CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tom III [1898] - Francis Marion Crawford - ebook

CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tom III [1898] ebook

Francis Marion Crawford

4,0

Opis

To cudowne, jaki naturalny urok ma morderstwo i nagła śmierć w tak romantycznym kraju jak ten. Czyny, które gdzie indziej byłyby po prostu brutalne i obrzydliwe, stają się dramatyczne i tajemnicze, ponieważ to są Włochy...

F. Marion Crawford, "For the Blood is the Life" 


Książka, którą oddajemy do rąk naszych Czytelników powstała dwadzieścia lat przed narodzinami autora "Ojca Chrzestnego". Dwadzieścia lat przed tym, jak Mario Puzo przyszedł na świat, inny amerykański autor o włoskich korzeniach napisał ksiażkę: "CORLEONE: Opowieść o Sycylii", przedstawiającą konflikt między sycylijskim rodem Corleone, powiązanym z mafią, a rzymskim rodem Saracinesca. 

 

Jest to w swej istocie powieść,  która przedstawia prawdziwego ducha i esencję tego, czym w swoim głębokim znaczeniu była sycylijska mafia. Znajdujemy w niej wszystko, czego można spodziewać się po powieści, której powiązanie z prozą Maria Puza, słynnym "Ojcem Chrzestnym" jest czymś więcej, niż jedynie zbiegiem okoliczności. Czego możemy się spodziewać po tej książce? Wszystkiego, co może uczynić z niej prolog do sagi Maria Puza! Sycylia, Rzym, mafia, konflikt, sycylijskie krajobrazy, romans, mezalians, zemsta, wiara... a wszystko to opatrzone gęstą i wnikliwą analizą psychologiczną bohaterów. 

 

Powiązania między tymi dziełami, jak wskazuje profesor Taeko Kitahara z Wydziału Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, Uniwersytetu Toyo z Tokio, w swojej analizie porównawczej obu tytułów, są tak znaczące, że dalece wykraczają poza prawdopodobieństwo przypadku...

 

"Choć fabuły obu sag rodzinnych różnią się od siebie, ich struktury narracyjne, jeśli obserwować z punktu widzenia zdarzeń w każdej z historii, wydają się podobne. (...) Jak widać, mimo pewnych zmian, z obu powieści wyłaniają się wspólne motywy wiktymizacji rodziny i bratobójstwa. Wreszcie, w ostatniej części, obaj autorzy zajmują się oczyszczeniem mafii. Podczas gdy w Corleone mafię niszczy wojsko, w Ojcu Chrzestnym Michael zleca zabójstwa zdrajców i głów rywalizujących rodzin. 

 

Obie historie przywracają porządek narracyjny poprzez wytępienie „złej” mafii. Powyższe podobieństwo sugeruje, że Crawford stworzył strukturę opowieści mafijnych, którą następnie Puzo zdaje się naśladować..."

 

prof. Taeko Kitahara,  Profesor nadzwyczajny, Wydział Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, "Dziedzictwo F. Mariona Crawforda: Corleone i Ojciec Chrzestny", Uniwersytet Toyo, Tokio, Japonia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zeta1234

Nie oderwiesz się od lektury

Żeby w pełni zrozumieć książkę trzeba sięgnąć do sagi Saracinesca, niestety niedostępnej w języku polskim. warta uwagi pozycja.
00

Popularność




Fran­cis Ma­rion Craw­ford
COR­LE­ONE: Opo­wie­ść o Sy­cy­lii
Tom III
Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Cor­le­one: A Ta­le of Si­ci­ly
Au­tor: Fran­cis Ma­rion Craw­ford
Da­ta ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia: 1898
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
Prze­kład i re­dak­cja: Da­mian Tar­kow­ski, Ad­rian­na Kraw­czyk
© Pol­skie Wy­daw­nic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
ISBN: 978-83-65185-41-9
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Nasz ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki
i audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in.
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów w języ­ku pol­skim
oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw
au­tor­skich do na­grań au­dio lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
SPIS TRE­ŚCI:
ROZ­DZIAŁ XXVIII
ROZ­DZIAŁ XXIX
ROZ­DZIAŁ XXX
ROZ­DZIAŁ XXXI
ROZ­DZIAŁ XXXII
ROZ­DZIAŁ XXXIII
ROZ­DZIAŁ XXXIV
ROZ­DZIAŁ XXXV
ROZ­DZIAŁ XXXVI
ROZ­DZIAŁ XXXVII
ROZ­DZIAŁ XXXVIII
ROZ­DZIAŁ XXXIX
ROZ­DZIAŁ XL
ROZ­DZIAŁ XXVIII
Ippo­li­to cof­nął się o krok, gdy usły­szał dźwi­ęk prze­kręca­nia klu­cza w zam­ku, bo drzwi otwo­rzy­ły się do środ­ka. Po chwi­li roz­su­nęły się sze­ro­ko, a on sta­nął twa­rzą w twarz z mnó­stwem pe­łnych gnie­wu oczu. Był tam Te­bal­do wska­zu­jący na nie­go ze zło­śli­wym uśmie­chem na cien­kich war­gach i z po­wie­ka­mi opa­da­jący­mi pod kątem, jak u sępa wy­czu­wa­jące­go śmie­rć. Był tam mło­dy, ru­do­wło­sy po­rucz­nik pie­cho­ty, pa­trzący na nie­go ostrym wzro­kiem, był też ka­pral, z trze­ma lub czte­re­ma pie­chu­ra­mi–ka­ra­bi­nie­ra­mi w czap­kach. To by­li przed­sta­wi­cie­le pra­wa. Ale bez­po­śred­nio na nich, wo­kół nich i obok nich na­pie­rał tłum roz­złosz­czo­nych mężczyzn, a wraz z ni­mi kil­ka ko­biet, tro­chę dzie­ci, na­wet zu­pe­łnie ma­łych. Był tam też ku­la­wy chło­piec, któ­ry co­dzien­nie cze­kał że­by za­wo­łać ko­ściel­ne­go, i sam gru­by za­kry­stia­nin, z nie­po­ko­jącym bły­skiem w oku. Na dru­gim pla­nie, tuż za drzwia­mi, gdy wszy­scy już we­szli, opar­ta o fu­try­nę sta­ła Con­cet­ta, jej chu­s­ta opa­dła z jej gło­wy, a jej wspa­nia­łe oczy błysz­cza­ły obłędem.
– Brać go – po­wie­dział Te­bal­do, su­ro­wo. – Tam, przed ołta­rzem, le­ży mój brat, a je­go krew jest na rękach te­go czło­wie­ka.
Wte­dy z tłu­mu roz­le­gł się nie­zgra­ny chór okrzy­ków i prze­kle­ństw.
– Za­brać ksi­ędza Sa­ra­ci­ne­scę! Za­kuć go w kaj­dan­ki! Za­kuć go w ła­ńcu­chy! Niech będzie prze­klęta je­go du­sza du­sze je­go zma­rłych krew­nych!
– Wczo­raj pró­bo­wał go za­bić ka­mie­niem!
– Zro­bił to dzi­siaj, za­bój­ca!
– Spal­my go żyw­cem! Ro­ze­rwij­my go na strzępy! Śmie­rć rzy­mia­ni­no­wi!
– Daj­cie mi je­go twarz w mo­je ręce! – krzy­cza­ła roz­czo­chra­na ko­bie­ta.
A dziec­ko, któ­re sta­ło w po­bli­żu, splu­nęło na nie­go.
Ip­po­li­to cof­nął się przed ni­mi i sta­nął na­prze­ciw­ko, bla­dy i wpa­trzo­ny w nich ze zdu­mie­niem i prze­ra­że­niem. W pierw­szej chwi­li nie mó­gł zro­zu­mieć. Ta ohyd­na zdra­da by­ła zu­pe­łnie nie do po­jęcia. A jed­nak wy­ci­ągni­ęta ręka Te­bal­da wska­zy­wa­ła na nie­go i to głos Te­bal­da ka­zał żo­łnie­rzom go poj­mać. Ich twa­rze by­ły nie­prze­nik­nio­ne. Je­dy­nie mło­dy pie­monc­ki ofi­cer, przy­zwy­cza­jo­ny do in­ne­go świa­ta na cy­wi­li­zo­wa­nej pó­łno­cy, zdra­dzał w swo­im wy­ra­zie ten ro­dzaj cie­ka­wo­ści, ja­ki wi­dzi się w spoj­rze­niach lu­dzi, któ­rzy ob­ser­wu­ją dzi­kie be­stie w klat­ce.
– Le­piej opró­żnij­cie ko­ściół – po­wie­dział do ka­ra­bi­nie­rów. – To za­mie­sza­nie jest nie­sto­sow­ne.
Nie był on ich ofi­ce­rem, ale od ra­zu za­częli go słu­chać. Tłum sta­wiał lek­ki opór, gdy ro­śli mężczy­źni od­py­cha­li lu­dzi z wy­ci­ągni­ęty­mi ręka­mi, tak jak się zbie­ra trzci­ny w siat­kę, aby je zwi­ązać przed od­ci­ęciem u na­sa­dy.
– Wy­pusz­czą go, jak je­go bra­ta – wark­nął za­wzi­ęcie sta­ry czło­wiek.
– Wy­ślą go do Rzy­mu, a po­tem pusz­czą wol­no, bo jest rzy­mia­ni­nem – po­wie­dział drob­ny, skrzy­wio­ny cie­śla.
A ma­ły chło­piec znów splu­nął na Ip­po­li­ta, uchy­lił się przed ręką jed­ne­go z żo­łnie­rzy i wy­bie­gł. Z pro­te­stu­jący­mi okrzy­ka­mi, z wie­lo­ma prze­kle­ństwa­mi i ma­są złow­ro­gich gró­źb, lu­dzie po­zwo­li­li się wy­pchnąć bez żad­nej prze­mo­cy.
– Je­stem ko­ściel­nym! – oświad­czył gru­bas, sprze­ci­wia­jąc się, ale po­zwo­li­li mu zo­stać.
– Je­stem Con­cet­ta – po­wie­dzia­ła po­wa­żnie dziew­czy­na o ciem­nej kar­na­cji.
– Po­zwól­cie jej zo­stać – po­ra­dził ko­ściel­ny. – Wi­dzia­ła, jak ksi­ądz go wczo­raj po­bił.
Ip­po­li­to nie ode­zwał się ani sło­wem. Zło­żył ręce i stał cze­ka­jąc, aż sko­ńczy się za­mie­sza­nie. Nie by­ło w nim stra­chu, ale na po­cząt­ku nie mó­gł so­bie uświa­do­mić, że na­praw­dę mo­że być oska­rżo­ny o mor­der­stwo i wie­rzył, że wkrót­ce zo­sta­nie uwol­nio­ny. Te­raz jed­nak zro­zu­miał zdra­dę i je­go czy­ste, nie­win­ne oczy wpa­try­wa­ły się w twarz Te­bal­da.
Kie­dy ko­ściół zo­stał opró­żnio­ny, a drzwi za­mkni­ęte, ka­pral pod­sze­dł do nie­go. Dwóch z je­go lu­dzi po­de­szło, by zba­dać cia­ło i po­szu­kać bro­ni.
– Jest pan oska­rżo­ny o za­bi­cie te­go czło­wie­ka – po­wie­dział ka­pral spo­koj­nie. – On jest mar­twy, a pan jest je­dy­ną oso­bą, któ­ra by­ła tu­taj na miej­scu. Na obu rękach wi­dać krew. Co ma pan do po­wie­dze­nia?
– Nie za­bi­łem go – od­pa­rł Ip­po­li­to, po pro­stu. – Kie­dy zo­ba­czy­łem, że le­ży przed ołta­rzem, do­tknąłem go, aby spraw­dzić, czy nie jest mar­twy. W ten spo­sób po­bru­dzi­łem so­bie ręce.
Dwaj mężczy­źni wró­ci­li od ołta­rza. Usta­li­li, że Fran­ce­sco zgi­nął od cio­su no­żem, ale nie zna­le­źli no­ża.
– Ża­łu­ję, ale mu­szę pa­na prze­szu­kać – po­in­for­mo­wał ka­pral ci­chym, zde­cy­do­wa­nym gło­sem.
– Nóż znaj­dzie­cie w mo­jej kie­sze­ni – od­po­wie­dział Ip­po­li­to, bar­dzo bla­dy, bo wi­dział, jak wszyst­kie do­wo­dy nie­uchron­nie wska­zu­ją prze­ciw­ko nie­mu.
Ka­pral spoj­rzał gwa­łtow­nie w gó­rę, bo sam był za­sko­czo­ny. Ip­po­li­to opró­żnił kie­sze­nie, nie chcąc na­ra­żać się na upo­ko­rze­nie re­wi­zji. Od ra­zu wy­ci­ągnął z nich nóż „bo­wie” i chu­s­tecz­kę, któ­ra by­ła moc­no za­bar­wio­na krwią i jesz­cze nie wy­schła. W kil­ku miej­scach za­pla­mi­ła  żó­łtą skó­rza­ną po­chew­kę. Ka­pral wy­ci­ągnął broń, któ­ra by­ła błysz­cząca i nie­ska­zi­tel­na, wło­żył ją z po­wro­tem do po­chew­ki, a na­stęp­nie chwy­cił chu­s­tecz­kę za dwa ro­gi. Bar­dzo ła­two jest wy­trzeć krew z wy­pa­lo­nej sta­li, pod wa­run­kiem, że ro­bi się to na­tych­miast, a ka­pral miał du­że do­świad­cze­nie w ta­kich spra­wach. Do­sze­dł do wnio­sku, że Ip­po­li­to mó­gł wy­czy­ścić nóż chu­s­tecz­ką. Po­dał oba przed­mio­ty jed­ne­mu ze swo­ich lu­dzi.
Po­wie­ki Te­bal­da drża­ły, a je­go usta po­ru­sza­ły się lek­ko, gdy pa­trzył na to, co się dzie­je. Wy­gląda­ło to tak, jak­by ja­kaś nad­przy­ro­dzo­na si­ła sprzy­si­ęgła się na je­go ko­rzy­ść prze­ciw­ko je­go wro­go­wi. Ale sam nic nie po­wie­dział. Mło­dy ofi­cer otwo­rzył sze­ro­ko swo­je nie­bie­skie oczy i w za­my­śle­niu pod­kręcił ma­łe, ru­de wąsy.
Ip­po­li­to opró­żnił dru­gą kie­szeń swo­jej su­tan­ny i wy­jął ma­ły tom bre­wia­rza, za­wie­ra­jący ofi­cjum na wio­snę, ma­ły ela­stycz­ny ma­ro­ka­ński no­te­sik, w któ­rym by­ło kil­ka bank­no­tów, oraz scy­zo­ryk z ko­ści sło­nio­wej.
– Wy­star­czy – po­wie­dział ka­pral. – Ta­kie rze­czy nas nie in­te­re­su­ją. Pa­ńskie na­zwi­sko – do­dał, wy­ci­ąga­jąc no­tes i ołó­wek.
– Ip­po­li­to Sa­ra­ci­ne­sca.
– Czyj syn?
– Do­na Gio­van­nie­go Sa­ra­ci­ne­sci, ksi­ęcia Sant’Ila­rio, z Rzy­mu.
– Wiek?
– Dwa­dzie­ścia sie­dem lat.
– Pa­ński za­wód?
– Ksi­ądz.
– Obec­ne miej­sce za­miesz­ka­nia?
– Rzym. Za­trzy­ma­łem się u bra­ta w Ca­mal­do­li.
Ka­pral szyb­ko za­no­to­wał od­po­wie­dzi w ze­szy­cie i wło­żył go do kie­sze­ni, za­pi­na­jąc po­now­nie okry­cie mun­du­ru. Po­tem przez chwi­lę mil­czał.
– Po­dał pan już swo­ją re­la­cję z tej spra­wy – te­raz zwra­cał się do Te­bal­da. – Nie ma po­trze­by jej po­wta­rzać. Ale ta dziew­czy­na – co ona ma do po­wie­dze­nia? – Zwró­cił się do Con­cet­ty.
Z po­wa­gą, ale z błysz­czący­mi ocza­mi, bla­da i pi­ęk­na dziew­czy­na wy­stąpi­ła na­przód i sta­nęła przed Ip­po­li­tem.
– Wczo­raj o za­cho­dzie sło­ńca by­łam przy bra­mie cmen­ta­rza – po­wie­dzia­ła. – Brat te­go czło­wie­ka, miesz­ka­jący w Ca­mal­do­li, za­strze­lił bra­ta te­go oto do­na Te­bal­da, z któ­rym by­łam za­ręczo­na, a on jest po­cho­wa­ny na cmen­ta­rzu. Dla­te­go ka­żde­go dnia cho­dzę do bra­my, aby go od­wie­dzić. Wczo­raj przy­sze­dł don Fran­ce­sco i roz­ma­wiał ze mną. Ten, któ­ry le­ży tam mar­twy, le­d­wie co wczo­raj ze mną roz­ma­wiał. Niech Bóg da je­go du­szy po­kój i od­po­czy­nek. Wte­dy ten ksi­ądz, scho­dząc od stro­ny San­ta Vit­to­ria, wpa­dł na nie­go za­kra­dłszy się od ty­łu, du­sił go za ko­łnierz, i bił po gło­wie, tak że upa­dł ze­mdlo­ny. Ale tam­tędy przy­szli chło­pi, pod­nie­śli go i za­bra­li do na­szej wsi, a ksi­ądz po­sze­dł do Ca­mal­do­li. To wi­dzia­łam i to wam mó­wię. Te­raz dwóch Sa­ra­ci­ne­sców za­bi­ło dwóch Pa­gliu­ców.
Prze­sta­ła mó­wić, a jej po­bla­dłe ręce na­ci­ągnęły chu­s­tę na gło­wę, bo by­ła w ko­ście­le, gdzie gło­wa ko­bie­ty po­win­na być na­kry­ta.
– Czy przy­zna­jesz się do te­go, co mó­wi ta dziew­czy­na? – za­py­tał ka­pral, zwra­ca­jąc się do Ip­po­li­ta.
– To praw­da, że wczo­raj po po­łud­niu po­bi­łem Fran­ce­sca Pa­gliu­cę.
– Czy przy­zna­jesz rów­nież, że za­bi­łeś go dzi­siaj, w tym ko­ście­le, tym no­żem? Don Te­bal­do ze­zna­je, że wi­dział, jak to zro­bi­łeś.
Mło­dy ksi­ądz pod­nió­sł się na ca­łą swo­ją wy­so­ko­ść, a je­go ja­sne spoj­rze­nie przy­ku­ło się do pó­łprzy­mkni­ętych oczu Te­bal­da. Przez kil­ka se­kund do­bre oczy Ip­po­li­ta zmie­rzy­ły się ze złym spoj­rze­niem Te­bal­da.
– Czy ze­zna­łeś, że wi­dzia­łeś, jak za­bi­łem two­je­go bra­ta? – za­py­tał w ko­ńcu Ip­po­li­to.
– Tak, i po­wtó­rzę mo­je ze­zna­nia w od­po­wied­nim cza­sie – od­po­wie­dział Te­bal­do, spo­koj­nie.
Ale pod po­świa­tą czy­stej i wznio­słej nie­win­no­ści Ip­po­li­ta, któ­ra mil­cząco za­da­wa­ła kłam sło­wom Te­bal­da, po­wie­ki te­go dru­gie­go opa­da­ły co­raz bar­dziej, aż spoj­rzał w dół.
– Czy przy­zna­je się pan, że go za­bił? – za­py­tał po­now­nie ka­pral.
– Nie za­bi­łem go.
– W ta­kim ra­zie mu­sisz ko­niecz­nie wie­dzieć, kto to zro­bił, je­śli nie ty – po­wie­dział żo­łnierz. – Ko­ściel­ny mó­wi, że ja­kiś czas te­mu wy­sła­łeś po nie­go chłop­ca. Ten czło­wiek jest mar­twy od nie­daw­na, jak stwier­dzi­li moi lu­dzie. Mu­sia­łeś być w ko­ście­le, kie­dy zo­stał za­bi­ty, i mu­sia­łeś wi­dzieć czło­wie­ka, któ­ry to zro­bił.
Ip­po­li­to nie wi­dział do­ko­na­ne­go czy­nu, ale wi­dział mor­der­cę. Trud­no by­ło­by od­po­wie­dzieć w jed­nej kwe­stii, nie wspo­mi­na­jąc o dru­giej, a przez naj­mniej­sze po­tkni­ęcie mó­głby nie­chcący po­wie­dzieć coś, co mo­gło­by się sko­ńczyć zdra­dze­niem ta­jem­ni­cy wy­ja­wio­nej mu pod­czas spo­wie­dzi. Dla­te­go mil­czał.
– Nic pan nie mó­wi? Upie­ra się pan, że­by nic nie mó­wić? – za­py­tał ka­pral.
– Nie mó­wię nic po­nad to, co już po­wie­dzia­łem. Nie zro­bi­łem te­go.
– A pan – kon­ty­nu­ował żo­łnierz, zwra­ca­jąc się do Te­bal­da – ze­zna, że wi­dział, jak ten czło­wiek to zro­bił?
– Tak. Te przed­mio­ty sa­me przez sie­bie by­ły­by do­wo­dem i bez te­go – do­dał Te­bal­do, wska­zu­jąc na nóż i za­krwa­wio­ną chu­s­tecz­kę, któ­rą je­den z żo­łnie­rzy trzy­mał za je­den róg, aby nie po­bru­dzić so­bie pal­ców. – Te przed­mio­ty, i ręce te­go czło­wie­ka – do­dał. – Co wi­ęcej, je­go brat za­bił mo­je­go dru­gie­go bra­ta, jak wszy­scy wie­dzą, a on sam przy­zna­je, że na­pa­dł Fran­ce­sca le­d­wie wczo­raj wie­czo­rem. Nie mo­że się pan wa­hać przed aresz­to­wa­niem go, ka­pra­lu. Fakt, że on jest rzy­mia­ni­nem, a my Sy­cy­lij­czy­ka­mi, nie jest wy­star­cza­jącą obro­ną, jak sądzę?
Ka­pral ro­zu­miał, że nie ma wy­bo­ru. Był bar­dzo roz­sąd­nym czło­wie­kiem i wi­dział wie­le pod­czas swo­jej słu­żby na Sy­cy­lii, i kie­dy tyl­ko do­cho­dzi­ło do roz­le­wu krwi, był skłon­ny przy­pi­sać zbrod­nię ra­czej Sy­cy­lij­czy­ko­wi, ni­że­li Wło­cho­wi. Po­lu­bił twarz i nie­win­ne oczy Ip­po­li­ta i da­łby wie­le, aby czuć, że ma pra­wo po­zo­sta­wić go na wol­no­ści. Ale mu­siał przy­znać, że do­wo­dy prze­ciw­ko oska­rżo­ne­mu by­ły przy­tła­cza­jąco sil­ne. Na pierw­szy rzut oka przy­pusz­cze­nie, że mło­dy ksi­ądz o wra­żli­wej oso­bo­wo­ści, zna­ko­mi­cie wy­kszta­łco­ny w wy­so­ce cy­wi­li­zo­wa­nym Rzy­mie, mó­głby na­gle, umy­śl­nie i gwa­łtow­nie za­dźgać na śmie­rć ta­kie­go czło­wie­ka, za ja­kie­go ka­ra­bi­nie­rzy uwa­ża­li Fran­ce­sca Pa­gliu­cę, rze­czy­wi­ście, wy­da­wa­ło się zu­pe­łnie ab­sur­dal­ne. Fran­ce­sco był czło­wie­kiem, przed któ­rym wła­dze zo­sta­ły ostrze­żo­ne, ja­ko przed ki­mś, kto mó­głby wy­rządzić Sa­ra­ci­ne­scom krzyw­dę, o ile tyl­ko mia­łby mo­żli­wo­ść. Był to czło­wiek, któ­ry do­ra­stał w dzi­kiej części Sy­cy­lii, prze­si­ąk­ni­ęty bez­praw­ny­mi ide­ami ma­fii, czło­wiek, któ­ry, choć z uro­dze­nia był szlach­ci­cem, był uwa­ża­ny za „maf­feu­so”, a je­go brat z pew­no­ścią utrzy­my­wał przy­ja­zne sto­sun­ki z ba­ni­ta­mi. Nie mo­żna by­ło za­prze­czyć, że ka­ra­bi­nie­rzy i żo­łnie­rze by­li moc­no uprze­dze­ni na ko­rzy­ść Sa­ra­ci­ne­sci i nie­ko­rzy­ść Cor­le­ona.
Jed­no­cze­śnie do­wo­dy by­ły przy­tła­cza­jące, tym bar­dziej, że Ip­po­li­to upar­cie mil­czał i w obro­nie wła­snej nie chciał po­wie­dzieć nic po­za ogól­nym za­prze­cze­niem do sta­wia­nych mu za­rzu­tów. W swo­ich trud­no­ściach ka­pral zwró­cił się o ra­dę do ofi­ce­ra li­nio­we­go, będące­go za­rów­no je­go woj­sko­wym prze­ło­żo­nym, jak i czło­wie­kiem o wy­ższym wy­kszta­łce­niu niż on sam. Po­trze­bo­wał wspar­cia. Po­pro­sił po­rucz­ni­ka, aby po­roz­ma­wiał z nim przez chwi­lę na osob­no­ści, i ra­zem uda­li się do jed­nej z bocz­nych ka­plic.
Ip­po­li­to zło­żył ręce i cho­dził tam i z po­wro­tem przed ka­ra­bi­nie­ra­mi, w głębo­kim i nie­po­ko­jącym za­kło­po­ta­niu. Te­bal­do opa­rł się o fi­lar i przy­glądał mu się z sza­ta­ńską sa­tys­fak­cją. Con­cet­ta po­de­szła i uklękła, twa­rzą zwró­co­ną do ołta­rza, przy fi­la­rze po prze­ciw­nej stro­nie, a gru­by ko­ściel­ny stał nie­ru­cho­mo w tle, ob­ser­wu­jąc wszyst­kich na­raz.
Gdy ka­pral trak­to­wał o spra­wie, po­rucz­nik od cza­su do cza­su po­trząsał gło­wą.
– Ze swej stro­ny – po­wie­dział w ko­ńcu ofi­cer – za­ło­żę się o mój ho­nor żo­łnie­rza, że ksi­ądz go nie za­bił. Ale będzie­cie mu­sie­li go aresz­to­wać, nie ze względu na na­stro­je we wsi, ale po pro­stu dla­te­go, że do­wo­dy wy­da­ją się być tak moc­ne. Jest tu coś, cze­go nie ro­zu­mie­my. Ale żo­łnie­rze nie są po­wo­ła­ni do te­go, że­by ro­zu­mieć. Na­szym obo­wi­ąz­kiem jest za­wsze dzia­łać naj­le­piej, jak po­tra­fi­my, na pod­sta­wie te­go, co wi­dzi­my. Roz­strzy­gni­ęcie ta­kich spraw na­le­ży do or­ga­nów pra­wa. Ra­dzę pa­nu za­brać go do swo­jej kwa­te­ry i to jesz­cze dziś wie­czo­rem. Oczy­wi­sto­ścią jest, że nie będzie sta­wiał opo­ru.
Ka­pral był za­do­wo­lo­ny z udzie­lo­nych wska­zó­wek, choć by­naj­mniej nie cie­szył się ze spo­czy­wa­jące­go na nim obo­wi­ąz­ku, i wró­cił do Ip­po­li­ta.
– To mój obo­wi­ązek, aby pa­na aresz­to­wać – po­wie­dział to­nem, któ­ry wy­ra­żał pe­wien sza­cu­nek i du­żą iry­ta­cję tą sy­tu­acją. Ip­po­li­to za­trzy­mał się w swo­im mar­szu i od­wró­cił, gdy usły­szał za so­bą kro­ki żo­łnie­rza.
– Zro­bi pan to, co uwa­ża za słusz­ne – od­pa­rł spo­koj­nie. – Je­stem go­to­wy.
Ka­pral wy­dał roz­kaz swo­im lu­dziom i po­pro­sił Ip­po­li­ta, aby prze­sze­dł mi­ędzy ni­mi. Po­tem sam otwo­rzył drzwi ko­ścio­ła.
Na ze­wnątrz zgro­ma­dził się tłum lu­dzi, by­ło ich te­raz co naj­mniej trzy ra­zy wi­ęcej niż szło za Te­bal­dem i ka­ra­bi­nie­ra­mi. Wie­lu in­nych spie­szy­ło od bra­my i sły­chać by­ło zmie­sza­ny dźwi­ęk wszyst­kich gło­sów, roz­ma­wia­jących w pe­łnych gnie­wu sło­wach. Ale gdy po­ja­wił się Ip­po­li­to, na chwi­lę za­pa­dła ci­sza. Po­tem, z głębi tłu­mu, roz­le­gł się po­je­dyn­czy okrzyk, gło­śny, wy­so­ki, szy­der­czy i pe­łen nie­na­wi­ści.
– Asa­syn!
Sło­wo to roz­le­gło się, zo­sta­ło na­tych­miast pod­jęte i po­wtó­rzo­ne przez tłum mężczyzn i ko­biet, z ro­dza­jem wez­bra­nej fu­rii, któ­ra po­wo­do­wa­ła, że sy­la­by by­ły ce­dzo­ne tak, jak­by ka­żda z nich by­ła prze­kle­ństwem.
Ip­po­li­to sta­wiał czo­ła lu­dziom do­ść spo­koj­nie, idąc po­mi­ędzy czte­re­ma ka­ra­bi­nie­ra­mi, któ­rzy ma­sze­ro­wa­li po dwóch z ka­żdej je­go stro­ny, a wie­czor­ne świa­tło oświe­tla­ło je­go wy­ra­źne ry­sy i nie­win­ne, od­wa­żne oczy. Po­trze­bo­wał za­rów­no od­wa­gi, jak i nie­win­no­ści, aby prze­jść przez tę pró­bę, bo wie­dział, że gdy­by nie garst­ka żo­łnie­rzy, tłum w swo­jej fu­rii szyb­ko by go ro­ze­rwał na strzępy. Po raz pierw­szy żo­łnie­rze by­li po ich stro­nie prze­ciw­ko znie­na­wi­dzo­nym Wło­chom z kon­ty­nen­tu. Lu­dzie okla­ski­wa­li ich, ich ka­pra­la i ofi­ce­ra pie­cho­ty, gdy prze­cho­dzi­li obok.
Dzie­ci bie­gły przed sie­bie, wo­ła­jąc do lu­dzi, któ­rzy jesz­cze scho­dzi­li z wio­ski.
– Nad­cho­dzi ka­płan Sa­ra­ci­ne­sca! – krzy­cza­ły. – Nad­cho­dzi za­bój­ca!
– Asa­syn! Asa­syn! – Ip­po­li­to usły­szał to sło­wo ty­si­ąc ra­zy w prze­ci­ągu pi­ęciu mi­nut. A nie­któ­rzy z lu­dzi od­zy­wa­li się do żo­łnie­rzy i ka­pra­la.
– Daj go nam, wuj­ku ka­ra­bi­nie­rze! – za­wo­łał przy­gar­bio­ny sto­larz. – Co pra­wo ma z nim wspól­ne­go? Daj­cie go nam! Za­ser­wu­je­my go pół pie­czo­ne­go i pół go­to­wa­ne­go!
Wszy­scy, któ­rzy to usły­sze­li, śmia­li się i szy­dzi­li z Ip­po­li­ta.
– Zo­bacz­cie, krew na je­go rękach! – Krzyk­nęła wiel­ka żo­na sto­la­rza, na­gle do­strze­ga­jąc czer­wo­ne pla­my. – Zo­bacz­cie, oto krew Sy­cy­lii na rękach ksi­ędza!
Z ca­łe­go tłu­mu pod­nió­sł się krzyk, bo sto osób usły­sza­ło wy­so­ki, skrze­czący głos ko­bie­ty, a resz­ta pod­chwy­ci­ła wo­ła­nie, tak że dzie­ci, któ­re szły przed ni­mi, po­bie­gły z po­wro­tem, aby zo­ba­czyć, co się sta­ło. Jed­no z nich by­ło dziec­kiem tej ko­bie­ty. Zła­pa­ła je w swo­je sil­ne ra­mio­na i pod­nio­sła do gó­ry, aby mo­gło zo­ba­czyć, ma­sze­ru­jące­go ksi­ędza.
– Zo­bacz, ta­ka do­bra sy­cy­lij­ska krew! – za­wo­ła­ła do ucha chłop­ca.
– Prze­kle­ństwa na du­sze je­go zma­rłych bli­skich! – krzyk­nęło dziec­ko, na wpół osza­la­łe z pod­nie­ce­nia.
Wszy­scy lu­dzie ru­szy­li ra­zem, bie­gnąc i po­py­cha­jąc się na­wza­jem, aby utrzy­mać ksi­ędza w za­si­ęgu wzro­ku. A dzie­ci gwiz­da­ły i wy­da­wa­ły dzi­kie dźwi­ęki i dziw­ne od­gło­sy, ko­bie­ty krzy­cza­ły, a mężczy­źni prze­kli­na­li go ci­ężki­mi sło­wa­mi.
Z od­sło­ni­ętą gło­wą sze­dł mi­ędzy żo­łnie­rza­mi, pa­trząc da­le­ko przed sie­bie i nie wi­dząc lub nie chcąc wi­dzieć lu­dzi, ani ro­zu­mieć, co mó­wią. Miał tyl­ko jed­ną my­śl – nie zła­mać wia­ry swe­go za­ko­nu ka­pła­ńskie­go przez zdra­dę ta­jem­ni­cy spo­wie­dzi. Cho­ćby wie­dział, że śmie­rć czy­ha tuż przed nim, nie ugi­ąłby się.
Na­gle coś ude­rzy­ło go w ra­mię, po­ru­szył się, a je­go wy­raz twa­rzy ule­gł zmia­nie. Ktoś rzu­cił w nie­go zgni­łą po­ma­ra­ńczą, do­brze wy­ce­lo­wał, a gdy ta roz­bi­ła się o je­go ra­mię, część żó­łte­go so­ku try­snęła na po­li­czek. Na chwi­lę spo­koj­ne spoj­rze­nie znik­nęło z je­go twa­rzy, wy­ra­źne ry­sy uło­ży­ły się su­ro­wo, a oczy bły­snęły ludz­kim gnie­wem z po­wo­du po­ni­że­nia tą znie­wa­gą. Tłum krzy­czał z za­chwy­tu i po­py­chał żo­łnie­rzy na sie­bie na­wza­jem.
– Stać! – za­wo­łał ka­pral ka­ra­bi­nie­rów.
W jed­nej chwi­li w je­go dło­ni zna­la­zł się wiel­ki re­wol­wer woj­sko­wy, a wszy­scy je­go lu­dzie, ob­ser­wu­jąc go, przy­go­to­wa­li ta­kże swo­ją broń.
– Dzia­ła­my w imie­niu pra­wa – po­wie­dział do­no­śnym gło­sem. – Je­śli coś jesz­cze zo­sta­nie w nas rzu­co­ne, roz­pro­szy­my was i po­nie­sie­cie kon­se­kwen­cje.
– Po­ma­ra­ńcza nie zo­sta­ła rzu­co­na w cie­bie – za­wo­ła­ła żo­na sto­la­rza.
– Ostrze­ga­łem was – po­wie­dział ka­pral. – Od­su­nąć się tam! wy­co­fać się! z dro­gi! – I trzy­mał re­wol­wer w ręku, pod­czas gdy lu­dzie roz­bie­gli się na pra­wo i le­wo, ostu­dze­ni wi­do­kiem bro­ni.
Po­tem przez ja­kiś czas by­ło mniej ha­ła­su, choć nikt nie uda­wał, że nad tym wszyst­kim pa­nu­je, ani że jest w sta­nie prze­szko­dzić lu­dziom mó­wić, co im się żyw­nie po­do­ba. Wkrót­ce znów za­częli sączyć jad, a sy­czące sło­wa wy­pe­łni­ły po­wie­trze i prze­szy­ły uszy mło­de­go ka­pła­na.
Ale nic nie po­wie­dział, a je­go twarz znów by­ła zim­na i bla­da, gdy sze­dł da­lej, nie­ustra­szo­ny i nie­win­ny, trzy­ma­jąc w ta­jem­ni­cy praw­dę o to­żsa­mo­ści praw­dzi­we­go mor­der­cy przez wzgląd na ślu­by ko­ściel­ne, a gło­wę wy­so­ko, po­śród obelg i szy­derstw tłu­mu.
By­ła to dłu­ga dro­ga, gdyż mu­sie­li prze­ma­sze­ro­wać przez ca­łe mia­sto, aby do­trzeć do kwa­ter ka­ra­bi­nie­rów, ulo­ko­wa­nych w sta­rym klasz­to­rze po dru­giej stro­nie. Ip­po­li­to prze­sze­dłby ca­ły dzień dro­gi bez bó­lu, gdy­by ta­ka by­ła ko­niecz­no­ść, ale ucie­szył się, gdy drew­nia­ne wro­ta dzie­dzi­ńca gło­śno się za nim za­mknęły, a on był wresz­cie wol­ny od swo­ich wro­gów. Obej­rzał się, a Te­bal­do, Con­cet­ta i ko­ściel­ny, jak rów­nież ca­ła resz­ta, z wy­jąt­kiem ka­ra­bi­nie­rów, znik­nęła. Ofi­cer li­nio­wy po­sze­dł do do­mu, aby na­pi­sać de­pe­szę do swo­je­go pu­łkow­ni­ka, a Ip­po­li­to zo­stał sam z ka­ra­bi­nie­ra­mi.
Tym­cza­sem ma­ły ku­la­wy chło­piec, któ­re­go Ip­po­li­to za­trud­nił i któ­ry od­czu­wał coś w ro­dza­ju pół–wdzi­ęcz­ne­go, pół–ocze­ku­jące­go przy­wi­ąza­nia do uprzej­me­go ksi­ędza, uczy­nił rzecz od­wa­żną, bio­rąc pod uwa­gę je­go ułom­no­ść. Wi­dząc, co się dzie­je w ko­ście­le i sły­sząc, co mó­wią wszy­scy lu­dzie, wy­mknął się po ci­chu i ku­le­jąc, udał się do Ca­mal­do­li, aby ostrzec Or­si­na Sa­ra­ci­ne­scę. Dłu­go mu to za­jęło, bo był bar­dzo ku­la­wy, jed­ną no­gę miał wy­krzy­wio­ną od ko­la­na, po­za tym po­sia­dał na­tu­ral­ną de­for­ma­cję bio­dra. W ko­ńcu do­ta­rł jed­nak do bra­my, a Or­si­no wła­śnie wró­cił z prze­ja­żdżki i stał tam z ka­ra­bi­nem za­wie­szo­nym za ple­ca­mi, kie­dy do­strze­gł ma­łe­go chłop­ca.
Or­si­no po­cząt­ko­wo nie mó­gł zro­zu­mieć, a gdy częścio­wo zro­zu­miał, nie mó­gł uwie­rzyć w tę hi­sto­rię. Re­la­cja chłop­ca by­ła jed­nak szcze­gó­ło­wa i nie mo­gła być zmy­ślo­na. Kie­dy był już pe­wien, że je­go brat zo­stał oska­rżo­ny o za­bój­stwo Fran­ce­sca, twarz Or­si­na po­ciem­nia­ła, we­zwał po swo­je­go ko­nia i szyb­ko na nie­go wsia­dł. Ma­ły ku­la­wy chło­piec spoj­rzał na nie­go z tęsk­no­tą, za­czy­na­jąc ku­leć, a Or­si­no po­chy­lił się w sio­dle, pod­nió­sł go jed­ną ręką za ubra­nie i po­sa­dził przed so­bą, choć był tyl­ko ma­łym brud­nym chłop­cem. Po­tem ru­szył ga­lo­pem w gó­rę wzgó­rza. Ale chło­piec bła­gał, że­by go po­sta­wić na zie­mi przy cmen­ta­rzu, bo wie­dział, że mat­ka go za­bi­je, je­śli się do­wie, że ostrze­gł Or­si­na.
Tłum wci­ąż jesz­cze za­le­gał uli­ce, gdy Or­si­no na swym wiel­kim ko­niu, z ka­ra­bi­nem przy ple­cach i ka­bu­ra­mi przy sio­dle, z twa­rzą su­ro­wą i po­wa­żną, su­nął bru­ko­wą dro­gą jak bły­ska­wi­ca. Do­brze się sta­ło, że aku­rat nie spo­tkał Te­bal­da Pa­gliu­ci. Czym in­nym by­ło rzu­ce­nie po­ma­ra­ńczą w nie­uzbro­jo­ne­go ksi­ędza i wy­krzy­ki­wa­nie prze­kle­ństw w je­go stro­nę, a czym in­nym sta­ni­ęcie na dro­dze Or­si­na Sa­ra­ci­ne­sci, któ­ry miał do dys­po­zy­cji pra­wie trzy­dzie­ści strza­łów, do­sia­dał sil­ne­go ko­nia i był w złym hu­mo­rze. Lu­dzie od­su­wa­li się na bok w mil­cze­niu i spo­gląda­li za znie­na­wi­dzo­nym rzy­mia­ni­nem, gdy ga­lo­po­wał w kie­run­ku kwa­ter ka­ra­bi­nie­rów.
Miast pu­kać, kop­nął w bra­mę ci­ężkim bu­tem, nie zsia­da­jąc z ko­nia. War­tow­nik dy­żu­ru­jący we­wnątrz za­py­tał, kim jest, bo był roz­kaz, aby bra­ma by­ła za­mkni­ęta z po­wo­du tłu­mu.
– Sa­ra­ci­ne­sca! – od­po­wie­dział Or­si­no.
Bra­ma się uchy­li­ła, a on wje­chał, po­pro­sił o przy­wo­ła­nie ka­pra­la, zsia­dł, rzu­cił uzdę żo­łnie­rzo­wi i wsze­dł do bu­dyn­ku. Na ko­ry­ta­rzu na­po­tkał ka­pra­la.
– Co to ma zna­czyć? – za­py­tał Or­si­no. – Czy to praw­da, że aresz­to­wa­łeś mo­je­go bra­ta?
– By­łem do te­go zmu­szo­ny – od­po­wie­dział ka­pral, do­ść spo­koj­nie. – Skon­sul­to­wa­łem się z po­rucz­ni­kiem i on rów­nież to do­ra­dził. Przy­kro mi, ale wła­śnie ta­ki był mój obo­wi­ązek.
– Uwol­nij go na­tych­miast – po­wie­dział Or­si­no au­to­ry­tar­nym to­nem gło­su, nie­zno­szącym sprze­ci­wu.
Ka­pral po­trząsnął gło­wą.
– Nie mo­gę te­go zro­bić – od­pa­rł. – Mo­że się pan z nim zo­ba­czyć, ale on jest te­raz wi­ęźniem.
– Sam naj­le­piej wiesz, na co się po­ry­wasz. Wiesz, co ro­bisz. Na­tych­miast za­te­le­gra­fu­ję do Mi­ni­ster­stwa w Rzy­mie.
– Mi­ni­ster­stwo nie na­ka­że uwol­nie­nia do­na Ip­po­li­ta – od­po­wie­dział ka­pral z prze­ko­na­niem.
Or­si­no wpa­try­wał się w nie­go i za­śmiał do­ść szorst­ko.
– Osza­la­łeś – od­po­wie­dział. – Stra­cisz za to swo­je bel­ki, o ile nie sta­nie się nic gor­sze­go. Ra­dzę, abyś na­tych­miast wy­pu­ścił mo­je­go bra­ta.
– Do­nie Or­si­no – po­wie­dział ka­pral z po­wa­gą – je­stem sta­rym żo­łnie­rzem. Zo­sta­łem spe­cjal­nie po­in­stru­owa­ny, aby chro­nić pa­na i pa­ńskie in­te­re­sy tu­taj. Jed­nak, wy­ko­nu­jąc swój obo­wi­ązek, by­łem ab­so­lut­nie zmu­szo­ny aresz­to­wać pa­ńskie­go bra­ta, wie­leb­ne­go do­na Ip­po­li­ta, za za­bi­cie do­na Fran­ce­sca Pa­gliu­ci, w ko­ście­le San­ta Vit­to­ria, dziś po po­łud­niu. Do­wo­dy by­ły ta­kie, że ry­zy­ko­wa­łbym de­gra­da­cję i ka­rę, gdy­bym od­mó­wił aresz­to­wa­nia go. Nie mnie roz­strzy­gać o je­go ewen­tu­al­nej wi­nie, któ­ra mnie oso­bi­ście wy­da­je się nie­mo­żli­wo­ścią. Mo­głem je­dy­nie po­stąpić tak, jak pod­ofi­cer ka­ra­bi­nie­rów jest zo­bo­wi­ąza­ny po­stąpić, zgod­nie z usta­le­nia­mi na­szych ogól­nych roz­ka­zów. Mó­wię to pa­nu oso­bi­ście, ale od­po­wia­dam za ten czyn przed mo­imi prze­ło­żo­ny­mi, a oni nie­często prze­ocza­ją błędy. Je­śli pój­dzie pan ze mną do mo­je­go pry­wat­ne­go po­ko­ju, opo­wiem pa­nu wszyst­kie szcze­gó­ły tej spra­wy, po­ka­żę nóż i za­krwa­wio­ną chu­s­tecz­kę, któ­re zna­le­źli­śmy w kie­sze­ni Do­na Ip­po­li­ta. Ja i moi lu­dzie zro­bi­my wszyst­ko, co w na­szej mo­cy, aby pa­nu słu­żyć, tak jak nam przy­ka­za­no, ale uwol­nie­nie do­na Ip­po­li­ta bez dal­sze­go po­stępo­wa­nia jest ab­so­lut­nie wy­klu­czo­ne.
Wy­raz twa­rzy Or­si­na zmie­niał się w mia­rę te­go, jak mężczy­zna mó­wił, po­nie­waż wi­dział, że jest to ho­no­ro­wy żo­łnierz z ogrom­ną ilo­ścią zdro­we­go roz­sąd­ku. Wsze­dł za nim do ma­łe­go po­ko­iku, któ­ry był sa­lo­nem klasz­to­ru, i usia­dł obok pro­ste­go sto­łu, na któ­rym le­ża­ło kil­ka dzien­ni­ków i stos du­żych ar­ku­szy z na­dru­ko­wa­ny­mi na­głów­ka­mi, pod któ­ry­mi wi­docz­ne by­ły ko­lum­ny w po­ło­wie wy­pe­łnio­ne sta­ran­nym pi­smem. Ma­ła lamp­ka z zie­lo­nym klo­szem by­ła już za­pa­lo­na.
Or­si­no usia­dł i cier­pli­wie wy­słu­chał wszyst­kie­go, co ka­pral miał do po­wie­dze­nia. Gdy ten sko­ńczył, ża­den zdro­wy na umy­śle czło­wiek nie mia­łby cie­nia wąt­pli­wo­ści, że do­brze spe­łnił swój obo­wi­ązek.
Był jesz­cze fakt kłót­ni z po­przed­nie­go dnia. Nie mia­ło zna­cze­nia, że Or­si­no znał praw­dzi­wą przy­czy­nę bój­ki na dro­dze i że ka­pral jej nie znał, do­pó­ki Or­si­no mu o tym po­wie­dział. Fakt za­stp­spwa­moa prze­mo­cy po­zo­stał fak­tem. Ist­niał wy­jąt­ko­wo ci­ągły ła­ńcuch po­szlak uzy­ska­nych w ko­ście­le. A do te­go do­cho­dzi­ło upar­te mil­cze­nie Ip­po­li­ta.
– Ro­zu­miem – po­wie­dział Or­si­no, po­wa­żnie. – Pro­szę o wy­ba­cze­nie. Po­stąpi­łeś słusz­nie. Je­stem prze­ko­na­ny, że Fran­ce­sco Pa­gliu­ca zo­stał za­bi­ty przez swo­je­go bra­ta Te­bal­da.
– Przez wła­sne­go bra­ta? – wy­krzyk­nął ka­ra­bi­nier z nie­do­wie­rza­niem.
– Tak wła­śnie sądzę, ale nie mam żad­nych do­wo­dów. Chcia­łbym zo­ba­czyć do­na Ip­po­li­ta, je­śli mo­żna.
– Cie­szę się, że mnie pan ro­zu­mie – po­wie­dział ka­pral, przy­zwy­cza­jo­ny do te­go, że źle się go oce­nia.
Pod­pro­wa­dził Sa­ra­ci­ne­scę do drzwi w ko­ry­ta­rzu i otwo­rzył je. Nie by­ły za­mkni­ęte, wi­ęc po pro­stu opu­ścił za­trzask, wpu­ściw­szy Or­si­na.
Po­kój był du­ży, wy­cho­dził na ob­szer­ny dzie­dzi­niec, ale oba okna by­ły moc­no za­kra­to­wa­ne, jak zresz­tą wszyst­kie na ni­ższym pi­ętrze sta­re­go klasz­to­ru. Po jed­nej stro­nie, pod ścia­ną, sta­ło ni­skie łó­żko na ko­złach, przy­kry­te jed­nym z brązo­wych żo­łnier­skich ko­ców. Stał tam sto­lik po­ma­lo­wa­ny na zie­lo­no, że­la­zna umy­wal­ka i pa­rę krze­seł z sie­dzi­ska­mi z si­to­wia. Na sto­le sta­ła ma­ła lamp­ka, z do­kład­nie ta­kim klo­szem, ja­ki miał ka­pral, a obok niej du­ży dzban wi­na i ci­ężki szkla­ny pu­char, do któ­re­go jesz­cze nic nie na­la­no. Ka­pral sam przy­nió­sł wi­no, przy­pusz­cza­jąc, że Ip­po­li­to będzie go po­trze­bo­wał. Był to żo­łnier­ski spo­sób na po­cie­sze­nie i orze­źwie­nie.
Ip­po­li­to sie­dział po dru­giej stro­nie sto­łu i po­de­rwał się na no­gi, gdy tyl­ko wsze­dł Or­si­no. Uśmiech­nął się ra­czej smut­no, wie­dział bo­wiem, że zna­la­zł się w bar­dzo strasz­nej i nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji. Z te­go, co ro­zu­miał, mó­gł zo­stać ska­za­ny za zbrod­nię Te­bal­da, bo nic nie mo­gło go skło­nić do zła­ma­nia przy­si­ęgi i zdra­dze­nia ta­jem­ni­cy spo­wie­dzi.
Or­si­no chwy­cił je­go wy­ci­ągni­ętą rękę.
– Wie­dzia­łem, że przyj­dziesz – po­wie­dział Ip­po­li­to, z ra­do­sną in­to­na­cją w gło­sie. – Kto cię we­zwał? Wszy­scy nas tu nie­na­wi­dzą. Trze­ba by­ło sły­szeć, jak prze­kli­na­li mnie i nas wszyst­kich na uli­cy. Ktoś rzu­cił we mnie zgni­łą po­ma­ra­ńczą i ude­rzył w ra­mię, ale ka­ra­bi­nie­rzy utrzy­ma­li ich po­tem w po­rząd­ku.
Or­si­no mruk­nął coś pod no­sem i pa­trzył w oczy bra­ta. Wresz­cie ode­zwał się i za­dał jed­no py­ta­nie, ci­cho, su­ge­styw­nie, jak­by tyl­ko po­ło­wicz­nie ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi:
– Te­bal­do go za­bił, czy nie?
Po­wie­ki Ip­po­li­ta za­drża­ły z za­sko­cze­nia tak na­głym py­ta­niem. Je­go du­sza brzy­dzi­ła się kłam­stwem, a naj­bar­dziej ta­kim, któ­re gło­si­ło­by nie­win­no­ść ta­kie­go czło­wie­ka. A jed­nak po­wie­dze­nie praw­dy ozna­cza­ło­by zdra­dę ta­jem­ni­cy spo­wie­dzi i zła­ma­nie uro­czy­stej przy­si­ęgi, któ­rą ja­ko ka­płan zło­żył przed Bo­giem. Mil­cze­nie, być mo­że, by­ło rów­no­znacz­ne z rzu­ce­niem cie­nia po­dej­rze­nia na mor­der­cę.
Ale on mil­czał, bo nic in­ne­go nie mó­gł zro­bić.
ROZ­DZIAŁ XXIX
I