Coraz ciemniej w Wartheland - Piotr Bojarski - ebook + książka

Coraz ciemniej w Wartheland ebook

Piotr Bojarski

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ZŁO, KTÓREMU TRZEBA SIĘ PRZECIWSTAWIĆ

LOS, KTÓREGO NIE MOŻNA UNIKNĄĆ

Gdy w 1939 roku Niemcy wcielają Poznań do Trzeciej Rzeszy, Wilhelmine Günther ze spokojem obserwuje wprowadzanie nowego ładu. Oczy otwiera jej dopiero narzeczony – Polak. Antoni wie, że nowy namiestnik Rzeszy Arthur Greiser zamierza rządzić Krajem Warty żelazną pięścią. Niepokorni schodzą do podziemia i postanawiają walczyć. Franciszek Witaszek, uznany lekarz, ponad przysięgą Hipokratesa postawi przysięgę żołnierską – od tego momentu będzie nie tylko ratować życia, ale także je odbierać.

Posen staje się świadkiem bezpardonowej walki o ludzkie życie, w której jedna strona chce je wydrzeć, a druga – ocalić. Kto zatriumfuje? Jak wydarzenia w życiu Wilhelmine pokierują jej wyborami? Jak wiedza medyczna pomoże Franciszkowi w walce z wrogiem? I po jakie metody sięgnie Greiser, by raz na zawsze przywrócić Wartheland „prawowitym właścicielom”?

Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach ukazuje ludzi, którzy wykorzystali swoją tożsamość do walki z okupantem. Nie bali się porzucić swoich korzeni i przekonań, gdy los się o nich upomniał.

HISTORIA, W KTÓREJ FINAŁ TRUDNO UWIERZYĆ

Piotr Bojarski – pisarz i publicysta, z wykształcenia historyk. Autor licznych powieści kryminalnych i historycznych, a także kilku reportaży. Wielokrotnie nominowany do nagród literackich, w tym dwukrotnie do Nagrody Kryminalnej Piły, laureat konkursu „Poznań – miasto to powieść”. To właśnie Poznań, w którym mieszka od lat, uczynił bohaterem wielu swoich książek. Od marca 2021 kieruje poznańskim Centrum Szyfrów Enigma im. M. Rejewskiego, J. Różyckiego i H. Zygalskiego.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 748

Data ważności licencji: 6/30/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kochanej Kasi

„(…) Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom Naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało”.

Z tekstu przysięgi żołnierza Armii Krajowej, 1942 r.

Prolog

Okolice Birnbaum[1], 21 grudnia 1939 roku, wcześnie rano

Jęzor czerwieni ciągnął się wzdłuż toru niczym ślad pędzla śmierci. Namalowała go na śnieżnym podkładzie, drwiąc z nienagannego piękna i ciszy wokół. Od razu to wyczuł, zrozumiał. Natychmiast dostrzegł ten znak – wrył mu się w pamięć do końca życia. Krwista krecha błyśnie mu znowu przed oczyma, gdy stanie pod szubienicą. Jak piętno, jak przepowiednia, która właśnie się realizowała.

Za późno. O wiele za późno.

W nieskalanej bieli pól i szarości majaczącego za wzgórzem lasu było coś złowieszczego. Jego zmęczony nocną jazdą wzrok ześlizgnął się z wolna po zabłoconych karoseriach policyjnych DKW i powędrował szlakiem niedawnej tragedii. Przekroczył miejsce, w którym szosę krajową Frankfurt–Posen przecinały dwie błyszczące szyny, i skierował się ku dobrze widocznemu korpusowi lokomotywy. Stał on jakieś sto metrów dalej, a z jego żeliwnego brzucha ciągle bił ku niebu słup dymu, jakby znacząc pobocze, na którym leżał pierwszy trup.

Doskonale odczytał ten przekaz. Właściwie od samego początku, od momentu, w którym wysiadł z limuzyny, wiedział, co tu się wydarzyło. Gdy tylko dostrzegł czarne, spowite tłuszczem cielsko parowozu, ciągnące za sobą krwistą posokę, porzucił wszelkie złudzenia.

Nie mógł okazać słabości. Nie w takiej chwili. Wiedział, że na niego patrzą. Że mu się przyglądają. Testują go, sprawdzają. Że doszukują się czegoś, czegokolwiek, co odrze go z majestatu władzy. Co przyda mu ludzkiej ułomności.

Niedoczekanie!

Nasunął na skronie służbową czapkę, prawą dłonią poprawił daszek. Żadnej słabości – powtarzał w myślach. Żadnej słabości!

Pokryta puchem ziemia mogła być pułapką. Rozważnie postawił więc pierwszy krok. Nie mógł się zachwiać, stracić równowagi. Natychmiast by plotkowali; donieśli, że się potknął, załamał. A plotki mają siłę zatrutej strzały, która niszczy autorytet i posłuch. Nie! Nie mógł na to pozwolić!

Czarny mercedes został za nim, niczym karawan oczekujący na załadunek. Owionął go chłód wczesnego poranka. Mimowolnie poprawił klapy płaszcza, szczelniej zasłaniając pierś. Zaraz potem dotarło do niego, że właśnie okazał słabość.

Zaklął pod nosem, ale nie zatrzymał się. Wolnym, acz pewnym krokiem skierował się ku przejazdowi. Podbite metalem oficerki pomogły mu dotrzeć do betonowego progu, oznaczającego koniec bruku. Gdy żelazo stuknęło sucho o twarde podłoże, zatrzymał się i raz jeszcze omiótł wzrokiem śnieżnobiałą okolicę.

Nigdzie nie dostrzegł najdrobniejszego śladu wroga.

Nie był tym zaskoczony. Przecież przeciwnik dopiero co został rozgromiony. Rozbity w cztery tygodnie, w żałosny miesiąc, rzucony na kolana, niezdolny do żadnej reakcji. Trzymał go w żelaznym uścisku, to on dyktował warunki. A jednak…

A jednak ciągle dręczyła go trudna do nazwania niepewność. Nie potrafił się jej pozbyć. Nawet teraz, w tak gorzkiej chwili…

Nie chciał o tym myśleć. Zmusił się do marszu.

Czarny parowóz wyglądał, jakby dopiero co zatrzymał się planowo w zaśnieżonym polu. Z jego wnętrza ciągle dolatywał syk wydostającej się na wolność pary. I tylko kabina maszynisty straszyła pustką.

Dostrzegł to od razu, dlatego zostawił żelazne cielsko i poszedł dalej. Zrobił dziesięć, może piętnaście kroków – i zauważył leżące w śnieżnej bruździe, nienaturalnie pokurczone ciało w płaszczu koloru feldgrau. W oddali po polu walała się czapka leutnanta.

Hans…

Rozpoznał go od razu. Ale nie zatrzymał się. Nie teraz. Teraz musiał iść dalej. Ku swojej osobistej klęsce.

Kątem oka dostrzegł, że jego obstawa ruszyła za nim, utrzymując wszakże bezpieczny dystans. Dziwne, ale ta niewyrażona żadnym słowem obawa o jego bezpieczeństwo dodała mu siły. Była mu potrzebna jak cholera!

Zacisnął zęby i nie zwolnił kroku. Buty ślizgały się nieznacznie w sięgającym kostek śniegu, ale on skupiony był na czymś zupełnie innym. Do diabła, chciał to już mieć za sobą!

Z zachodu powiał nagle mroźny wiatr, niosąc ze sobą drobinki śniegu i lodu. Odruchowo podniósł kołnierz płaszcza i osłonił nim twarz, mrużąc oczy. A niech patrzą! Gówno go to teraz obchodziło! Szybciej! Szybciej! Musiał to zrobić i…

Przy torach leżało kolejne ciało. Długie, smukłe, dorosłe. To był wysoki, zgrabny mężczyzna o zręcznych dłoniach, których teraz jednak nie było widać – zwłoki spoczywały w makabrycznej, nienaturalnej pozie. Zupełnie jakby nigdy nie miały rąk.

Theodor…

A więc jeszcze nie teraz.

Zacisnął pięści i utrzymując równy krok, łagodnym łukiem ominął zesztywniałe na mrozie ciało kamerdynera. A także kilku stojących przy nim mężczyzn, zapewne funkcjonariuszy Gestapo i Kriminalpolizei, rozprawiających o czymś cicho. Zupełnie zignorował ich obecność. Nawet to, że momentalnie poprawili postawę i zasalutowali mu – jednocześnie uciekając wzrokiem.

Wszystko to mogło oznaczać tylko jedno.

Był coraz bliżej…

Od grona osób stojących nad zwłokami kamerdynera odłączył się wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu i czarnym kapeluszu. Sprężysty krok i pewna poza sprawiały, że wyglądał na przełożonego pozostałych.

– Herr Reichsstatthalter[2], to może być dzieło… – zaczął, ale natychmiast zamilkł na widok gniewnie uniesionej pięści.

Najchętniej dałby mu tą pięścią w pysk. Powstrzymał jednak pokusę. Chciał mieć to już za sobą.

Teraz!

Już!

Po prawej dostrzegł wrak urzędowego mercedesa. Leżał jak zabawka, ciśnięty potężną siłą na zmrożoną rolę. Moc uderzenia zmiażdżyła mu drzwi. Opadł na dach, podwoziem do góry. Pogięte, groteskowo wyglądające koła celowały w granatowe, z wolna różowiejące niebo.

Gdzieś tutaj musiał być on. Tylko… gdzie?

Zdecydował się w końcu przekroczyć tor i bez trudu pokonał lekką pochyłość nasypu. Nadłożył kilka kroków, by obejść wywrócony samochód. Dopiero teraz zauważył, że za wrakiem auta stoi ktoś jeszcze. Prostował się właśnie, stając nad szkarłatną plamą…

Pewnie śledczy, przemknęło mu przez głowę.

Widząc przybysza, mężczyzna taktownie usunął się na bok.

A więc stało się – pomyślał.

Zobaczył to, po co tu przyjechał.

W kałuży krwi leżał on.

Martwy.

Jego Erhardt…

[1] Niemiecka nazwa Międzychodu w latach 1939–1945.

[2] Panie namiestniku Rzeszy (niem.).

Niepewność

JESIEŃ

Trzy miesiące wcześniej, 13 września 1939 roku, w samym środku bitwy nad Bzurą

W ryku nurkujących bombowców było coś apokaliptycznego.

Choć bomby nie sypały się wprost na ich głowy, czuli się, jakby to oni byli głównym celem ataku. Jakby cała cholerna Luftwaffe uwzięła się właśnie na nich – na skromny szpital polowy, ulokowany w sypiącym się pod podmuchami detonacji dworku. Bo i po prawdzie tak właśnie było: tuż obok nich przegrupowywał się pułk kawalerii, pospiesznie przerzucany z linii frontu na wschód, nowy kierunek natarcia, mający wyrąbać dwóm coraz bardziej naciskanym armiom drogę odwrotu ku Warszawie. Póki jeszcze było co wycofywać.

Niemcy najwyraźniej otrząsnęli się już z szoku wywołanego polskim przeciwnatarciem. Odrzuceni na południe, na bliskie przedpola Łodzi, za cenę całkowicie rozbitej dywizji utrzymali nadszarpniętą linię frontu i podciągnęli posiłki, których Polacy już nie mieli. Obraz bitwy zaczął się zmieniać na niekorzyść Wojska Polskiego. Potężniejący z każdym dniem grzmot lotniczych silników wroga podkreślał zachodzącą przemianę. Sypiący się z sufitów dworku tynk utrudniał pracę lekarzy.

Podporucznik rezerwy Franciszek Witaszek po raz kolejny otrzepał bujną czuprynę z białego pyłu. Ledwie tydzień wcześniej, w udręce ewakuacji pod niemieckimi bombami, skończył trzydzieści jeden lat. Wysoki, lekko przygarbiony brunet z zaczesaną dłonią na bok grzywką i wąsem, w narzuconym od niechcenia na ramiona zbyt małym fartuchu, doglądał czujnie rannych zwożonych z pola bitwy. Było ich coraz więcej, coraz ciężej poszarpanych przez niemieckie kule. Po charakterze obrażeń widać było jak na dłoni niemiecką przewagę w broni maszynowej. Przewagę techniczną, która przechylała losy bitwy na ich stronę.

Nie miał w planie tego szpitala. W ogóle nie miał w planie aktywnego udziału w wojnie. On, znany i ceniony w Poznaniu doktor medycyny, absolwent uniwersytetu i asystent w zakładach higieny i medycyny społecznej oraz mikrobiologii tejże uczelni, w najgorszych sennych koszmarach nie zobaczył tego, co go spotkało. Jego i jego bliskich. Wada wzroku, a potem również serca, ujawniona podczas rutynowego badania wysiłkowego, wykluczyły go z planu mobilizacyjnego. Otrzymał jasny rozkaz: wycofać się z pracownikami swojego zakładu, produkującego nici chirurgiczne, z Poznania na wschód, do Centralnego Okręgu Przemysłowego – albo za Wisłę, na dalekie zaplecze. I tam zbudować oparcie dla wojsk powstrzymujących najeźdźców. Rozkaz zrealizował z żelazną konsekwencją: w pociągu ewakuacyjnym, z pracownikami, żoną w ósmym miesiącu ciąży i trzema córkami, którym nagle zawalił się słoneczny, spokojny świat w willi na zachodnich krańcach Poznania. Najstarsza z nich – Maria Jolanta, zwana przez niego pieszczotliwie Mariolą – miała ledwie pięć lat. Iwonka liczyła sobie trzy wiosny, a najmniejsze zawiniątko – Alodia – zaledwie roczek. Tylko ta ostatnia nie była świadoma grozy sytuacji.

Nie ujechali daleko. Kilkanaście kilometrów za Kutnem dopadły ich szwabskie bombowce. Ryk opadających maszyn i bomb, dramatyczna ucieczka w pole, wybuchy na torach i płomienie między wagonami. W kilka minut cały pociąg stał się historią. Nie było co zbierać. Zostali sami na odkrytej przestrzeni, pozbawieni jakiejkolwiek osłony. Dłonie Haliny na wydatnym brzuchu podkreślały tylko grozę sytuacji. Musieli szybko znaleźć schronienie. Wokół nich działy się rzeczy straszne: wjechali w samo epicentrum zajadłej batalii. Galopujący wokół jeźdźcy, rozbite, płonące jaszcze i działa na poboczu drogi, kolumny piechurów o obłąkanym wzroku i słupy czarnych dymów wznoszących się nad horyzontem – wszystko to świadczyło o tym, że nie ma tu miejsca dla rodziny, cywilów, dzieci… ani dla kobiet w ciąży!

Od razu to zrozumiał – i od razu zdecydował: idziemy na północ!

Z jego mapy wynikało, że ledwie kilka kilometrów dalej powinien być Żychlin. Tam na pewno jest jakiś urząd, w którym znajdą pomoc i opiekę. A przynajmniej znajdą jakiś spokojny kąt dla Haliny. Przecież to już ósmy miesiąc. Jak ważny dla rozwoju dziecka, wiedział lepiej niż ktokolwiek wokół.

Najpierw zorganizował transport dla żony – po prostu zarekwirował wóz drabiniasty, prowadzony przez wąsatego chłopa, krzycząc coś chaotycznie o „wyższej konieczności”. Wsadził na wóz rodzinę, moszcząc Halinie i dzieciom wygodne siedzenia w słomie, a potem nakazał chłopu zawieźć ich wszystkich do Żychlina.

Pewnie dojechaliby do miasteczka, gdyby nie podoficer z grupą żołnierzy, miotający się na szosie z chrapliwym okrzykiem:

– Czy jest tu jakiś lekarz?!

– Nie idź… – szepnęła błagalnie Halina.

Ale nie posłuchał.

– O co chodzi? – zeskoczył z wozu i podszedł do żołnierza.

W marynarce, płóciennej koszuli i podróżnych spodniach wyglądał jak wiejski doktor. Brakowało mu tylko roweru.

– Jest pan lekarzem? – zainteresował się wojskowy.

Po dystynkcjach Franciszek poznał, że ma do czynienia z podchorążym.

– Witaszek, doktor medycyny z Poznania.

– Jest pan pilnie potrzebny!

– Gdzie?

– Tu obok, może pół kilometra stąd. W Dobrzelinie! – żołnierz wskazał w prawo, w stronę kępy drzew przypominającej nieduży park.

– Co tam jest?

– Szpital polowy, mamy dużo rannych… I tylko jednego lekarza, to znaczy… weterynarza. Sam już nie daje rady.

– Rozumiem.

Halina spuściła wzrok. Wiedziała, co to oznacza. Właściwie pogodziła się z tym już w momencie, gdy mąż zszedł z wozu.

– Znajdzie się tam miejsce dla kobiety w ciąży? – pytanie Franciszka zawisło w powietrzu.

– Chyba tak – zawahał się podchorąży.

Nakazał więc chłopu zjechać wozem w polną drogę, prowadzącą w kierunku kępy drzew wskazanej im przez podoficera. Wyboistym traktem dojechali chwilę później do dwuskrzydłowego, piętrowego dworu z ładnym gankiem, nad którym wspierał się na kolumnach zgrabny dach. Ciągle jeszcze cały, co zakrawało na cud.

– Tatusiu, czy będziemy tutaj mieszkać? – zapytała Maria, najstarsza z córek.

W jej oczach dostrzegł lęk. Pewnie zauważyła obandażowanych mężczyzn, leżących na noszach przed wejściem do budynku.

– Musimy się tu rozgościć – udał wesołość i chwycił ją pod ramiona, by bezpiecznie zdjąć z wozu.

Zaraz potem przyszła kolej na malutką Iwonkę i na umęczoną żonę z Alodią na rękach.

Pomagał jej, jak tylko mógł, ale wiedział, że Halina przeżywa mękę.

Gdy tylko schronili się pod dachem, na zewnątrz znowu zrobiło się gorąco. Niebo zagrzmiało setką silników. Ryk maszyn Luftwaffe narastał z każdą sekundą, jakby znaleźli się nagle w środku gigantycznej fabryki. Wycie nurkujących bombowców i drżąca od wybuchów ziemia parku świadczyły o tym, że to nie symulacja, nie żadne ćwiczenia, ale prawdziwa wojna.

Maria przybiegła do taty i wtuliła się w jego rękaw. Iwonka z kolei wskoczyła mu na ręce, po czym skuliła się i przytuliła do ojcowskiej szyi.

– Tatusiu, boję się…

Sam nie potrafił opanować drżenia rąk. Narastający grzmot samolotów wroga wywoływał dreszcz na plecach. Zerknął na Halinę. W oczach żony dostrzegł ten sam niewypowiedziany, bolesny strach.

Poznań, gmach byłego kolegium jezuickiego przy Nowym Rynku[3], tego samego dnia, dziesiąta z minutami

„Szczególnie odpowiedni”…

Od sześciu dni powtarzał w myślach te dwa słowa. Upajał się nimi. Był nimi niemal odurzony.

„Szczególnie odpowiedni”. Tak wyraził się o nim sam Führer. O nim, Arthurze Greiserze, lat czterdzieści dwa, urodzonym w Schroda, Provinz Posen. Tak o nim powiedział, kiedy wezwał go do siebie razem z Forsterem, by powierzyć im stanowiska gauleiterów i Reichsstatthalterów w dwóch nowych okręgach, które zamierzał stworzyć na ziemiach ponownie odebranych Polakom. „Szczególnie odpowiedni do kierowania administracją w Poznaniu” – tak właśnie wyraził się o nim ten, którego przeznaczeniem było poprowadzić Rzeszę do światowej hegemonii. Ze szczęścia niemal stracił przytomność. Decyzją Adolfa Hitlera miał wrócić tam, gdzie się urodził – do Prowincji Poznańskiej! Wracał, by wreszcie, raz na zawsze, nieodwołalnie zaprowadzić tam nowe porządki. Osadzić tam III Rzeszę. On, Arthur Greiser. W czarnym mundurze Brigadeführera SS. Wierny syn narodu niemieckiego i oddany uczeń Führera.

„Szczególnie odpowiedni… Szczególnie odpowiedni…” – huczało mu w głowie, gdy kroczył z dumą po korytarzu dawnego polskiego urzędu wojewody. Niskie, łukowate stropy tłumiły odgłosy jego podkutych butów. Budynek dawnego kolegium jezuitów przypominał bardziej klasztor niż siedzibę urzędu. Mundur wywoływał strach wśród nielicznych urzędników snujących się po pogrążonych w półmroku salach niczym duchy poprzedniego, z dawna już umarłego reżimu. Pierzchali przed nim na lewo i prawo, unikając kontaktu wzrokowego, nawet gdy próbował zapytać ich o coś po polsku, znał przecież dobrze ten język z czasów nauki w Hohensalza[4]. W odpowiedzi widział tylko ich plecy. Zrezygnował więc z pierwotnie obranego planu. Wybrał improwizację. Chaos w urzędzie i walające się wszędzie strzępy polskich dokumentów wołały o działanie.

Urzędnicy polskiego wojewody ewakuowali się w wielkim pośpiechu, zdążyli jednak opróżnić półki z akt, zabrać pióra i inne materiały biurowe, a także papier. Brak tego ostatniego był teraz najbardziej dotkliwy. Przecież miał zamiar wydawać rozporządzenia i dekrety!

Porozrzucane po posadzce dokumenty denerwowały go najbardziej. Gdy w końcu dopadł do pobladłego Polaka, najwyraźniej urzędnika niskiego szczebla, zrugał go za ten bałagan i nakazał natychmiast uprzątnąć podłogi urzędu. Ordnung muss sein![5] Do jasnej cholery! Przyjechał tu po to, by wreszcie ucywilizować ten dziki wschód!

– Tak jest… – odpowiedział mu urzędnik po polsku, choć zapewne doskonale mówił też w jego języku, i zniknął gdzieś w ciemnych zaułkach.

Greiser nie czekał, aż wróci. Zamiast tego stanął w rozkroku pośrodku największej bodaj sali, podniósł odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń i dał znak swoim współpracownikom, że zamierza zabrać głos.

– Drodzy Genosse[6], widzicie, co tu się wyrabia – zaczął z malująca się na twarzy dezaprobatą. Cały ten polski nierząd mierził go jak diabli. – Führer postawił przed nami odpowiedzialne zadanie. Musimy możliwie szybko opanować ten wszechobecny chaos. Tę dobrze nam znaną, stałą cechę polskich rządów…

Zawiesił głos, by pozwolić się roześmiać swoim podwładnym. Nie zawiódł się – wąskie grono jego współpracowników wybuchło na krótką chwilę gardłowym rechotem.

– …Ale damy sobie radę, towarzysze! Nie z takimi wyzwaniami przychodziło nam się już mierzyć – buńczucznie potrząsnął ściśniętą pięścią, mimowolnie naśladując Duce. – Zapewniam was, że z właściwą naszej nacji skrupulatnością i rzetelnością posprzątamy tę stajnię Augiasza. Naszym przeznaczeniem było tu wrócić i przywrócić naturalny porządek. Silniejszy zawsze narzuca swoją wolę słabszemu, nigdy odwrotnie! Polacy zapomnieli o tym w ostatnich latach, ale my im o tym przypomnimy! My, forpoczta nowej cywilizacji!

Ktoś obok chrząknął na tyle znacząco, że Greiser skierował wzrok w jego stronę. Był to jego kancelista Koch. Ukradkiem zerkał na zegarek.

– Co tam, Koch? – zagadnął. – Do obiadu jeszcze trochę.

– Melduję, Ekscelencjo, że to może chwilę potrwać.

– Co, Koch?

– Sprzątanie tego bałaganu.

– Bo?

– Nasi ludzie z Danzig są jeszcze w drodze. Zapowiadali się na dwunastą, dwunastą trzydzieści.

– Nie widzę żadnego problemu – Greiser nie potrafił ukryć zniecierpliwienia i machnął wymownie ręką. – Zanim przyjadą moi ludzie, wszystko tu wysprzątają Polacy. O! Widzi pan?! Chociaż tyle dobrego można o nich powiedzieć, że wiedzą, co to rozkaz!

W tym samym momencie na sali pojawiło się czterech mężczyzn w urzędniczych ubraniach. Przynieśli ze sobą dwa spore płócienne worki i zmiotki. Z miejsca zabrali się do zbierania porozrzucanych szczątków dokumentów i pism urzędowych. Pochyleni nad podłogą, zdawali się nie zwracać uwagi na Niemców w mundurach. Tylko jeden z Polaków rzucał od czasu do czasu czujne spojrzenie na nowych władców.

Greiser poczuł, że odniósł właśnie pierwszy sukces. Może niewielki, ale jednak. Uznał to za dobry znak. Za pierwszy krok na drodze przywracania Rzeszy tej zaniedbanej dzielnicy.

– Widzicie? – nie odmówił sobie chwili satysfakcji. – Zobaczcie, jak wiele można osiągnąć zwykłą konsekwencją. Takiej konsekwencji i zaangażowania oczekuję odtąd od każdego z was. Polacy muszą wiedzieć, muszą czuć, kto jest tutaj panem, a kto parobkiem. Tylko w ten sposób, kreśląc mocno i wyraźnie granice, utrzymamy właściwy tej ziemi porządek.

– Jawohl![7] – chóralne zawołanie przetoczyło się po nisko sklepionych wnętrzach byłego kolegium.

– A do Danzig nie zawadzi zadzwonić raz jeszcze – przypomniał sobie Greiser. – Zapytaj tam, Koch, o której wyjechali. Wloką się do nas jak na ruski targ!

– Ha, ha, ha!

Korzystając z chwilowego zamieszania, gauleiter odszedł na kilka kroków od grupy podwładnych i wyjrzał przez okno. Zobaczył uporządkowany, zadbany park z pustymi ławkami. Mimo ciepłej, ciągle jeszcze letniej aury nie dostrzegł w nim ani jednego spacerowicza. Miasto wydawało się martwe i wyludnione.

Gdzie oni są? – pomyślał rozdrażniony o urzędnikach z Danzig, którymi do niedawna kierował. Póki nie przyjadą, muszę polegać na Polakach…

Na szczęście ich czas już się kończy – dopowiedział w myślach. – Tyle że jeszcze o tym nie wiedzą.

Poznań, tego samego dnia o podobnej godzinie

Nie poszła z ojcem na Stary Rynek. Wszystko wokół się zmieniało, a ona jakby ignorowała fakt, że jej miasto właśnie przeistacza się w coś zupełnie nowego. A może raczej – wraca do stanu z opowieści jej babki, w której nazwy ulic i budynków brzmiały po niemiecku, a sam Posen zdawał się niewzruszoną twierdzą na kresach niemieckiego cesarstwa. Śliczna, filigranowa, dwudziestodwuletnia Wilhelmine o kręconych ciemnych włosach nie czuła jednak radości z tego powodu. To wszystko tylko polityka. Brudna, bolesna, ale widocznie taka musi być. Zresztą chyba zawsze taka była.

Widok niemieckich mundurów na głównych ulicach miasta uznała za naturalną kolej rzeczy. Skoro polskie wojsko wyszło z Poznania, to teraz jest w nim niemieckie. Skoro kiedyś Niemcy tu byli, to teraz wrócili. Nie widziała w tym nic nadzwyczajnego. Co to oznaczało dla niej? Dla Polaków? Nie zastanawiała się nad tym ani chwili. Liczyło się tylko to, że dzień był nadzwyczaj ciepły, słoneczny, bezchmurny. Że był środek tygodnia, co oznaczało, że lada chwila nadejdzie sobota. I może znowu pojadą z rodzicami nad Wartę, do Puszczykowa…

Zeskakiwała po schodach po dwa, trzy stopnie, byle tylko prędzej znaleźć się na Piekarach. Ojciec mówił, że przywrócą ich dawną nazwę – Bäckerstrasse. Prawdę mówiąc, obchodziło ją to tyle co zeszłoroczny śnieg. Najważniejsze, że wreszcie odejdzie stąd widmo działań wojennych. Bo Wilhelmine najbardziej bała się walk o miasto. A że mama ma ostatnio smutne spojrzenie? Ech, mamulka, mamulka! Matki tak mają, zawsze martwią się na zapas. Sytuacja w mieście się ustabilizuje, to i mamulka się uśmiechnie. Wilhelmine nie wyobrażała sobie innego scenariusza.

Jeszcze tylko kilka ostatnich stopni – i wynurzyła się z chłodnego cienia klatki schodowej kamienicy. Wyskoczyła na chodnik niemal wprost pod nogi wysokiego, szczupłego mężczyzny w pumpach i nieco wyświechtanej marynarce. Był to Antoni, starszy o sześć lat sąsiad. Tak jak ona mieszkał na drugim piętrze – on pod szóstką, a Wilhelmine pod siódemką. Wyglądało na to, że wraca z rynku. Jego pociągła twarz kontrastowała powagą z roześmianym obliczem dziewczyny. Spod zaczesanej na bok grzywy spoglądały na młodą sąsiadkę czujne, błękitne oczy.

– Uważaj! – rzucił w stronę Wilhelmine, w ostatniej chwili uskakując w bok.

– Sam sobie uważaj! – udała lekko naburmuszoną, ale było jej wesoło jak rzadko kiedy. – Chodzisz z nosem spuszczonym na kwintę, to i ludzi nie widzisz. Podnieś czasem głowę, Antoni…

– Na twój widok zawsze, Wilka – mruknął niby weselej, a jednak jakoś ponuro. Bardziej niż zwykle.

Domyśliła się dlaczego.

– Nic się nie martw – pocieszyła go możliwie delikatnym tonem. – Zobaczysz, jeszcze wszystko się ułoży…

– Nic się nie ułoży! – zaprotestował gwałtownie, a dziewczyna zrozumiała, że popełniła błąd.

– Widziałeś ich?

– Widziałem.

– I co?

– I gówno! – nie potrafił się powstrzymać nawet przy Wilhelmine. – Jeszcze nam za to Szwaby zapłacą!

Spojrzała na niego z kobiecą wyrozumiałością. Choć był od niej starszy, zobaczyła w nim zawziętego małego chłopca o urażonej dumie.

– Przyjechali, to i pojadą. Wojna się skończyła – chciała go poklepać przyjaźnie po ramieniu, ale był to kolejny błąd.

Antoni zjeżył się i stracił resztki humoru.

– Nigdzie nie pojadą – mruknął, niemal warknął, mijając dziewczynę i kierując się ku schodom.

Zdało jej się, jakby coś między nimi pękło – i wystraszyła się tego uczucia.

– Antoni? – zawołała za nim zaniepokojona.

– Tak? – przystanął niechętnie.

– A lubisz mnie jeszcze trochę? Ein bisschen?

Mimowolnie się uśmiechnął, choć jakoś tak smutno, bez blasku w oczach.

– Co za pytanie – wzruszył ramionami. – No jasne, że ein bisschen…

– Och ty! – zamachnęła się na niego w udawanej złości. – Jak tylko troszkę, to nie pokazuj mi się na oczy!

– Twoja wola jest dla mnie rozkazem – mruknął i ruszył wolno w górę schodów.

Ledwie jednak zrobił kilka kroków, gdy przystanął i obrócił się na pięcie.

– A wojna wcale się jeszcze nie skończyła – powiedział głośno poważnym tonem. Zupełnie jakby składał wojskową przysięgę.

Tak, tak. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Rozmawiali o tym wczoraj w pobliskim parku. Powtarzał uparcie, że dopóki Warszawa się broni, nie można mówić o przegranej Polski. „Zobaczysz, kiedy ruszą Francuzi i Anglicy, losy się odwrócą” – zaklinał rzeczywistość. Zbyt mocno go lubiła, by sprawić mu przykrość, więc milczała. Tylko tyle mogła dla niego zrobić.

Teraz jednak uznała, że musi się odezwać.

– Antoni… – ściszyła głos.

– Tak, Wilko?

– Bardzo cię proszę, bądź ostrożny.

– O czym ty mówisz?

– Pamiętaj: milczenie jest złotem.

Żachnął się tylko, machnął ręką, a potem ruszył gniewnym krokiem po schodach.

Nadal w Poznaniu, w tym samym czasie na Starym Mieście

Mosze Alef jak gdyby nigdy nic wybiegł z piłką z kamienicy na rogu Żydowskiej i Dominikańskiej. Ojciec prosił go, by nie odchodził zbyt daleko od domu. W mieście zaczęli przecież rządy Niemcy, a wiadomo, jak oni traktują Żydów.

– Dobrze – odpowiedział grzecznie ojcu, skromnemu sprzedawcy bławatów, ale już na schodach wzruszył ramionami. Miał w końcu siedem lat. Gdyby nie wojna, rozpocząłby naukę w szkole publicznej. Był już – tak się czuł – prawie dorosły!

Na ulicy czekali na niego jak zawsze Felek i Jurek, koledzy skauci z Ha-Szomer ha-Cair[8]. Dla nich wojny nadal nie było. Dopóki wolno im było grać w fussbal, świat wokół się nie liczył. Tak było i tak miało pozostać, nawet za Niemca. Nieważne, co tam bręczą[9] ich starzy rodzice!

W trójkę zawsze biegnie się lekko. Ani się obejrzeli, jak przeskoczyli przez dziwnie pustą Solną i podbiegli na Rajtkę, plac do gry w piłkę, wydeptany tuż obok muru koszar polskiej artylerii. Właściwie to polskiej artylerii jakiś czas już tam nie było – od dnia wymarszu Wojska Polskiego z miasta minął ponad tydzień. Plac do gry był pusty, ale chłopcy nie rozpoczęli gry. Zaniepokoiły ich głośne komendy, wydawane chrapliwym językiem, a dochodzące zza wojskowego muru. Zaaferowani porzucili piłkę i wcisnęli głowy między żelazne wrota.

Zobaczyli równy rząd luf armat, kompanię niemieckich kanonierów – i duchownego, święcącego sprzęt bojowy nowych właścicieli koszar.

Mosze poczuł dziwne ukłucie gdzieś pod sercem.

Przypomniał sobie, że niespełna miesiąc temu widział w tym samym miejscu podobny obrazek. Działa były cztery, wokół nich żołnierze w polskich mundurach, a wśród nich stał katolicki ksiądz, machając pracowicie kropidłem na armaty i wojaków.

Dopiero w tym momencie dotarło do niego, jak wiele się zmieniło.

– Co robimy? – zapytał Felek.

Mosze nie zdążył mu odpowiedzieć, bo niespodziewanie głowa jednego z Niemców, odziana w stalowy hełm odwróciła się w stronę bramy.

– Achtuuung!

Krzyk żołnierza momentalnie zdemaskował podglądaczy.

Chłopcy zerwali się do ucieczki, zapominając o rzeczy najświętszej. Choć nikt ich nie gonił, w olimpijskim tempie przebiegli przez Solną, by dopiero na Stawnej, w nerwowym, zdyszanym dialogu nawrzucać sobie nawzajem, że żaden nie pamiętał o fussbalówce.

Została na Rajtce, na łasce okupantów.

Tate będzie zły – tłukło się po głowie Mosze, gdy wracał speszony do domu.

Ojciec nie zauważył jednak braku piłki.

Ucieszył się, że syn wrócił tak szybko.

Szpital polowy w Dobrzelinie pod Żychlinem, 13 września 1939 roku pod wieczór

Huk narastał z każdą minutą, jakby do dworku otoczonego parkiem zbliżał się potężny walec, który zrówna z ziemią wszystko, co spotka na swojej drodze. Do artyleryjskiej kanonady dołączyły wkrótce wyjące silniki niemieckich bombowców. Front, o ile jeszcze istniał, niechybnie zbliżał się do Dobrzelina. Franciszek wiedział, co to oznacza dla niego i jego rodziny. Na tyłach domu znaleźli wolny pokój – a w nim szczęśliwym trafem szerokie łoże, na którym wreszcie mogły odpocząć jego żona i córki. Mimo chaosu i rozgardiaszu wokół, mimo hałasu i grozy za oknem niemal natychmiast zapadły w twardy sen.

Zamknął ostrożnie drzwi i przystawił je krzesłem. Nie chciał, by ktoś szybko obudził jego rodzinę.

Nie miał czasu, by dłużej analizować sytuację. Gdy tylko pojawił się w hallu, przerobionym pospiesznie na salę szpitalną, i powiedział, kim jest, natychmiast otrzymał lekko przybrudzony lekarski fartuch i stetoskop. Zamienił też kilka zdań z przemęczonym, starszym człowiekiem z sinymi pręgami pod oczami. Zdążył się dowiedzieć, że to weterynarz z Żychlina, pod nieobecność medyków wezwany do dworku, by ratować rannych piechurów, wycofanych z linii walk.

– Lekarstw prawie nie ma, a bandaże i środki odkażające są na wyczerpaniu – usłyszał.

– Ilu macie rannych? – zapytał.

– Będzie z pół setki. Kilku umiera, kilkunastu jest ciężko rannych…

Po rozdzieleniu pacjentów między siebie rozeszli się po zakamarkach porzuconego przez właścicieli dworu. Franciszek dostrzegł przez jedno z okien zwartą kolumnę piechoty maszerującą na północ. Chwilę później usłyszał złowieszczy grzmot silników, a potem kaskadę eksplozji. Na niemal zupełnie odkrytej drodze polska piechota była łakomym kąskiem dla drapieżników spod znaku czarnych krzyży.

Odwrócił wzrok. Zbyt wiele podobnych obrazków już widział.

– Weź się w garść, Franek – syknął sam do siebie. – Weź się w garść!

Obchód postanowił rozpocząć od wschodniego skrzydła pałacyku. Na zwykłych siennikach, rozrzuconych po podłodze kilku pomieszczeń, leżało może dwudziestu rannych. Obandażowane głowy, zakrwawione kończyny, poszarpane odłamkami mundury, zaduch i obłęd w oczach żołnierzy – obraz gigantycznej klęski. Franciszek miał wrażenie, że jego kraj rozpada się właśnie jak domek z kart. Nie mógł jednak dać po sobie poznać, że jest przygnębiony. Nie mógł się zdradzić ze swoimi obawami.

Pierwszy pacjent miał zgruchotaną nogę na wysokości kostki. Przez czerwoną onucę sączyła się z niej śmierdząca, brudna maź. Nie wyglądało to dobrze. Witaszek nie był chirurgiem, ale nie trzeba było być geniuszem, by pojąć, że piechurowi grozi amputacja kończyny.

– Jak się nazywasz? – zapytał, by zająć jego uwagę.

– Skrzypczak, panie doktorze. Szeregowy Andrzej Skrzypczak.

– I co wam się przytrafiło, Skrzypczak? – zagadnął pro forma.

– Poszliśmy tyralierą do ataku, ale nadzialiśmy się na czołgi… – wydyszał mu w twarz żołnierz. – A my tylko z mauzerami i granatami… Było ciężko, cholernie ciężko… – dorzucił jakby na usprawiedliwienie.

Szkliste oczy szeregowego świadczyły, że ma wysoką gorączkę. Zakażenie postępowało z piorunującą szybkością, bez mocnego antidotum nie było szans utrzymać go przy życiu. Lekarz z pomocą sanitariusza polał onucę zdezynfekowaną wodą, a potem zabrał się za zdejmowanie materiału.

Ranny wił się i syczał z bólu, który był tak potworny, że żołnierz stracił przytomność i opadł na zakurzoną poduszkę.

Rana była brzydka, poszarpana, pełna drobnych odłamków. Jątrzyła się i nabrzmiała żółtawą ropą. Przemyli ostrożnie zranione miejsce, osuszyli aseptyczną gazą, ale rokowania nie były dobre. Czarne brzegi rany zapowiadały śmierć w męczarniach.

Nie mam wyjścia – pomyślał.

Sięgnął po swoją podróżną torbę z fiolkami, którą nosił przypiętą do pasa. Wydobył z niej szklany, podłużny pojemnik z szarym proszkiem. Szybkim ruchem odkręcił pokrywkę i wsunął łyżeczkę. Zaraz potem delikatnym ruchem palca wskazującego starannie rozsypał proszek w obrębie krateru rany.

– Co to jest, doktorze? – zainteresował się sanitariusz.

Franciszek mimowolnie uśmiechnął się pod wąsem.

– Przyszłość, panie kolego – szepnął. – A przynajmniej taką mam nadzieję.

ZIMA

Siedziba Gestapo w Birnbaum, trzy miesiące później, 21 grudnia 1939 roku

Maszynista miał grubo po pięćdziesiątce i zwykłą, plebejską twarz, wydatne, usmarowane węglowym miałem policzki, grubo zarysowane brwi i suche, spękane usta. W jego oczach malował się strach przemieszany z niedowierzaniem.

Wszystko, co wydarzyło się tej koszmarnej nocy, napawało go lękiem i odrazą. Nic z tego nie rozumiał, a brutalność i natarczywość pytań funkcjonariuszy w czarnych mundurach wprawiały jego stare, sterane życiem serce w pląsającą arytmię.

Na szczęście znał niemiecki – jeszcze z pruskiej szkoły. Pytania śledczych nie były więc dla niego zagadką. Choć być może byłoby lepiej dla niego, gdyby nie rozumiał gestapowców.

– Czyich rozkazów słuchasz? Z kim byłeś w zmowie? – Potężny, barczysty Niemiec o kwadratowej szczęce i wyglądzie knajpianego zabijaki znowu nachylił się nad nim, niedwuznacznie potrząsając pejczem. – Odpowiadaj, pókim cierpliwy! Schneller, schneller![10]

– Kiedy już mówiłem… Nie wiem, o co pan pyta. – Kolejarz odruchowo osłonił głowę prawą ręką.

Jeszcze go nie bili, ale zdawał sobie sprawę, że może do tego dojść lada chwila. Atmosfera zagęszczała się z każdym kolejnym pytaniem.

– Nie słucham żadnych rozkazów. Ja tylko prowadzę pociągi towarowe…

Niemiec odłożył pejcz na biurko. Lewą dłoń zacisnął w pięść, a prawą zaczął ją masować, jakby szykując się do zadania ciosu.

– Posłuchaj mnie, ty uparty Polaczku – ściszył głos, by wywrzeć większe wrażenie. – Takie bajki możesz wciskać swoim wnukom, ale nie Geheime Staatspolizei! Chcesz powiedzieć, że ostatniej nocy po prostu prowadziłeś pociąg? W środku nocy?!

– Tak bywa, panie oficccccerze. – Broda maszynisty mimowolnie się trzęsła, a on sam wpadł w nerwowy dygot.

– Scheisse![11] – syknął gestapowiec i zamachnął się pięścią na mężczyznę w czarnym kolejowym uniformie.

Polak skulił się, ale Niemiec go nie uderzył.

– Co ty sobie myślisz, gnido jedna?! – Funkcjonariusz wisiał teraz nad uchem przesłuchiwanego. – Próbujesz nas nabrać, że przypadkiem akurat wczoraj w nocy, tuż przed północą, prowadziłeś lokomotywę – bo to nie był żaden skład, gnoju! – do Birnbaum?

Maszynista odważył się podnieść głowę i spojrzeć gestapowcowi prosto w twarz.

– Kiedy to prawda… To był planowy kurs.

– Planowy?! To dlaczego jechałeś bez świateł?! Dlaczego prowadziłeś parowóz po ciemku?!

– Takie… Takie są…

– Co jest, odebrało ci mowę, Polaczku?! Dlaczego prowadziłeś lokomotywę w kompletnej ciemności?! – Gestapowiec tym razem nie powstrzymał się od zadania ciosu.

Umazany pyłem węglowym mężczyzna oberwał pięścią w twarz i spadł ze stołka. Zaraz potem dostał kopniaka, wymierzonego podkutym metalem butem prosto w żebra.

Splunął krwią na betonową posadzkę celi, po czym podniósł się z bólem i nieudolnie wgramolił się na siedzisko.

– Co mi tu plujesz, polska świnio! – Kolejny cios w tył głowy tym razem nie zrzucił go z taboretu, ale znowu mocno zamroczył. – Jeszcze raz to zrobisz, a nie doczekasz kolejnych urodzin!

Groźba była prosta, a przez to konkretna, ostra. Przemawiała do wyobraźni. Maszynista przyrzekł sobie w duchu, że nie popełni znowu tego błędu, choćby Szwab miał mu wybić wszystkie zęby.

– Dlaczego nie zapaliłeś świateł?! Gadaj!

– Po prostu… jest nakaz zaciemnienia. Od października… Wasz nakaz, niemiecki! W końcu jest wojna… Mimo to pojechałem. Uznałem, że o tej porze na nikogo już nie trafię.

– Jak to: nie trafię?! – ożywił się Niemiec.

Wyglądał, jakby tylko czekał na kolejny sygnał do uderzenia.

– Ten przejazd… On jest niestrzeżony. Tyle że… Tyle że ruch na nim nawet w ciągu dnia jest niewielki. A co dopiero o północy…

– Chciałeś ich zabić!

– Co też pan! – Zbolały kolejarz załamał ręce, jakby usłyszał najgorszą potwarz. – W życiu bym nie podejrzewał, że… Zresztą dałem dwa razy sygnał. Musieli… Musieli go słyszeć…!

Gestapowiec spojrzał na Polaka podejrzliwie.

– Kto to może potwierdzić?! Bo przecież nie oni!

– Matko Boska… Nie wiem… czy ktoś… Nie wiem!

Funkcjonariusz w czarnym mundurze rozprostował pięść tak gwałtownie, że po celi rozszedł się odgłos strzykających kości.

– Na ja…[12] – mruknął nieusatysfakcjonowany. – To co ty tam, do cholery, robiłeś w środku nocy?!

Stary kolejarz odniósł wrażenie, że głos Niemca zmienił barwę. Wziął to za dobry znak.

– Odstawiałem parowóz z tartaku pod Miedzichowem do Birnbaum. Wszystko jest w rozkładzie kursów, może pan sprawdzić…

– Z tartaku? – zainteresował się Niemiec. – A tam co robiłeś?

– Wcześniej doprowadziłem tam skład towarowy, osiem wagonów. Mam przyjechać po niego pojutrze, jak już załadują go drewnem. To towar dla stolarni w Birnbaum…

– Nazwisko!

– Czyje?

– Właściciela stolarni!

– Chyba Breier. Wolfgang Breier czy jakoś tak…

– A tartak?

– Co… tartak?

– Jak się nazywa? I kto jest tam szefem?

Maszynista zamyślił się na chwilę.

– Zdaje się, że niejaki Malinowski. A tartak nie ma jakiejś nazwy…

– Jak to nie ma?! Musi się jakoś nazywać, Donnerwetter![13]

– Tuż obok jest sioło Zachodzko.

Niemiec z niechęcią odszedł od stołka, na którym siedział kolejarz, i skierował się do biurka. Zaraz potem wrócił do przesłuchiwanego, by wręczyć mu ołówek i notatnik.

– Zapisz mi nazwę tej wsi.

– Zachodzko?

– A mówiłeś o innej?

Maszynista wziął ołówek i drżącą ręką napisał na czystej kartce żądaną nazwę. Wyszło koślawo, ale czytelnie.

– No, a teraz módl się, żeby to ktoś potwierdził. – Niemiec niemal wyszarpnął mu kajet z dłoni.

– Potwierdzą – skinął głową. – Na pewno potwierdzą. Na kolei. I w tartaku też…

– To się dopiero okaże, draniu. To się dopiero okaże!

JESIEŃ

Poznań, Nowy Ratusz, trzy miesiące wcześniej, 14 września 1939 roku, w samo południe

Podjechali w dwie limuzyny pod wejście majestatycznego gmachu, połączonego korytarzem z budynkiem renesansowego starego ratusza. Wiedział, że polski prezydent zignorował rano Fritza Pfeiffera, lidera miejscowych Niemców, który domagał się usunięcia z ratuszowej wieży polskiego orła, ale nie zamierzał robić z tego powodu scen. Symbol państwa, które właśnie upadało, można przecież usunąć dzień czy dwa później. Najważniejsze, że zrobią to skutecznie – raz na zawsze.

Do mercedesa podbiegł stojący dotychczas przed wejściem do budynku wartownik, aby otworzyć drzwi. Greiser wyskoczył energicznie z auta i w otoczeniu podwładnych wszedł na strome, kamienne schody. Na piętro poprowadził ich urzędnik w średnim wieku, Polak, mówiący jednak dobrze po niemiecku. Greiser nie był tym zaskoczony. Urodził się i wychował wśród Polaków z Provinz Posen. Doskonale wiedział, że mówią po niemiecku równie dobrze jak po polsku. Przeszli przecież przez niemieckie szkoły, a wielu także przez cesarską armię.

Na pogrążonych w półmroku korytarzach panował zaduch. Na zewnątrz było gorąco, niemal upalnie, ale w Nowym Ratuszu jakby dawno nie otwierano okien na przestrzał. Najwyższa pora przewietrzyć ten gmach – pomyślał. I z miejsca się ucieszył. Właśnie, przewietrzyć! To chyba najlepsze słowo!

Przewodnik poprowadził ich do ciemnego jak nora gabinetu na pierwszym piętrze. Czekał tam niski, siwy, krępy mężczyzna po sześćdziesiątce z krótko przystrzyżonym, sztucznie przyciemnianym wąsem. Prezydent Cyryl Ratajski… Greiser znał go doskonale z okresu przedwojennego, a ostatnio – z prasówek, sporządzanych systematycznie przez wydział prasowy Auswärtiges Amt[14]. Choć w ostatnich latach był, zdaje się, odsunięty od władzy przez warszawski reżim, dla namiestnika nie ulegało wątpliwości, że to trudny przeciwnik. Skoro Polacy powołali go na stanowisko w tak kluczowym momencie…

Zanim Greiser przybył do magistratu, postanowił, że odbierze Polakowi władzę w cywilizowany sposób.

– Herr President…[15] – wyciągnął dłoń do Ratajskiego.

Polak uścisnął ją z nieudolnie skrywaną niechęcią. Zamiast się odezwać, wskazał przybyszowi dwa fotele za swoimi plecami.

– Nie trzeba – rzucił Greiser po polsku, by zaraz przejść na niemiecki. – Chcę podziękować panu za dotychczasową działalność. Pański urząd przejmuje od tej chwili pan radca ministerialny Gerhard Scheffler.

Zza pleców namiestnika wysunął się równie jak on wysoki, łysiejący mężczyzna w mundurze oficera Wehrmachtu. Był starszy od Greisera. Spoglądał na Ratajskiego przez okrągłe szkła okularów w rogowych oprawkach.

– Rozumiem – odpowiedział po polsku Ratajski.

Nie pospieszył, by podać Schefflerowi dłoń.

– Doceniam to, co zrobił pan dla tego miasta w ostatnich dniach – Greiser kontynuował swoją przemowę po niemiecku. – Z informacji od niemieckiej ludności wiem, że zapobiegł pan masowym samosądom na tutejszych Niemcach i utrzymał względny spokój po wyjściu polskiej armii…

Zakłopotany Ratajski przeciągnął prawą dłonią po przystrzyżonej na jeża skroni.

– Podobno uruchomił pan też ponownie komunikację miejską i stworzył straż obywatelską, która wyszła na ulice.

Prezydent skinął w milczeniu głową.

– My, Niemcy, potrafimy docenić rzetelną pracę. Pozostaje nam do uzgodnienia kilka praktycznych kwestii. Likwidacji od tej chwili ulega straż obywatelska. Jej członkowie mają natychmiast zdać broń…

– Panie Greiser…

– Słucham?

Ratajski chrząknął, co zapowiadało jakąś drażliwą kwestię.

– A co z zakładnikami, trzymanymi przez pana ludzi w ratuszu? – odezwał się chropawym głosem.

– Nic. Pozostaną w ratuszu do momentu całkowitego uspokojenia nastrojów w mieście.

– Rozumiem. Wobec tego… mam pewną prośbę.

– Tak?

– Strażnicy, których rozpuścimy do domów… Wielu z nich spędziło na służbie prawie tydzień. Proszę rozważyć, czy nie należałoby wypłacić im jakiegoś żołdu.

Greiser zawahał się. Charakter prośby Polaka zupełnie go zaskoczył.

– Pańska propozycja?

– Hm… – mruknął Ratajski. – Myślę, że czterdzieści złotych to przyzwoita stawka.

– Płatne z kasy miejskiej? – zapytał.

– Tak.

– Zgoda. Wypłacić jeszcze dziś! A teraz niech pan słucha, Herr Ratajski! Wiem, że trzyma pan pod kluczem naszych zakładników.

– W więzieniu na Młyńskiej. Dla ich bezpieczeństwa.

– Tak, wiem! – Greiser był wyraźnie rozdrażniony tą ostatnią uwagą. – Należy ich niezwłocznie uwolnić. Sofort![16]

– Wydałem już stosowne dyspozycje. – Prezydent raz jeszcze zaproponował gestem dłoni Niemcowi zajęcie miejsca w fotelu, ale po raz kolejny został zignorowany.

– Doskonale – skwitował tę informację Greiser. – Herr Scheffler, proszę zatem wraz ze współpracownikami przejąć gabinet i dokumenty miejskie od Herr Ratajskiego. I proszę sprawdzić, czy wszyscy nasi obywatele dotarli bezpiecznie z aresztu do swoich domów.

– Jawohl, Herr Statthalter![17] – stuknął obcasami podwładny Greisera.

Zaraz potem podszedł do wielkiego biurka prezydenta i – jakby był tu od zawsze – zabrał się za przeglądanie leżących na nim teczek z dokumentami.

– Jest pan wolny – powiedział Greiser do Ratajskiego. – Może pan wracać do domu.

– Kiedy… zakładnicy w ratuszu…

Namiestnik syknął ze zniecierpliwienia. Upór Polaka zaczynał działać mu na nerwy.

– Na pana miejscu nie odrzucałbym pochopnie mojej oferty – słabo zawoalowana groźba wybrzmiała w jego głosie na tyle mocno, że zaskoczony Ratajski uniósł siwą brew, po czym skłonił się nieznacznie i ruszył ku drzwiom gabinetu.

Greiser nie usłyszał, jak domykając drzwi, Ratajski mruknął sam do siebie:

– Może i przegraliśmy tę wojnę, ale ja tu jeszcze wrócę!

Poznań, następnego dnia po południu

„Ustępując z urzędu prezydenta miasta, składam całemu mieszczaństwu[18] serdeczne podziękowanie za zaufanie, którym mnie obdarzyło w ciężkich chwilach…”

Antoni złożył z nabożną czcią ostatnie już, pożegnalne wydanie polskiej gazety i zamyślił się nad słowami odchodzącego prezydenta. Ratajski skreślił je ponoć tuż po przejęciu urzędu przez Niemca nazwiskiem Scheffler. Musiał to być dla niego gorzki moment. Tak wiele przecież poświęcił dla tego miasta. To on wydźwignął je do rangi stolicy zachodniej Polski, to on tchnął w nie nowe życie podczas Powszechnej Wystawy Krajowej, która rozsławiła imię Poznania w całej Europie. A teraz, ledwie dziesięć lat później, został świadkiem upadku swojego kraju i swoich marzeń. Musiał oddać swoje ukochane miasto w ręce okupantów. Tyle pracy, starań, wysiłków – wszystko miało pójść na marne…

Przypomniał sobie słowa Wilhelmine, że wszystko się jeszcze ułoży. Jakże to było naiwne! Nic się nie ułoży. Będzie coraz trudniej i coraz gorzej. Zacznie się prześladowanie Polaków i Żydów, ustawiczne i metodyczne. Już rozplakatowali po mieście obwieszczenia pełne zakazów i nakazów. Posiadanie radioodbiorników i broni ma być karane śmiercią. Był przekonany, że to dopiero początek prawdziwych szykan.

Gdzieś z dołu, z poziomu ulicy doleciał do jego uszu gwar rozmowy. Głosy były miękkie, delikatne. Kobiece. Jeden z nich wydał mu się znajomy. Odłożył gazetę na stół i podszedł do otwartego na oścież okna, wychodzącego na Piekary. Delikatnie, by nie zostać zauważonym, wychylił się przez parapet.

Zobaczył trzy młode kobiety. W środku stała Wilhelmine i prowadziła ożywioną dyskusję z dwiema równie jak ona szczupłymi blondynkami. Antoni rozpoznał je bez trudu, bo często odwiedzały Wilkę w mieszkaniu. Zofia i Gertruda były jej koleżankami z Miejskiej Szkoły Handlowej przy Śniadeckich. Wilhelmine uczęszczała do niej od ubiegłego roku, z czego bardzo dumny był jej ojciec, krawiec Wilhelm Günther. Miał nadzieję, że córka zrobi karierę w handlu.

Antoni nadstawił uszu, bo rozmowa wydała mu się interesująca.

– Tak nie postępuje się z pokonanymi… – usłyszał głos oburzonej Gertrudy. – To nie są rycerskie obyczaje. Kto tylko zostanie zatrzymany z bronią, ma być bez sądu rozstrzelany. To się w głowie nie mieści, Wilko…

– A za każdy atak na Niemca ma być zabitych dziesięciu Polaków! – głos Zofii był nie mniej emocjonalny. – Słyszysz to, Wilhelmino? Dziesięciu!

– Dziewczyny, to rzeczywiście okropne – słowa Wilki wybrzmiały cicho, jakby łamał jej się głos. – Pamiętajcie jednak, że to wojna. A na wojnie panują twarde prawa. Mój ojciec uważa, że…

– Dein Vati[19] był na innej wojnie, Wilka – Zofia przybrała złośliwy wyraz twarzy, jakby celowo przedrzeźniając koleżankę. – Za Wilusia[20] przestrzegano jeszcze cywilizowanych zasad. Nikt celowo nie mordował cywilów. Ale hitlerowcy to co innego. Oni zioną nienawi…

– Ciszej, głupia! – zganiła ją natychmiast Wilhelmine, rozglądając się gwałtownie wokół. – Nie musisz tak krzyczeć. Wiemy, o co ci chodzi.

– No właśnie! – triumfowała Zosia. – Ty możesz być spokojna, bo twój Vati pewnie zaraz podpisze volkslistę…

– Nie mów tak o moim ojcu!

– Pewnie tak będzie, zobaczysz! I już więcej nie spotkamy się w szkole…

– Ale… – zaprotestowała Wilka, choć jakoś słabo.

No właśnie – pomyślał Antoni. I momentalnie spoważniał. Przyszłość rysowała się przed nim w czarnych barwach. Jeśli Wilka zostanie oficjalnie wpisana na niemiecką listę narodowościową, jego kontakt z ukochaną zostanie utrudniony. Trudno przypuszczać, by Niemcy tolerowali ich związek…

– Dziewczyny, nie martwmy się na zapas – zaproponowała trzeźwo i pojednawczo Gertruda. – Może wcale nie będzie tak źle, jak myślimy?

Antoni był jej wdzięczny za ten promyk nadziei. Może słabej i nieuzasadnionej, ale za to jak pięknie rozświetlającej zapadający mrok.

– A słyszałyście, że przedwczoraj na Murnej zginął niemiecki żołnierz? – słowa Zofii zostały wypowiedziane tak cicho, że Antoni ledwo je dosłyszał.

Dziewczyny mimowolnie zgarbiły się, zbliżyły twarzami do siebie. Wyglądały teraz na grupę spiskujących kobiet.

Antoni ponownie wytężył słuch, bo dyskutantki jeszcze bardziej ściszyły głosy.

– Jak to: zginął?

– No zginął… Nie żyje…

– Ale co? Ktoś go…?

– Nie, podobno nie… Słyszałam od Kaliciaka, co to ma sklep na Nowej, że podobno wypadł z okna.

– Wyrzucili go?

– E! Ponoć był pijany…

Antoni rozejrzał się wystraszony po ulicy, a zaraz potem po oknach najbliższych kamienic. Żeby tylko nikt tego nie usłyszał! Żeby tylko…

Piekary wydawały się zupełnie opustoszałe. Ich mieszkańcy najwyraźniej zaszyli się w domach, pichcąc spóźnione obiady lub wymieniając między sobą ostatnie nowiny z miasta. Szczelnie zamknięte mimo duchoty okna wymownie podkreślały fakt, że obywatele okupowanego miasta odcinają się od coraz bardziej ponurej rzeczywistości królującej za progami ich kamienic.

Bogu niech będę dzięki! – pomyślał.

I odetchnął swobodnie.

Poza nim dziewczyny nie miały chyba żadnych świadków.

Szpital polowy w Dobrzelinie, 18 września 1939 roku

Odgłosy artyleryjskiej kanonady, dochodzące od strony Łowicza i Sochaczewa, zaświadczały, że starcie obu armii weszło w decydującą fazę. Bitwa dawno już przewaliła się na wschód wraz z polskimi oddziałami, przebijającymi się w kierunku na Warszawę. Łaskawie oszczędziła liczący sobie dobre sto lat dwór skryty pod złotymi koronami klonów. Być może to właśnie litościwa osłona drzew spowodowała, że został niezauważony przez pilotów przelatujących jeszcze niedawno hurmem wrażych bombowców, atakujących ustępujące pod naporem silniejszego przeciwnika, przemieszane i zdezorganizowane oddziały Wojska Polskiego. Być może dzięki pomocy sił natury ranni żołnierze, którzy znaleźli schronienie w pałacu rodziny Grabowskich, przeżyli najgorsze. Teraz – gdy od dłuższego czasu znajdowali się już w strefie niczyjej – szykowali się na rychłe wejście oddziałów Wehrmachtu. Czekali w niepewności o swój los – nie byli wszak pewni, czy Niemcy uznają zasady konwencji genewskiej.

Uciekać nie mieli jak…

Przez ostatnie kilka dni Franciszek zdołał zaprzyjaźnić się ze starszym od siebie weterynarzem nazwiskiem Kusterek, krępym mężczyzną o sylwetce wiejskiego felczera, który wraz z nim opiekował się rannymi. Miał kilka paczek nilów – wspólnie wypalili niejednego papierosa w przerwach między obchodami pacjentów, odpoczywając na ganku. Nie inaczej było i tym razem. Korzystając z chwili wytchnienia, oparci plecami o doryckie kolumny, puszczali dymki ku czystemu, słonecznemu niebu, które jak na złość uparło się pomagać niemieckiemu lotnictwu.

– Słabo to wszystko widzę – mruknął Kusterek, strzepując popiół pod swoje schodzone buty. – Dostajemy porządnie w dupę. Niemcy biją nas, jak chcą. Mają przewagę we wszystkim. A nasi wodzowie mówili nam, że nie oddamy nawet guzika! Matko Boska, guzik to będzie z nami!

Witaszek zaciągnął się dymem, a potem wypuścił go równym słupem w górę, ku wspartemu na kolumnach tarasowi. Niedawno rzucił palenie, ale szargające nerwy przeżycia ewakuacji i bombardowań obudziły nałóg na nowo. Gorycz i rozczarowanie – oto, co nim w tej chwili targało. Mieli być przecież „silni, zwarci, gotowi”: czyż nie takie hasła wołały do nich z plakatów? Tymczasem okazali się zwyczajnie słabi i nieprzygotowani do walki z takim przeciwnikiem. Z tak doskonale wyekwipowanym, nowoczesnym i śmiercionośnym.

– Sytuacja wygląda nie najlepiej, to fakt… – zaczął, ale nie zdążył dokończyć.

– Nie najlepiej? – fuknął weterynarz, przecierając dłonią zmęczone oczy. – Przecież to jest klęska! Przegraliśmy tę wojnę w dwa tygodnie! Zmiażdżyli nas, panie kolego. Miazga!

Wolną ręką Franciszek podrapał się za kołnierzem. Spocona szyja przyciągała komary, odruchowo ubił jednego z nich.

– Jeszcze nie wszystko stracone – powiedział spokojnym tonem, wręcz flegmatycznie. – Grunt, że Warszawa się broni. Musimy jeszcze trochę wytrwać, alianci ruszą w końcu z ofensywą na zachodzie.

– Taaa! – żachnął się Kusterek, zduszając peta o chropawą kolumnę. – Tyle ich zobaczymy! Wała jak Polska cała! – wykonał charakterystyczny gest rękoma, łamiąc jedną z nich w łokciu. – Jak się nie ruszyli, to już nie ruszą! W dodatku ci Sowieci! Zdrajcy, wbijają nam nóż w plecy!

Z ostatnim argumentem weterynarza nie sposób było dyskutować. Franciszek zamilkł. Wpatrywał się w zarys szosy łowickiej, ledwie widocznej poprzez gęsto zarośnięty park. Kiedy nadejdą nią Niemcy? A może już tu są, może właśnie otaczają ich dwór?

– Na to, co dzieje się na wschodzie, nie mamy żadnego wpływu – powiedział, jakby chciał wytrącić Kusterkowi ten argument z ręki. – Ale wojna nie jest jeszcze przegrana. Może przegraliśmy pierwszą bitwę. Może będzie to dla nas bolesne. Ale w końcowym rozrachunku musimy wygrać. Z pomocą sojuszników. Wygramy, bo racja jest po naszej stronie.

Specjalista od medycyny zwierzęcej uśmiechnął się ironicznie. Spoglądał teraz na młodszego kolegę jak na wyjątkowo rzadki okaz fauny. Chorej fauny.

– Podziwiam pana, panie kolego – odezwał się w końcu. – W takim położeniu taki spokój i pewność siebie… Naprawdę podziwiam. – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – Ja tu nie widzę cienia szansy na cokolwiek. Ale może jestem ślepy…

Witaszek mimowolnie się uśmiechnął.

– Lepiej porozmawiajmy o rannych. Dobrze by było, żeby jak najwięcej z nich było w stanie wyjść stąd o własnych siłach, gdy już tu wejdą Szkopy.

– Święta prawda – zgodził się Kusterek. – Nie wiadomo, co wymyślą Niemcy, kiedy zobaczą tych ciężej kontuzjowanych.

– Ilu ich mamy? Takich, którzy nie mogą samodzielnie wstać?

– Będzie z dwudziestu. Reszta nadaje się do ewentualnego marszu.

– Dwudziestu? – zdziwił się Franciszek. – To nie najgorszy wynik. Kiedy tu przyjechałem, było ich chyba drugie tyle…

– Zgadza się. Jak pan to zrobił, doktorze? Kilku z nich wydawało się przecież umierających… Te zakażenia… Obawiałem się konieczności pilnych amputacji…

Witaszek uśmiechnął się tajemniczo pod wąsem.

– Tajemnica zawodowa – odpowiedział tonem, który nie zdradzał chęci kontynuacji tematu.

Zamilkł, ale zaraz coś sobie przypomniał.

– A ten szeregowiec? Jak mu tam… No ten, co poszedł w ataku na czołgi?

– Skrzypczak?

– No właśnie! – ożywił się lekarz. W jego oczach Kusterek dostrzegł dwa żarzące się światełka zainteresowania. – Ma jeszcze gorączkę? Czy jemu też się poprawiło?

Weterynarz klepnął kolegę po ramieniu.

– Jakby pan zgadł – odpowiedział. – Po gorączce ani śladu. A rana jakby zaczęła się zabliźniać… Pan chyba znasz się na cudach!

Witaszek wzniósł oczy ku niebu. W bezgłośnej modlitwie podziękował za to, że jego specyfik działa.

– Chwała Bogu – wyszeptał. – Chociaż tyle pociechy.

Zaraz potem od strony szosy dobiegł ich uszu warkot ciężkiego sprzętu.

Nadchodziła godzina prawdy.

Zbliżali się Niemcy.

Poznań, 18 września 1939 roku, około południa

Orzeł, wiszący ciągle nad ratuszem, drażnił go coraz bardziej. Pfeiffer, a potem Scheffler wydali już dyspozycje, by go zdjąć, ale ciągle coś przeszkadzało w usunięciu ostatniego symbolu starych porządków. Polskich porządków, które nigdy już nie miały tu wrócić.

Greiser rozmyślał o tym oporze materii, gdy pewnym krokiem wchodził do okazałej willi, a właściwie małego pałacyku, położonego vis-à-vis parku Wilsona. Jadąc do niej, u wejścia do parku dostrzegł wysoką, spiżową postać.

– Kto to? – rzucił rozeźlony do towarzyszącego mu Kurta Lücka.

– To Wilson – mruknął przedstawiciel poznańskich Niemców. – Ten, co w osiemnastym roku rzucił hasło morza dla Polski…

– Wiem, wiem – warknął Greiser. – Trzeba go będzie usunąć. Tak samo jak tabliczki z polskimi nazwami ulic.

„Berwińskiego” – przeczytał niechętnie, gdy jego mercedes skręcił w stronę willi, zaproponowanej mu na prywatną siedzibę. Chwilę później limuzyna i towarzyszący jej wóz z obstawą wpełzły wolno za żelazną bramę, podjeżdżając aż pod wąskie wejście do budynku.

Willa była zaprawdę okazała, piętrowa, z poddaszem. Najbardziej odpowiadało mu to, że leżała blisko dworca.

Dwaj stojący przy drzwiach piechurzy zaprezentowali broń, gdy wyskoczył z wozu. Uniósł prawą rękę w nazistowskim salucie i ruszył do środka, ku widocznym w tle schodom.

Wnętrze z miejsca przypadło mu do gustu. Może dlatego, że obszerny, wysoki hall z podbitym drewnem stropem miał w sobie coś z atmosfery pałacu myśliwskiego. Efekt potęgowało wielkie, pokryte barwnym witrażem okno, rzucające od wschodu kolorowe światło na przyjemnie trzeszczące, dębowe schody. Jego refleks dostrzegł w wiszącym nad kominkiem lustrze. I choć drażniły go ściany upstrzone portretami Polaków, od razu poczuł, że będzie mu tu dobrze. Co nie oznaczało, że nie rozejrzy się też za prawdziwą myśliwską przystanią gdzieś w okolicy. Jeszcze przed wyjazdem z Berlina ustalił, że okolice Posen obfitują w lasy bogate we wszelaką zwierzynę. A ledwie wczoraj zlecił swojemu sekretarzowi, by rozejrzał się po najbliższym terenie w poszukiwaniu miejsca na leśną kwaterę. Najlepiej blisko jeziora.

– Herzlich willkommen, Herr Statthalter![21] – mężczyzna, który go powitał, miał przyjemny, mocny uścisk dłoni. Wyglądało na to, że był to świeżo mianowany administrator budynku, choć wyszedł mu naprzeciw w cywilu. – Coś panu podać? A może… – zawahał się. – Może życzy pan sobie kieliszek czegoś mocniejszego?

Greiser uśmiechnął się mimowolnie, a zaraz potem spoważniał.

– Później, jestem na służbie – rzucił do witającego go Niemca. – A może najpierw by się pan przedstawił, do jasnej cholery?

Nienaturalna wesołość momentalnie zniknęła z twarzy cywila. Odruchowo strzelił obcasami i wyrzucił dłoń.

– Heil Hitler! Zarządca Achim Knoch melduje się na rozkaz!

– No! Już lepiej – mruknął namiestnik, ostentacyjnie mijając Knocha i kierując się na schody w towarzystwie najbliższych współpracowników. – W przyszłości nie życzę sobie takich propozycji! Alles klar?[22]

– Jawohl, Herr Statthalter! – Z postawy Knocha biło teraz to, co lubił najbardziej: służalczość i pełne poddaństwo.

Kiedy sprowadzę moją służbę z Danzig, takie wyskoki nie będą miały miejsca – pomyślał Greiser, obserwując z satysfakcją strach malujący się na twarzy zarządcy. Nienawidził spoufalania się w jakiejkolwiek formie. Postawa Knocha mocno go rozczarowała.

W drodze na piętro przypomniał sobie o Żydach. Jeszcze tego samego dnia planował wydać zarządzenie blokujące ich konta w bankach. Najlepiej, gdyby nie posiadali więcej niż tysiąc, góra dwa tysiące złotych… Trzeba też koniecznie zamknąć wszystkie ich sklepy w Posen. To miasto musi natychmiast przypominać Rzeszę!

Zerknął raz jeszcze na wyłożony drewnem hall willi.

Nad kominkiem powieszę portret Führera, najlepiej w mundurze paradnym – postanowił. W tym miejscu zobaczy go każdy gość.

ZIMA

Posen, Biuro Gauleitera Arthura Greisera w byłym zamku cesarskim, kwartał później, koniec grudnia 1939 roku

– To nie był przypadek – odezwał się doktor Helmut Bischoff, Sturmbannführer SS i szef poznańskiego Gestapo, człowiek, który dopiero co zorganizował oddział tajnej policji w przejętym od polskiej armii Domu Żołnierza. Za wszelką cenę starał się upodobnić do Heinricha Himmlera. Przypominał go sylwetką, podgolonymi nad uszami włosami i krótkim wąsikiem. A przede wszystkim – niepokojącym spojrzeniem zza szkieł okularów.

Namiestnik Rzeszy, wysoki, masywny mężczyzna w mundurze, podniósł się z fotela i podszedł do kotary zdobiącej wysokie okno, rozświetlone teraz wiszącym nisko zimowym słońcem. Wyjrzał na plac, odgrodzony murem od ulicy. Na mokrym bruku dostrzegł szeroki, szary krąg popiołu, ślad po palącym się tu niedawno ognisku z okazji uroczystości Dnia Przesilenia Zimowego. Miał być na niej jego syn. Miał ogrzać się w blasku płomieni. Jego kochany Erhardt…

– Co pan sugeruje, Herr Sturmbannführer? – zapytał, tłumiąc narastający w nim niepokój.

Nie chciał dać po sobie poznać, że jest zaskoczony. Słowa szefa Gestapo nijak nie pasowały bowiem do jego wyobrażenia o sprawie, które wyniósł z pobytu na miejscu zdarzenia.

– Chcę powiedzieć, Herr Reichsstatthalter, że za tym czynem stoją Polacy.

Greiser szarpnął nerwowo za kotarę, ograniczając szerokość wpadającego do gabinetu słonecznego promienia. Ciągle trwał przy oknie, jakby nie mogąc się zdecydować, czy to, co właśnie usłyszał, warte jest reakcji.

Przed jego oczyma znowu pojawiły się koszmarne migawki. Rozbity samochód na poboczu kolejowego nasypu. Struga krwi wzdłuż toru. Trzy wykręcone w nienaturalny sposób ciała. A na koniec – przerażona twarz polskiego maszynisty, którego zobaczył na zdjęciach dostarczonych mu z placówki Gestapo w Birnbaum. Miał własny pogląd na tę sprawę. Pogląd gorzki, ale jednocześnie – jak mu się zdawało – trzeźwy. Choć wcale nie miał ochoty wracać do tej sprawy. Była zbyt świeża, bolesna. Nie chciał się w niej znowu babrać.

– Znam materiały ze śledztwa – odezwał się w końcu bez entuzjazmu. – Nic nie wskazuje na to, by było to coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Drogowy wypadek, Herr Sturmbannführer.

Radca Rejencji wstał z fotela przysuniętego do potężnego biurka Greisera i podszedł do niego na odległość dwóch kroków. Twarz funkcjonariusza zdradzała dużą determinację. Poprawił okulary i wierzchem dłoni zaczesał w górę opadające włosy.

– Jestem pełen podziwu dla pańskiej postawy, panie namiestniku – skłonił się lekko, przykładając prawą dłoń do piersi. – To doprawdy rzadka sytuacja: w obliczu tak niewyobrażalnej osobistej tragedii jest pan wolny od wszelkich nasuwających się w naturalny sposób podejrzeń. Proszę jednak zaufać mojemu doświadczeniu, Herr Reichsstatthalter. Proszę zdać się na mój policyjny nos, na moją intuicję…

– Nie ma o czym gadać, Bischoff! – zdenerował się Greiser. – Sprawa jest oczywista. Proszę jak najszybciej zamknąć to śledztwo i odesłać akta do archiwum. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich…

– Kiedy mamy nowe dowody! – Sturmbannführer sporo zaryzykował, niemal wchodząc w słowo szefowi niemieckiej administracji. – Wygląda na to, że ten polski maszynista coś kręci.

– Jak to: kręci?

W oczach gestapowca zagrały ognie zemsty.

– On ewidentnie coś ukrywa! – rozpalił się natychmiast, przestępując z nogi na nogę, jakby parzyły go podeszwy wyglancowanych oficerskich butów. – Ten Polak zeznał w śledztwie, że w momencie zdarzenia wracał z tartaku, do którego dostarczył wcześniej transport drewna…

– No i?

– A tymczasem moi śledczy ustalili, że tego samego dnia, tyle że kilka godzin wcześniej, był z tym samym składem w Bentschen[23]. Poświadczyli to trzej niezależni świadkowie na dworcu w Bentschen, choć Polak nie wspomniał o tym ani słowem!

Zniecierpliwiony Greiser wywrócił do góry oczami.

– A co to ma wspólnego ze śmiercią mojego syna?

– Jeszcze nie wiemy, Herr…

– Bischoff, do jasnej cholery! – Gauleiter otrząsnął się z marazmu i przeszedł do kontrataku, celując palcem wskazującym w pierś szefa Gestapo. – O czym pan bredzi?! Co to za dowód?! Chyba sam pan nie wierzy w to, co mówi! Chce mi pan wmówić, że zwykły polski maszynista, wożący drewno do lasu, wszedł jakimś cudem w posiadanie wiedzy o tym, że dwudziestego grudnia późną nocą przez przejazd kolejowy pod Birnbaum przejedzie limuzyna wioząca mojego syna? I że podjął w związku z tym błyskawicznie decyzję, że zamachnie się na życie Erhardta, idealnie koordynując czas przejazdu z momentem pojawienia się na szosie samochodu z moim synem?! Przecież to idiotyzm, Bischoff! Kompletny absurd! Czy pan tego nie widzi?! Pan, szef Gestapo w Posen?!

Funkcjonariusz tajnej policji pobladł. Nikt jeszcze nigdy tak na niego nie nawrzeszczał. A przecież był zasłużonym działaczem partii i dowódcą kommando, które zgotowało krwawą łaźnię Polakom w Bydgoszczy. Nie spodziewał się, że spotka go taka zniewaga. Szedł do zamku przekonany, że czeka go coś zgoła przeciwnego – wdzięczność gauleitera za jego gorliwość i nadzwyczajną wręcz uważność w trakcie prowadzonego śledztwa. Tymczasem zderzył się z najpodlejszą złością, jaką mógł sobie wyobrazić.

– Wiem, że to trudne… – chrząknął, gdy namiestnik w końcu umilkł i nawrócił do swojego biurka. Sam został przy oknie. – Uważam jednak, że moim naczelnym zadaniem jest wyjaśnienie wszelkich, nawet najbardziej niedorzecznych – przynajmniej na pierwszy rzut oka – okoliczności tego tragicznego zdarzenia…

– Właśnie, Herr Sturmbannführer! Tragicznego zdarzenia! Nareszcie zaczyna pan mówić jak rozumny człowiek na pana stanowisku! – skomentował Greiser.

– Ale…

– Nie, Bischoff! Nie będzie żadnego „ale”! Mój syn zginął w tragicznym wypadku. Koniec, kropka! Wszyscy musimy się z tym pogodzić. Po męsku! Ma pan coś jeszcze?

Szef Gestapo pokręcił przecząco głową. Mimowolnie przygryzł wargę. Nigdy wcześniej nie przeżył takiego upokorzenia.

– W takim razie żegnam pana – westchnął Greiser zza biurka.

A potem jak gdyby nigdy nic chwycił pierwszy z brzegu dokument i wczytał się w niego z należytą uwagą.

Sturmbannführer Helmut Bischoff obciągnął mundur, stuknął obcasami i ruszył szybkim krokiem ku wyjściu.

To, co miało dać mu szybki awans, okazało się nagle siarczystym kopem w dupę. W gardle pęczniała mu klucha rozczarowania i złości. Gdy sięgał do klamki, zza pleców usłyszał jeszcze trzy zdania, które zdecydowanie nie poprawiły mu nastroju:

– I zamknijcie jak najszybciej to śledztwo. Czas zwolnić w końcu tego maszynistę. Niech dalej wozi drewno ku chwale III Rzeszy!

JESIEŃ

Poznań, dwa miesiące wcześniej, początek października 1939 roku

Franciszek nie poznawał miasta, które opuścił w pierwszych dniach września. I nie chodziło wcale o to, że z szyldów zniknęły polskie napisy, z tabliczek – polskie nazwy ulic, a z gmachów urzędów masowo zwisały teraz szkarłatne flagi z czarnymi swastykami wpisanymi w koliste, białe pola. Tego się spodziewał. Bardziej, zdecydowanie boleśniej uderzyła go cisza, pokora ulic i niemal kompletny brak języka polskiego w publicznej przestrzeni. Jeśli już ktoś gdzieś coś mówił, to po niemiecku. Nawet jeśli ten niemiecki brzmiał nieudolnie, zdradzając prawdziwe pochodzenie mówiącego.

Ale też Niemców widać było na ulicach bardziej, choć nadal stanowili znikomy odsetek poznaniaków. Byli jednak wszędzie, jakby uskrzydleni zmianą rządów w mieście. Jakby czuli moc, jaką dawała im sama obecność ich wojska i policji na rogach ulic i placach. Zachowywali się buńczucznie, krzykliwie, z hałasem demonstrowali obecną przewagę. Polacy, choć liczniejsi, przemykali chyłkiem, schodząc nowym panom z drogi. Niektórzy – zapewne posłuszni nowym okupacyjnym rozporządzeniom – zginali się przed niemieckimi mundurowymi w kornym ukłonie, podnosząc jednocześnie nakrycie głowy.

Ten ostatni gest najbardziej zabolał Witaszka. Czyżby wszyscy już spuścili głowy i serca? Warszawa padła, Polska podbita, ale czy to oznacza koniec?

Na staromiejskim płocie zobaczył postrzępione przez deszcz i wiatr obwieszczenie okupanta. „Ostrzegam po raz ostatni przed powtórkami. Takie zamachy zagrażają życiu zakładników wziętych z waszego grona” – groził z plakatu wydrukowanego 14 września w dwóch językach niejaki gen. Schenckendorff, tytułujący się wojskowym komendantem Poznania. I wtedy zrozumiał, że nie wszystko jeszcze stracone. Obwieszczenie zaświadczało, że ktoś najwyraźniej zaatakował jednego z przedstawicieli okupanta. A to oznaczało, że jeszcze nie wszyscy się poddali.

Przebył wraz z rodziną długą drogę. W końcu września, gdy upewnił się już, że Wehrmacht nie zrobi krzywdy rannym, którymi opiekował się wraz z Kusterkiem w Dobrzelinie, zorganizował chłopską furmankę. Wymościł ją słomą, załadował na nią ich skromny dobytek, wreszcie pomógł wejść na nią coraz gorzej znoszącej trudy ostatnich tygodni ciąży żonie i córkom. Pożegnanie z weterynarzem było krótkie, męskie. A potem chłop z Dobrzelina zaciął batem i wóz ruszył po garbatej ścieżce ku zachodowi.

Dojechali do najbliższej stacji kolejowej, a potem – dzięki dużemu szczęściu – w towarowym wagonie w dwa dni zajechali do Poznania.

Obawiał się, czy rwane ruchy pociągu, co rusz przyspieszającego i zwalniającego, nie zaszkodzą Halinie. Drżał, by nie wywołały przedwczesnego porodu. Żona zniosła jednak dzielnie trudy kolejnej podróży. W jej stanie, z utrudniającym poruszanie brzuchem, graniczyło to z heroizmem. Franciszek podziwiał wytrzymałość i hart ducha Haliny. Wiele razy dawał jej to odczuć, ściskając ją mocno za dłoń czy całując. Łączące ich uczucie jakby na przekór wszystkim przeszkodom ciągle rosło w siłę.

Widok ich opuszczonego przed miesiącem domu przy Senatorskiej 5 – nietkniętej żadną bombą, wzniesionej na piaskach Abisynii[24] ceglanej willi, do której wprowadzili się zaledwie dwa lata wcześniej – wzruszył ich do głębi. I choć Franciszek nie uronił ani łzy, dostrzegł wilgoć w oczach swoich ukochanych kobiet.

Nie wiedzieć czemu przypomniał sobie nagle cukierki owinięte w kolorowe papierki, które Maria i Iwonka otrzymały niespodziewanie na ganku dworku w Dobrzelinie od niemieckiego feldfebla. Niemiec chciał zachować się szlachetnie, uchodzić za rycerskiego. Pewnie dlatego, wchodząc do polowego szpitala, zatrzymał się, nachylił ku córkom Franciszka i poczęstował je słodkościami. Dziewczynki w pierwszym odruchu sięgnęły do papierowej torebki i wstydliwie wyciągnęły z niej landrynki. Kiedy jednak chwilę potem jeden z Niemców wydarł się do polskich rannych „Hände hoch!”[25], obie bez żadnego nakazu wyrzuciły dropsy w krzaki.

Moje dziewczyny… – pomyślał z dumą.

Wrócili do domu po wojennej tułaczce, cudem ocaleni spod szypy[26] Kostuchy. Czuli na plecach oddech Opatrzności i było im z tym dobrze.

Posen, w kamienicy przy ul. Żydowskiej, w połowie października 1939 roku

Na dzień dobry ojciec Mosze dostał kolbą w twarz.

Z pękniętego nosa natychmiast poszła krew i zabrudziła podłogę, na którą upadł.

– Bist du Jude?[27] – usłyszał od prześladowcy, jednego z dwóch pękatych żołnierzy w wysokich, lśniących butach i eleganckich mundurach.

– Ja[28] – przyznał się dumnie.

I wtedy oberwał po raz drugi. Tym razem mauzerem przez plecy. Stęknął, upadł, ale znów się podniósł, choć z trudem, wspierając się na chwiejnych ramionach.

Mosze obserwował ten pokaz brutalnej siły w milczeniu. Zaskoczenie odebrało mu mowę. Za to gdy na korytarzu pojawiła się matka, po mieszkaniu poniósł się głośny szloch, a zaraz potem krzyk:

– Dlaczego go bijecie?! Dlaczego?!

Niemcy nie zamierzali się przejmować chudą, czarnowłosą kobietą.

– Ten sklep na parterze to twój?! – Szarpali ojca jak psa.

– Tak, mój – odpowiedział spokojnie, ocierając krew, płynącą rdzawym strumieniem po ustach i brodzie.

– To już nie jest, parszywy Żydzie – oznajmił mu przez zaciśnięte zęby gefreiter. – Państwo niemieckie konfiskuje wszystkie żydowskie interesy. Towar w sklepie i sam sklep zostają od tej pory objęte dozorem. Oddawaj klucz! No, już! Już!

Przerażony Mosze przyglądał się, jak ojciec posłusznie cofa się w głąb ich skromnego, jednopokojowego mieszkania, by sięgnąć do szuflady i wydobyć z niej to, czego żądał agresor.

Gdy klucz spoczął w szerokiej jak pół bochna pięści żołdaka, Niemiec uśmiechnął się krzywo, złowieszczo. A zaraz potem zerknął na towarzysza i dał mu sygnał do wyjścia.

– Chodź, Frank. Zobaczymy, co też trzyma w sklepie to żydowskie ścierwo.

Odprowadzili ich wzrokiem ludzi napadniętych, zaskoczonych i upokorzonych. Gdy żołnierze zatrzasnęli za sobą drzwi, przez chwilę trwali w milczeniu. Pierwsza odezwała się matka.

– Co teraz z nami będzie? – zapytała. – Z czego będziemy żyć?

Mosze przyglądał się ojcu, który wyjął chustkę z kieszeni spodni i wytarł twarz z krwi, a potem ostrożnym ruchem dłoni sprawdził stan swojego nosa. Był mocno opuchnięty, ale chyba nie złamany.

– Damy sobie radę, Rachelo – odpowiedział. – Już moja w tym głowa.

A potem niespodziewanie mrugnął do syna, jakby nic się przed chwilą nie wydarzyło.

Mosze jednak był już duży i czujny, nie dał się zwieść pozorom. Zauważył, że ojciec wprawdzie poruszył powieką, ale jego usta bynajmniej się nie uśmiechnęły. Trwały ciągle w nerwowym, wąskim ścisku, a tate mocno o czymś rozmyślał.

Pewnie już kombinuje, jak nas wyżywić – przemknęło przez głowę chłopaka. Cokolwiek się stanie – postanowił, że pomoże w tym ojcu.

Posen, w tym samym czasie

Jadąc samochodem do biura w zamku, na murach miasta i słupach ogłoszeniowych Greiser zobaczył pierwsze obwieszczenia z wybitymi grubą czcionką nazwiskami straconych Polaków. Widok ten ucieszył go i uspokoił. Był pewny, że informacje o egzekucjach ostudzą zapał nielicznych, za to wpływowych młodych ludzi, którzy najwyraźniej nie potrafili pogodzić się z ostatecznym końcem państwa polskiego, tego szkodliwego wersalskiego nieporozumienia. Na niczym innym nie zależało mu bardziej.

Pierwszy pod murem stanął kupiec ze Starego Miasta. W jego mieszkaniu policja i żołnierze znaleźli stary bagnet, pamiętający jeszcze Wielką Wojnę. A przecież nowe przepisy postawiły sprawę jasno: za każdą ukrytą sztukę broni – kara śmierci. Za każdą! Nieważne, że zatrzymany służył w kajzerowskiej armii we Francji. Potem za pomocą tego samego bagnetu wspierał polską rewoltę w Provinz Posen, która oderwała ten cenny region od Niemiec na ponad dwadzieścia lat! Takich rzeczy po prostu się nie wybacza!

Z raportów Gestapo wiedział, że po domach ukrywa się wielu innych Polaków, którzy w grudniu 1918 roku podnieśli rękę na władzę niemiecką. Dane personalne większości z nich mieli od dawna zebrane w specjalnych księgach poszukiwań, powstałych jeszcze w czasach pokoju. Teraz funkcjonariusze tajnej policji gorliwie tropili tych drani, sukcesywnie wyłapując zdrajców i upychając ich w zimnym, wilgotnym forcie na krańcach miasta[29]. O tak, to było dobre miejsce dla tych renegatów! Do zimy wyłapią ich wszystkich i zamkną w podziemiach fortu, aż sczezną tam ostatecznie, z dala od swoich bliskich i od swojego zdradzieckiego otoczenia.

Fort VII to zaiste ładne miejsce – pomyślał, wodząc wzrokiem po fasadach kamienic przy Glogauerstrasse, przesuwających się szybko za oknem mercedesa. Na pewno spodoba się Himmlerowi. On lubi oglądać dobre więzienia.

Był też zadowolony z redakcji „Posener Tageblatt”. Gazeta nie tylko godnie informowała o powrocie Posen do Rzeszy, lecz także regularnie apelowała o zgłaszanie nazwisk Niemców prześladowanych i uprowadzonych przez władze polskie w trakcie wrześniowego chaosu. Od Bischoffa i szefa jego śledczych Paula Schiffera, sprowadzonego z Dortmundu do zwalczania polskiego ruchu oporu, wiedział, że polska armia zabiła wtedy w Poznaniu kilkunastu wiernych synów narodu niemieckiego, którzy chwycili za broń przeciwko polskim rządom. Winnych tego typu samosądów należało jak najszybciej ująć i przykładnie ukarać. Może publiczna egzekucja na rynku wybiłaby Polakom z głowy ich głupi, bezsensowny upór?

Znał ten krnąbrny naród jak zły szeląg. Urodził się wśród nich, wychował. To z ich powodu musiał wyjechać z rodziną z Hochensalza do Rzeszy, gdy ci bandyci zbrojnie przejęli władzę w prowincji w grudniu 1918 roku. Wiedział, na co stać tych słowiańskich krętaczy. Nie ufał im za grosz. Nawet tym, którzy na widok jego wozu pokornie przystawali teraz na chodnikach, kłaniając się i zdejmując w uniżony sposób czapki. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy oni robią jedno, a myślą drugie. Że tylko czekają na okazję do nowego przewrotu. Ale przeliczyli się, szubrawcy! Żadnej nowej okazji nie będzie, bo ich dni tutaj, nad brzegami Warthe, nieubłaganie dobiegają końca. Najpierw z Warthegau znikną Żydzi, a zaraz potem Polacy. To będzie wzorcowy okręg jasnowłosych mężczyzn i kobiet, posługujących się piękną niemczyzną. Za pół wieku nikt nie będzie nawet pamiętał, że Posen nazywał się niegdyś inaczej. I że mieszkali w nim tysiącami zwykli, bezproduktywni podludzie!

Mercedes gauleitera znalazł się na wysokości targów, gdy kierowca limuzyny dał ostro po hamulcach.Opony mercedesa zapiszczały na wilgotnym bruku, a wysokim tyłem wozu zarzuciło w lewo.

Greiser odruchowo sięgnął do kabury pistoletu.

Zamach?!

Ale kto?!

Kto by się poważył?!

Samochód zatańczył na nierównościach ulicy i zatrzymał się nosem karoserii tuż przed przegradzającym drogę konnym wozem.

Hoffe, kierowca namiestnika, zaklął siarczyście, kopnął w drzwi i wyskoczył wściekły na ulicę.

– Was machst du, ein dummer Kerl! – darł się na całe gardło. – Idiot! Absolute Idioooot![30]

Przez zaparowaną szybę Greiser zauważył przerażoną twarz woźnicy – i poczuł, jak przechodzą go dreszcze.

Mężczyzna z małym wąsem, przypominającym ten Führera, miał w sobie coś strasznego. Gauleiter szybko pojął, co – czarna opaska przesłaniała jego prawy oczodół. Woźnica niezgrabnie gramolił się z kozła, jakby nie zdawał sobie sprawy, że tylko pozostając na siedzisku, będzie w stanie zmusić swoją chabetę do wysiłku i usunięcia wozu, którym właśnie zjechał z mostu dworcowego, z ulicy.