CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tom II [1898] - Francis Marion Crawford - ebook + audiobook

CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tom II [1898] ebook i audiobook

Francis Marion Crawford

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To cudowne, jaki naturalny urok ma morderstwo i nagła śmierć w tak romantycznym kraju jak ten. Czyny, które gdzie indziej byłyby po prostu brutalne i obrzydliwe, stają się dramatyczne i tajemnicze, ponieważ to są Włochy...

F. Marion Crawford, "For the Blood is the Life" 


Książka, którą oddajemy do rąk naszych Czytelników powstała dwadzieścia lat przed narodzinami autora "Ojca Chrzestnego". Dwadzieścia lat przed tym, jak Mario Puzo przyszedł na świat, amerykański autor o włoskich korzeniach napisał ksiażkę: "CORLEONE: Opowieść o Sycylii", przedstawiającą konflikt między sycylijskim rodem Corleone, powiązanym z mafią, a rzymskim rodem Saracinesca. 

Jest to w swej istocie powieść,  która przedstawia prawdziwego ducha i esencję tego, czym w swoim głębokim znaczeniu była sycylijska mafia. Znajdujemy w niej wszystko, czego można spodziewać się po powieści, której powiązanie z prozą Maria Puza, słynnym "Ojcem Chrzestnym" jest czymś więcej, niż jedynie zbiegiem okoliczności. Czego możemy się spodziewać po tej książce? Wszystkiego, co może uczynić z niej prolog do sagi Maria Puza! Sycylia, Rzym, mafia, konflikt, sycylijskie krajobrazy, romans, mezalians, zemsta, wiara... a wszystko to opatrzone gęstą i wnikliwą analizą psychologiczną bohaterów. 

Powiązania między tymi dziełami, jak wskazuje profesor Taeko Kitahara z Wydziału Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, Uniwersytetu Toyo z Tokio, w swojej analizie porównawczej obu tytułów, są tak znaczące, że dalece wykraczają poza prawdopodobieństwo przypadku...


"Choć fabuły obu sag rodzinnych różnią się od siebie, ich struktury narracyjne, jeśli obserwować z punktu widzenia zdarzeń w każdej z historii, wydają się podobne. (...) Jak widać, mimo pewnych zmian, z obu powieści wyłaniają się wspólne motywy wiktymizacji rodziny i bratobójstwa. Wreszcie, w ostatniej części, obaj autorzy zajmują się oczyszczeniem mafii. Podczas gdy w Corleone mafię niszczy wojsko, w Ojcu Chrzestnym Michael zleca zabójstwa zdrajców i głów rywalizujących rodzin. 

Obie historie przywracają porządek narracyjny poprzez wytępienie „złej” mafii. Powyższe podobieństwo sugeruje, że Crawford stworzył strukturę opowieści mafijnych, którą następnie Puzo zdaje się naśladować..."

prof. Taeko Kitahara,  Profesor nadzwyczajny, Wydział Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, "Dziedzictwo F. Mariona Crawforda: Corleone i Ojciec Chrzestny", Uniwersytet Toyo, Tokio, Japonia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 19 min

Lektor: Elevenlabs
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiawisniewska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka uznawana za prequel ojca Chrzestnego genialna miłość zazdrość zemsta
00

Popularność




F. Ma­rion Craw­ford
COR­LE­ONE: Opo­wie­ść o Sy­cy­lii
Tom II
Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Cor­le­one: A Ta­le of Si­ci­ly
Au­tor: Fran­cis Ma­rion Craw­ford
Da­ta ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia: 1898
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
Prze­kład i re­dak­cja: Da­mian Tar­kow­ski, Ad­rian­na Kraw­czyk
© Pol­skie Wy­daw­nic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
ISBN: 978-83-65185-40-2
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Nasz ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki
i audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in.
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów w języ­ku pol­skim
oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw
au­tor­skich do na­grań au­dio lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
SPIS TRE­ŚCI:
ROZ­DZIAŁ XII
ROZ­DZIAŁ XIII
ROZ­DZIAŁ XIV
ROZ­DZIAŁ XV
ROZ­DZIAŁ XVI
ROZ­DZIAŁ XVII
ROZ­DZIAŁ XVIII
ROZ­DZIAŁ XIX
ROZ­DZIAŁ XX
ROZ­DZIAŁ XXI
ROZ­DZIAŁ XXII
ROZ­DZIAŁ XXIII
ROZ­DZIAŁ XXIV
ROZ­DZIAŁ XXV
ROZ­DZIAŁ XXVI
ROZ­DZIAŁ XXVII
ROZ­DZIAŁ XII
Jak mo­żna by­ło się spo­dzie­wać, bio­rąc pod uwa­gę pod­jęte środ­ki ostro­żno­ści, w ci­ągu no­cy przy­ja­cie­le Fer­di­nan­da Pa­gliu­ci  nie pod­jęli żad­nych dzia­łań. Ka­ra­bi­nie­rzy, gdzie­kol­wiek się po­ja­wia­ją, wzbu­dza­ją re­spekt, choć za­po­mi­na się o ich ist­nie­niu na­tych­miast, gdy tyl­ko zmu­sze­ni są ru­szyć da­lej.
Or­si­no umo­ścił się na za­ku­rzo­nym ma­te­ra­cu w po­ko­ju, któ­ry wy­brał. Zsze­dł z po­wro­tem na dwór, gdzie San Gia­cin­to ja­dł ko­la­cję z za­im­pro­wi­zo­wa­nej kuch­ni po­lo­wej, przy świe­tle ognia z chru­stu i skraw­ków po­ła­ma­ne­go drew­na, od cza­su do cza­su uzu­pe­łnia­ne­go przez któ­re­goś z mężczyzn. Or­si­no jed­nak nie był głod­ny i wkrót­ce wró­cił na gó­rę. W środ­ku no­cy, San Gia­cin­to, nio­sąc la­tar­nię, otwo­rzył drzwi i za­stał go czy­ta­jące­go przy świe­tle sa­mot­nej świe­cy.
– Czy po tej stro­nie by­ło ci­cho? – za­py­tał ro­sły mężczy­zna.
Or­si­no od­po­wie­dział, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku.
San Gia­cin­to ski­nął gło­wą, za­mknął drzwi i wy­sze­dł, wie­dząc, że mło­dy czło­wiek wo­la­łby po­zo­stać sam. Go­dzi­nę pó­źniej ksi­ążka Or­si­na wy­pa­dła mu z ręki, a on sam drze­mał, lek­kim, ury­wa­nym snem. Na dwo­rze słab­nący ksi­ężyc wznió­sł się wy­so­ko po­nad ra­mio­na­mi Et­ny, nic nie za­kłó­ca­ło ci­szy prócz po­mru­ku wo­dy do­cho­dzące­go mia­ro­wo z dru­giej stro­ny sta­re­go klasz­to­ru. Or­si­no miał dziw­ne, bez­kszta­łt­ne sny o roz­le­głym pust­ko­wiu i pu­stej ciem­no­ści, w któ­rej nie był w sta­nie ni­cze­go spo­strzec wzro­kiem, a sły­szał tyl­ko nie­prze­rwa­ny szum wo­dy w od­da­li. Po­tem, w skraj­nej czer­ni ni­co­ści, uka­zy­wa­ła się mar­twa twarz, z sze­ro­ki­mi i nie­wi­dzący­mi ocza­mi, któ­re wpa­try­wa­ły się w nie­go, a on bu­dził się i prze­wra­cał na bok z dresz­czem, by znów za­snąć, zno­wu śnić i znów się obu­dzić. To by­ła strasz­na noc.
Nad ra­nem sen się zmie­nił. W mro­ku, wraz z po­gło­sem po­to­ku, do­bie­gł go ni­ski, prze­ci­ągły la­ment. Był to głos Vit­to­rii, a jed­nak nie­po­dob­ny do jej praw­dzi­we­go gło­su. Sły­szał sło­wa:
– Me l’han­no am­maz­za­to! Me l’han­no am­maz­za­to! (Za­bi­li mi go, za­bi­li! – przyp. red.)
To Vit­to­ria d’Oria­ni pła­ka­ła nad cia­łem swo­je­go bra­ta. Or­si­no wy­ra­źnie sły­szał te sło­wa i głos. Sta­ła przed je­go drzwia­mi. Wlo­kła zwło­ki z ko­ścio­ła w ciem­no­ściach, ca­łą tę dłu­gą, krętą dro­gę, aby przy­nie­ść je do nie­go, czy­nić mu wy­rzu­ty i pła­kać nad ni­mi. Nie po­zwo­lił na zbu­dze­nie się, jak to cza­sem by­wa we śnie, bo wie­dział, że nie do ko­ńca śni. By­ła ja­kaś cząst­ka rze­czy­wi­sto­ści w dwóch dźwi­ękach: rze­ki i gło­su Vit­to­rii, prze­ni­ka­jących się wza­jem­nie, choć głos po­ja­wiał się nie­re­gu­lar­nie, po­wta­rza­jąc za­wsze te sa­me sło­wa, a rze­ka szu­mia­ła bez prze­rwy. Po­tem by­ły to już tyl­ko jęki bez słów, a na­stęp­nie zno­wu za­czy­na­ła mó­wić, za­wsze to sa­mo.
Or­si­no w ko­ńcu prze­bu­dziw­szy się, usia­dł. Był pe­wien, że się obu­dził, bo wi­dział, że świa­tło za oknem już sza­rze­je. Świt za­czy­nał spi­jać z po­wie­trza świa­tło ksi­ęży­ca. Usły­szał wy­ra­źnie głos.
– Me l’han­no am­maz­za­to! – Coś jak­by jęk­nęło, ale znacz­nie ci­szej niż sły­szał to we śnie. „Za­bi­li mi go” – ta­kie by­ło zna­cze­nie tych słów.
Or­si­no pod­nió­sł się z łó­żka i otwo­rzył drzwi, znaj­du­jące się na­prze­ciw­ko okna. Dłu­gi ko­ry­tarz był ciem­ny i ci­chy. Od­wró­cił się, otwo­rzył skrzy­dło okna i wyj­rzał.
Na wpół wy­po­wie­dzia­ne sło­wa po­wtó­rzy­ły się, ale gdy uchy­lił okno, na­gle usta­ły. Na tle mrocz­ne­go, sza­re­go świ­tu zo­ba­czył stłu­mio­ną po­stać, ku­ca­jącą na ka­mie­niach przy bra­mie, po­wo­li ko­ły­szącą się do przo­du i do ty­łu. Zno­wu za­częło się za­wo­dze­nie, bar­dzo de­li­kat­ne i ci­che, jak­by ko­bie­ta po­nie­kąd oba­wia­ła się, że zo­sta­nie usły­sza­na, a jed­nak nie mo­gła się opa­no­wać.
Or­si­no przez kil­ka chwil uwa­żnie się jej przy­glądał, a po­tem zro­zu­miał. By­ła to ja­kaś ko­bie­ta, któ­ra ko­cha­ła Fer­di­nan­da Pa­gliu­cę i, zgod­nie ze sta­rą tra­dy­cją, przy­szła opła­ki­wać drzwi do­mu, w któ­rym le­żał zma­rły. Jej gło­wa by­ła okry­ta czar­ną chu­s­tą, suk­nia też by­ła czar­na, ale ręce mia­ła zło­żo­ne na ko­la­nach, wy­ra­źne się od­ci­na­jące, bia­łe w bla­sku świ­tu.
Mło­dy czło­wiek cof­nął się mi­ęk­ko od okna i usia­dł na brze­gu łó­żka. On je­den, ze wszyst­kich lu­dzi, nie miał pra­wa uci­szać tej ko­bie­ty. Nie ro­bi­ła nic złe­go, opła­ku­jąc o zim­nym świ­cie te­go mar­twe­go czło­wie­ka. Nie by­ła je­dy­ną oso­bą, któ­ra te­go dnia mia­ła go opła­ki­wać. Za kil­ka go­dzin o wszyst­kim mia­ła do­wie­dzieć się je­go sio­stra, mat­ka, bra­cia i ca­ły świat, choć resz­ta świa­ta nie mia­ła dla Or­si­na wi­ęk­sze­go zna­cze­nia. Ale smu­tek tej ko­bie­ty był jak­by przed­sma­kiem smut­ku Vit­to­rii. By­ła tyl­ko wie­śniacz­ką, al­bo, co naj­wy­żej, dziew­czy­ną z kla­sy drob­nych rol­ni­ków, ale ko­cha­ła go i na za­wsze znie­na­wi­dzi czło­wie­ka, któ­ry go za­bił. O ileż bar­dziej za swo­je mar­twe cia­ło i prze­la­ną krew, znie­na­wi­dzi­łby go ten, któ­re­go za­bił.
Świa­tło z wol­na sta­wa­ło się co­raz mniej sza­re, a od ko­ry­ta­rza roz­le­gły się ci­ężkie kro­ki. Roz­brzmia­ło pu­ka­nie do drzwi i uka­zał się żo­łnierz w fu­ra­żer­ce na gło­wie.
– Zro­bi­li­śmy ka­wę, si­gno­re – po­wie­dział, od pro­gu.
Wy­ci­ągnął ja­sną bla­sza­ną ta­cę, nad któ­rą w won­nych obło­kach uno­si­ła się pa­ra. Fi­zycz­ne wra­że­nie aro­ma­tycz­ne­go za­pa­chu by­ło pierw­szym przy­jem­nym do­zna­niem, ja­kie­go Or­si­no do­świad­czył od chwi­li, gdy po­przed­nie­go po­po­łud­nia po­ci­ągnął za spust swo­jej strzel­by. Gdy­by­śmy tyl­ko mo­gli spoj­rzeć na rze­czy ta­ki­mi, ja­ki­mi są, zo­ba­czy­li­by­śmy, że nie ma ani mi­ło­ści, ani nie­na­wi­ści, ani ra­do­ści, ani smut­ku, ani na­dziei, ani stra­chu, któ­re w ko­ńcu przy­naj­mniej na chwi­lę nie stra­ci­ły­by na zna­cze­niu wo­bec gło­du i pra­gnie­nia, tak sa­mo jak to umie­ra­jące cia­ło mo­że za­ma­sko­wać i prze­sło­nić je­go nie­śmier­tel­ną isto­tę.
Or­si­no pił go­rącą ka­wę z po­czu­ciem praw­dzi­wej fi­zycz­nej roz­ko­szy, choć przez otwar­te okno do­cho­dzi­ło do je­go uszu za­wo­dze­nie ko­bie­ty, i cho­ciaż chwi­lę wcze­śniej roz­my­ślał o tym, że skra­da­jący się świt jest po­cząt­kiem dnia, któ­ry mo­że za­ko­ńczyć się dla nie­go zła­ma­nym ser­cem.
Jed­nak żo­łnierz za­re­ago­wał na głos, pod­sze­dł do okna i wyj­rzał. Or­si­no da­lej pił ka­wę.
– Ho, tam! – za­wo­łał szorst­ko. – Pój­dziesz czy nie? – Od­wró­cił się do Or­si­na. – Ster­czy tam od dru­giej – wy­ja­śnił. – Sły­sze­li­śmy ją przez za­mkni­ętą bra­mę.
– Zo­staw­cie ją w spo­ko­ju – po­wie­dział Or­si­no au­to­ry­ta­tyw­nie. – Jest tyl­ko ko­bie­tą i nie zro­bi nic złe­go. Ma pra­wo do swo­jej ża­ło­by, Bóg wie.
– Będzie ich tu ze sto, za­nim sło­ńce wzej­dzie na go­dzi­nę, si­gno­re – od­pa­rł żo­łnierz. – Lu­dzie za­czną się wo­kół niej gro­ma­dzić, bo przyj­dą z cie­ka­wo­ści, z wie­lu mil. Le­piej po­zby­wać się ich od ra­zu, jak tyl­ko się po­ja­wia­ją.
– Mo­żesz wpu­ścić tę bied­ną ko­bie­tę – za­su­ge­ro­wał Or­si­no. – W ko­ńcu za­bi­łem jej ko­chan­ka, ma pra­wo zo­ba­czyć je­go cia­ło.
– Jak so­bie ży­czysz, si­gno­re – od­po­wie­dział żo­łnierz, od­kła­da­jąc pu­sty ron­de­lek.
Or­si­no wstał i wyj­rzał po­now­nie, gdy mężczy­zna od­sze­dł. Dziew­czy­na pod­nio­sła się na no­gi i sta­ła wpa­trzo­na w okno. Chu­s­ta opa­dła jej z po­wro­tem na ra­mio­na, od­sła­nia­jąc mło­dą i roz­czo­chra­ną, ale pi­ęk­ną gło­wę, w ty­pie grec­kiej uro­dy, choć oczy mia­ła nie­co podłu­żne i mig­da­ło­wa­te. Oliw­ko­wo bla­de po­licz­ki i roz­chy­lo­ne usta nie mia­ły żad­ne­go ko­lo­ru, a ręka, któ­ra przy­ci­ska­ła chu­s­tę do pier­si, by­ła wy­jąt­ko­wo bia­ła. Re­gu­lar­ne ry­sy twa­rzy ukła­da­ły się w tra­gicz­ną ma­skę smut­ku, ja­ką bar­dzo rzad­ko wi­du­je się we wspó­łcze­snym świe­cie.
Kie­dy zo­ba­czy­ła Or­si­na, pod­nio­sła na­gle obie ręce, jak daw­niej bła­ga­jąca.
– Oni go za­bi­li! – za­wo­ła­ła. – Za­bi­li mo­je­go przy­szłe­go męża! Po­zwól­cie mi go zo­ba­czyć! Po­zwól­cie mi go po­ca­ło­wać! Jak mo­gą na­zy­wać się chrze­ści­ja­na­mi i nie po­zwo­lić mi go zo­ba­czyć?
– Zo­ba­czysz go – od­po­wie­dział Or­si­no. – Sam cię wpusz­czę.
– Bóg ci to zwró­ci, si­gno­re. A je­go mor­der­cy zwró­ci złą śmie­rć.
Usia­dła na ka­mie­niach, sądząc być mo­że, że jesz­cze dłu­go będzie mu­sia­ła cze­kać na otwar­cie bra­my, i znów za­częła swo­je ci­che za­wo­dze­nie.
– Oni go za­bi­li! Za­mor­do­wa­li go!
Lecz Or­si­no od­sze­dł już od okna i opu­ścił po­kój. Z jej słów i twa­rzy wy­czy­tał ja­sno, że nie by­ła za­baw­ką, wo­bec któ­rej Fer­di­nan­do miał tyl­ko prze­lot­ne pla­ny. Miał za­miar ją po­ślu­bić, być mo­że na prze­strze­ni naj­bli­ższych dni. Na twa­rzy ma­lo­wa­ło się jej sil­ne pi­ęt­no nie­win­no­ści, a jej głos brzmiał nie­ustra­sze­nie i praw­dzi­wie. Fer­di­nan­do ni­g­dy nie był ta­ki jak je­go bra­cia. Miał za­miar po­ślu­bić tę dziew­czy­nę, nie­wąt­pli­wie cór­kę drob­ne­go rol­ni­ka, sądząc po jej stro­ju, i ży­łby z nią szczęśli­wie, umniej­sza­jąc, być mo­że, swój sta­tus spo­łecz­ny, ale mo­ral­nie wzno­sząc się o wie­le wy­żej niż je­go sta­le knu­jący bra­cia. Or­si­no do­my­ślił się, wy­czy­tu­jąc to z je­go mar­twej twa­rzy i z te­go, co sły­szał, że Fer­di­nan­do był naj­lep­szy z ro­dzi­ny, i w tym na wpół bar­ba­rzy­ńskim kra­ju, ja­kim jest śro­dek Sy­cy­lii, mło­dy rzy­mia­nin nie wi­nił go zbyt­nio za to, że pró­bo­wał sta­wiać opór no­wym wła­ści­cie­lom do­mu je­go oj­ca, kie­dy przy­szli, by go za­jąć.
San Gia­cin­to i sie­rżant z za­sa­dy sprze­ci­wia­li się wpusz­cze­niu dziew­czy­ny, ale Or­si­no na­le­gał i w ko­ńcu sam otwo­rzył bra­mę. Znów za­kry­ła gło­wę i twarz, i podąży­ła za nim szyb­ko i bez­sze­lest­nie przez dzie­dzi­niec do drzwi ko­ścio­ła. Jak­by in­stynk­tow­nie zwró­ci­ła się wprost do cia­ła ko­chan­ka, któ­re le­ża­ło przed bocz­nym ołta­rzem, i z ni­skim za­wo­dze­niem, jak zra­nio­ne zwie­rzę, upa­dła obok nie­go z za­ci­śni­ęty­mi ręka­mi. Or­si­no zo­sta­wił ją tam sa­mą, za­mknął ci­cho drzwi i wy­sze­dł na dwór, gdzie by­ło już nie­mal ja­sno jak w dzień. Mężczy­źni wy­pi­li już ka­wę i opo­rządza­li swo­je czar­ne wierz­chow­ce, przy­wi­ąza­ne do za­rdze­wia­łych pie­rście­ni w mu­rze. Sta­re staj­nie znaj­do­wa­ły się mi­ędzy dzie­dzi­ńcem a wa­łem. Dwóch pie­szych ka­ra­bi­nie­rów zo­sta­ło wy­sła­nych do San­ta Vit­to­ria, po trum­nę dla zma­rłe­go i po ksi­ędza, któ­ry przyj­dzie i go po­cho­wa.
Z ko­ścio­ła, co chwi­la do­cho­dzi­ło ża­ło­sne echo la­men­tów dziew­czy­ny. Po­tem roz­le­gło się pu­ka­nie do bra­my i ktoś za­wo­łał z ze­wnątrz. Je­den z żo­łnie­rzy wyj­rzał przez wąską szcze­li­nę w ka­mie­niu, na ty­le sze­ro­ką, by mo­gła prze­jść lu­fa ka­ra­bi­nu. Na ze­wnątrz sta­ło pół tu­zi­na chło­pów, a żo­łnierz do­strze­gł jesz­cze dwóch scho­dzących z pod­jaz­du w stro­nę do­mu. Za­py­tał, cze­go chcą.
– Chce­my roz­ma­wiać z pa­nem – po­wie­dział je­den, a dwóch lub trzech po­wtó­rzy­ło te sło­wa.
By­li to lu­dzie, któ­rzy po­przed­nie­go wie­czo­ru przy­nie­śli na­rzędzia, wraz z kil­ko­ma in­ny­mi, drob­ny­mi dzie­rżaw­ca­mi ma­łej po­sia­dło­ści. San Gia­cin­to po­sze­dł i roz­ma­wiał z ni­mi, za­pew­nia­jąc, że będzie lep­szym go­spo­da­rzem niż ja­kie­go­kol­wiek mie­li, je­śli będą go do­brze trak­to­wać, ale je­śli spo­tka się z naj­mniej­szą zdra­dą, wy­śle ka­żde­go z nich do­ży­wot­nio na ga­le­ry. Ta­ki był je­go spo­sób na za­war­cie zna­jo­mo­ści, a oni zda­wa­li się to ro­zu­mieć.
W chwi­li, gdy mó­wił, na dro­dze po­ja­wi­ło się kil­ku mężczyzn i ko­biet, pro­wa­dzo­nych przez dwo­je żo­łnie­rzy, któ­rych po­sła­no do wio­ski. Tuż za ni­mi, wi­dać by­ło bia­łą trum­nę skąpa­ną w świe­tle po­ran­ka, ko­ły­szącą się wraz z kro­kiem kur­pu­lent­nej ko­bie­ty, któ­ra ca­ły jej ci­ężar nio­sła na swo­jej gło­wie. Po­tem po­ja­wi­ło się wi­ęcej lu­dzi, i w za­si­ęgu wzro­ku, pa­trząc w gó­rę dro­gi, wci­ąż ich przy­by­wa­ło. Wśród nich sze­dł mło­dy ksi­ądz w swo­jej krót­kiej bia­łej ko­mży za­ło­żo­nej na pod­nisz­czo­nej su­tan­nie, a obok nie­go du­ży chło­piec nio­sący srebr­ny po­jem­nik z wo­dą świ­ęco­ną i ma­łe kro­pi­dło. Obaj szli słu­żo­bwym kro­kiem, a resz­ta gło­śno roz­ma­wia­ła. San Gia­cin­to od­nió­sł wra­że­nie, że mu­sia­ła się zja­wić po­ło­wa miesz­ka­ńców wio­ski. Cof­nął się i krzyk­nął do żo­łnie­rzy, aby pil­no­wa­li bra­my i nie do­pu­ści­li do we­jścia tłu­mu. Po­tem cze­kał na ze­wnątrz. Lu­dzie za­mil­kli, gdy się zbli­ży­li, a on pa­trzył na nich, przy­gląda­jąc się ich twa­rzom. Nie­któ­rzy z mężczyzn mie­li broń prze­wie­szo­ną przez ra­mię, ale wie­lu by­ło ro­bot­ni­ka­mi i nie mie­li jej wca­le.
Gdy tłum zbli­żał się do bra­my, San Gia­cin­to spo­glądał na nich z po­gar­dą, spo­dzie­wa­jąc się ja­ki­chś kło­po­tów. Usta­wia­jący się za nim żo­łnie­rze, mie­li w rękach ka­ra­bi­ny. Dzie­rżaw­cy Ca­mal­do­li wmie­sza­li się w tłum, naj­wy­ra­źniej nie chcąc być roz­po­zna­ny­mi przez swo­je­go no­we­go go­spo­da­rza.
– Cze­go chce­cie? – za­py­tał San Gia­cin­to szorst­kim, roz­ka­zu­jącym gło­sem.
Ksi­ądz zbli­żył się do nie­go, ukło­nił się i uśmiech­nął, jak gdy­by oka­zja do spo­tka­nia by­ła przy­jem­na. Po­tem od­su­nął się nie­co na bok, a krzep­ka ko­bie­ta, nio­sąca na gło­wie trum­nę, wma­sze­ro­wa­ła pod bra­mę mi­ędzy żo­łnie­rzy, ro­bi­ących jej miej­sce. Za nią sze­dł jej mąż, ma­ły, ko­śla­wy cie­śla, nio­sący skó­rza­ną tor­bę, z któ­rej wy­sta­wał zu­ży­ty i po­czer­nia­ły trzo­nek wiel­kie­go mło­ta. Trze­ci przy­bysz zo­stał za­trzy­ma­ny przez sie­rżan­ta. Był to upior­nie bla­dy sta­rzec, z trzy­dnio­wym, spi­cza­stym za­ro­stem, ubra­ny w za­bru­dzo­ną cze­rń.
– Kim pan jest? – za­py­tał ostro sie­rżant.
– Je­stem tym, bez któ­re­go lu­dzie nie mo­gą zo­stać po­grze­ba­ni – od­po­wie­dział sta­rzec ła­mi­ącym się gło­sem. – Za­wsze jest cie­śla i ka­płan, ale jest jesz­cze trze­ci czło­wiek – oto ja, słu­ga uma­rłych, któ­ry nie wy­da­je roz­ka­zów.
Sie­rżant zro­zu­miał, że jest to przed­si­ębior­ca po­grze­bo­wy i prze­pu­ścił go. Tym­cza­sem San Gia­cin­to po­wtó­rzył swo­je py­ta­nie.
– Cze­go wszy­scy chce­cie? – krzyk­nął grom­ko, bo był zi­ry­to­wa­ny.
– Je­śli to cię za­do­wo­li, si­gno­re Mar­che­se – po­wie­dział ksi­ądz – obec­ni tu, moi pa­ra­fia­nie, pra­gną cia­ła Do­na Fer­di­nan­da Cor­le­one, by po­cho­wać je w świ­ętej zie­mi, gdyż był on ko­cha­ny przez wie­lu. Mo­dlą się o Twą do­brą re­ak­cję, Eks­ce­len­cjo, gdyż przy­cho­dzą w po­ko­ju, do­wie­dziaw­szy się, że Don Fer­di­nan­do zgi­nął w wy­pad­ku. Spe­łnij ich pro­śbę, któ­ra jest słusz­na, a szyb­ko odej­dą. Od­po­wia­dam za nich.
Ostat­nie sło­wa wy­po­wia­dał to­nem, któ­ry wszy­scy mo­gli usły­szeć, zwra­ca­jąc się przy tym do tłu­mu, jak­by ocze­ku­jąc je­go zgo­dy.
– Ksi­ądz mó­wi w na­szym imie­niu – po­wie­dzia­ło wie­lu z nich jed­nym tchem. – Tak, do­nie Nic­co­la! Po­wie­dzia­łeś cze­go chce­my. Je­ste­śmy chrze­ści­ja­na­mi. Chce­my god­nie po­cho­wać do­na Fer­di­nan­da.
– Nie mam naj­mniej­szych za­strze­żeń – rze­kł San Gia­cin­to. – Wręcz prze­ciw­nie, sza­nu­ję pa­ńskie ży­cze­nie i ża­łu­ję tyl­ko, że nie mam środ­ków, aby uczy­nić wi­ęcej ho­no­ru pa­ńskie­mu przy­ja­cie­lo­wi. Mu­si się pan tym za­jąć. Bądźcie ła­ska­wi za­cze­kać tu­taj, aż ksi­ądz po­bło­go­sła­wi cia­ło.
Ksi­ądz i chło­piec z wo­dą świ­ęco­ną we­szli do środ­ka, a bra­ma za­mknęła się przed tłu­mem. W trak­cie roz­mo­wy, sto­larz i je­go żo­na wy­szli na dwór. Czło­wiek Ba­si­lie­go za­pro­wa­dził ich do drzwi ko­ścio­ła i otwo­rzył je. Ko­bie­ta wma­sze­ro­wa­ła do środ­ka chy­bo­tli­wym kro­kiem, jed­ną rękę trzy­ma­jąc na bio­drze, a dru­gą pod­trzy­mu­jąc trum­nę.
– Gdzie on jest? – za­py­ta­ła do­no­śnym, do­bro­dusz­nym gło­sem, bo ko­ściół wy­da­wał się wy­jąt­ko­wo za­ciem­nio­ny po po­ran­nym świe­tle na ze­wnątrz.
Od­po­wie­dział jej ci­chy płacz ze stop­ni bocz­ne­go ołta­rza, gdzie nie­szczęśli­wa dziew­czy­na le­ża­ła na wpół opar­ta o cia­ło swe­go ko­chan­ka, pa­trząc w stro­nę drzwi, z ro­snącym prze­ra­że­niem.
Żo­na sto­la­rza wy­da­ła okrzyk zdzi­wie­nia, po czym po­wo­li ob­ró­ci­ła swój ci­ężar tak, by wi­dzieć męża.
– Po­móż mi, Cic­cio – po­wie­dzia­ła zde­cy­do­wa­nie. – To za­wsze jest trud­ne.
Mężczy­zna pod­nió­sł ręce i chwy­cił część trum­ny prze­zna­czo­ną na no­gi, pod­czas gdy je­go żo­na unio­sła rów­nież swo­ją po­ło­wę i stop­nio­wo prze­su­wa­ła ci­ężar trum­ny w je­go kie­run­ku, aż zła­pa­ła za jej kra­wędź od stro­ny gło­wy. Gdy od­kła­da­li ją na podło­gę, sły­chać by­ło, jak za­grze­cho­ta­ło jej lu­źne wie­ko. Wte­dy ko­bie­ta zdjęła z gło­wy zwi­ni­ęty ręcz­nik, na któ­rym opie­ra­ła ci­ężar i roz­ło­ży­ła go, wy­ta­rła czo­ło i spoj­rza­ła na dziew­czy­nę z za­kło­po­ta­niem.
– To Con­cet­ta z ap­te­ki – po­wie­dzia­ła, na­gle roz­po­zna­jąc w mro­ku jej bla­de ry­sy. – O, bied­ne dziec­ko! Bied­ne dziec­ko! – za­wo­ła­ła, pędząc na­przód, jej mąż tym­cza­sem zdjął wie­ko z trum­ny i za­czął grze­bać w skó­rza­nej tor­bie w po­szu­ki­wa­niu gwo­ździ.
Kie­dy ko­bie­ta zbli­ży­ła się do stop­nia, ręce Con­cet­ty na­gle zo­sta­ły od­rzu­co­ne po­nad jej gło­wę, i z ze­sztyw­nia­ły­mi ko­ńczy­na­mi po­to­czy­ła się po wil­got­nym chod­ni­ku, w jed­nym z tych dziw­nych omdleń, któ­re cza­sa­mi ogar­nia­ją ko­bie­ty w chwi­lach sil­ne­go smut­ku. Żo­na sto­la­rza pró­bo­wa­ła ją pod­nie­ść i po­sa­dzić, aby ją chwy­cić, ale dziew­czy­na by­ła tak sztyw­na, jak­by by­ła w tran­sie ka­ta­lep­tycz­nym.
– Bied­ne dziec­ko! Bied­na Con­cet­ta! – wy­krzyk­nęła ci­cho żo­na sto­la­rza.
Po­tem, po­chy­la­jąc sze­ro­kie ple­cy, na si­łę pod­nio­sła dziew­czy­nę, obej­mu­jąc ją naj­pierw jed­ną, po­tem dru­gą ręką, aż mo­gła unie­ść ca­ły jej ci­ężar. Jej ma­ły, ko­śla­wy mąż nie zwra­cał na nią uwa­gi. W ta­kich chwi­lach ko­bie­ty sa­me zaj­mo­wa­ły się swo­imi spra­wa­mi. Wiel­ka żo­na sto­la­rza wy­ci­ągnęła dziew­czy­nę na dwór na pro­mie­nie po­ran­ne­go sło­ńca, spo­ty­ka­jąc tam eks­cen­trycz­ne­go przed­si­ębior­cę po­grze­bo­we­go i ksi­ędza, roz­ma­wia­jących na ze­wnątrz. Na­tych­miast po­ja­wił się San Gia­cin­to, a za nim Or­si­no, któ­ry od­kąd nad­sze­dł tłum, wa­łęsał się po wa­le nad rze­ką. San Gia­cin­to z ła­two­ścią przy­jął od ko­bie­ty cia­ło nie­przy­tom­nej dziew­czy­ny.
– Cho­dź – po­wie­dział, nio­sąc ją przed so­bą na rękach. – Na­pij się tro­chę wo­dy.
Wsze­dł do po­ko­ju, w któ­rym mężczy­źni spa­li na sło­mie i po­ło­żył Con­cet­tę, z ręka­mi wci­ąż ze­sztyw­nia­ły­mi nad jej gło­wą. Je­den z żo­łnie­rzy przy­nió­sł wo­dę w na­czy­niu. San Gia­cin­to skro­pił zim­ny­mi kro­pla­mi jej bla­dą, bia­łą twarz, a jej ry­sy za­drża­ły ner­wo­wo.
– Zaj­mij­cie się nią – po­wie­dział do ko­bie­ty. – Kim ona jest?
– To Con­cet­ta, cór­ka do­na Ata­na­sia, ap­te­ka­rza. W przy­szłym ty­go­dniu mia­ła po­ślu­bić Do­na Fer­di­nan­da. Ale te­raz, gdy go za­bi­li, będzie zmu­szo­na po­ślu­bić ko­goś in­ne­go.
– Bied­na dziew­czy­na! – po­wie­dział ze wspó­łczu­ciem San Gia­cin­to, od­wró­cił się i wy­sze­dł.
Or­si­no stał przy drzwiach, za­gląda­jąc do środ­ka, i sły­sząc, co mó­wi ko­bie­ta. Po­twier­dzi­ło się to, cze­go do­my­ślał się z wcze­śniej­szych słów sa­mej dziew­czy­ny. Za­sta­na­wiał się, jak to mo­żli­we, że le­d­wie jed­na se­kun­da na­praw­dę mo­że spo­wo­do­wać tak strasz­ne szko­dy dla świa­ta.
Z otwar­tych drzwi ko­ścio­ła do­bie­gał od­głos mia­ro­wych ude­rzeń młot­ka. Pra­ca zo­sta­ła szyb­ko wy­ko­na­na i już po chwi­li sto­larz przy­bi­jał wie­ko trum­ny. Ksi­ądz, któ­ry po­zo­stał na sło­ńcu, aby się ogrzać, za­wie­sił na szyi pod­nisz­czo­ną stu­łę, wzi­ął od chłop­ca mied­ni­cę z wo­dą świ­ęco­ną i ma­łe kro­pi­dło i wsze­dł do ko­ścio­ła, aby po­bło­go­sła­wić cia­ło, za­nim zo­sta­nie za­bra­ne.
Po­nie­waż nie wy­pa­da­ło wpusz­czać tłu­mu, sze­ściu żo­łnie­rzy pod­nio­sło trum­nę i wy­nio­sło ją za bra­mę. Na­stęp­nie chło­pi po­ło­ży­li ją na przy­nie­sio­nym ka­ta­fal­ku i przy­kry­li czar­ną, rdza­wą za­sło­ną. Ksi­ądz sta­nął od fron­tu trum­ny i za­czął re­cy­to­wać psal­my za zma­rłych. Ko­bie­ty za­kry­ły gło­wy, a nie­któ­rzy mężczy­źni od­sło­ni­li swo­je, zaś kil­ku przy­łączy­ło się do mo­no­ton­nych mo­dłów ksi­ędza. Po kwa­dran­sie San Gia­cin­to, ob­ser­wu­jąc od stro­ny bra­my, zo­ba­czył, jak ostat­ni z lu­dzi zni­ka na pod­je­ździe. Ale żo­na sto­la­rza zo­sta­ła z Con­cet­tą.
– Kiep­ska spra­wa – po­wie­dział do sie­bie sta­ry ol­brzym, od­wra­ca­jąc się i wcho­dząc do środ­ka.
ROZ­DZIAŁ XIII
Zapa­no­wa­nie nad Ca­mal­do­li oka­za­ło się o wie­le trud­niej­sze i bar­dziej nie­bez­piecz­ne, niż San Gia­cin­to prze­wi­dy­wał, po­nie­waż ka­ta­stro­fa, ja­ką by­ła śmie­rć Fer­di­nan­da Pa­gliu­ci, od ra­zu wzbu­dzi­ła gniew i żąd­ną ze­msty nie­chęć ca­łej oko­li­cy. Uznał, że ko­niecz­ne będzie, aby on lub Or­si­no na­tych­miast wró­ci­li do Rzy­mu, za­rów­no w ce­lu spo­tka­nia się z mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych, aby uzy­skać spe­cjal­ną ochro­nę ze stro­ny rządu, jak i w ce­lu spo­tka­nia się z ro­dzi­ną Pa­gliu­ców, w na­dziei na ich uspo­ko­je­nie.
Ta ostat­nia mi­sja nie by­ła­by ani ła­twa, ani przy­jem­na, a San Gia­cin­to chęt­nie sam by się jej pod­jął. Z dru­giej stro­ny, nie ufał mądro­ści Or­si­na w za­rządza­niu spra­wa­mi na Sy­cy­lii. Mło­dy czło­wiek był od­wa­żny i zde­cy­do­wa­ny, ale nie po­sia­dał nie­zbęd­nej zna­jo­mo­ści po­łu­dnio­we­go cha­rak­te­ru. Po­nad­to nie był praw­dzi­wym wła­ści­cie­lem tych ziem i nie czu­łby się upo­wa­żnio­ny do sa­mo­dziel­ne­go dzia­ła­nia we wszyst­kich spra­wach. Po­sta­no­wio­no wi­ęc, że Or­si­no po­wi­nien na­tych­miast wró­cić do Rzy­mu, pod­czas gdy San Gia­cin­to po­zo­sta­nie w Ca­mal­do­li, aby nadać spra­wom lep­szy bieg.
Dla Or­si­na by­ła to po­nu­ra pod­róż. Za­te­le­gra­fo­wał, że przy­je­żdża, do­wie­dział się, że nie ma pa­row­ca z Mes­sy­ny, prze­pra­wił się wi­ęc do Reg­gio i ca­łą noc i ca­ły na­stęp­ny dzień pod­ró­żo­wał ko­le­ją, no­cą do­cie­ra­jąc do Rzy­mu, zmęczo­ny i znu­żo­ny.
Uświa­do­mił so­bie, że wła­ści­wie spo­dzie­wał się, iż ca­ły Rzym będzie mó­wił o je­go przy­go­dzie z ban­dy­ta­mi, o śmier­ci Fer­di­nan­da Pa­gliu­ci i o praw­do­po­dob­nych kon­se­kwen­cjach. Ale, ku swe­mu zdzi­wie­niu, do­wie­dział się, że Te­bal­do po­przed­nie­go dnia oświad­czył, że Fer­di­nan­do nie był je­go krew­nym, i że to zwy­kła zbie­żno­ść na­zwisk.
– Nie­mniej jed­nak – po­wie­dział Sant’Ila­rio – wszy­scy wie­my, że za­bi­łeś je­go bra­ta. Te­bal­do Pa­gliu­ca nie chce, aby mó­wio­no, że je­go brat był ban­dy­tą i zde­chł jak pies. Roz­po­wia­da, że nie ma go na Sy­cy­lii, bo wy­je­chał ja­kiś czas te­mu. Po­nie­waż nikt w Rzy­mie ni­g­dy go nie wi­dział, wi­ęk­szo­ść lu­dzi przyj­mie to oświad­cze­nie za pew­nik, je­śli nie dla resz­ty ro­dzi­ny, to cho­ciaż dla do­bra dziew­czy­ny.
Gdy oj­ciec mó­wił, Or­si­no spo­glądał za­my­ślo­ny w dół. Od ra­zu zro­zu­miał, że ca­ła ta hi­sto­ria jest w pew­nym stop­niu kom­pro­mi­tu­jąca dla d’Oria­nich, wi­ęc le­piej, zga­dza­jąc się z ich po­glądem na spra­wę, za­cho­wać spo­kój, kie­dy to tyl­ko mo­żli­we. Je­go oj­ciec i mat­ka, jak rów­nież sta­ry ksi­ążę, na­le­ga­li jed­nak na wy­słu­cha­nie szcze­gó­ło­wej re­la­cji ze zda­rze­nia w le­sie, a on był zmu­szo­ny opo­wie­dzieć im wszyst­ko, co się wy­da­rzy­ło, choć nie wspo­mniał nic o po­do­bie­ństwie Fer­di­nan­da do Vit­to­rii, a ta­kże mó­wił jak naj­mniej o spo­so­bie, w ja­ki lu­dzie wy­nie­śli cia­ło mężczy­zny, pu­blicz­nie de­mon­stru­jąc swój smu­tek. Cho­ciaż nikt nie po­wie­dział mu, że Fer­di­nan­do był bra­tem Te­bal­da, był te­go wła­ści­wie pe­wien i po­my­łka nie wcho­dzi­ła w grę.
– Być mo­że to tyl­ko zbie­żno­ść na­zwisk – po­wie­dział, ko­ńcząc swo­ją opo­wie­ść.
Mat­ka przy­gląda­ła mu się uwa­żnie. Pół go­dzi­ny pó­źniej zo­stał z nią sam na sam w jej oso­bi­stym sa­lo­nie.
– Dla­cze­go po­wie­dzia­łeś, że to mó­gła być tyl­ko zbie­żno­ść na­zwisk? – za­py­ta­ła po­wa­żnie. – Dla­cze­go chcia­łeś za­su­ge­ro­wać, że ten nie­szczęsny czło­wiek mó­głby nie być bra­tem do­na Te­bal­da i don­ny Vit­to­rii?
Or­si­no przez chwi­lę mil­czał. W gło­sie Co­ro­ny był wy­rzut, bo ona sa­ma nie mia­ła naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści w tej spra­wie. Pod­sze­dł i sta­nął przed nią, bo był czło­wie­kiem praw­do­mów­nym.
– Wy­da­wa­ło mi się – po­wie­dział – że mo­gę za­sia­nie wąt­pli­wo­ści przy­nie­się pew­ne ko­rzy­ści, choć sam nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ta hi­sto­ria będzie strasz­li­wą krzyw­dą dla ro­dzi­ny.
– Z pew­no­ścią nie mu­sisz te­go mó­wić wszyst­kim – po­wie­dzia­ła Co­ro­na. – Chcia­łam tyl­ko wie­dzieć, co na­praw­dę my­ślisz.
– Z przy­kro­ścią mu­szę po­wie­dzieć, że je­stem pe­wien to­żsa­mo­ści te­go czło­wie­ka, mat­ko. I chcę, abyś mi po­mo­gła – do­dał na­gle. – Chcę się zo­ba­czyć z don­ną Vit­to­rią sam na sam. Po­ra­dzisz so­bie z tym?
Co­ro­na nie od­po­wie­dzia­ła od ra­zu, ale dłu­go i uwa­żnie pa­trzy­ła na swo­je­go naj­star­sze­go sy­na.
– O co cho­dzi, mat­ko? – za­py­tał w ko­ńcu.
– To po­twor­na spra­wa – od­rze­kła po­wo­li. – Ko­chasz tę dziew­czy­nę, chcesz się z nią oże­nić i za­bi­łeś jej bra­ta. Czy nie ta­ka jest praw­da?
– Tak, to praw­da – od­po­wie­dział Or­si­no. – Po­móż mi się z nią zo­ba­czyć. Nikt in­ny nie zdo­ła do te­go do­pro­wa­dzić.
– Czy ktoś wie? Czy roz­ma­wia­łeś o tym z jej mat­ką lub bra­ćmi, za­nim wy­je­cha­łeś? Czy Ip­po­li­to wie?
– Nikt nie wie. Po­mo­żesz mi, ma­mo?
– Zro­bię wszyst­ko, co w mo­jej mo­cy – po­wie­dzia­ła Co­ro­na w za­my­śle­niu. – Nie że­bym chcia­ła, abyś wże­niał się w tę ro­dzi­nę – do­da­ła. – Ma­ją złą sła­wę.
– Ale ona nie jest ta­ka jak oni. To nie jej wi­na.
– Nie, to nie jest jej wi­na, a ona nie ma ich wad. Ale je­śli cho­dzi o jej bra­ci… Cóż, nie mu­si­my o tym mó­wić. Przez wzgląd na to, co już za­szło mi­ędzy wa­mi, masz nie­ja­ko pra­wo zo­ba­czyć Vit­to­rię.
– Mu­szę się z nią zo­ba­czyć.
– Od­wie­dzi­łam ich wczo­raj, po tym jak prze­czy­ta­li­śmy wia­do­mo­ści w ga­ze­tach – po­wie­dział Co­ro­na. – Jej mat­ka by­ła cho­ra. Pó­źniej przy­sze­dł twój oj­ciec i po­wie­dział, że wi­dział do­na Te­bal­da w klu­bie. Sły­sza­łeś, co po­wie­dział. Chcą za­prze­czyć tej re­la­cji. W isto­cie, już to zro­bi­li. Mo­gę wi­ęc za­pro­po­no­wać, że za­bio­rę Vit­to­rię na prze­ja­żdżkę ju­tro po po­łud­niu, a po­tem przy­pro­wa­dzę ją tu­taj na her­ba­tę, do mo­je­go sa­lo­nu. Po­tem mo­żesz tu przy­jść i zo­ba­czyć się z nią, a ja na ja­kiś czas zo­sta­wię was sa­mych. Tak, masz pra­wo ją zo­ba­czyć i bro­nić się przed nią, i wy­ja­śnić, jak za­bi­łeś te­go bied­ne­go czło­wie­ka, nie wie­dząc, kim jest.
– Dzi­ęku­ję, je­steś dla mnie bar­dzo do­bra… Mat­ko – za­wa­hał się przez chwi­lę – gdy­by mój oj­ciec przez przy­pa­dek za­bił two­je­go bra­ta, wy­szła­byś za nie­go?
Wle­pił wzrok w Co­ro­nę. Mil­cza­ła przez chwi­lę.
– Tak – od­po­wie­dzia­ła w ko­ńcu. – Mi­ło­ść uczci­wej ko­bie­ty do uczci­we­go mężczy­zny si­ęgnęła­by po­nad­to.
To mó­wi­ąc, od­wró­ci­ła swą pi­ęk­ną twarz od Or­si­na, a jej wspa­nia­łe oczy sta­ły się roz­ma­rzo­ne i mi­ęk­kie, gdy od­chy­li­ła się na krze­śle obok sto­łu do pi­sa­nia. Pa­trzył na nią, a w je­go ser­cu po­wo­li wzbie­ra­ła fa­la na­dziei. Ale nie wszyst­kie ko­bie­ty by­ły ta­kie jak je­go mat­ka.
Wcze­snym ran­kiem na­stęp­ne­go dnia nada­no list do Vit­to­rii. Od­po­wie­dź na­de­szła po dłu­gim cza­sie, na co od­pi­sa­no, że o umó­wio­nej po­rze po­wóz za­cze­ka na nią trzy kwa­dran­se. List Vit­to­rii był na­pi­sa­ny drżącą ręką i źle sfor­mu­ło­wa­ny, ale prze­ka­zy­wał, że będzie go­to­wa o wy­zna­czo­nej po­rze. Jej mat­ka, do­pi­sa­no, by­ła cho­ra, ale ży­czy­ła so­bie, przy­jąć za­pro­sze­nie ksi­ężnej.
Vit­to­ria wy­chu­dła i zbla­dła, a w jej mło­dych oczach, gdy w du­żym po­wo­zie sie­dzia­ła obok Co­ro­ny, wid­nia­ło coś w ro­dza­ju sza­le­ństwa. Co­ro­na wa­ha­ła się, co po­win­na po­wie­dzieć, gdyż dziew­czy­na naj­wy­ra­źniej by­ła w sta­nie, w któ­rym mo­gła ze­mdleć lub za­lać się łza­mi przy ja­kim­kol­wiek na­głym im­pul­sie. Jed­nak na­le­ża­ło jej po­wie­dzieć, że Or­si­no cze­ka na nią, a być mo­że rów­nież użyć per­swa­zji, aby na­kło­nić ją do spo­tka­nia z nim.
– Mo­ja dro­ga – ode­zwa­ła się Co­ro­na po chwi­li – chcę, że­byś wró­ci­ła ze mną do do­mu, kie­dy już tro­chę po­je­ździ­my. Nie masz nic prze­ciw­ko te­mu? Wy­pi­je­my ra­zem her­ba­tę w mo­im ma­łym po­ko­iku.
– Tak, oczy­wi­ście, z wiel­ką chęcią – od­po­wie­dzia­ła Vit­to­ria.
– Nie będzie­my ca­łkiem sa­me – kon­ty­nu­owa­ła Co­ro­na. – Mam na­dzie­ję, że nie masz nic prze­ciw­ko te­mu.
Co­ro­na Sa­ra­ci­ne­sca mia­ła wie­le do­brych cech, ale nie by­ła wy­bit­nie mądra, a kie­dy chcia­ła być tak­tow­na, często znaj­do­wa­ła się w kon­flik­cie ze szcze­gól­ną bez­po­śred­nio­ścią wła­sne­go cha­rak­te­ru. Jed­no­cze­śnie oba­wia­ła się, że dziew­czy­na u jej bo­ku zro­zu­mie, jak wie­le ona już wie. Vit­to­ria wy­gląda­ła tak bla­do i ner­wo­wo, że mo­gła ze­mdleć. Co­ro­na ni­g­dy w ży­ciu nie ze­mdla­ła. Dziew­czy­na na­tu­ral­nie przy­pusz­cza­ła, że Or­si­no wci­ąż prze­by­wał na Sy­cy­lii.
By­li bli­sko Por­ta Sa­la­ria, a tuż za miej­sco­wo­ścią, mi­ędzy wy­so­ki­mi mu­ra­mi, roz­ci­ągał się dłu­gi od­ci­nek sa­mot­nej dro­gi. Co­ro­na po­cze­ka­ła, aż przej­dą przez bra­mę.
– Mo­ja dro­ga – za­częła po­now­nie, uj­mu­jąc uprzej­mie dłoń Vit­to­rii – nie bądź za­sko­czo­na tym, co ci po­wiem. Mój syn Or­si­no…
Vit­to­ria wes­tchnęła, a jej ręka za­drża­ła w uści­sku to­wa­rzysz­ki.
– Tak, mój syn Or­si­no wró­cił nie­spo­dzie­wa­nie i bar­dzo chcia­łby się z to­bą zo­ba­czyć.
Vit­to­ria od­chy­li­ła się gwa­łtow­nie do ty­łu i za­mknęła oczy. Co­ro­na po­my­śla­ła, że z pew­no­ścią na­de­szło omdle­nie, i spró­bo­wa­ła ob­jąć ra­mie­niem mło­dą, drob­ną po­stać. Ale kie­dy spoj­rza­ła w twarz Vit­to­rii, zo­ba­czy­ła, że na jej po­licz­kach po­ja­wił się na­gle de­li­kat­ny ru­mie­niec. W jed­nej chwi­li jej oczy otwo­rzy­ły się po­now­nie i przez mo­ment bły­snęło w nich świa­tło.
– Nie wie­dzia­łam, jak to przyj­miesz – spon­ta­nicz­nie po­wie­dzia­ła Co­ro­na – ale wi­dzę, że się cie­szysz.
– To z je­go po­wo­du, że jest bez­piecz­ny – od­po­wie­dzia­ła mło­da dziew­czy­na ci­chym gło­sem. – Ale…
Za­trzy­ma­ła się i stop­nio­wo ko­lor z jej twa­rzy znów znik­nął, a oczy znów sta­ły się ci­ężkie. Zmar­twie­nie by­ło wi­ęk­sze niż ra­do­ść.
– Czy spo­tkasz się z nim w mo­im po­ko­ju? – za­py­ta­ła star­sza ko­bie­ta po chwi­li za­sta­no­wie­nia.
– O, tak, tak! W rze­czy sa­mej, mu­szę się z nim zo­ba­czyć. Ja­ka pa­ni jest uprzej­ma!
Co­ro­na po­chy­li­ła się do przo­du i na­tych­miast prze­mó­wi­ła do lo­ka­ja, a po­wóz za­wró­cił w stro­nę mia­sta. Wie­dzia­ła do­brze, jak roz­pacz­li­wie trud­no będzie Vit­to­rii ocze­ki­wać na spo­tka­nie. Wie­dzia­ła rów­nież, nie przez in­stynkt tak­tow­no­ści, ale przez wro­dzo­ną ko­bie­cą do­broć, że z jej stro­ny by­ło­by uprzej­mie mó­wić te­raz o in­nych rze­czach, sko­ro po­wie­dzia­ła to, co by­ło ko­niecz­ne, i nie wy­ja­wiać Vit­to­rii fak­tu, że Or­si­no wy­ja­wił swój se­kret, a tym bar­dziej nie za­da­wać jej żad­nych py­tań na te­mat jej praw­dzi­we­go zwi­ąz­ku z Fer­di­nan­dem Pa­gliu­cą, co mo­gło­by po­sta­wić ją w nie­zręcz­nej sy­tu­acji za­prze­cze­nia pu­blicz­ne­mu oświad­cze­niu Te­bal­da. Ale gdy prze­mie­rza­li za­tło­czo­ne uli­ce, wśród wie­lu po­wo­zów, Vit­to­ria pa­trzy­ła na twarz Co­ro­ny nie­mal nie­śmia­ło, bo by­ła bar­dzo wdzi­ęcz­na.
– Ja­ka pa­ni jest dla mnie uprzej­ma! – wy­krzyk­nęła ci­cho. – Nie za­pom­nę te­go.
Co­ro­na uśmiech­nęła się, ale nic nie po­wie­dzia­ła, a dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej po­wóz za­trzesz­czał, sta­jąc pod łu­kiem bra­my. Co­ro­na po­pro­wa­dzi­ła Vit­to­rię przez apar­ta­men­ty, gdzie na pew­no ni­ko­go nie mo­gły spo­tkać o tej po­rze, i do jej sy­pial­ni przez drzwi, któ­rych rzad­ko uży­wa­ła. Na­stęp­nie wska­za­ła na in­ne, po dru­giej stro­nie.
– To jest dro­ga do mo­je­go sa­lo­nu, mo­ja mi­ła – po­wie­dzia­ła. – Or­si­no jest tam sam.
Pod wpły­wem na­głe­go im­pul­su po­ca­ło­wa­ła ją w oba po­licz­ki i lek­ko po­pchnęła w stro­nę drzwi.
ROZ­DZIAŁ XIV
Orsi­no usły­szał, jak otwie­ra­ją się drzwi do sy­pial­ni mat­ki i pod­nió­sł się na no­gi, spo­dzie­wa­jąc się uj­rzeć Co­ro­nę. Wes­tchnął, gdy we­szła Vit­to­ria, i do­tknął ręką sto­łu do pi­sa­nia, jak­by się za­chwiał. Mło­da dziew­czy­na szyb­ko wy­szła mu na­prze­ciw, a jej twarz wy­ra­źnie na­bra­ła ko­lo­rów, gdy prze­cho­dzi­ła przez ma­ły po­kój. Or­si­no był bla­dy i nie wy­ci­ągnął ręki, nie wie­dząc, cze­go się spo­dzie­wać, gdyż by­ła to ręka, któ­ra za­le­d­wie dwa dni te­mu za­bi­ła jej bra­ta.
Vit­to­ria nie za­sta­na­wia­ła się nad tym, co po­win­na zro­bić lub po­wie­dzieć, bo my­śle­nie by­ło w tej chwi­li nie­mo­żli­wo­ścią. Ale kie­dy się zbli­ży­ła, in­stynk­tow­nie wy­ci­ągnęła obie swo­je ręce, aby go do­tknąć. Rów­nie in­stynk­tow­nie nie­mal cof­nął się nie­co przed jej do­ty­kiem. Ale Vit­to­ria nie za­uwa­ży­ła te­go ru­chu, a jej oczy szu­ka­ły je­go spoj­rze­nia, gdy lek­ko kła­dła pal­ce na je­go ra­mio­nach i spo­gląda­ła w gó­rę. Wte­dy smu­tek na je­go twa­rzy, pra­wie tak sil­ny jak strach przed spo­tka­niem z nią, roz­pły­nął się, a je­go oczy otwo­rzy­ły się sze­ro­ko, ma­jąc w so­bie coś w ro­dza­ju wa­ha­jące­go się za­sko­cze­nia. Dwa sło­wa, ni­skie i szcze­re, za­drża­ły i wy­szły z ust Vit­to­rii:
– Dzi­ęki Bo­gu!
W tam­tej chwi­li zro­zu­miał, że ona ko­cha go mi­mo wszyst­ko. A jed­nak, wbrew swo­im od­czu­ciom, uwa­żał, że to nie­mo­żli­we, nie mó­gł jej uwie­rzyć na sło­wo. Zdjął obie jej ręce ze swo­ich ra­mion i lek­ko je skrzy­żo­wał.
– Czy on na­praw­dę był two­im bra­tem? – za­py­tał po­wo­li.
– Tak – od­po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem i spu­ści­ła wzrok.
Być mo­że wy­da­wa­ło jej się, że po­win­na się wsty­dzić. To by­ło prze­ba­cze­nie, bez choć jed­ne­go sło­wa obro­ny lub jed­ne­go wy­ra­zu ża­lu za to, co zro­bił. Ale ona go ko­cha­ła, a swe­go bra­ta Fer­di­nan­da, od cza­su, gdy by­ła ma­łym dziec­kiem, wi­dzia­ła mo­że kil­ka ra­zy. Praw­dą by­ło, że kie­dy go wi­dzia­ła, ci­ągnęło ją do nie­go bar­dziej, niż do dwóch po­zo­sta­łych bra­ci, po­nie­waż nie był ta­ki jak oni. Wie­dzia­ła, że by­ła­by w sta­nie za­ufać Fer­di­nan­do­wi, gdy­by go le­piej po­zna­ła.
Or­si­no roz­po­czął swo­ją obro­nę.
– Ostrze­li­wa­no nas kil­ka ra­zy – po­wie­dział. Jej dło­nie ob­jęły je­go ręce, na my­śl o nie­bez­pie­cze­ństwie. – Zo­ba­czy­łem płaszcz mężczy­zny po­ru­sza­jący się w za­ro­ślach – kon­ty­nu­ował – i wy­ce­lo­wa­łem w nie­go. Nie wi­dzia­łem twa­rzy te­go czło­wie­ka, do­pó­ki nie zna­le­źli­śmy go mar­twe­go. To nie był przy­pa­dek, bo ku­le prze­ci­ęły drze­wa nad gło­wą i ude­rzy­ły w po­wóz – jej ręce znów za­drża­ły. – To by­ła wal­ka i chcia­łem za­bić te­go czło­wie­ka. Ale nie wi­dzia­łam je­go twa­rzy.
Przez chwi­lę nic nie mó­wi­ła. Po­tem po raz pierw­szy lek­ko się skur­czy­ła i wy­co­fa­ła swo­je dło­nie z je­go.
– Wiem, tak, to strasz­ne – po­wie­dzia­ła ła­mi­ącym się to­nem, spoj­rza­ła na nie­go i znów spu­ści­ła wzrok. – Nie mów już o tym – do­da­ła na­gle i jak­by ją sa­mą za­sko­czy­ły jej sło­wa.
To był ko­bie­cy im­puls, by wy­przeć mężczy­znę, któ­re­go ko­cha­ła, z po­wi­ąza­nia z czy­nem, wo­bec któ­re­go nie mo­gła nie czuć prze­ra­że­nia. Od­da­ła­by ca­ły świat, by móc usi­ąść obok nie­go i po­roz­ma­wiać o in­nych rze­czach. Ale on, jak ka­żdy od­wa­żny mężczy­zna, pra­gnął, aby sy­tu­acja zo­sta­ła wy­ja­śnio­na na za­wsze.
– Mu­szę o tym mó­wić – od­po­wie­dział. – Być mo­że już ni­g­dy nie będzie­my mie­li oka­zji…
– Ni­g­dy? Co masz na my­śli? – za­py­ta­ła szyb­ko. – Dla­cze­go nie?
– Mo­żesz mi wy­ba­czyć – od­po­wie­dział szcze­rze. – Wiesz, że po dzie­si­ęcio­kroć wo­la­łbym dać się mu za­strze­lić, niż skrzyw­dzić cie­bie…
– Or­si­no… – Do­tknęła ner­wo­wo je­go ra­mie­nia, pró­bu­jąc go po­wstrzy­mać.
– Tak, to ja chcia­łbym dziś spo­cząć w je­go gro­bie! Mo­żesz mi wy­ba­czyć, ale nie zdo­łasz za­po­mnieć – ja­kże mo­gła­byś to zro­bić?
– Jak? Je­śli na­dal mnie ko­chasz, mo­gę za­po­mnieć…
Oczy Or­si­na sta­ły się na­gle wil­got­ne. Zda­wa­ło się, że coś pękło i wpu­ści­ło do nich świa­tło.
Po­wie­dział po pro­stu:
– Za­wsze będę cię ko­chał – jak to cza­sa­mi ro­bią mężczy­źni, któ­rzy są bar­dzo po­wa­żni.
– I ja cie­bie.
Nie do­ko­ńczy­ła zda­nia sło­wa­mi, ale jej dłoń i twarz prze­ka­za­ły resz­tę.
Po chwi­li mil­cze­nia po­wie­dzia­ła:
– Usi­ądźmy.
Po­de­szli do ma­łej ka­na­py i usie­dli ra­zem na­prze­ciw­ko okna.