spytać panią Mirandę, ona opowie, bo codziennie z nimi pracuje.

KROKI NA KORYTARZU. Ojciec zaraz zajrzy, żeby sprawdzić, czy Irmina śpi. Zupełnie jak wtedy, kiedy miała osiem lat. I gdy miała szesnaście. Nic się nie zmieniło. Zamknęła książkę i zgasiła lampkę. Wstrzymała oddech. Drzwi od jej pokoju uchyliły się na chwilę i zamknęły. Odczekała chwilę. Przecież jutro nie idzie do pracy, może spokojnie poczytać do późna. Usiadła na łóżku i zapaliła lampkę. Na okładce dziewczyna z włosami gładkimi i czarnymi jak skrzydło kruka stała w pozycji bojowej, w jednej ręce miała miecz, w drugiej tarczę z czarną lilią na środku. Jej oczy w kolorze szmaragdu patrzyły wprost na Irminę.