CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tom I [1898] - Francis Marion Crawford - ebook + audiobook

CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tom I [1898] ebook i audiobook

Francis Marion Crawford

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To cudowne, jaki naturalny urok ma morderstwo i nagła śmierć w tak romantycznym kraju jak ten. Czyny, które gdzie indziej byłyby po prostu brutalne i obrzydliwe, stają się dramatyczne i tajemnicze, ponieważ to są Włochy...

F. Marion Crawford, "For the Blood is the Life" 


Książka, którą oddajemy do rąk naszych Czytelników powstała dwadzieścia lat przed narodzinami autora "Ojca Chrzestnego". Dwadzieścia lat przed tym, jak Mario Puzo przyszedł na świat, amerykański autor o włoskich korzeniach napisał ksiażkę: "CORLEONE: Opowieść o Sycylii", przedstawiającą konflikt między sycylijskim rodem Corleone, powiązanym z mafią, a rzymskim rodem Saracinesca. 

Jest to w swej istocie powieść,  która przedstawia prawdziwego ducha i esencję tego, czym w swoim głębokm znaczeniu była sycylijska mafia. Znajdujemy w niej wszystko, czego można spodziewać się po powieści, której powiązanie z prozą Maria Puza, słynnym "Ojcem Chrzestnym" jest czymś więcej, niż jedynie zbiegiem okoliczności.

Powiązania między tymi dziełami, jak wskazuje profesor Taeko Kitahara z Wydziału Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, Uniwersytetu Toyo z Tokio, w swojej analizie porównawczej obu tytułów, są tak znaczące, że dalece wykraczają poza prawdopodobieństwo przypadku...


"Choć fabuły obu sag rodzinnych różnią się od siebie, ich struktury narracyjne, jeśli obserwować z punktu widzenia zdarzeń w każdej z historii, wydają się podobne. (...) Jak widać, mimo pewnych zmian, z obu powieści wyłaniają się wspólne motywy wiktymizacji rodziny i bratobójstwa. Wreszcie, w ostatniej części, obaj autorzy zajmują się oczyszczeniem mafii. Podczas gdy w Corleone mafię niszczy wojsko, w Ojcu Chrzestnym Michael zleca zabójstwa zdrajców i głów rywalizujących rodzin. 

Obie historie przywracają porządek narracyjny poprzez wytępienie „złej” mafii. Powyższe podobieństwo sugeruje, że Crawford stworzył strukturę opowieści mafijnych, którą następnie Puzo zdaje się naśladować..."

prof. Taeko Kitahara,  Wydział Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, "Dziedzictwo F. Mariona Crawforda: Corleone i Ojciec Chrzestny", Uniwersytet Toyo, Tokio, Japonia.

A co nas czeka? Sycylia, Rzym, mafia, konie, karabiny, miłość, opera, mezalians, zazdrość, zemsta, szaleństwo i sceny tak zaskakujący obrót spraw, że momentami Ojciec Chrzestny wypada przy Corleone blado jak Pinokio. Słowem jest tu wszystko, czego potrzeba, aby poczuć się tak, jakbyśmy istotnie czytali prolog do "Ojca Chrzestnego". 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 59 min

Lektor: ElevenLabs

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




F. MA­RION CRAW­FORD
COR­LE­ONE: Opo­wie­ść o Sy­cy­lii
Tom I
Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Cor­le­one: A Ta­le of Si­ci­ly
Au­tor: Fran­cis Ma­rion Craw­ford
Da­ta ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia: 1898
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
Prze­kład i re­dak­cja: Da­mian Tar­kow­ski, Ad­rian­na Kraw­czyk
© Pol­skie Wy­daw­nic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
ISBN: 978-83-65185-39-6
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Nasz ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki
i audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in.
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów w języ­ku pol­skim
oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw
au­tor­skich do na­grań au­dio lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
SPIS TRE­ŚCI:
ROZ­DZIAŁ I
ROZ­DZIAŁ II
ROZ­DZIAŁ III
ROZ­DZIAŁ IV
ROZ­DZIAŁ V
ROZ­DZIAŁ VI
ROZ­DZIAŁ VII
ROZ­DZIAŁ VIII
ROZ­DZIAŁ IX
ROZ­DZIAŁ X
ROZ­DZIAŁ XI
ROZ­DZIAŁ I
Jeśli ni­g­dy nie za­mie­rzasz się oże­nić, rów­nie do­brze mo­żesz zo­stać ksi­ędzem – po­wie­dział ze śmie­chem Ip­po­li­to Sa­ra­ci­ne­sca do swo­je­go star­sze­go bra­ta, Or­si­na.
– Dla­cze­go? – za­py­tał Or­si­no, bez uśmie­chu. – Rów­nie roz­sąd­nie by­ło­by po­wie­dzieć, że czło­wiek, któ­ry ni­g­dy nie wi­dział ja­kie­jś szcze­gól­nej rze­czy, o któ­rej wie­le sły­szał, po­wi­nien dać so­bie za nią wy­łu­pić oczy.
Mło­dy ksi­ądz znów się ro­ze­śmiał, pod­nió­sł cy­ga­ro, któ­re po­ło­żył na brze­gu for­te­pia­nu, roz­pa­lił je, aż za­częło się ża­rzyć, a po­tem za­grał dwa lub trzy akor­dy mo­du­la­cji. Na in­stru­men­cie na sto­ja­ku sta­ła kart­ka pa­pie­ru, na któ­rej na kil­ku pi­ęcio­li­niach z grub­sza za­pi­sa­no ołów­kiem nu­ty.
Or­si­no wy­ci­ągnął swo­je dłu­gie no­gi przed sie­bie, od­chy­lił się w ni­skim fo­te­lu i za­czął wpa­try­wać w sta­re, zło­co­ne ro­ze­ty w kwa­dra­to­wych zdo­bie­niach rze­źbio­ne­go su­fi­tu. Był czło­wie­kiem nie­za­do­wo­lo­nym z ży­cia i wie­dział o tym, co czy­ni­ło je­go nie­za­do­wo­le­nie przed­mio­tem wy­rzu­tów su­mie­nia, zwłasz­cza, że by­ło dla nie­go ca­łkiem ja­sne, że przy­czy­na spo­czy­wa w nim sa­mym.
Na po­cząt­ku ży­cia, gdy tyl­ko osi­ągnął pe­łno­let­no­ść, po­pe­łnił dwa wiel­kie błędy, i cho­ciaż ża­den z nich nie spo­wo­do­wał po­wa­żnych kon­se­kwen­cji ma­te­rial­nych, wpły­nęły one na je­go na­tu­ral­nie me­lan­cho­lij­ne uspo­so­bie­nie i ujaw­ni­ły je­go wro­dzo­ną twar­do­ść cha­rak­te­ru. W cza­sie wiel­kich spe­ku­la­cji bu­dow­la­nych w Rzy­mie, kil­ka lat wcze­śniej, nie­roz­sąd­nie zwi­ązał swój los ze sta­rym wro­giem swe­go oj­ca, Ugiem del Fe­ri­ce, i w ko­ńcu zna­la­zł się ca­łko­wi­cie w je­go mo­cy, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie był je­go dłu­żni­kiem. W tym sa­mym cza­sie bar­dzo za­ko­chał się w mło­dej wdo­wie, któ­ra szcze­rze go po­ko­cha­ła, ale z wie­lu po­wo­dów wie­rząc, że je­śli wyj­dzie za nie­go za mąż, wy­rządzi mu nie­po­we­to­wa­ną krzyw­dę, po­świ­ęci­ła się i wy­szła za del Fe­ri­ce­go, od­da­jąc się ban­kie­ro­wi w za­mian za uwol­nie­nie Or­si­na ze zo­bo­wi­ązań, o czym ten ostat­ni nie miał po­jęcia. Kie­dy by­ło już po wszyst­kim, Or­si­no będąc w wie­ku, w któ­rym wi­ęk­szo­ść mło­dych lu­dzi jest nie­wie­le wi­ęcej niż nie­do­świad­czo­ny­mi chłop­ca­mi, był już za­wie­dzio­nym ży­ciem mężczy­zną, a po­wa­żne uspo­so­bie­nie, któ­re odzie­dzi­czył po mat­ce, unie­mo­żli­wi­ło mu zrzu­ce­nie z sie­bie jarz­ma prze­żyć i od­zy­ska­nie mło­do­ści, któ­rą, na do­brą spra­wę, wci­ąż mó­głby się cie­szyć.
Od te­go cza­su, choć ko­bie­ty go po­ci­ąga­ły, to ni­g­dy go nie ocza­ro­wa­ły, a te, na któ­re zwra­cał uwa­gę, w wi­ęk­szo­ści nie nada­wa­ły się do ma­łże­ństwa. Po­dob­nie by­ło z kil­ko­ma te­ma­ta­mi, któ­ry­mi od cza­su do cza­su się za­in­te­re­so­wał, ale któ­re nie by­ły w żad­nym stop­niu opła­cal­ne. Nie­dba­le wy­dał spo­ro pie­ni­ędzy, po­nie­waż miał hoj­ne­go oj­ca, ale je­go ra­czej gorz­kie do­świad­cze­nia z cza­su, kie­dy pró­bo­wał zaj­mo­wać się in­te­re­sa­mi, uczy­ni­ły go chłod­nym i trze­źwo my­ślącym, dzi­ęki cze­mu ni­g­dy nie zro­bił ni­cze­go, co mo­gło­by go zruj­no­wać. Go­rący tem­pe­ra­ment, któ­ry odzie­dzi­czył po oj­cu i dziad­ku, te­raz rzad­ko, je­śli w ogó­le, da­wał o so­bie znać i wy­da­wa­ło się, że nic nie jest w sta­nie prze­bić się przez spo­koj­ną obo­jęt­no­ść, któ­ra sta­ła się je­go dru­gą na­tu­rą. W ostat­nich la­tach wie­le pod­ró­żo­wał, a kie­dy sta­rał się na­wi­ązy­wać kon­tak­ty, je­go roz­mo­wy z lu­dźmi nie by­ły nie­cie­ka­we, choć na­wyk ana­li­zo­wa­nia obu stron ka­żde­go za­gad­nie­nia spra­wiał, że sta­wa­ły się zim­ne i po­zba­wio­ne en­tu­zja­zmu. Być mo­że obie­cu­jącym był znak, że na ogół miał wy­ro­bio­ne zda­nie, co do te­go, któ­ry z dwóch prze­ciw­nych po­glądów pre­fe­ru­je, jed­nak nie za­da­wał so­bie tru­du, by prze­ko­nać in­nych, że ma ra­cję.
We wła­snej ro­dzi­nie naj­bar­dziej lu­bił to­wa­rzy­stwo Ip­po­li­ta. Ten ostat­ni był od nie­go młod­szy o ja­kieś dwa la­ta i pod ka­żdym nie­mal względem bar­dzo się od nie­go ró­żnił. Or­si­no był wy­so­ki, sil­nie zbu­do­wa­ny, o nie­zwy­kle ciem­nej kar­na­cji; Ip­po­li­to zaś był śred­nie­go wzro­stu, de­li­kat­nej po­stu­ry i w po­rów­na­niu z nim po­sia­dał nie­ma­lże ja­sną ce­rę. Or­si­no miał chu­de, brązo­we dło­nie, so­lid­nie przy­spo­jo­ne u na­sa­dy i sze­ro­kie na knyk­ciach; dło­nie Ip­po­li­ta by­ły smu­kłe i bia­łe, ra­czej ner­wo­we, z nie­bie­ski­mi ży­łka­mi na prze­gu­bach, czub­ki pal­ców spi­cza­ste, kciuk nie­zwy­kle de­li­kat­ny i dłu­gi, pa­znok­cie na­tu­ral­nie wy­po­le­ro­wa­ne. Twarz star­sze­go bra­ta, z jej du­ży­mi i ener­gicz­ny­mi li­nia­mi, z jej po­wa­żnym, obo­jęt­nym wy­ra­zem i ciem­no­oliw­ko­wym od­cie­niem, w ka­żdym punk­cie kon­tra­sto­wa­ła z ry­sa­mi mło­de­go ksi­ędza, mi­ęk­ki­mi w za­ry­sie, wy­mo­de­lo­wa­ny­mi ra­czej w wo­sku niż wy­cio­sa­ny­mi w brązie, bla­dy­mi i tro­chę prze­zro­czy­sty­mi, a nie śnia­dy­mi – ko­bie­cy­mi, być mo­że, w naj­lep­szym zna­cze­niu te­go sło­wa, ja­kie mo­żna od­nie­ść do mężczy­zny. Ip­po­li­to miał ja­sne, mi­ęk­kie brązo­we oczy, któ­re tak często ma­ją lu­dzie bar­dzo uta­len­to­wa­ni, zwłasz­cza mu­zy­cy i ma­la­rze o wi­ęk­szym ta­len­cie niż si­le fi­zycz­nej. Ale na de­li­kat­nych, rów­nych i ra­czej bla­dych ustach wid­nia­ło nie­wąt­pli­we pi­ęt­no asce­tycz­ne­go tem­pe­ra­men­tu, wraz z rów­nie pew­ną ozna­ką dow­cip­ne­go hu­mo­ru, któ­ry mo­że być ostry, ale pre­fe­ru­je ła­god­no­ść. Ip­po­li­to po­dob­no przy­po­mi­nał mat­kę swo­jej mat­ki i ró­żnił się znacz­nie za­rów­no w wy­glądzie jak i spo­so­bie by­cia od resz­ty licz­nej ro­dzi­ny, do któ­rej na­le­żał.
Był ksi­ędzem ra­czej z po­wo­ła­nia ni­że­li z wy­bo­ru. Gdy­by roz­my­śl­nie wy­brał za­wód od­po­wia­da­jący je­go ta­len­tom, z pew­no­ścią ca­łko­wi­cie po­świ­ęci­łby się mu­zy­ce, choć za­pew­ne ni­g­dy nie za­sły­nąłby ja­ko kom­po­zy­tor, bra­ko­wa­ło mu bo­wiem tej kon­se­kwent­nej si­ły twór­czej, któ­rą wy­do­by­wa się wiel­kie kon­cep­cje, choć po­sia­dał wy­ra­fi­no­wa­ne wy­czu­cie sma­ku i umie­jęt­no­ści, któ­re po­tra­fią z lek­ko­ścią, mi­ło­ścią i mądro­ścią nadać drob­nym szcze­gó­łom sze­ro­kie pi­ęk­no do­brze za­pla­no­wa­nej ca­ło­ści. Ale z po­wo­ła­nia był ksi­ędzem, a si­ła prze­ko­nań je­go su­mie­nia nie po­zo­sta­wia­ła da­rom je­go ar­ty­stycz­nej in­te­li­gen­cji żad­nej mo­żli­wo­ści wy­bo­ru. Ca­łą du­szą na­le­żał do ko­ścio­ła, mu­zy­kiem na­to­miast był ca­łym swo­im ser­cem.
Mi­ędzy bra­ćmi ist­niał ten ro­dzaj bli­skiej przy­ja­źni, któ­ra cza­sem zda­rza się mi­ędzy oso­ba­mi zbyt moc­no ró­żni­ący­mi się od sie­bie, by się wza­jem­nie ro­zu­mieć, ale któ­rych brak zro­zu­mie­nia jest sta­łym bo­dźcem po­bu­dza­jącym wza­jem­ne za­in­te­re­so­wa­nie obu stron. Po­śród du­że­go i spo­koj­ne­go pa­triar­chal­ne­go ukła­du, w któ­rym ży­li i w któ­rym ka­żdy czło­nek ro­dzi­ny wił dla sie­bie eg­zy­sten­cję, ma­jącą w so­bie pew­ną sto­no­wa­ną in­dy­wi­du­al­no­ść, Or­si­no i Ip­po­li­to by­li ze so­bą szcze­gól­nie zwi­ąza­ni, a ksi­ędza, je­że­li tyl­ko aku­rat był w do­mu, za­zwy­czaj mo­żna by­ło zna­le­źć w sa­lo­nie star­sze­go bra­ta, w któ­rym prze­cho­wy­wał wie­le swo­ich rze­czy.
Był to du­ży po­kój, ze sta­rym rze­źbio­nym i zło­co­nym su­fi­tem, trze­ma wy­so­ki­mi okna­mi, z któ­rych świa­tło pa­da­ło na podło­gę, dwoj­giem drzwi, mar­mu­ro­wym ko­min­kiem, gru­bym sta­rym dy­wa­nem i mnó­stwem me­bli o wie­lu sta­rych i no­wych wzo­rach, wsta­wio­nych tam bez względu na nic in­ne­go po­za ich uży­tecz­no­ścią, gdyż Or­si­no nie cier­piał na nad­miar wy­twor­nych ar­ty­stycz­nych gu­stów, nie miał też prze­sad­ne­go uzna­nia dla bez­u­ży­tecz­nych przed­mio­tów. Krót­ki for­te­pian Ip­po­li­ta zaj­mo­wał za­szczyt­ne miej­sce przy środ­ko­wym oknie, a nie­da­le­ko od nie­go stał głębo­ki fo­tel Or­si­na, obok któ­re­go znaj­do­wał się ni­ski sto­lik za­pe­łnio­ny ksi­ążka­mi i re­cen­zja­mi. Or­si­no Sa­ra­ci­ne­sca, jak wi­ęk­szo­ść nie­za­do­wo­lo­nych i za­wie­dzio­nych lu­dzi, któ­rzy nie ma­ją w ży­ciu żad­ne­go praw­dzi­we­go ce­lu, du­żo czy­tał i łak­nął pa­sjo­no­wa­nia się fik­cją, po­nie­waż nie znaj­do­wał w so­bie za­in­te­re­so­wa­nia rze­czy­wi­sto­ścią. Ip­po­li­to, prze­ciw­nie, czy­tał ma­ło, a my­ślał du­żo.
Po tym, jak Or­si­no od­po­wie­dział na je­go uwa­gę o ma­łże­ństwie, ksi­ądz przez ja­kiś czas za­jął się swo­ją mu­zy­ką, pod­czas gdy je­go brat w mil­cze­niu wpa­try­wał się w su­fit, słu­cha­jąc mo­du­la­cji i frag­men­tów nie­śmia­łej me­lo­dii i eks­pe­ry­men­tal­nej har­mo­nii, nie ro­zu­mie­jąc w naj­mniej­szym stop­niu, co ten młod­szy czło­wiek pró­bu­je w ten spo­sób wy­ra­zić. Z ja­kie­goś bli­żej nie­zna­ne­go po­wo­du lu­bił ka­żdy dźwi­ęk mu­zy­ki, po­dob­nie jak wi­ęk­szo­ść Wło­chów, i wie­dział z do­świad­cze­nia, że je­śli po­zo­sta­wi Ip­po­li­ta na ja­kiś czas w spo­ko­ju, wkrót­ce po­wsta­nie coś przy­jem­ne­go do słu­cha­nia. Ale Ip­po­li­to za­trzy­mał się na­gle i ob­ró­cił o pół ob­ro­tu na sto­łku for­te­pia­no­wym, jed­nym szyb­kim, ty­po­wym dla nie­go ru­chem. Po­chy­lił się do przo­du w stro­nę Or­si­na, stu­ka­jąc lek­ko ko­ńca­mi pal­ców o sie­bie, gdy nad­garst­ki opa­rł na ko­la­nach.
– Czy ab­sur­dem jest przy­pusz­czać, że w ca­łym Rzy­mie, lub w ca­łej Eu­ro­pie, nie ma ni­ko­go, ko­go chcia­łbyś po­ślu­bić?
– Ca­łko­wi­tym ab­sur­dem, jak sądzę – od­po­wie­dział Or­si­no, nie pa­trząc na bra­ta.
– Wi­ęc tak na­praw­dę nie roz­gląda­łeś się za żo­ną. To jest ja­sne.
– Ca­łko­wi­cie ja­sne. Nie spie­ram się o to. Dla­cze­go mia­ła­bym się spie­rać? Mam jesz­cze mnó­stwo cza­su, a po­za tym, nie ma żad­ne­go po­wo­du na świe­cie, dla któ­re­go mia­łbym w ogó­le się że­nić, bar­dziej niż ty po­wi­nie­neś to zro­bić. Są jesz­cze na­si dwaj młod­si bra­cia. Niech bio­rą so­bie żo­ny i przedłu­ża­ją ród.
– Wi­ęk­szo­ść lu­dzi uwa­ża, że ma­łże­ństwo to śro­dek do osi­ągni­ęcia szczęścia – za­uwa­żył Ip­po­li­to.
– Wi­ęk­szo­ść lu­dzi to im­be­cy­le – od­pa­rł po­nu­ro Or­si­no.
Ip­po­li­to ro­ze­śmiał się, ob­ser­wu­jąc wy­raz twa­rzy bra­ta, ale już nic nie od­po­wie­dział.
– Z re­gu­ły – kon­ty­nu­ował Or­si­no – wy­po­wia­da­nie słów wi­ąże się z kwe­stią po­zy­cji, a nie in­te­li­gen­cji. Im ni­żsi w hie­rar­chii są mężczy­źni i ko­bie­ty, tym wi­ęcej mó­wią, im wy­ższą zaj­mu­ją po­zy­cję, tym bar­dziej mil­czą, w dzie­wi­ęciu przy­pad­kach na dzie­si­ęć. Oczy­wi­ście zda­rza­ją się wy­jąt­ki, ale ge­ne­ral­nie mo­żna na pierw­szy rzut oka stwier­dzić, czy da­na oso­ba jest wiel­kim ga­du­łą. Po­ten­cja­łu mó­zgu z pew­no­ścią nie da się zmie­rzyć w cen­ty­me­trach. Dla­te­go roz­mo­wa nie ma nic wspól­ne­go z mó­zgiem. Stąd wi­ęk­szo­ść lu­dzi to głup­cy.
– Czy to na­zy­wasz ar­gu­men­tem? – Za­py­tał ksi­ądz, wci­ąż się uśmie­cha­jąc.
– Nie. To jest ob­ser­wa­cja.
– I co z te­go wnio­sku­jesz?
Z te­go i z wie­lu in­nych rze­czy wnio­sku­ję, że to, co na­zy­wa­my spo­łe­cze­ństwem, jest po­ni­ża­jącą far­są. Za­chęca się lu­dzi do mó­wie­nia wte­dy, gdy nikt nie ma nic do po­wie­dze­nia. Za­chęca się do za­wie­ra­nia ma­łże­ństwa bez mi­ło­ści. Sta­wia się mo­dę prze­ciw­ko gu­sto­wi, gust prze­ciw­ko zmy­sło­wo­ści, a zmy­sło­wo­ść prze­ciw­ko ser­cu. Ludz­ko­ść jest ma­szy­ne­rią do wzbu­dza­nia emo­cji wśród nie­czu­łych. To jest…
Or­si­no za­wa­hał się.
– Co chcesz po­wie­dzieć? – Za­py­tał ła­god­nie Ip­po­li­to.
– To jest pie­kło na zie­mi.
– Do­kład­nie to sa­mo mó­wi­ła wi­ęk­szo­ść pro­ro­ków i świ­ętych od cza­sów Da­wi­da – za­uwa­żył ksi­ądz, ru­sza­jąc po­now­nie, aby zna­le­źć swo­je na wpół wy­pa­lo­ne cy­ga­ro, a na­stęp­nie sta­ran­nie je za­pa­lić. – Sko­ro ta­kie jest two­je zda­nie, dla­cze­go nie przyj­miesz świ­ęceń? Wiesz, mo­żesz zo­stać pro­ro­kiem lub świ­ętym. Pierw­szym kro­kiem do świ­ęto­ści jest gar­dze­nie prze­py­chem i pró­żno­ścią te­go nik­czem­ne­go świa­ta. Wy­gląda na to, że zro­bi­łeś ten pierw­szy krok w pod­sko­kach, obie­ma no­ga­mi na raz. A to wła­śnie pierw­szy krok kosz­tu­je naj­wi­ęcej, jak mó­wią. Od­wa­gi! Mo­żesz za­jść da­le­ko.
– My­ślę o tym, by wkrót­ce wy­ru­szyć w dal­szą dro­gę – po­wie­dział Or­si­no po­sęp­nie, tak jak­by je­go brat mó­wił po­wa­żnie. – W ka­żdym ra­zie, mam za­miar uciec od te­go wszyst­kie­go – do­dał, jak­by ko­ry­gu­jąc swo­je sło­wa.
– Czy masz za­miar zno­wu pod­ró­żo­wać? – Za­py­tał Ip­po­li­to.
– Mam za­miar zna­le­źć so­bie ja­kąś pra­cę. O ile będzie to za­jęcie god­ne sza­cun­ku, nie dbam o to, czym będę się zaj­mo­wał. Gdy­bym miał ta­lent, jak ty, by­łbym mu­zy­kiem, ale nie ama­to­rem, by­łbym praw­dzi­wym ar­ty­stą al­bo li­te­ra­tem. Ale ja nie mam ta­len­tu do ni­cze­go po­za bu­do­wa­niem ka­mie­nic, i nie nie za­mie­rzam do te­go wra­cać. Zo­sta­łbym na­wet ak­to­rem, gdy­bym miał dar. Być mo­że by­łbym do­brym rol­ni­kiem, ale nasz oj­ciec nie chce mi te­raz za­ufać, bo boi się, że je­śli po­wie­rzy­łby mi za­rządza­nie ma­jąt­kiem, to mó­głbym do­ko­nać zgub­nych eks­pe­ry­men­tów. To z pew­no­ścią nie jest czas na eks­pe­ry­men­ty. Po­ło­wa lu­dzi, któ­rych zna­my, jest zruj­no­wa­na, a ca­ły kraj pra­wie zban­kru­to­wał. Nie chcę za­czy­nać żad­nych eks­pe­ry­men­tów. Chcia­łbym pra­co­wać, ale oni ka­żą mi się oże­nić. Nie zdo­łasz mnie zro­zu­mieć. Ko­niec ko­ńców sam je­steś tyl­ko ama­to­rem, Ip­po­li­to.
– Ja­ko mu­zyk, tak, je­stem ama­to­rem.
– Nie. Mam na my­śli to, że je­steś ama­to­rem ja­ko ksi­ądz. Krze­pisz swo­ją wra­żli­wą du­szę czy­mś w ro­dza­ju re­li­gij­nej am­bro­zji, z du­żą ilo­ścią mu­zycz­ne­go nek­ta­ru. Two­im ide­ałem jest zo­stać kar­dy­na­łem–pro­tek­to­rem sztu­ki. Z na­tu­ry je­steś mądry i za­dzi­wia­jąco do­bry, i nie za­słu­gu­jesz na uzna­nie ani za jed­no, ani za dru­gie. To praw­do­po­dob­nie dla­te­go cię lu­bię. Nie­na­wi­dzę lu­dzi, któ­rzy za­słu­gu­ją na uzna­nie, bo sam na nie nie za­słu­gu­ję. Ale ty nie trak­tu­jesz po­wa­żnie swo­je­go za­wo­du du­chow­ne­go i je­steś ama­to­rem, dy­le­tan­tem ołta­rza. Je­śli nie masz roz­te­rek, co do szat, któ­re no­sisz, gdy od­pra­wiasz mszę, to dla­te­go, że masz in­tym­ne, nie­uświa­do­mio­ne ar­ty­stycz­ne prze­ko­na­nie, że są one pi­ęk­ne i pa­su­ją do cie­bie. Ale je­śli chór od­po­wie­dzia­łby pła­skim „Amen” na two­je „per omnia sæcu­la sæcu­lo­rum”, to przy­pra­wi­ło­by cię to o ból gło­wy i za­chwia­ło­by two­ją po­bo­żną in­ten­cją na po­cząt­ku pre­fa­cji. Czy my­ślisz, że za­wo­do­we­mu mu­zy­ko­wi w dy­ry­go­wa­niu wiel­ką or­kie­strą prze­szka­dza­łby fakt, że ko­łnierz je­go płasz­cza nie jest do­brze do­pa­so­wa­ny?
Ip­po­li­to uśmiech­nął się do­bro­dusz­nie, ale nie od­po­wie­dział.
– Bar­dzo do­brze – kon­ty­nu­ował Or­si­no – je­steś tyl­ko ksi­ędzem ama­to­rem. To nie ma zna­cze­nia, bo je­steś szczęśli­wy. Świet­nie ra­dzisz so­bie z ży­ciem. Na­wet nie uda­jesz, że wy­ko­nu­jesz ja­kąś praw­dzi­wą pra­cę. Two­je po­wo­ła­nie, jak je na­zy­wasz, by­ło upodo­ba­niem do sta­nu ka­pła­ńskie­go, a nie do pra­cy ka­pła­ńskiej. Te­raz nie za­le­ży mi na żad­nym szcze­gól­nym sta­nie, ale za wszel­ką ce­nę chcę mieć ja­kąś pra­cę. Ni­g­dy nie by­łem szczęśli­wy, tyl­ko raz, w tym cza­sie, kie­dy pra­co­wa­łem z Con­ti­nim i wpa­dłem w kło­po­ty. Wo­la­łem to od tej obec­nej eg­zy­sten­cji, na­wet gdy wpa­dli­śmy w szpo­ny Del Fe­ri­ce­go. Wszyst­ko, by­le nie to, co jest te­raz.
– My­śla­łem, że zo­bo­jęt­nia­łeś – po­wie­dział Ip­po­li­to.
– Zo­bo­jęt­nia­łem? Tak, je­stem obo­jęt­ny, tak jak obo­jęt­na jest ma­szy­na, gdy ga­śnie ogień i brak jej pa­ry. Ale gdy­by ta rzecz mo­gła my­śleć, chcia­ła­by pra­co­wać, tak jak ja. Nie za­do­wo­li­ła­by się rdze­wie­niem ka­wa­łek po ka­wa­łku. Po­wi­nie­neś tro­chę się znać na teo­lo­gii. Czy je­ste­śmy stwo­rze­ni na świe­cie wraz z ja­ki­mś ce­lem, czy nie? Czy na­sze ist­nie­nie ma ja­kiś cel, czy też nie? Czy mam prze­żyć ko­lej­ne czter­dzie­ści lub pi­ęćdzie­si­ąt lat ca­łko­wi­tej bez­czyn­no­ści, bo tak się skła­da, że uro­dzi­łem się bo­ga­ty i mam po­zy­cję – cóż, po­zy­cję, któ­rej tak na­praw­dę mo­żna po­zaz­dro­ścić jak mu­chy w garn­ku z mio­dem? Tkwi­my w na­szych tra­dy­cjach, tak jak mu­cha w mio­dzie.
– Lu­bię je – po­wie­dział ci­cho Ip­po­li­to.
– Wiem, że tak jest. Tak sa­mo jak nasz oj­ciec. Pa­su­ją do was obu. Nasz oj­ciec jest na­praw­dę bar­dzo in­te­li­gent­nym czło­wie­kiem, ale zbyt wie­le szczęścia i nad­miar pie­ni­ędzy go spa­ra­li­żo­wa­ły. Je­go ist­nie­nie wy­da­je się być sta­nem nie­ustan­nej ad­o­ra­cji na­szej mat­ki.
– Uszczęśli­wił ją. To jest coś war­te.
– Ona ta­kże uczy­ni­ła go szczęśli­wym. Uszczęśli­wi­li sie­bie na­wza­jem. Po­chło­nęli ra­zem ca­łe ży­cie szczęścia w ta­jem­ni­cy, jak­by to by­ła na­le­żna im zdo­bycz. Po­nie­waż ni­g­dy nie pra­gnęli ni­cze­go in­ne­go, ni­g­dy nie do­wie­dzie­li się, że miód tra­dy­cji jest lep­ki i że nie mo­gli­by się ru­szyć, gdy­by tyl­ko ze­chcie­li.
– Oni nas ko­cha­ją.
– Oczy­wi­ście. Nikt z nas nie zro­bił nic bar­dzo złe­go. Je­ste­śmy częścią ich szczęścia. Je­ste­śmy też częścią ich tępo­ty, bo oni są tępi, a ich szczęście nas rów­nież czy­ni tępy­mi.
– Co za po­my­sł!
– To praw­da. Co my­śmy osi­ągnęli, ka­żdy spo­śród nas, czte­rech bra­ci? Co kie­dy­kol­wiek osi­ągnie­my? Je­ste­śmy ozdo­ba­mi w ar­chi­tek­tu­rze szczęścia na­szych ro­dzi­ców. Trze­ba przy­znać, że jest to ra­czej ne­ga­tyw­na mi­sja ży­cio­wa. Cie­szę się, że oni są szczęśli­wi, ale chcia­łbym być czy­mś wi­ęcej niż tyl­ko ozdob­nym gar­gul­cem na ich świ­ąty­ni.
– Wi­ęc ożeń się, i miej wła­sną świ­ąty­nię! – Za­śmiał się Ip­po­li­to. – A ta­kże wła­sne gar­gul­ce.
– Ale ja nie chcę te­go ro­dza­ju szczęścia. Ma­łże­ństwo to nie za­wód. To nie jest ka­rie­ra.
– Nie. Przy­naj­mniej mo­że nie zro­bisz z sie­bie męża dy­le­tan­ta, sko­ro mó­wisz, że je­stem ksi­ędzem ama­to­rem – Ip­po­li­to znów za­chi­cho­tał.
Or­si­no za­śmiał się su­cho, ale nie od­po­wie­dział, nie będąc w hu­mo­rze do żar­tów. Zno­wu od­chy­lił się w fo­te­lu, pa­trzył na rze­źbio­ny su­fit i za­sta­na­wiał się, co on ozna­cza, bo był to je­den z tych su­fi­tów, któ­re mo­żna zna­le­źć tyl­ko w sta­rych rzym­skich pa­ła­cach i któ­re na­le­żą do te­go ro­dza­ju eg­zy­stęcji, ja­ką kre­ślą ścia­ny tych sta­rych po­miesz­czeń. Or­si­no my­ślał o po­nu­rych, ciem­nych mu­rach na ze­wnątrz, o za­trza­śnie­tej bra­mie, o moc­no za­kra­to­wa­nych oknach na ni­ższym pi­ętrze, o ciem­nej uli­cy na ty­łach pa­ła­cu, a śre­dnio­wiecz­ny ro­do­wód te­go wszyst­kie­go by­ła dla nie­go tak od­ra­ża­jąca, jak at­mos­fe­ra wi­ęzie­nia.
Ni­g­dy nie ro­zu­miał swo­je­go oj­ca ani dziad­ka, któ­rzy obaj wy­da­wa­li się uro­dze­ni do ta­kiej eg­zy­sten­cji i z pew­no­ścią do­brze w niej pro­spe­ro­wa­li. Sta­ry ksi­ążę miał po­nad dzie­wi­ęćdzie­si­ąt lat, a je­go syn, Sant’Ila­rio, choć te­raz mi­ędzy pi­ęćdzie­si­ąt­ką a sze­śćdzie­si­ąt­ką, był jesz­cze do­ść mło­dym czło­wie­kiem. Or­si­no był być mo­że rów­nie sil­ny jak ka­żdy z nich. Ale nie wie­rzył, że wy­trzy­ma tak dłu­go. Po­śród wy­mu­szo­nej bez­czyn­no­ści czuł wo­kół sie­bie du­cha cza­su i wmó­wił so­bie, że bie­rze udział w wy­ści­gu, któ­re­go oni są tyl­ko wi­dza­mi, i że uro­dził się w cza­sach, w któ­rych nie mo­żna stać w miej­scu. Praw­dą jest, że jak wie­lu wspó­łcze­snych mło­dych lu­dzi, on brał ruch za po­stęp, a zmia­nę za po­pra­wę i nie miał zbyt głębo­kie­go zro­zu­mie­nia dla sta­nu swo­je­go wła­sne­go lub in­nych kra­jów. Ale ruch i zmia­ny są fak­ta­mi, od któ­rych nie mo­że uciec nikt, kto po­sia­da no­wo­cze­sną edu­ka­cję.
Oj­ciec Or­si­na, sta­ry ksi­ążę Gio­van­ni Sa­ra­ci­ne­sca, zna­ny ja­ko ksi­ążę Sant’Ila­rio, wci­ąż jesz­cze żył. Nie ode­brał no­wo­cze­sne­go wy­kszta­łce­nia, a je­go mat­ka zma­rła, gdy był za­le­d­wie dziec­kiem. Wy­cho­wy­wa­ny przez mężczyzn i wśród mężczyzn, wcze­śnie osi­ągnął męską doj­rza­ło­ść, ży­jąc w bli­skiej co­dzien­nej re­la­cji z oj­cem i z sil­nym, na­tu­ral­nie ży­wio­nym dla nie­go po­dzi­wem, ale z rów­nie sil­nym po­czu­ciem oso­bi­stej nie­za­le­żno­ści.
Mło­do­ść Or­si­na by­ła in­na. Nie był je­dy­nym sy­nem, jak Sant’Ila­rio, ale naj­star­szym z czte­rech bra­ci, i wy­cho­wy­wa­li go za­rów­no mat­ka, jak i oj­ciec i dzia­dek. Je­go cha­rak­ter miał mniej miej­sca na swo­bod­ny roz­wój, po­nie­waż wiel­ki sta­ry dom był stop­nio­wo za­pe­łnia­ny przez licz­ną ro­dzi­nę. W tym sa­mym cza­sie by­ło też mniej miej­sca na sta­ro­świec­kie uprze­dze­nia i tra­dy­cje niż daw­niej, a ta­kże znacz­nie mniej sza­cun­ku dla nich, po­nie­waż by­ła też za­sad­ni­czo żyw­sza świa­do­mo­ść prądów ru­chu świa­ta ze­wnętrz­ne­go. Zdo­by­cie Rzy­mu w 1870 ro­ku by­ło śmier­tel­nym cio­sem dla po­zo­sta­ło­ści śre­dnio­wie­cza, a ode­jście kró­la Wik­to­ra Ema­nu­ela i pa­pie­ża Piu­sa IX by­ło ko­ńcem wło­skie­go ro­man­ty­zmu, je­śli mo­żna użyć te­go wy­ra­że­nia do okre­śle­nia wszyst­kich tych wiel­kich i ma­łych wy­da­rzeń, któ­re skła­da­ją się na po­ry­wa­jącą hi­sto­rię wal­ki o jed­no­ść Włoch. Po wal­ce o zjed­no­cze­nie roz­po­częła się wal­ka o ży­cie – bar­dziej roz­pacz­li­wa, bar­dziej nie­bez­piecz­na, ale bez po­rów­na­nia mniej ro­man­tycz­na. Mie­ści się tu­taj ca­ła ró­żni­ca, któ­ra znaj­du­je się mi­ędzy ban­ko­wo­ścią a wal­ką na­ro­do­wo­wy­zwo­le­ńczą.
Or­si­no był świa­dom cech, uczuć i opi­nii oj­ca i mat­ki, któ­rych nie po­sia­dał i nie po­dzie­lał, ale któ­re wzbu­dza­ły w nim coś w ro­dza­ju za­zdro­ści o to, co uwa­żał za ich pro­sto­tę. Ka­żde z nich, od­kąd pa­mi­ętał, pra­gnęło w ży­ciu tyl­ko jed­nej rze­czy, a by­ła nią mi­ło­ść dru­giej oso­by, w po­sia­da­niu któ­rej obo­je by­li za­do­wo­le­ni i szczęśli­wi. Cza­sy mo­gły się zmie­niać jak chcia­ły, pa­pie­że mo­gli umie­rać, kró­lo­wie mo­gli być ko­ro­no­wa­ni, par­tie mo­gły się spie­rać w po­li­tycz­nych spo­rach, a ca­ły kraj mó­gł prze­ży­wać nie­bez­piecz­ne ra­do­ści na­głe­go do­bro­by­tu i zno­wu skwa­śnieć w fer­men­cie, któ­ry na­stępu­je po po­ra­żce – dla Gio­van­nie­go i Co­ro­ny to wszyst­ko by­ło ta­kie sa­mo. Or­si­no po­wie­dział swo­je­mu bra­tu, że w ta­jem­ni­cy wchło­nęli ra­zem ca­łe ży­cie pe­łne szczęścia. Do­da­łby jesz­cze, że nie zo­sta­wi­li nic dla in­nych, i w pew­nym sen­sie mo­gła­by to być praw­da. Ale wo­lał te­go nie mó­wić, na­wet wo­bec Ip­po­li­ta, bo za­brzmia­ło­by to gorz­ko, pod­czas gdy Or­si­no uwa­żał sie­bie je­dy­nie za obo­jęt­ne­go.
Dum­ni lu­dzie ukry­wa­ją swo­je smut­ki i cier­pie­nia. Wśród nich są jed­nak ta­kże ta­cy, któ­rzy są tak bar­dzo dum­ni, że ukry­wa­ją ta­kże swo­je szczęście, tak jak­by mo­gło ono stra­cić część swej mo­cy, gdy­by ktoś in­ny mó­gł je zo­ba­czyć, lub jak­by mo­gło zo­stać ze­psu­te przez świa­tło, jak nie­utr­wa­lo­na jesz­cze fo­to­gra­fia. Lu­dzie cza­sa­mi na­zy­wa­ją ten in­stynkt sa­mo­lub­stwem mi­ło­ści, lecz jest to ra­czej pe­wien ro­dzaj sza­cun­ku dla sa­mej mi­ło­ści, któ­ry z pew­no­ścią nie jest wul­gar­ny, tak jak wul­gar­ne jest wszel­kie sa­mo­lub­stwo.
Nie by­ło praw­do­po­dob­ne, by Gio­van­ni lub Co­ro­na jak­kol­wiek zmie­ni­li się pod tym względem, ani zresz­tą pod żad­nym in­nym, po­nie­waż ni­g­dy nie by­li lu­dźmi zmien­ny­mi czy ka­pry­śny­mi, a czas ugrun­to­wał ich po­sta­wy. Dla sie­bie na­wza­jem by­li ta­cy, ja­cy by­li za­wsze, ale dla in­nych Gio­van­ni był po pro­stu czło­wie­kiem w śred­nim wie­ku, a pi­ęk­na Co­ro­na Sa­ra­ci­ne­sca by­ła ró­żą mi­nio­nych dni.
Ni­g­dy nie mo­gła­by stać się ni­czym in­nym ni­źli pi­ęk­nem, na­wet gdy­by do­ży­ła sędzi­we­go wie­ku, ale ci, któ­rzy zna­li ją w mło­do­ści, za­czy­na­li smut­no kręcić gło­wa­mi, ubo­le­wa­jąc nad od­cho­dzącą chwa­łą, wi­dząc jej daw­ny ob­raz tyl­ko we wspo­mnie­niach, nie po­tra­fi­li do­strzec war­to­ści te­go, co po­zo­sta­ło, ani do­ce­nić cze­goś, co przy­szło z cza­sem. Ob­cy, któ­rzy przy­by­wa­li do Rzy­mu i po raz pierw­szy uj­rze­li ksi­ężnicz­kę Sant’Ila­rio, pa­trzy­li w mil­cze­niu na ko­bie­tę, któ­ra przez pra­wie ćwie­rć wie­ku by­ła naj­pi­ęk­niej­szą w Eu­ro­pie, i za­sta­na­wia­li się, czy cho­ćby i te­raz ktoś mo­że się z nią rów­nać.
Upływ cza­su nie miał wpły­wu na jej uro­dę. Do­sko­na­łe ry­sy by­ły spo­koj­ne i re­gu­lar­ne jak jej los, ciem­na skó­ra na­dal po­sia­da­ła swój ja­sny, cie­pły, oliw­ko­wy od­cień, któ­ry bar­dzo rzad­ko ule­gał za­uwa­żal­nej zmia­nie; jej wspa­nia­łe oczy by­ły na­dal szcze­re i bez­po­śred­nie, skry­te pod wy­ra­zi­sty­mi czar­ny­mi brwia­mi. We wspa­nia­łych wło­sach tu i ów­dzie po­ja­wi­ły się srebr­ne nit­ki, ale by­ły one jak błysk świa­tła na skrzy­dle kru­ka. By­ła pro­sta, sil­na i pe­łna wdzi­ęku, po­rów­ny­wa­no ją do ak­sa­mi­tu i sta­li – być mo­że sub­tel­niej­szej niż cza­sie w swej pe­łnej do­sko­na­ło­ści, gdyż mia­ła w so­bie tro­chę tej do­brej, sa­ra­ce­ńskiej krwi z po­łud­nia, któ­ra zda­je się odży­wiać tyl­ko sil­niej­sze i de­li­kat­niej­sze tkan­ki, z cza­sem zu­ży­wa­jąc wszyst­ko, co bez­u­ży­tecz­ne; zu­ży­wa­jąc ak­sa­mit, ale po­zo­sta­wia­jąc stal nie­na­ru­szo­ną nie­mal do sa­me­go ko­ńca.
Po­śród ca­łe­go ro­du mo­gła być tyl­ko jed­na ta­ka ko­bie­ta i wy­da­wa­ło się w pe­wien spo­sób na­tu­ral­ne, że nie mia­ła ona sio­stry i ro­dzi­ła tyl­ko sy­nów. Ale na­tu­ra jak­by nie da­ła się ca­łko­wi­cie po­ko­nać i wy­trącić z rów­no­wa­gi, de­li­kat­ny pier­wia­stek ko­bie­cy ujaw­nił się w jed­nym z mężczyzn w ro­dzie Sa­ra­ci­ne­sców. Był on zbyt de­li­kat­ny, by być ko­bie­cym, zbyt wy­so­ki, by być znie­wie­ścia­łym, jak to się ob­ja­wi­ło w Ip­po­li­cie, ksi­ędzu–mu­zy­ku. By­ło w nim jed­nak coś, cze­go nie by­ło ani w sta­rym ksi­ęciu, ani w Gio­van­nim, ani w żad­nym z po­zo­sta­łych trzech bra­ci, i co two­rzy­ło mi­ędzy nim a je­go mat­ką szcze­gól­ną wi­ęź, któ­rą po­zo­sta­li uzna­wa­li, bez po­trze­by zro­zu­mie­nia i sza­no­wa­li, bez po­czu­cia, że Ip­po­li­to sta­wia­ny jest przed ni­mi, bo­wiem nie by­ło to uprzy­wi­le­jo­wa­nie, ale sil­niej­sze wza­jem­ne przy­ci­ąga­nie, w któ­rym nie by­ło miej­sca na ja­kie­kol­wiek do­mnie­ma­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści wo­bec resz­ty.
Jest to jed­na z naj­trud­niej­szych rze­czy na świe­cie do wy­ja­śnie­nia, a jed­nak pra­wie wszy­scy ją ro­zu­mie­ją, po­nie­waż nie ma ona nic wspól­ne­go z języ­kiem, a wszyst­ko łączy ją z uczu­ciem. My, isto­ty ludz­kie, naj­bar­dziej po­trze­bu­je­my języ­ka, aby wy­ja­śnić to, co jest naj­od­le­glej­sze od na­sze­go czło­wie­cze­ństwa, a ci, któ­rzy naj­wi­ęcej mó­wią o uczu­ciach, często czu­ją naj­mniej. Czy­mże jest dla prze­ka­za­nia bez­po­śred­nie­go wra­że­nia wy­ostrzo­na zwi­ęzło­ść Eu­kli­de­sa, czy wy­po­le­ro­wa­na elo­kwen­cja De­mo­ste­ne­sa, czy­mże jest młot słow­ny Aj­schy­lo­sa lub bły­ska­wicz­ne pchni­ęcie obo­siecz­ne­go języ­ka Dan­te­go w po­rów­na­niu z po­ca­łun­kiem, ru­mie­ńcem dziew­czy­ny, czy do­ty­kiem mat­czy­nej dło­ni – lub mil­czącą pew­no­ścią dwo­ja­kiej my­śli po­łączo­nej w jed­no, któ­ra nie po­trze­bu­je ani ru­mie­ńca, ani do­ty­ku, ani po­ca­łun­ku, by wy­ra­zić, że mi­ło­ść jest wszyst­kim i wszyst­ko jest mi­ło­ścią?
I te­go ro­dza­ju jest wi­ęź, któ­ra cza­sem ist­nie­je mi­ędzy mat­ką a sy­nem. Nie jest też ni­czym dziw­nym, że oj­ciec, któ­ry ją ob­ser­wu­je, nie ro­zu­mie jej, po­nie­waż jest to naj­bar­dziej ludz­kie uczu­cie, któ­re często jest naj­mniej zro­zu­mia­łe dla tych, któ­rzy go nie czu­ją, wła­śnie dla­te­go, że język nie mo­że prze­ka­zać in­nym je­go praw­dzi­we­go wra­że­nia. Nie ma nic mniej śmiesz­ne­go niż mi­ło­ść, z wy­jąt­kiem śmier­ci. Jed­nak za­ko­cha­ny czło­wiek bar­dzo często jest śmiesz­ny w oczach swo­ich przy­ja­ciół i świa­ta, tym bar­dziej, im wy­ra­źniej ujaw­nia to, co czu­je. Jed­nak wi­ęk­szo­ść z tych, któ­rzy się z nie­go śmie­ją, praw­do­po­dob­nie al­bo sa­ma jest, al­bo by­ła za­ko­cha­na. Cy­nik po­wie­dzia­łby, że ca­ły żart po­le­ga na po­nu­rej pew­no­ści, ja­ką od­czu­wa­ją in­ni, że to nie mo­że trwać wiecz­nie. Strach jest strasz­li­wie re­al­ny dla te­go, kto go od­czu­wa, ale czło­wiek, któ­ry boi się bez po­wo­du, jest za­wsze ska­za­ny na śmiesz­no­ść i ogól­nie god­ny po­gar­dy. Praw­dą jest, że cho­ciaż wszy­scy je­ste­śmy lu­dźmi i czu­je­my po ludz­ku, czło­wie­cze­ństwo jest bar­dzo trud­ne do zro­zu­mie­nia, po­nie­waż ono nie jest uczu­ciem, tak sa­mo jak wie­dza o złu nie jest po­ku­są, a wie­dza o do­bru nie jest cno­tą. Naj­lep­szy opis za­cho­du sło­ńca nie mo­że wie­le prze­ka­zać czło­wie­ko­wi, któ­ry uro­dził się nie­wi­do­my, cho­ciaż mo­że obu­dzić w nim tęsk­no­tę i wy­ostrzyć kra­wędź ra­ny je­go sta­re­go cier­pie­nia na szorst­ki do­tyk no­we­go ża­lu. A jed­nak opis zna­czy dla wi­ęk­szo­ści lu­dzi o wie­le wi­ęcej niż wy­ja­śnie­nie.
Sant’Ila­rio już daw­no za­ak­cep­to­wał fakt, że je­go żo­nę, ja­kaś ta­jem­ni­cza si­ła przy­ci­ąga­ła do dru­gie­go sy­na bar­dziej, niż do po­zo­sta­łych. By­ło­by to mo­że o sło­wo za du­żo, gdy­by­śmy stwier­dzi­li, że Co­ro­na cie­szy­ła się, kie­dy Ip­po­li­to przy­jął świ­ęce­nia i ślu­bo­wa­nie ce­li­ba­tu. Nie by­ła ko­bie­tą ob­da­rzo­ną wy­obra­źnią, ani ner­wo­wą, ani w ża­den spo­sób od­bie­ga­jącą od nor­my. Ród Sa­ra­ci­ne­sców nie był też w ża­den spo­sób ro­dzi­ną nad­mier­nie po­bo­żną, ani zwi­ąza­ną z hi­sto­rią Ko­ścio­ła, jak mia­ło to miej­sce u wie­le in­nych rzym­skich ro­dzin. Prze­ciw­nie, w daw­nych cza­sach na ogół sprze­ci­wia­li się pa­pie­żom, gdy nie by­li wy­star­cza­jąco sil­ni, by usta­no­wić wła­sne­go, a brak ja­kie­go­kol­wiek pier­wiast­ka ko­bie­ce­go w wiel­kim do­mu, po­mi­ędzy przed­wcze­sną śmier­cią żo­ny sta­re­go ksi­ęcia, a ma­łże­ństwem Gio­van­nie­go Sa­ra­ci­ne­sci z ksi­ężną d’Astrar­den­te pra­wie trzy­dzie­ści lat pó­źniej, z pew­no­ścią nie sprzy­jał skłon­no­ści do po­bo­żnych prak­tyk. Kie­dy mło­dy Ip­po­li­to po­sta­no­wił zo­stać ksi­ędzem, sędzi­wa gło­wa ro­dzi­ny wy­ce­dzi­ła przez swo­ją dłu­gą, bia­łą bro­dę kil­ka nie­zbyt bu­du­jących uwag. Jesz­cze dzie­si­ęć lat wcze­śniej mó­głby wpa­ść w gniew, któ­ry za­gra­ża­łby je­go ży­ciu, bo po­sia­dał stra­szi­wy tem­pe­ra­ment, ale te­raz był już u kre­su sił i trze­ba by­ło cze­goś wi­ęcej, że­by go roz­ju­szyć. Gio­van­ni też nie był spe­cjal­nie za­do­wo­lo­ny, bo ni­g­dy nie prze­pa­dał za ksi­ężmi i z pew­no­ścią nie chciał mieć żad­ne­go w ro­dzi­nie. Jed­nak, po­mi­mo te­go uprze­dze­nia, wy­da­wa­ło mu się, że w tym wy­da­rze­niu jest pew­na pra­wi­dło­wo­ść, prze­ciw­ko któ­rej nie ma sen­su sta­wać, i po krót­kiej dys­ku­sji z żo­ną za­ak­cep­to­wał to po­wo­ła­nie, ja­ko mniej lub bar­dziej nie­unik­nio­ne.
Ale Co­ro­na by­ła za­do­wo­lo­na, je­śli nie szczęśli­wa, a to, co czu­ła, by­ło bar­dzo po­dob­ne do ra­do­ści, po­nie­waż bez za­sta­no­wie­nia wie­dzia­ła, że po­win­na być za­zdro­sna o ka­żdą ko­bie­tę, któ­ra sta­nie mi­ędzy nią a Ip­po­li­tem. Ni­g­dy nie by­ła w sta­nie cho­ćby po­my­śleć o ewen­tu­al­nej żo­nie dla nie­go – jak często my­śla­ła o żo­nach dla swo­ich in­nych sy­nów – bez ostre­go ude­rze­nia bó­lu, któ­ry nie mó­gł być ni­czym in­nym jak za­zdro­ścią. Nie by­ło to do­kład­nie to, co czu­ła­by, lub co uwa­ża­ła, że po­win­na czuć, gdy­by Gio­van­nie­go chwi­lo­wo po­ci­ąga­ła ja­kaś in­na ko­bie­ta. To uczu­cie nie przy­po­mi­na­ło ni­cze­go in­ne­go na świe­cie.
Nie wie­dzia­ła, w ja­kim stop­niu Ip­po­li­to był te­go świa­do­my, ale po­nad wszel­ką wąt­pli­wo­ść wie­dzia­ła, że in­stynk­tow­nie przy­ci­ągał ją, tak jak ona je­go. Mia­ła tę in­tu­icyj­ną pew­no­ść, któ­rą tak do­brze zna­ją ko­bie­ty, że w chwi­li za­gro­że­nia on po­my­śla­łby naj­pierw o niej, do­kład­nie tak, jak jej mąż. Ta­kie in­stynk­ty są, być mo­że, tyl­ko cie­ni­sty­mi prze­bły­ska­mi sza­rej pier­wot­nej prze­szło­ści, kie­dy ko­bie­ty i dzie­ci wie­dzia­ły, u ko­go mu­szą szu­kać ochro­ny przed czło­wie­kiem i zwie­rzęciem; ale w oisto­cie są one zna­ne nam wszyst­kim wo­bec tych, któ­rych naj­bar­dziej ko­cha­my, cho­ciaż ni­g­dy nie za­prząta­ją na­szych my­śli, gdy je­ste­śmy sa­mi.
Mi­ędzy nią a Ip­po­li­tem ist­nia­ło coś w ro­dza­ju ci­ągłe­go wza­jem­ne­go echa my­śli i uczuć; ten ro­dzaj sym­pa­tii, któ­ry mi­ędzy lu­dźmi cho­ro­bli­wie wra­żli­wy­mi pro­wa­dzi do tych nie­ła­twych do wy­ja­śnie­nia rze­czy, do któ­rych ostat­nio ja­ko nie­śmia­ła de­fi­ni­cja przy­lgnęła na­zwa te­le­pa­tii. Ale ci dwo­je nie by­li ani nie­zdro­wi, ani cho­ro­bli­wie wra­żli­wi, ani w in­ny spo­sób ró­żni­ący się od nor­mal­nych istot ludz­kich. Co­ro­na ni­g­dy w ży­ciu nie by­ła cho­ra, a je­śli Ip­po­li­to w dzie­ci­ństwie był uwa­ża­ny za de­li­kat­ne­go, to tyl­ko ze względu na kon­trast do resz­ty ro­dzi­ny, od­zna­cza­jącej się nie­zwy­kłym zdro­wiem i si­łą.
Przed­sta­wie­nie te­go wszyst­kie­go wy­da­je się ko­niecz­ne, aby wy­ja­śnić wy­da­rze­nia, któ­re w tym cza­sie mia­ły miej­sce w do­mu ro­du Sa­ra­ci­ne­sców. Od wie­lu lat w ro­dzi­nie nie dzia­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go, z wy­jąt­kiem do­ść nie­mądrej i pe­cho­wej pró­by Or­si­na za­jęcia się in­te­re­sa­mi w cza­sie wiel­kiej spe­ku­la­cji bu­dow­la­nej oraz je­go pierw­sze­go ro­man­su, do któ­re­go na­wi­ąza­no na po­cząt­ku te­go, nie­co ob­ja­śnia­jące­go, roz­dzia­łu.
ROZ­DZIAŁ II
Kie­dy osła­wio­ny ksi­ążę Cor­le­one zma­rł bez wi­ęk­szych ce­re­mo­nii, w ma­łym ho­te­li­ku dru­giej kla­sy w Ni­cei i zo­stał po­cho­wa­ny bez żad­nej god­nej wzmian­ki w pra­sie, na koszt wła­ści­cie­la ho­te­lu, wszyst­kie je­go ty­tu­ły i to, co po­zo­sta­ło z je­go zie­mi i in­nych dóbr, prze­szło na dzie­ci je­go bra­ta, po­nie­waż ten rów­nież już nie żył. Ro­dzi­na Cor­le­one ni­g­dy nie by­ła dłu­go­wiecz­na, a ich so­ju­sze z re­gu­ły nie przy­czy­nia­ły się do dłu­gie­go ży­cia tych, któ­rzy by­li żo­na­mi i męża­mi człon­ków ro­du. Prze­sąd­ni lu­dzie mó­wi­li, że nad ca­łą ro­dzi­ną ci­ąży­ła klątwa ksi­ędza, któ­re­go ka­za­li za­strze­lić ja­ko szpie­ga, aby ra­to­wać się w cza­sie wo­jen na­po­le­ońskich we Wło­szech. Mó­wio­no na­wet, że umie­ra­jący wi­dzie­li, lub wy­da­wa­ło im się, że wi­dzie­li te­go ksi­ędza, kie­dy mie­li umrzeć. Po­nie­waż jed­nak na po­łud­niu Włoch licz­ba ksi­ęży jest do­ść spo­ra, bar­dzo mo­żli­we, że ich wi­zja nie by­ła ro­dza­jem ob­ja­wie­nia, ale po pro­stu ja­ki­mś ca­łkiem nie­szko­dli­wym, ży­wym du­chow­nym, któ­ry aku­rat w tym cza­sie zna­la­zł się nie­opo­dal. Co praw­da, po­dob­no za­wsze za­uwa­ża­li ma­ły czer­wo­ny otwór na je­go czo­le i dru­gi na le­wym po­licz­ku, ale to rów­nież mo­gło być tyl­ko efek­tem dzia­ła­nia wy­obra­źni. Nie­mniej, by­li oni nie­szczęśli­wym ro­dem, a w ci­ągu te­go stu­le­cia kil­ko­ro z je­go człon­ków sko­ńczy­ło ży­cie al­bo w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach, al­bo w in­ny spo­sób, przed­wcze­śnie.
Na­zwi­sko Cor­le­one by­ło tyl­ko ty­tu­łem, a mia­sto, z któ­re­go je za­czerp­ni­ęto, już daw­no prze­szło w in­ne ręce. Ro­dzi­na na­zy­wa­ła się te­raz Pa­gliu­ca d’Oria­ni. Jak to często by­wa we Wło­szech, po­słu­gi­wa­no się tym z trzech na­zwisk, któ­re by­ło naj­bar­dziej zna­ne te­mu, kto aku­rat je wy­mie­niał.
W chwi­li śmier­ci ksi­ęcia na­dal ży­ła wdo­wa po je­go bra­cie i czwo­ro dzie­ci: trzech sy­nów i jed­na cór­ka. Ist­nia­ła też in­na ga­łąź ro­dzi­ny, zwąca się Pa­gliu­ca di Bau­so, któ­ra w tej chwi­li nie jest częścią na­szej hi­sto­rii.
Owdo­wia­ła da­ma na Sy­cy­lii zna­na by­ła ja­ko Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na Pa­gliu­ca. Jej naj­star­szym sy­nem był Te­bal­do, któ­re­mu wuj nadał ty­tuł ksi­ęcia Cor­le­one, a je­go dwaj bra­cia na­zy­wa­li się Fran­ce­sco i Fer­di­nan­do. Ich sio­stra, sie­dem­na­sto­let­nia dziew­czy­na, mia­ła na imię Vit­to­ria i by­ła naj­młod­sza.
W zwy­czaj­nych wa­run­kach, ja­ko­że po­cho­dzi­li z po­łud­nia, wszy­scy trzej sy­no­wie, a ta­kże ich oj­ciec i mat­ka, no­si­li­by od­ręb­ny ty­tuł. Cor­le­one jed­nak roz­po­czął ży­cie od kłót­ni z młod­szym bra­tem, a kie­dy ten zma­rł i ma­jątek zo­stał po­dzie­lo­ny zgod­nie z pra­wem wpro­wa­dzo­nym po anek­sji Ne­apo­lu i Sy­cy­lii, ab­so­lut­nie od­mó­wił przy­zna­nia bra­tu ja­kie­go­kol­wiek ty­tu­łu. Nie mó­gł za­po­biec po­dzia­ło­wi ziem, z któ­rych jed­nak za­cho­wał zde­cy­do­wa­nie wi­ęk­szą część, ale mó­gł za­trzy­mać ty­tu­ły, któ­ry­mi pra­wo spad­ko­we się nie zaj­mu­je, i zro­bił to z prze­ko­ry. Co wi­ęcej, krzyw­dził i sprze­nie­wie­rzał się bra­tu wszel­ki­mi mo­żli­wy­mi spo­so­ba­mi, któ­rych w owym cza­sie miał spo­ro do dys­po­zy­cji; w wy­ni­ku cze­go wspo­mnia­ny brat i je­go ro­dzi­na bar­dzo zu­bo­że­li i wy­co­fa­li się, aby żyć w nie­co bar­ba­rzy­ńskim re­gio­nie Sy­cy­lii, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ja­ko rol­ni­cy, niż szlach­ci­ce. Zma­rł na cho­le­rę, gdy je­go naj­star­szy syn, Te­bal­do, był le­d­wie pe­łno­let­ni, a cór­ka Vit­to­ria by­ła ma­łą dziew­czyn­ką od­cho­wy­wa­ną w klasz­to­rze w Pa­ler­mo.
Trzej mło­dzi mężczy­źni ży­li pra­wie tak sa­mo, jak sy­cy­lij­scy chło­pi, ale z du­mą i wi­ęcej niż zwy­kłą pró­żno­ścią sta­nu szla­chec­kie­go. Być mo­że nie by­ło­by wiel­kiej ró­żni­cy, gdy­by ich wuj był dla nich wspa­nia­ło­my­śl­ny, za­miast od ra­zu prze­nie­ść na nich i kon­ty­nu­ować swo­ją nie­na­wi­ść do ich oj­ca. Ale w ta­kim po­ło­że­niu i z ich cha­rak­te­ra­mi, wy­nik ten był nie­unik­nio­ny. Wy­ro­śli na lu­dzi pró­żnych i mści­wych, chci­wych i roz­rzut­nych, na wpół prze­bie­głych i na wpół za­cie­kłych, fi­zycz­nie od­wa­żnych i mo­ral­nie podłych. Licz­ne wa­dy i nie­licz­ne cno­ty nie by­ły po­śród nich rów­no­mier­nie roz­ło­żo­ne, to praw­da, bo ka­żdy z nich miał w tych pierw­szych mniej­szy lub wi­ęk­szy udział. Te­bal­do był naj­bar­dziej prze­bie­gły, Fran­ce­sco naj­bar­dziej roz­pust­ny, Fer­di­nan­do był najśmiel­szy i naj­bar­dziej po­chop­ny z nich wszyst­kich – być mo­że naj­lep­szy, a w ka­żdym ra­zie naj­mniej zły.
Dom, któ­ry im po­zo­stał, z nie­wiel­ką zie­mią wo­kół, zna­ny był chło­pom i oko­licz­nym miesz­ka­ńcom, ja­ko Ca­mal­do­li, choć je­go pier­wot­na na­zwa brzmia­ła Tor­re del Dru­so – Wie­ża Dru­zów lub dia­bła, jak kto wo­li. Był to spo­rych roz­mia­rów, roz­ło­ży­sty, na wpół ufor­ty­fi­ko­wa­ny sta­ry klasz­tor, spo­gląda­jący w dół z ła­god­ne­go wznie­sie­nia z jed­nej stro­ny na wy­so­ko po­ło­żo­ną do­li­nę, a z ty­łu na głębo­ki wąwóz, przez któ­ry przez trzy czwar­te ro­ku po ciem­nych ka­mie­niach pły­nął po­tok. Nad tą prze­pa­ścią znaj­do­wał się ro­dzaj wa­łu, a na jed­nym z je­go ko­ńców wzno­si­ła się kwa­dra­to­wa wie­ża ze zruj­no­wa­ny­mi kre­ne­la­ża­mi, zbu­do­wa­na z nie­ma­lże czar­ne­go tu­fu. To wi­docz­nie ta wie­ża nada­ła te­mu miej­scu je­go daw­ną na­zwę, za­nim mni­si zbu­do­wa­li swój bia­ły, otyn­ko­wa­ny bu­dy­nek na prze­ciw­ko niej oraz wa­łu, z ma­łym ko­śció­łkiem w we­wnętrz­nym dzie­dzi­ńcu. Wio­ska San­ta Vit­to­ria by­ła od­da­lo­na o oko­ło trzy czwar­te mi­li, ukry­ta za zbo­czem wzgó­rza i od­dzie­lo­na od Ca­mal­do­li ja­ło­wym pa­smem spa­lo­nej la­wy i sko­ru­py, któ­ra daw­no te­mu ze­szła z ni­ższe­go kra­te­ru wul­ka­nu.
Da­le­ko po­nad tym wszyst­kim, ogrom­ny wul­ka­nicz­ny kszta­łt Et­ny wzno­sił się na tle ciem­no­nie­bie­skie­go wschod­nie­go nie­ba, jak mon­stru­al­ny, smu­go­wa­ty sto­żek usy­pa­ny z cu­kru. Po ka­żdej stro­nie wiel­kie­go spa­lo­ne­go pa­sa mi­ędzy San­ta Vit­to­ria i Ca­mal­do­li, la­sy i po­la roz­ci­ąga­ły się na pó­łnoc i po­łud­nie w kie­run­ku Mes­sy­ny i Ka­ta­nii, a na za­chód po­za do­li­ną wzno­si­ło się wiel­kie pa­smo gór wy­so­ko po­kry­te la­sa­mi kasz­ta­now­ców. Z Ca­mal­do­li nie by­ło wi­dać żad­nych do­mów, żad­nej szo­py, ani cha­ty, któ­ra mo­gła­by słu­żyć za miesz­ka­nie dla czło­wie­ka, gdyż był to dzi­ki i opu­to­sza­ły kraj.
Trzej bra­cia miesz­ka­li w Ca­mal­do­li z mat­ką i by­li ob­słu­gi­wa­ni przez ci­ężko pra­cu­jącą słu­żbę skła­da­jącą się z trzech mężczyzn i czte­rech ko­biet, od któ­rych ocze­ki­wa­no pra­wie wszyst­kie­go, po­cząw­szy od pra­cy w staj­ni, po go­to­wa­nie i cze­ka­nie przy sto­le z po­si­łkiem. W at­mos­fe­rze te­go miej­sca by­ło coś w ro­dza­ju nie­dba­łej ob­fi­to­ści je­dze­nia i pi­cia, ale nie­wie­le wi­ęcej, a wie­lu za­mo­żnych chło­pów ży­ło le­piej niż szwa­gier­ka i sio­strze­ńcy ksi­ęcia Cor­le­one. Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na rzad­ko wy­cho­dzi­ła z do­mu, czy to zi­mą, czy la­tem. Z klasz­to­ru zo­sta­ła wy­da­na za mąż, ja­ko dziec­ko, na po­cząt­ku ży­cia. Krót­ko cie­szy­ła się sma­kiem luk­su­su i czy­mś w ro­dza­ju szczęścia, a la­ta pó­źniej­szej bie­dy spędza­ła po­mi­ędzy spa­zma­tycz­ny­mi pró­ba­mi zro­bie­nia ze swo­ich dzi­kich sy­nów pa­nów, gorz­ki­mi wy­bu­cha­mi ża­lu z po­wo­du swo­je­go ma­łże­ństwa i apa­tycz­ną obo­jęt­no­ścią, ja­ka spo­ty­ka ko­bie­ty z po­łud­nia, gdy znaj­du­ją się w tak bez­na­dziej­nym po­ło­że­niu, jak jej wła­sne. By­ła to ko­bie­ta szczu­pła, ciem­no­wło­sa, ze śla­da­mi uro­dy, ubra­na na ogół w nie­co pod­nisz­czo­ne czer­nie, ale z dziw­nym upodo­ba­niem do ta­nich i nie­smacz­nych ozdób, któ­re okrop­nie kon­tra­sto­wa­ły z jej zno­szo­ną ża­ło­bą. W mia­rę jak jej sy­no­wie do­ra­sta­li, na­bra­li na­wy­ku sprze­cza­nia się ze wszyst­kim, co mó­wi­ła. Cza­sa­mi ar­gu­men­to­wa­ła swo­je ra­cje, ja­kie­kol­wiek by one nie by­ły, na ogół zu­pe­łnie nie ma­jąc wie­dzy na da­ny te­mat. Jej wy­wo­dy często ko­ńczy­ły się żar­li­wy­mi ape­la­mi do spra­wie­dli­wo­ści Nie­ba i pra­wo­ści świ­ętych, cho­ciaż spra­wa, o któ­rej aku­rat mó­wi­ła, nie by­ła wa­żniej­sza od za­sa­dze­nia ka­pu­sty lub przy­rządze­nia po­tra­wy z zie­le­ni­ny. Al­bo też, jak to się cza­sem zda­rza­ło, w mil­cze­niu marsz­czy­ła brwi, a jej nie­gdyś pi­ęk­ne usta wy­krzy­wia­ły się po­gar­dli­wie, gdy z le­d­wie roz­chy­lo­nych warg pa­da­ło jed­no sło­wo w zra­nio­nym i dra­ma­tycz­nym to­nie:
– Vil­la­ni!
Sło­wo to mo­żna prze­tłu­ma­czyć ja­ko „cha­my” i głębo­ko do­ty­ka­ło ono ca­łej trój­ki. Ale war­to za­uwa­żyć, że w do­mo­wej sprzecz­ce, ta­ka nie­grzecz­no­ść wo­bec mat­ki swo­imi kon­se­kwen­cja­mi nie wy­kra­cza­ła po­za nie­wie­le zna­czącą ró­żni­cę zdań w ma­ło istot­nej kłót­ni, a kie­dy na­zy­wa­ła swo­ich sy­nów „cha­ma­mi”, zno­si­li to w mil­cze­niu i na ogół od­cho­dzi­li bez ri­po­sty. Nie ma Wło­chów po­zba­wio­nych cho­ćby śla­dów ma­nier i tej ule­gło­ści wo­bec ro­dzi­ców, któ­ra by­ła ty­po­wa dla sta­re­go pa­triar­chal­ne­go ży­cia Rzy­mian. Trze­ba też pa­mi­ętać, je­śli cho­dzi o to i o resz­tę ich za­cho­wa­nia, że cho­ciaż ich oj­ciec zma­rł, gdy by­li jesz­cze mło­dzi, żył wy­star­cza­jąco dłu­go, aby dać im coś, choć nie­wie­le, na dro­dze edu­ka­cji, głów­nie dzi­ęki po­mo­cy pro­bosz­cza z San­ta Vit­to­ria, i na­uczyć ich pod­sta­wo­wych ze­wnętrz­nych ma­nier wła­ści­wych dla mło­dych dżen­tel­me­nów. A te sto­so­wa­li jak im się po­do­ba­ło. Uda­ło mu się na­uczyć ich przy­naj­mniej ty­le, by mo­gli zdać bar­dzo ła­twy eg­za­min, któ­ry po­zwa­la mło­dym mężczy­znom od­być skró­co­ną słu­żbę w ar­mii, trwa­jącą rok i kil­ka ty­go­dni, za­miast nor­mal­ne­go okre­su. W ko­lej­nych la­tach za­bie­rał też naj­pierw Te­bal­da, po­tem Te­bal­da i Fran­ce­sca, a na­stęp­nie wszyst­kich trzech do Mes­sy­ny i Pa­ler­mo na dwa ty­go­dnie, a dzi­ęki te­mu nie by­li ca­łko­wi­cie nie­świa­do­mi świa­ta po­za Ca­mal­do­li, San­ta Vit­to­ria i jed­nym lub dwo­ma wi­ęk­szy­mi mia­sta­mi, któ­re le­ża­ły w od­le­gło­ści jed­ne­go dnia jaz­dy od ich od­le­głe­go miej­sca za­miesz­ka­nia.
Nie na­le­ży rów­nież za­po­mi­nać – aby zro­zu­mieć, w ja­ki spo­sób bra­cia by­li w sta­nie pó­źniej wy­kre­ować swój w mia­rę przy­zwo­ity wi­ze­ru­nek w Rzy­mie – że Wło­si ma­ją wiel­kie zdol­no­ści ad­ap­ta­cji spo­łecz­nej; a po dru­gie, że gra­ni­ca po­mi­ędzy szlach­tą a lu­dem jest w wi­ęk­szo­ści kra­ju bar­dzo wy­ra­źnie za­ry­so­wa­na, szcze­gól­nie w kwe­stii ma­nier i mo­wy, tak że to, cze­go mło­dzi mężczy­źni na­uczy­li się od oj­ca i mat­ki, na­le­ża­ło wy­ra­źnie do ich wła­snej kla­sy i do żad­nej in­nej. Na­wet gdy­by na ze­wnątrz by­li mniej wy­twor­ni, niż mo­gli­by być, sa­mo ich na­zwi­sko sta­no­wi­ło dla nich prze­pust­kę do spo­łe­cze­ństwa, cho­ciaż po bli­ższym po­zna­niu mo­gli­by być jed­nak chłod­no trak­to­wa­ni.