Biały latawiec - Ewelina Matuszkiewicz - ebook + książka

Biały latawiec ebook

Ewelina Matuszkiewicz

5,0
20,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Słoneczny dzień w Kozienicach, uroczym miasteczku z chlubną przeszłością i uroczymi mieszkańcami. W południe rusza procesja Bożego Ciała. Pół miasteczka widzi jak młoda bibliotekarka w różowej sukience biegnie do lasu razem z mężczyzną, o którym niewiele wiadomo. Ona jest pierwszy raz zakochana, on ma swoje plany. Ścieżka, którą podążają, prowadzi ich do miejsca ukrytego przed intruzami.

Do opuszczonego domu przy ulicy Topolowej wprowadziła się kobieta, która porzuciła swoją karierę w Warszawie i postanowiła zacząć wszystko od nowa w rodzinnym mieście swoich dziadków. Wśród rupieci i śmieci być może znajdzie dokumenty, których nikt nie powinien nigdy ujawnić…

Elegancki prawnik od lat czeka aż będzie mógł ogłosić, z kim jest związany. Cierpliwie organizuje sekretne schadzki, gotowy czekać tyle, ile będzie trzeba. Ale czy faktycznie tak jest? Zwykłe drobiazgi urastają do problemów, ale to nic w porównaniu, czego Paweł dowiaduje się o swoim kochanku...

Emerytowana nauczycielka przygotowuje spotkanie brydżowe, na którym jak zawsze zostaną omówione najważniejsze sprawy Kozienic.

Nadciąga burza i nic już nie będzie takie samo jak wcześniej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 347

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Ewelina Matuszkiewicz 2017

Copyright © Wydawnictwo Skarabeusz 2017

Wydanie I

Warszawa 2017

PROJEKT OKŁADKI I KONCEPCJA GRAFICZNA Agata Muszalska

REDAKCJA Olga Gorczyca-Popławska

KOREKTA Rafał Sarna

SKŁADPAM

ISBN 978-83-945873-5-2

www.wydawnictwoskarabeusz.pl

[email protected]

ul. Krzyżówki 36 lok. 27 03-193 Warszawa

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dla Gosi, dziewczyny z Kozienic

19czerwcaczwartekBoże Ciało

Ja ci to mówię najpoważniej: będzie źle

SKRĘCILI W STRONĘ LASU. Już nie biegli tak szybko jak na początku. Zerwać się z procesji to jest coś. Basi wystarczyła sekunda na decyzję. Maciek wypatrzył ją w tłumie, przechylił lekko głowę i podniósł pytająco brew. Tak! W odpowiedzi jedynie przymknęła powieki i powoli zaczęła się przesuwać na koniec procesji. Jeszcze kilka kroków i już, wziął ją za rękę, ścisnął lekko, znak, że teraz, zaraz trzeba odbić za dom starego Kaziuka. Biegli, zanosząc się śmiechem. „Ależ to śmieszne! Boże! Widzisz i nie grzmisz”, pomyślała. Zwolnili dopiero na końcu ulicy; w tym miejscu droga zamieniała się w piaszczysty dukt, można było jechać prosto aż do torów, ale po co, więc nie wylano asfaltu, rzadko kto tędy chodził. Za torami był las, sosnowy, piaszczysty, wonny, dziś prześwietlony ostrym, pełnym słońcem. Szli ścieżką obok siebie, biodro w biodro, już wolniej. Czuła się jak królewna w animacji Disneya: motylki fruwające wokół jej różowej sukienki, dzwonki kołyszące się przy każdym ruchu. I ten upajający zapach sosen.

Rytmiczne stukanie dzięcioła niosło się echem, tak samo biło jej serce. Pewnie ją pocałuje. Jednocześnie chciała tego i się bała. Maciek był od niej sporo starszy, nowy w miasteczku. Skąd i po co przyjechał, nieważne, ważne, że inaczej niż miejscowi wiedział, że codzienna zadbana nonszalancja jest dużo atrakcyjniejsza niż odpicowanie od góry do dołu raz na pół roku. I tak było też teraz, ciemną koszulę miał rozpiętą pod szyją, żadnego krawata, spodnie postrzępione na brzegach i espadryle. Jeszcze niedawno nie wiedziała, że mężczyźni mogą nosić buty bez skarpet. Szedł obok skupiony, milczący, od czasu do czasu przesuwał ręką po jej przedramieniu.

– Ojciec będzie cię szukać – bardziej stwierdził niż zapytał.

– Tata wyjechał na cały weekend. Do kolegi, na wieś. – Czemu tak powiedziała? Nie miała pojęcia.

W Boże Ciało po procesji zawsze przychodzi burza, tak mówi się w chórze. I rzeczywiście, z daleka dały się słyszeć delikatne pomruki. Może przejdzie obok, teraz to nieważne. Puścił jej dłoń, zszedł ze ścieżki i oparł się o brzozę. Schował ręce za sobą i znów patrzył na nią tak jak na procesji. „Odważysz się”, pytała jego uniesiona brew. Basi szumiało w głowie, kiedy podchodziła bliżej.

– Nie zrobię niczego, czego nie będziesz chciała – mruknął, kiedy była bardzo blisko.

Pocałowała go raz, drugi i kolejny. I znów. „Jest zupełnie inaczej, gdy ty kogoś całujesz”, pomyślała. Grzmot uderzył gdzieś blisko, kiedy kładła jego ciężką, niby oporną rękę na swojej talii. Zaczęła rozpinać guziki sweterka, ściągać rękawy. Choćby miała zostać rażona piorunem, nie przerwie.

– To niezbyt rozsądne kryć się pod drzewem w czasie burzy, co? – mruknął i delikatnie ją odsunął. – Musimy wracać.

Poprawił jej sweter jak opiekunka maluchowi w przedszkolu.

RUSZYLI Z POWROTEM. Teraz ona prowadziła, wybrała taką ścieżkę, by wyjść za starą stacją kolejową. Mogliby tam przeczekać burzę. Ciężkie krople deszczu moczyły jej włosy. Już nie była księżniczką z bajki. Gałęzie dzikich malin szarpały brzeg sukienki. Zrobiło się dużo chłodniej, sweterek powoli przemakał. Ściągnęła go, nie chronił przed wilgocią, a nieprzyjemnie przyklejał się do skóry. Mokre trawy smagały ją po nogach. Przyspieszyli, ale do stacji został jeszcze spory kawałek. Grzmoty przycichały, deszcz padał coraz słabiej. „O czym ja myślałam? Byłam gotowa, żeby… żeby…” Przełknęła ślinę. Znów szli wśród sosen, po piachu, gdzieniegdzie wystawały korzenie, śliskie w deszczu, rzemyki jej sandałków coraz bardziej wrzynały się w stopy. Coś szamotało się w zaroślach, całkiem blisko, jakiś ptak albo małe zwierzę.

– Słyszysz? Pustułka! – Zatrzymał się.

– Pustułka? – Nie rozumiała, o czym on mówi.

– Lubi taki las – odpowiedział, wyraźnie skupiony już na ptaku, nie na niej. – Może uda nam się znaleźć gniazdo. – Z zadartą głową przeszukiwał wzrokiem najwyższe gałęzie sosen.

Ruszył po ścieżce, a ona szła za nim. „On się mną tylko bawi. I zaraz znów zajmie się robieniem zdjęć. Tylko zdjęcia i zdjęcia”.

Poprzez sosny było widać skraj Kozienic. Maciek odwrócił się, zobaczył jej nadąsaną minę i się roześmiał:

– Dzieciaku, odprowadzę cię do domu, bo się jeszcze zgubisz.

– Nie zgubię się. – Zadarła brodę. – A potem, co będziesz robić potem? – Jej głos chyba rzeczywiście czasem brzmiał dziecinnie.

– Potem? – Obejmował ją ramieniem i głaskał drobnymi ruchami. – Potem wrócę i poszukam gniazd pustułek.

– A mogłabym poszukać ich razem z tobą?

Stoi w oknie, stoi panienka

OBUDZIŁO JĄ BICIE W DZWONY W SAMO POŁUDNIE. Spod kościoła ruszyła procesja Bożego Ciała. Maja zwlekła się z leżanki, umyła w miednicy jedną ręką, trzymając drugą – zabandażowaną – w górze, wciągnęła z trudem spodnie i zaparzyła sobie kawę. Grzałka pozwalała jedynie na zagotowanie wrzątku, po dodaniu neski trzy w jednym w kubku powstawała namiastka kawy, ale dobre i to. Warunki były spartańskie, dziadek Staszek nigdy nie przywiązywał wagi ani do porządku, ani do higieny, ani do komfortu, czego skutki próbowała usunąć od dwóch tygodni, mniej lub bardziej systematycznie, i co z czasem doprowadziło ją na skraj wytrzymałości.

Dom dziadka Staszka stał w starym centrum Kozienic, parterowy budynek z malutkim stryszkiem na pięknej działce z wiekowymi jabłoniami i zagłębiem porzeczek od południowej strony. Od ulicy Topolowej ciągnęły się krzewy bzu, nieprzycinane od lat, dalej kalin, spośród których gdzieniegdzie dzielnie przebijały się malwy i ostróżki. Pod płotem oddzielającym posesję od sąsiadów stały dwie drewniane komórki ze składem spróchniałego drewna i pieńkiem z wbitą zardzewiałą siekierą. W porzuconej pralce Frani ślimaki urządziły sobie wylęgarnię, dalej leżały cztery zdarte opony samochodowe i kilka szyb różnej wielkości. Ścieżki w ogrodzie dawno zarosły, pokrzywy i mlecze zdobyły tu każdy przyczółek.

W domu nie było lepiej. Sień wyglądała jeszcze jako tako, pomalowana niegdyś na buraczkowy kolor z fantazyjnym pasem esów-floresów u samej góry, z nieużywaną lampą, pełna kaloszy i wykrzywionych pantofli, z wieszakiem zawalonym paltami i czarnym kapeluszem z niegdyś elegancką tasiemką. Dalej robiło się już tylko gorzej. Obydwa pokoje od frontu zapełniały graty, których przeznaczenia trudno było się domyślić, gazety, książki, ubrania i buty oraz pudła, pudełka, pudełeczka, układane przez lata w malownicze stosy. Maja przebrnęła przez jeden pokój, by stwierdzić, że jest przechodni, a przynajmniej ma jeszcze jedne drzwi, które nie wiadomo, dokąd prowadzą, bo zostały zamknięte na klucz. Drugi pokój na razie odpuściła, uznawszy, że skupi się choć trochę na kuchni, która przyda jej się w dalszych pracach.

I to właśnie porządkowanie kuchni ją przerosło. To, że dziadek Staszek nie wyrzucał gazet czy ubrań, jakoś dało się zrozumieć, ale nie pozbywał się też słoików, butelek, papierowych torebek, siatek na włoszczyznę, paragonów ze sklepu, biletów PKS i karteluszków z notatkami robionymi fioletową kredką. Jedną szufladę zapełniały kapsle i gumki recepturki, kolejne były pełne pudełek po zapałkach, gwoździ i nakrętek; ołówki leżały razem ze sznurkami, a świeczki i wosk z czymś – Maja nie była pewna – co przypominało kit do okien. A jeszcze nie zajrzała do wszystkich kątów i schowków. Mdlący gorzki smród przenikał każde pomieszczenie, ale najbardziej właśnie kuchnię, w której można było znaleźć także truchła myszy, wielkie pająki i tłuste białe larwy.

– Nie wytrzymam tego, nie wytrzymam – popłakała się w słuchawkę Elizie.

– Wynajmij firmę. Po co robisz to sama?

– Nie wiem, jak to zorganizować.

– Po prostu. Dzwonisz i umawiasz się na jakiś termin. Za trzy dni masz pusty dom i można zacząć remont. – Eliza była najlepiej zorganizowaną osobą w rodzinie.

– Ale nie chcę wszystkiego wyrzucać. Może znajduje się tu coś wartościowego. Mama zawsze mówiła, że dziadek Staszek miał skarb, którego strzegł.

– No to już wiesz, jaka jest najlepsza metoda, żeby ukryć skarb: zakopać go w górze śmieci.

DOM STAŁ PUSTY OD LAT. Kiedy dziadek umarł, nikt nie umiał zdecydować, co dalej. Ciotka Gabrysia powiedziała, że nie czuje się na siłach, by się tym zajmować, ale od czego ma trzy dorosłe córki? Druga spadkobierczyni, mama Mai, poważnie już wtedy chorowała i to była ostatnia sprawa, którą mogła i chciała się zajmować. W końcu Eliza, najstarsza z córek cioci Gabrysi, zaproponowała, żeby dom i działkę po prostu sprzedać i podzielić pieniądze na cztery części. Nie byłoby tego wiele, dom stary, ceny jak to w małym miasteczku, ale miałyby problem z głowy i parę groszy w kieszeni, trzeba tylko zainwestować w agencję, która się wszystkim zajmie. Ada i Daga zmieniały zdanie na przemian. Jeśli Ada zgadzała się na propozycję Elizy, Daga protestowała, że nie można tak po prostu sprzedać jedynej rodzinnej posiadłości, co jednak przestawało mieć znaczenie, gdy tylko Ada proponowała, żeby w takim razie zrzucić się na remont i potraktować dom dziadka jako miejsce na weekendowe wypady i okazjonalne spotkania rodzinne. Tak naprawdę żadna z nich nie miała dość pieniędzy i czasu, żeby się tym zająć.

Maja w tym czasie rozkręcała sklep internetowy z pasmanterią i włóczkami. Od wielu lat myślała tylko o tym, żeby przestać pracować dla kogoś i pójść na swoje. „Uważaj, o czym marzysz”, pomyślała, kiedy wręczono jej wypowiedzenie. Dofinansowanie z Unii na wspieranie przedsiębiorczości kobiet wystarczyło na nowy laptop i projekt strony sklepu, dalej musiała sobie radzić sama, a niewiele zostało jej oszczędności. Nie uśmiechało jej się dokładanie w tej sytuacji do czegokolwiek, wyłączyła się więc z dyskusji ciotecznych sióstr, czasem tylko dostawała kąśliwy raport od Elizy, za czym obecnie optuje Adrianna, a za czym Dagmara.

Od rana do nocy zajmowała się sklepem. „Robię za prezeskę i za sprzątaczkę”, żartowała do znajomych, kiedy pytali, jak jej idzie. Szło. Powoli, opornie, ale szło. Miała kilkoro stałych klientów, głównie kobiety takie jak ona, które zaczęły własny interes, tyle że w branży krawieckiej. Jej kawalerka na Tarchominie służyła za magazyn, miejsce do pakowania paczek, biuro, pracownię pokazowych aranżacji oraz skład materiałów promocyjnych, które Maja dołączała do każdej paczki. Dla jej osobistych rzeczy powoli przestało wystarczać miejsca. I wtedy pomyślała, że dom dziadka Staszka byłby doskonałym rozwiązaniem. Nie potrzebowała już Warszawy do szczęścia, jej firma mogła prosperować w dowolnym miejscu, byle były tam dostęp do internetu i poczta.

Wyprowadzka z Warszawy pozwoliłaby jej opuścić miejsca, w których wszystko boleśnie wskazywało, jak była naiwna, jak długo dawała się zwodzić, jak pokazowo zmarnowała swoje tak zwane najlepsze lata na znalezienie towarzysza życia. Najpierw tkwiła w związku z Jackiem, słodkim, łagodnym chłopcem, którego cechowała niemożność podjęcia jakiejkolwiek decyzji wykraczającej ponad to, co tu i teraz. Skończyła studia i jednocześnie skończyła ten związek. Potem poszła do swojej pierwszej pracy, gdzie poznała Daniela, uroczego przystojniaka i jak się okazało – bardzo przekonującego lawiranta. „Czy każdy Daniel jest taki?”, zastanawiała się, czytając o perypetiach uczuciowych Bridget Jones. Jej Daniel posunął się jeszcze dalej niż tamten. Zanim rozpoczął nowy związek, załatwił jej inną, lepszą pracę. Po czym wywiózł na Korsykę. Maja miała już na zawsze czuć wstręt do cytrynówki, jedynego alkoholu, jaki wtedy znalazła w swoim pokoju wśród souvenirów, które kupiła dla sióstr. Wypiła trzy buteleczki, jedną za drugą, w tę najgorszą noc swojego życia. Wcześniej, w bardzo romantycznych okolicznościach, w restauracji nad brzegiem morza tuż po zachodzie słońca Daniel oznajmił, że to koniec, że bardzo jej dziękuje za te wszystkie lata, że jest cudowną dziewczyną, ale on, niestety, zakochał się w kimś innym. A potem w ciągu kilku lat z tym kimś innym dorobił się dwojga dzieci i udanego życia rodzinnego, o czym Maja dowiadywała się z opowieści wspólnych znajomych.

„Tak, wyprowadzka z Warszawy jest dobrym pomysłem i nie można nazwać jej ucieczką, w końcu wytrzymałam tu całe cztery lata po rozstaniu, prawda?”

Dogadywanie się z siostrami ciotecznymi trwało prawie pół roku, znów wróciła wersja, że mógłby to być wspólny dom, o dziwo teraz popierana i przez Adę, i przez Dagę. Eliza od razu zrozumiała, że pomysł Mai to realna szansa, żeby dom został w rodzinie, i poparła ją w najbardziej skuteczny sposób, czyli zrzekła się na jej rzecz swojej części. W tej sytuacji Maja wystawiła mieszkanie na sprzedaż, spakowała rzeczy i zawiesiła działalność na miesiąc. Tydzień sprzątania, trzy tygodnie remontu, na koniec porządkowanie ogrodu – tak miało to wyglądać. Widziała siebie siedzącą wśród drzew i cieszącą się spokojem letniego wieczoru.

Ale ilość śmieci i gratów dziadka przekroczyła jej najgorsze wyobrażenia. Wczoraj postawiono przed posesją kolejny kontener na śmieci, a Maja miała wrażenie, jakby dopiero zaczynała. Jedynym pocieszeniem było znalezienie kilku być może wartościowych rzeczy – zegarków z grawerowaną kopertą, zaśniedziałych moździerzy i metalowej puszki ze startym rysunkiem pawia na wieczku, wypełnionej zapiskami poukładanymi w datowanych kopertach. Zajrzała do pierwszej z nich – kwoty, daty i podsumowanie na dole. Przejrzy to później, na razie ma ważniejsze zadania.

Dzień wcześniej, niestety, miała mały wypadek. Wybierając metalowe puszki spod schodów na stryszek, rozcięła sobie dłoń na tyle głęboko, że postanowiła pójść do przychodni. Stamtąd odesłano ją na dyżur do szpitala, gdzie spędziła cały wieczór w oczekiwaniu, aż ktoś się nią zajmie. Cały czas czuła od siebie zapaszek z kuchni. Najlepiej byłoby wziąć porządny prysznic, ale jak? Gdzie? Bez szans. Wyraźnie przemęczony chirurg obejrzał jej skaleczenie, kazał podać zastrzyk przeciwtężcowy i założył szwy. Nie mogła nic wyczytać z jego twarzy, a on poza poleceniami rzucanymi pielęgniarce nie odezwał się ani słowem. Wróciła do domu po północy. Godziny spędzone w szpitalu na coś się jednak przydały, miała plan. Zapisze się na pływalnię. Będzie codziennie brała długi prysznic i w ten sposób wytrzyma wszystko.

Następnego dnia wypadało Boże Ciało i wszystko było pozamykane, łącznie z basenem. Jakoś przetrwa jeszcze jeden dzień bez prysznica, umyta jedną ręką w miednicy. Z opatrzoną dłonią nie mogła zająć się niczym wymagającym wysiłku czy grożącym pobrudzeniem. Postanowiła przejść się na spacer wzdłuż torów, zupełnie jak za dawnych lat. Zamknęła drzwi, zatrzasnęła furtkę i ruszyła przez miasteczko w stronę lasu. Grzmiało i było coraz bardziej duszno. „Za chwilę będzie padać”, pomyślała. Skręciła w prawo koło rozpadającej się chałupy i szła piaszczystym duktem. Sosny pachniały z daleka, pierwsze krople deszczu przywitała z radością. „Tak czy inaczej będzie prysznic”, uśmiechnęła się. Szła dalej, coraz bardziej przemoknięta, coraz dalej od kurzu, brudu, pająków i larw.

Zawróciła przy torach. Pewna myśl nie dawała jej spokoju.

„Pod tym wielkim bałaganem kryje się czyjeś życie", pomyślała. „Nie mogę się zgodzić, żeby obcy ludzie po prostu wyrzucili wszystko, jak leci. Nie umiałabym żyć, zastanawiając się, czy nie przepadły na zawsze stare zdjęcie zaplątane w strony gazet, moneta sprzed lat zostawiona w kieszeni nieużywanej marynarki, list pełen czułości schowany na dnie szuflady”.

„Nie. Nie zadzwonię do żadnej firmy. Duchy przodków straszyłyby mnie po nocach. Z dziadkiem Staszkiem na czele”.

Stanisław Pliszka był zasadniczym starszym panem, zajętym zbieraniem mało potrzebnych rzeczy, gromadzeniem w kieszeniach cukierków i drobnych monet oraz paleniem tytoniu. Był dziadkiem, do którego przyjeżdżało się latem, żeby wykąpać się w jeziorze, przejść na spacer po małym miasteczku i zjeść lody na ganku coraz bardziej zagraconego domu. Dziadkiem, który naszkicował węglem portret każdej z wnuczek na szóste urodziny. Dziadkiem, który przyjął Maję i jej matkę pod swój dach, kiedy nie miały innego miejsca.

Oczywiście, pojawiał się temat skarbu, o którym dziadek mówił niechętnie. Kiedyś, gdy ciotka Gabrysia zaczęła żartować i prowokować, jaki to skarb może tu być, nagle spoważniał, wyprostował się i huknął:

– Gówniary nie powinny się interesować sprawami dorosłych!

Ciotka była wtedy dobrze po czterdziestce, więc określenie było mocno przesadzone, ale poskutkowało. Nie znalazło się więcej chętnych do żartowania.

DŁUGI SPACER DOBRZE JEJ ZROBIŁ. Maja wracała, przeskakując przez kałuże. Zerwała kilka gałęzi jaśminu przy furtce. Drobne kropelki wody spadały na jej dłonie razem z delikatnymi płatkami. Weszła do domu i stanęła bez ruchu. Ktoś był w środku. Wyraźnie usłyszała głos. Krótkie słowo, wypowiedziane przez mężczyznę. I zaraz potem trzask okiennicy w kuchni. Jeszcze się kołysała, kiedy Maja tam weszła. Rozejrzała się oszołomiona. Ktoś najwyraźniej przeszukiwał rzeczy w kredensie i w workach, które wcześniej naszykowała do wyrzucenia. Wyszła z kuchni, wyciągnęła z kieszeni telefon i wybrała numer policji. Usiadła na schodkach werandy, żeby poczekać.

„Jakby było mało problemów”, pomyślała.

Czekają sny niewypełnione

OJCIEC SZYKOWAŁ SIĘ DO WYJAZDU. Dwa chleby, pęta podsuszanej kiełbasy zawinięte w papier, słoiki musztardy, korniszonów i grzybków w occie, butelki z wodą posłodzoną sokiem oraz krakersy czekały naszykowane na kuchennym stole. Przez okno Kris obserwował, jak ojciec upycha w samochodzie narzędzia do naprawiania ramek, torbę z ubraniami i kapelusz. Upał stawał się powoli nie do zniesienia, ale Kris wiedział, że tłumaczenie ojcu, aby nie męczył się w skwarze czerwcowego dnia, mija się z celem. Pszczoły na mnie czekają, padłaby krótka odpowiedź. I może jeszcze, że najwyższa pora na pożytek gryczany.

Pasieka była kilka kilometrów za miastem, stał tam stary barakowóz, gdzie ojciec nocował, jeśli nie chciało mu się wracać na noc, bo następnego dnia nadal miał dużo roboty przy ulach. Należało się spodziewać, że tym razem wróci dopiero za trzy dni, w niedzielę, sztywny ze zmęczenia, upaprany i bardzo zadowolony. Kris nie jeździł tam, jeśli nie musiał. Nie przepadał za pszczołami, ale czasem ojciec potrzebował pomocy, zwłaszcza przy dokarmianiu na zimę, kiedy trzeba było dźwigać bańki z wodą i cukrem.

Wszelkie próby ograniczenia pasieki do kilku uli spotykały się z pogardliwym prychnięciem ojca i stwierdzeniem:

– Prawidłowa gospodarka w pasiece zaczyna się od piętnastu uli. Mniej nie ma sensu.

I tak było od ponad dwudziestu lat, kiedy ojciec odszedł na nauczycielską emeryturę. Niemal cały rok podporządkowywał pszczołom.

Krisowi to nie przeszkadzało. Przeciwnie, ojciec – zajęty swoimi sprawami podobnie jak wcześniej, kiedy pracował w liceum i jako nauczyciel geografii przez cały rok organizował dla uczniów piesze rajdy po puszczy – nie wtrącał się w to, co robi syn. A ten zazwyczaj robił, co chciał, i chodził, gdzie chciał, najchętniej razem z Mariem, przyjacielem jeszcze ze szkoły. Kris, dziennikarz i dźwiękowiec lokalnego radia, i Mario, policjant i niespełniony informatyk, dalej razem szwendali się po uliczkach miasteczka, mimo że dziś nie byli już uczniami liceum, lecz facetami dobrze po trzydziestce.

Ojciec zebrał jedzenie do koszyka, rozejrzał się jeszcze po kuchni, zajrzał w talerz Krisowi.

– To ja jadę, będę w sobotę. Dasz sobie radę ze wszystkim?

– Jasne, tato. To ty uważaj na siebie.

– A wiesz co? Jeszcze kawkę z tobą wypiję, jak już wstałeś. – Ojciec włączył czajnik z wodą, nasypał sobie kawy do kubka, naszykował cukier. – Co planujesz dzisiaj robić?

– Dwupłatowiec Heinkel, prototyp z trzydziestego pierwszego. Dłubanina przy kadłubie, do malowania jeszcze daleko.

Siedzieli razem w ciszy, jeden nad śniadaniem, drugi nad kawą.

– Mario przyjdzie?

– Pewnie tak. Ma dzisiaj wolne.

– Nie woli, żeby mówić na niego Marian? – zainteresował się po raz setny ojciec.

– Nie, nie znosi, kiedy się tak do niego mówi.

Ojciec dopił kawę, wstawił kubek do zlewu. W drzwiach od kuchni jeszcze dodał:

– Krzysztof, pamiętaj, żeby wieczorem nakarmić rybki.

JAKO PASJONAT GEOGRAFII OJCIEC NIE MÓGŁ DAĆ MU INACZEJ NA IMIĘ. A Krzysztof był godnym imiennikiem wielkiego podróżnika, przynajmniej na antenie podczas autorskiej audycji Przystanek w podróży. Codziennie po południu, między szesnastą a osiemnastą, objeżdżał w swoich opowieściach egzotyczne zakątki świata, o których wiedzę czerpał z zaczytanych egzemplarzy „National Geographic”, które wypożyczał z biblioteki. Składał też hołd jeszcze jednej postaci, tym razem fikcyjnej, Chrisowi Stevensowi, bohaterowi ulubionego serialu, mentorowi w kwestiach damsko-męskich, któremu – jakkolwiek by patrzeć – zawdzięczał i przezwisko, i ukochane zajęcie.

Druga audycja, wieczorna, od osiemnastej do dwudziestej, była poświęcona starym, sentymentalnym piosenkom, zupełnie zapomnianym, których trudno szukać na innych antenach radiowych. Kiedy Mario stawiał pierwsze kroki w policji, było włamanie w domu kultury. Natrafił wówczas na pudło z pocztówkami dźwiękowymi, wyciągniętymi z magazynku na poddaszu. Kolorowe pocztówki z piosenkami, puszczanymi nad jeziorem w letnie wieczory w trakcie potańcówek dla mieszkańców, od lat leżały nieużywane.

– Znalazłem coś. Coś w sam raz dla ciebie – oznajmił Krisowi tego dnia.

Wieczorem pudło trafiło do studia, skąd nadawało Radio Kozienice.

Kris przeszedł przez hol domu kultury, skręcił do pracowni modelarskiej, zapalił światła nad stołem. He-59 leżał rozgrzebany w porządku zrozumiałym tylko dla nich. Dzisiaj czekało ich wywiercenie otworów, przez które wsuną pręty niezbędne podczas łączenia kadłuba z dolnymi skrzydłami. Do audycji zostało jeszcze kilka godzin, mógł spokojnie wkleić kokpit pilota i obserwatora, zanim dołączy Mario i razem spasują zbiorniki z kadłubem.

Kolejny model trafi na półki Klubu Młodego Modelarza. Kris i Mario żegnali się z nimi bez żalu, żaden z nich nie miał u siebie wystarczająco wiele miejsca. Kris – nadal mieszkający z ojcem – dysponował tylko jednym pokoikiem. Właściwie nigdy nie wyprowadził się z domu, nawet na studiach zabierał ze sobą rzeczy tylko na najbliższy tydzień. Kiedy ojciec owdowiał, szukanie innego lokum nie miało sensu. Mario natomiast po tym, jak udało mu się wynająć, a potem wykupić poddasze nad piekarnią przy Warszawskiej, dysponował całymi szesnastoma metrami kwadratowymi oraz kilkoma dodatkowymi pod skosami. Tak więc od lat zapełniali modelami regały klubu.

Wiązało się to z dodatkowymi profitami. Kris i Mario dorobili się zgody na korzystanie z pomieszczeń klubu, nawet jeśli dom kultury był akurat zamknięty. Właśnie wtedy przychodzili tu najchętniej, bo było cicho i spokojnie i mogli palić bez wychodzenia na zewnątrz, jako że nie było w tym momencie nikogo, kto by ich pogonił z budynku. Kiedy powstało radio, dalej zdarzało się, że przychodzili razem. Kris prowadził swoje pierwsze serwisy informacyjne, a Mario słuchał, jak jego przyjaciel sobie radzi. Zupełnie tak, jakby dalej bawili się w szkolny radiowęzeł w czasach, kiedy Kris przestał interesować się aktorstwem, a zaczął się uczyć realizacji dźwięku.

O ILE KRIS MIAŁ GADANE, O TYLE MARIO MIAŁ CIOS. Skuteczność tego zestawu legła u podstaw ich przyjaźni. Kiedy Mario zaczynał naukę w liceum, był idealnym obiektem kpin; imię Marian, włosy obcięte przez matkę, sweterek z bazarku i zaległości w stosunku do reszty klasy. „Marianka”, jak zaczęto go natychmiast przezywać, dość dobrze grał w piłkę i chyba tylko to uratowało go przed pełnym ostracyzmem rówieśników. Rozpaczliwie kaleczył angielski, miał niewiele do powiedzenia w klasowych dyskusjach, w których z kolei brylował Kris, przysypiał na zajęciach, a po szkole, zamiast włóczyć się po miasteczku jak inni, natychmiast wracał do domu PKS-em.

Raz, na zakończenie drugiej klasy, dał się namówić na wspólny spacer. Poszli nad jezioro. Wszyscy wskoczyli do wody z pomostu, tylko on nie. Niby nic, usiadł na brzegu i majtał nogami. Kto wpadł na pomysł, żeby go ściągnąć za stopy do wody? Przytopili go wtedy, jego paniczne ruchy rozbawiły ich jeszcze bardziej.

Nie dorastał nad wodą tak jak reszta, teraz Kris to wiedział. Mario w każde wakacje pracował razem z resztą rodzeństwa w gospodarstwie. Zbierał agrest, porzeczki, maliny i jeżyny rękami poszarpanymi przez kolce, pielił grządki z marchewką, ogórkami i sałatą w największym słońcu lata, przebierał groszek i fasolkę, żeby od jednego spleśniałego strączka nie zgnił cały worek. Tamtego dnia wyszedł na brzeg żałosny, prychający smarkami i wodą.

– Marian! Marian! Marianka! Wracaj do wody! – darli się z kąpieliska, ale on odszedł, nie oglądając się na nich.

Kiedy Kris zobaczył go po wakacjach, wiedział, że coś się zmieniło przez to lato. Jak Mario znalazł czas między zapełnianiem łubianek, nie wiadomo, ale zaczął trenować i to było widać. To już nie była Marianka, śmieszny Marian w dziwnym sweterku. To był właśnie Mario, Wielki Mario, jak go zaczęto nazywać, od tej pory ubrany na czarno, w ciężkich wojskowych butach. I na to przezwisko Mario przystał. Wybrał technikę walki, która pozwala wykopać w kosmos żartownisiów. Jego chód i podniesione czoło sprowokowały kolejne wygłupy, ale tym razem Mario się bronił i pilnie potrzebował adwokata. I tu niezaproszony wkroczył Kris, rozważający wówczas wybór szkoły aktorskiej. Wysoki, długowłosy, o przyjemnym głosie i uroczym uśmiechu gadał, załamywał ręce i prosił do skutku. Kiedy kolejny raz wyciągnął Maria z zaplecza sali do fizyki, gdzie wychowawczyni zapraszała rodziców po odbiór delikwenta, który naruszył regulamin szkolny, Mario podał mu rękę i powiedział:

– Dzięki. Możesz na mnie liczyć.

I Kris potraktował to najzupełniej poważnie.

KRIS WYCIĄGNĄŁ Z PLECAKA WODĘ I KILKA JABŁEK. Będą musieli później wykombinować, do kogo się wkręcić na obiad. A może pójdą do baru pana Janka nad jeziorem? Na razie musi wystarczyć to, co przyniósł, i kawa parzona w małej kuchence domu kultury. Gdy tylko przyjdzie Mario, ustalą plany na długi weekend.

Obiecuje nam ranek wszystko, co chcemy mieć

PAWEŁ OD TYGODNIA GROMADZIŁ RZECZY DO ZABRANIA ZE SOBĄ. Buty, kurtka, koszulki i bielizna, dżinsy na zmianę, kąpielówki, gdyby im przyszło do głowy pojechać nad Wisłę. Od tak dawna szykował się na ten wyjazd, tyle starań. Grzegorz miał dużo obowiązków, to oczywiste przy jego funkcji. Do tego ciągle mnóstwo osób wokół niego oraz ich spraw, on sam wciąż na celowniku opinii publicznej. Paweł najczęściej miał wrażenie, że może tylko patrzeć z daleka i podziwiać, a także coraz bardziej jaskrawym kolorem krawata sygnalizować natężenie tęsknoty.

To, że nikt nie mógł się dowiedzieć o ich związku – przy tym określeniu Paweł zawsze się uśmiechał – było oczywiste, tego nie trzeba było tłumaczyć. Rozumieli się bez słów od tak dawna. Kiedy Grzegorz zaczynał pracę jako szef biura burmistrza, Paweł właśnie otwierał swoją kancelarię w Kozienicach. Został zaproszony do burmistrza, który wygrał wybory samorządowe, na spotkanie otwierające nową kadencję w mniej formalny sposób. Usiadł wśród miejscowych notabli i zastanawiał się, czy będzie warto tu spędzić pół dnia.

– Specjalizuję się w sprawach cywilnych. Rozwody i podział majątku to moja specjalność. Wcześniej czy później każdy do mnie trafi! – Tak się przedstawił, co zostało przywitane uprzejmymi śmieszkami.

W czasie rozmów przy kieliszku wina podszedł do niego burmistrz i powiedział, nawiązując do jego słów, że ma właśnie taki problem, w którym mecenas prawdopodobnie mógłby pomóc. Oczywiście, rozwód burmistrza tuż po wyborach, które wygrał hasłem: „Wszystkie rodziny szczęśliwe w Kozienicach”, byłby skandalem, ale można by się do niego przygotować, czyż nie? Szczęśliwe rodziny zagłosowały na swojego burmistrza jeszcze raz, i kolejny, ale wtedy żaden z nich nie mógł tego przewidzieć. Rozwód burmistrza przekładany przez kolejne kadencje stał się równie nieziszczalny jak marzenie Pawła, żeby zamieszkać z Grzegorzem.

Burmistrz przedstawił mu Grzegorza. Wysoki, ciemnowłosy, w dobrze skrojonym garniturze wyglądał niczym włoski piłkarz podczas konferencji prasowej. Uścisnęli sobie dłonie i Paweł wpadł po uszy. Grzegorz zaprosił go na obiad i tak zaczęli się w miarę regularnie spotykać. Tyle że Grzegorz postawił jeden warunek: dopóki żyje jego matka, sprawa jego preferencji, jak to określił, ma pozostać ściśle poufna. Paweł był gotów czekać tyle, ile będzie trzeba, żeby mogli w końcu razem zamieszkać. Tymczasem wymyślał fortele, żeby spędzać z Grzegorzem czas bez cudzych spojrzeń.

Jednym z pretekstów, jakie wymyślili na samym początku, była rzekoma pasja wędkarska Grzegorza. Paweł kupił komplet wędek i innych akcesoriów, znalazł gospodarstwo, w którym jego partner, wracając do domu, kupował kilka okoni lub płoci. Miejsca, w których mogli pobyć sami, wyszukiwał przez internet. Tym razem była to chałupa po drugiej stronie Wisły, kawałek drogi, ale z wszelkimi wygodami i w bardzo dyskretnym miejscu. I tak pierwszy raz w tym roku uda im się wyjechać razem na weekend. Dzisiaj, zaraz po procesji Bożego Ciała, na którą burmistrz i ludzie z jego ekipy mieli iść z rodzinami.

WĘDKI LEŻAŁY PORZUCONE W KĄCIE. Zapach letniego popołudnia wpadał przez uchylone okno, słychać było ćwierkanie ptaków uwolnionych wreszcie od upału. Grzegorz spał na kanapie, jak zwykle z rozrzuconymi ramionami, z siwiejącym torsem okrytym jedynie prześcieradłem. Paweł powoli rozpakowywał rzeczy z torby i układał w szafie na półkach i wieszakach, starając się przy tym jak najmniej hałasować. Sprawdził, czy w lodówce znalazły się wszystkie przywiezione produkty, wstawił jeszcze trzy butelki piwa, które Grzegorz lubił pijać przed snem. Ułożył jabłka na talerzu, wysypał pistacje do miseczki. Wyniósł kurtki do sieni, powiesił na wieszaku, ustawił porządnie buty. Zatrzymał się i chwilę patrzył przez okno sieni na drogę, którą przyjechali, otoczoną lipami aż po horyzont.

Może i była to tylko chałupa wynajęta przez dwóch podstarzałych gejów na schadzkę, ale dla niego był to jedyny dom, jaki miał. I przez te niecałe cztery dni nikt i nic mu tego nie odbierze. Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni kurtki Grzegorza, wyciszył zupełnie dźwięk, wyłączył wibracje. To samo zrobił ze swoim telefonem.

„Nikt i nic nas tu nie znajdzie”, uśmiechnął się.

Czy znasz taki dzień, co nie kończy się zmierzchaniem

DRZEMKĘ WISŁAWY PRZERWAŁ DZWONEK DO DRZWI. Jeden, drugi, trzeci. Po co ten alarm?! Najpierw okulary, potem kapcie, na końcu sweter. Trzy sekundy z pochylonym nisko czołem, żeby nie zakręciło się w głowie przy wstawaniu. Powoli przeszła przez jadalnię, kuchnię, sień. Otworzyła zamek, uchyliła drzwi. No tak, Jagoda.

– Wisławo, moja kochana! Pomyślałam, że wpadnę! – Jagoda, ubrana jak zwykle w fiolety, była już w środku. – Zastanawiałam się, co tam robi nasza Wisia. I od razu po procesji przybiegłam! – Położyła torebkę, zdjęła żakiet i rozglądała się po pokoju. – Tak dawno u ciebie, kochana, nie byłam!

„W rzeczy samej", pomyślała Wisława, "całe trzy dni. Czy przez kilkadziesiąt lat nie można się nauczyć, że po obiedzie muszę się przespać, że przed piętnastą nie ma po co do mnie zaglądać, że lubię zapowiedziane wizyty?” Jagoda była niereformowalna, ale miała wiele zalet, które należało docenić, szczególnie jeśli samej nie mogło się wiele zdziałać. Dzięki niej sprawy w banku czy urzędzie załatwiały się same, z biblioteki miała zawsze dostawę nowości, no i nie bez znaczenia było towarzystwo – godzina z Jagodą to jak cały dzień z kimś innym.

Wisława wyjrzała na werandę. Ciemne chmury wisiały od strony jeziora. „Niestety, nie będzie herbatki na dworze. Szkoda. Trzeba zabrać pościel do domu i złożyć krzesełka”. Pierwsze krople deszczu spadły, kiedy kończyła. Na stole w jadalni czekała herbata, Jagoda kroiła kawałki placka i układała na talerzyku.

– Wiesz, martwi mnie ta cała sprawa z monografią naszego miasta. Nie wiem, czy to dobry pomysł. Należy się to naszemu miastu, ale nie wiem, czy mieszkańcom? Mecenas Oleś też tak myśli. – Jagoda Marszałek jako sekretarz lokalnego stowarzyszenia i dyrektorka biblioteki powiatowej dowodziła najnowszym przedsięwzięciem burmistrza. – Doszliśmy nawet do wniosku, że być może trzeba zakończyć pisanie na II wojnie światowej, choć to już pewnie za blisko, bo jeszcze żyje kilka osób urodzonych przed wojną. A po co grzebać w historii rodzin, które żyją, mieszkają tuż  o b o k ?

– A co dokładnie mówi pan mecenas?… („lepiej podzielmy przez dwa”) – dokończyła w myśli Wisława.

– Że najlepiej skupić się na królach – grzmiała na cały pokój dumnie wyprostowana Jagoda. – Władysław Jagiełło w drodze pod Grunwald, piękny moment naszej historii. Narodziny Zygmunta Starego, jeszcze lepiej. Stanisław August wizytuje fabrykę broni. Nie ma na to dowodów, ale można przyjąć, że tak było. Jest bardzo prawdopodobne, że tak było! Tak uważam, tak uważam – powtórzyła stanowczo Jagoda – że jest o czym pisać. Jest! Kozienice – miasto królów! A nie grzebanie w kółko w tym, co kto robił po wojnie. Jedni wracali, drudzy uciekali. Czego tu szukać? Tylko się ludzi drażni!

SŁOŃCE WYSZŁO PO BURZY I OSUSZAŁO KAŁUŻE NA PODWÓRKU. Ze wszystkiego jest jakiś pożytek, z deszczu też. Zrobiło się chłodniej, nie trzeba podlewać kwiatów w ogrodzie, zamiast tego można posiedzieć wśród pachnącej zieleni. Wisława potrzebowała ciszy po tym, jak Jagoda powtórzyła wszystkie ploteczki z miasta i podsumowała kolejny raz, jak żałosnym mężczyzną jest mąż jej siostry. Jagoda nigdy nie mówiła o nim per szwagier i nie znosiła, gdy o mówiło się niej jako o  s z w a g i e r c e  Tolaka. Sławek Tolak był niskim, brzydkim facetem, pieniaczem, a jego jedynym osiągnięciem było ożenienie się z Malwiną, siostrą Jagody. Trzecia siostra, Kalina, wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek od Cierpiących, więc na innego szwagra nie było większych szans. Nie dość, że Tolak pił od lat, to jeszcze Malwina – a wraz nią Jagoda – zamartwiała się o najstarszego syna, Radka, który nie wiadomo, czym się zajmował. Malwina powiedziała siostrze w zaufaniu, że Radek zbiera dane, ale jakie, dla kogo i po co? Mało miała zmartwień i roboty na gospodarce, żeby jeszcze za młodym biegać i śledztwo robić? Jagoda kręciła głową nad tym, jak ciężkie życie wybrała jej siostra.

Ploteczki płynęły żywym strumieniem, wystarczyło, że Wisława zapytała, co słychać w mieście. Na początek o tym, że stary Kaziuk znów pasł świnie na trawniku przy ulicy, czego mu tyle razy zabraniano, jakby nie wiedział, że mieszka w stolicy powiatu.

– Długo się jeszcze tego może uczyć – skomentowała Wisława, ale Jagoda nie dostrzegła żadnej aluzji.

Potem było o tym, że dom po Stanisławie Pliszce najwyraźniej ktoś wreszcie sprząta, bo kolejny tydzień kontener na śmieci stoi i złomiarze krążą wokół codziennie od rana i znów w bibliotece się mówi o skarbie pana Stanisława, co Jagoda uważa za bzdury i mecenas Oleś też.

Później należało omówić sprawy biblioteki. Ta młoda, śliczna Basia z wypożyczalni chyba zupełnie straciła głowę, bo nic tylko wypatruje chłopaka z Krakowa, tego, co go powiat zatrudnił, żeby zdjęcia i dokumentację porobił do monografii, a on sobie z niej tylko żarty robi, tak przynajmniej to wygląda, żartuje i tyle. I najważniejsze, że burmistrz pochwalił bibliotekę za konkurs recytatorski na Dzień Dziecka, choć wcale na nim nie był, to chwalił jednak  o g r o m n i e.  O czym Wisława już słyszała i wiedziała, że usłyszy jeszcze tyle razy, ile będzie u niej Jagoda do czasu, aż burmistrz pochwali bibliotekę za coś innego.

TRZASNĘŁA FURTKA ZA JAGODĄ. Za ogrodzeniem zaszczekał pies sąsiadów, potem dały się słyszeć skamlenie, wrzaski i strzelanie z bata. Najwyraźniej Pietrek nie pił dziś z Tolakiem, tylko wyżywał się na inwentarzu. O ciszy w ogrodzie można było tylko pomarzyć. Wisława podniosła się z krzesełka, trudno, czas zająć się kolacją.

Weszła na werandę, odłożyła sekator i zapatrzyła się na stary hebel, zostawiony nie wiedzieć kiedy i czemu pod ławką. Coś w tym, co opowiedziała jej dziś Jagoda, nie dawało jej spokoju, ale co to było? „Mam osiemdziesiątkę – pomyślała – i mam prawo nie kojarzyć tak jak kiedyś”.

Pod nogami huczy ziemia

WRÓCIŁ DOPIERO PÓŹNĄ NOCĄ. Plątał się po drogach, kluczył; nie chciał, żeby ktokolwiek go zobaczył. Matka jeszcze nie spała. Wystarczyło jej jedno spojrzenie.

– Raduś, dziecko, co się stało?

– Nic. – Jeszcze tego brakowało, żeby jej powiedział.

– Przecież widzę.

– Mówię, że nic! – krzyknął.

Poszedł do siebie. Zatrzasnął drzwi. „Co teraz? Co teraz?!” Rzucił się w ubraniu na łóżko. Zasłonił dłońmi twarz i z całej siły zacisnął powieki. Chciał wrzeszczeć, ale wiedział, że nie może. Walnął zaciśniętą pięścią w materac. Jeszcze raz. To nie pomoże.

Usiadł. Wziął głęboki wdech i wyciągnął telefon z kieszeni. Wybrał numer, czekał na połączenie. Właściwie nie wiedział, co powie, kiedy usłyszy głos z drugiej strony. Sygnał w słuchawce powtarzał się raz po raz. Nikt nie odbierał.

Nie udało się. Znowu się nie udało.

Wstał. Przeszedł się po pokoju. Znów miał ochotę ryknąć z całej piersi, na cały dom. Albo czymś rzucić. Starał się zapanować nad oddechem. Zacisnął pięści. „Skup się! Co teraz?” Musi czekać. Po prostu musi czekać.

20czerwcapiątek

Płoną chmury w pijanej bieli

WCZORAJSZA ROZMOWA Z POLICJANTAMI BYŁA JEDNĄ Z BARDZIEJ ABSURDALNYCH, JAKIE MAJA PRZEPROWADZIŁA W SWOIM ŻYCIU. Aspirant Klimek oczekiwał jasnych odpowiedzi. Włamanie to włamanie, trzeba precyzyjnie określić, co zginęło.

Maja z trudem panowała nad sobą od momentu, kiedy drugi policjant, sierżant Górka, powiedział, że dobrze mieć zdjęcia skradzionych przedmiotów, aby udowodnić, że się je naprawdę posiadało. No i powinny to być wartościowe rzeczy, inaczej zgłoszenie zostanie szybko zamknięte.

– Mówię pani, jak jest. Niska szkodliwość, prokurator umorzy sprawę.

– Ale ja nie wiem, co zginęło. Wiem natomiast na pewno, że ktoś tu był!

Aspirant Klimek rozejrzał się po kuchni. Worki wypchane szmatami spiętrzone pod ścianą, wyszczerbione talerze i kubki zebrane na półkach kredensu, obite, brudne gary upchane pod stołem. Smród, brud i ubóstwo, jak mówiła jego matka.

– Miała tu pani coś wartościowego?

– Mam. W pudłach, na korytarzu.

Wyszli z kuchni. Wzdłuż ściany stały kartony. Każdy starannie oklejony taśmą, jeden na drugim, trzy w górę, sześć wzdłuż, w sumie osiemnaście pudeł, nowych, czystych, opisanych czerwonym markerem na białych naklejkach: BIURO, MATERIAŁY, MAGAZYN, PRÓBKI, OSOBISTE, UBRANIA, KSIĄŻKI, KUCHNIA.

– Jest tu sprzęt wart kilkanaście tysięcy – powiedziała Maja. – Sam laptop i aparat fotograficzny…

– Zaginęły? – Obaj wyraźnie się ożywili.

– Przecież pan widzi, że nie. To zostawili nietknięte. Możemy otworzyć i sprawdzić, ale widzę, że pudła nie były ruszane. Oni szukali czegoś w kuchni.

Sierżant Górka drapał się po brodzie.

– Czyli nic wartościowego nie zginęło?

– Nie wiem, czy nic nie zginęło, nie wiem, co wzięli. Ktoś tu był bez mojej zgody, czy to nie ma żadnego znaczenia? – Maja czuła, że zaraz wybuchnie. I że tym samym straci resztki wiarygodności.

– Czy drzwi były zamknięte? Okna? Jest inne wejście do domu? – Klimek wyjął notatnik.

– Drzwi były zatrzaśnięte. Okno w kuchni było otwarte.

– Jak to?

– Czuje pan ten zapach? Muszę cały czas wietrzyć. Okno kuchenne jest od podwórza. Uznałam, że może być otwarte. – Maja wiedziała, co usłyszy, zanim Klimek otworzył usta. I rzeczywiście:

– No, to sama się pani prosiła o problemy.

Kiedy w końcu skończyli spisywać protokół, dochodziła północ. Koło osiemnastej przyjechał jeszcze technik, który próbował zabezpieczyć ślady włamania. Marnie mu szło, panowie cały czas marudzili tylko, jak nierozważne jest zostawianie niezabezpieczonej posesji. Radzili założyć alarm, a przynajmniej zamontować kamerki, które sugerowałyby monitoring. Albo chociaż kupić psa. Maja miała się zgłosić na komendę, żeby potwierdzić zeznania, ale jak podkreślił aspirant Klimek, będzie to tylko formalność przed zamknięciem sprawy.

RANO OBUDZIŁA JĄ DUCHOTA. „Zamykanie okien szybciej mnie wykończy niż włamywacze”, pomyślała. Usiadła z kubkiem kawy na ganku i patrzyła na ogród. Wysłała SMS-a do Elizy, ni to żałosnego, ni to żartobliwego, ciekawa, jak skomentuje całe zdarzenie. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: „Nie lekceważ tego. To kolejny raz. Zadzwonię później. El”.

Eliza, gdyby mogła rozmawiać, zadzwoniłaby od razu, teraz najpewniej była na obchodzie po oddziale. Maja przeczytała wiadomość jeszcze raz. „Kolejne włamanie. Kiedy było poprzednie?” Próbowała sobie przypomnieć cokolwiek z opowieści mamy, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Mogłaby zadzwonić do Dagi lub Ady i je wypytać, ale nie miała ochoty odpowiadać na listę pytań, które wywołałby telefon. „Kiedy można cię odwiedzić? Dlaczego tak wolno ci idzie sprzątanie? Czy nie myślałaś o tym, że przydałby się jakiś mężczyzna do pomocy?”

– Pierdol się – powiedziała bezgłośnie do aparatu i schowała telefon do kieszeni.

Wrzuciła do plecaka ubranie na zmianę, kostium, ręcznik, mydło i szampon. Dorzuciła portmonetkę, komórkę i szczotkę do włosów. Sprawdziła okna i zamknęła drzwi na trzy ciężkie zasuwy, po raz pierwszy od lat.

PRZEZ KILKA MINUT STAŁA NIERUCHOMO POD STRUMIENIEM WODY. Musiała uważać, żeby nie zamoczyć opatrunku, ale i tak była to ogromna przyjemność. Pachnącą pianę mydła i szamponu produkowała jak dziecko, które dorwało się do upragnionej zabawki. Myła się i myła, potem usiadła w jacuzzi i prawie zasnęła, więc znów weszła pod prysznic z chłodną wodą. Kiedy się ubierała w szatni, opuszki jej palców były pomarszczone. Przez ten czas porządnie zgłodniała.

Wracała główną ulicą, na światłach skręciła w prawo. W piekarni kupiła cztery jagodzianki, dwie zjadła od razu, marząc o chwili, kiedy w Kozienicach będzie serwowana porządna kawa w piekarni. Zatrzymała się na rynku z kramikami. Zajrzała do warzywniaka (kilogram czereśni, cztery małosolne) i spożywczego (krakersy, ser blue), potem do sklepu z bielizną, tylko żeby się przekonać, czy gdyby chciała kogoś olśnić, mogłaby coś wybrać w rozmiarze 75DD, na końcu weszła do szmateksu.

Nie ma lepszego miejsca na wyszukiwanie guzików z kości lub masy perłowej, ręcznie dzierganych koronek, skórzanych pasków za śmieszne pieniądze. Maja przejrzała wieszaki, przerzuciła kosz z obrusami i poszewkami, wreszcie dotarła do apaszek i jęknęła. Wśród bawełnianych chustek i splątanych pasków od sukienek leżał zamotany w supeł jedwabny szaliczek od Gucciego. Metkę ktoś starannie odpruł, ale wzór z czerni, złota i kości słoniowej rozpoznałaby zawsze i wszędzie. Grzebała w koszu dalej i znalazła kolejny skarb, chustkę w kolorze fuksji, niemal w idealnym stanie, tym razem z cienkiej wełenki, włoska produkcja, sądząc po maleńkiej wszywce przy brzegu. Przeszła w głąb sklepu, żeby zdecydować przy lustrze, co wybrać, i wtedy jej wzrok padł na stos poskładanych koców i narzut, pod którymi, jeśli jej wzrok nie mylił, leżał ciemnozielony aksamit, wykończony ręcznie na brzegach zieloną przędzą, z wszytymi kółkami wielkości dużej obrączki. „Zasłony!”, ucieszyła się. Dwie zasłony, każda długa na około trzy metry, szeroka na cztery. Idealne do pokoju od frontu!

– Czekały na panią! – Dziewczyna przy ladzie sprawnie składała materiał, żeby go zważyć.

Maja uśmiechnęła się w odpowiedzi. Kiedy zasłony trafiły do wielkiej foliowej torby, zapytała:

– Mam dużo rzeczy do oddania. Męskie płaszcze, marynarki, spodnie. W dobrym stanie, choć na pewno używane i niemodne. Potrzebuję kogoś do pomocy przy segregowaniu tych rzeczy. Może zna pani kogoś takiego?

W DOMU PANOWAŁ KOSZMARNY ZADUCH. Maja rzuciła się do otwierania okien. Położyła zakupy na stole. Kubek z resztką kawy zrobił okrągły ślad na otwartym zeszycie z notatkami. Przy każdym wydatku Maja zapisywała skrupulatnie kwotę. Na razie najwięcej kosztował piec, który – zamówiony jeszcze przed wyjazdem z Warszawy – miał być zamontowany w pomieszczeniu za kuchnią w przyszłym tygodniu. Piec z czasem będzie nie tylko ogrzewał wodę w kuchni i łazience, lecz także zostanie podłączony do kaloryferów w pokojach i na stryszku. Majster, który oglądał dom i miał wycenić remont (nowe instalacje i tynki) biadolił, że to wszystko trzeba będzie wypruć i wymienić. Nie zrobi kosztorysu, dopóki dom nie będzie gotowy do robót.

– Najlepiej, jakby pani tu nie było i rzeczy też nie. Wtedy to raz dwa pójdzie, za miesiąc domek jak nowy.

Przez moment Maja brała pod uwagę wynajęcie przyczepy, ale zrezygnowała, zapłaciłaby za to tyle, ile za materiały do tynkowania i malowania. Mogłaby spać na stryszku, ale schodów na górę na razie nie dało się pokonać – na każdym stopniu stały wielopoziomowe konstrukcje z pudeł i kartonów, a w ich połowie dodatkowo dziadek zorganizował magazynek szyb. „Na stryszku mogłabym mieć nie tylko sypialnię”, pomyślała, ”lecz także magazynek sklepu i pokój gościnny. Tak naprawdę nie wiem, ile tam jest miejsca. Tak czy inaczej wszystko sprowadza się do wyrzucenia tej góry śmieci…”

Dzwonek odezwał się dwa razy. W drzwiach stała niewysoka dziewczyna ze starannie zaplecionym warkoczem. Wyciągnęła do Mai rękę:

– Lucyna Lipka. – I dodała, przechylając lekko głowę w bok. – Mogę zabrać ubrania. Mogę też pomóc pani w sprzątaniu.

Maja otworzyła szafę i bieliźniarkę. Zaglądała tu kilka razy, ale wycofywała się, zniechęcona widokiem ciasno wypchanych półek. Stos szmat, który wyciągnięty z półki lądował na podłodze, po chwili upychała z powrotem. Nie tym razem.