39,99 zł
Czas wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło…
Blisko pięć lat temu rodzina Peartree uciekła ze swojego domu – Cierniowego Dworu. To tu pewnej nocy zaginęła Avery, najstarsza siostra Lii i Ali. Gdy zbliża się piąta rocznica tamtego wieczoru, Lia nieustannie odczuwa obecność Avery, a wspomnienia z Cierniowego Dworu nie dają jej spokoju. Kiedy Ali znika po tajemniczym telefonie, w którym prosi, by Lia jej nie szukała, ta nie ma wyjścia, jak tylko zrobić coś, czego obawia się najbardziej. Po raz ostatni chce wrócić do Cierniowego Dworu, odnaleźć siostry i odkryć prawdę o swojej przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 336
W książce pojawiają się: zaginione dziecko, ataki paniki, alkohol, uzależnienie od narkotyków, izolacja społeczna, silne emocje (żal, gniew, strach), wulgaryzmy.
Tytuł oryginału: House of Thorns
Przekład: Dariusz Radziejewski
Redaktor prowadząca: Agata Piotrowska
Korekta: Katarzyna Sarna, Monika Kociuba,korekta w programie firmy Lingventa
Skład: Cyprian Zadrożny
Opracowanie okładki: Radosław Kamiński
HOUSE OF THORNS © 2024 by Isabel Strychacz All rights reserved Jacket illustration © 2024 by Sarah Jarrett Jacket design by Lizzy Bromley
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2025 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe są tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN 978-83-8388-368-7
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Dla mojej córki, Imogen Grace
Dawno, dawno temu była sobie śliczna maleńka dziewczynka, która rozświetlała świat, i była najlepszą rzeczą z wszystkich dobrych rzeczy, jakie się kiedykolwiek wydarzyły, a ja mam wielkie szczęście, że spośród wszystkich dzieci w każdej nieskończonej odnodze rozległego wszechświata właśnie to maleństwo należy do mnie.
Nie trzeba być Komnatą – aby w nas straszyło –
Lub nawiedzonym Domem –
Nie ma Wnętrz straszniejszych niż Mózgu
Korytarze kryjome
Emily Dickinson,Nie trzeba być Komnatą...,przełożył Stanisław Barańczak
Cierniowy Dwór zawsze był przenikliwie zimny, nawet wewnątrz. Nawet latem. Tak się dzieje, kiedy przestrzenie między ścianami i szczeliny w drewnianych podłogach roją się od duchów. Kipią od wspomnień. Uginają się pod ciężarem tych, o których dawno zapomniano.
Tak się dzieje w nawiedzonym domu.
Pamiętam każdą sekundę z tych dwóch lat, które tam przeżyłam, chociaż nieraz chciałabym zapomnieć i często udaję, że nie pamiętam, aby się ustrzec przed ciekawskimi pytaniami i nieuczciwymi dziennikarzami, którzy od czasu do czasu wciąż nas odnajdują po tych wszystkich latach, które upłynęły. Czasami udaje mi się ich przekonać, że nie jestem dziewczyną z rodziny Peartree – „Kogo pan szuka? Przykro mi, ale to pomyłka” – jednak w przypadku tych, którzy zebrali odpowiednie informacje, udawanie, że nie mam żadnych wspomnień, jest najlepszym wyjściem.
„Cierniowy Dwór? Niestety, byłam za mała”.
„Nie, nie pamiętam”.
„W ogóle nie pamiętam Cierniowego Dworu”.
To wszystko kłamstwo. Ta nazwa jest jak smak octu w ustach. Cierniowy Dwór. Siedemset dwadzieścia jeden dni narastającego lęku. Cierniowy Dwór. Ponad sześćdziesiąt dwa miliony sekund powolnego wpadania w panikę. Pod koniec my wszystkie – ja, Ali, Avery i nasza mama – pogrążałyśmy się w szaleństwie. W końcu Avery zniknęła. Przepadła. Nigdy nie odnaleziono jej ciała, co oznacza, że pozostało mi tylko „co by było, gdyby”, koszmary i „może”. Może była pod łóżkiem i nie słyszała, jak ją wołałyśmy. Może była w sadzie. Może przy urwisku. Może utknęła w jednym z ciągle zmieniających się pomieszczeń.
Moje życie składa się obecnie z rozmaitych „może”.
Może moja starsza siostra nie żyje. Ludzie mówią, że na pewno tak jest, ponieważ nikt nie znika bez śladu na pięć lat.
Być może mają rację. Może gdzieś w głębinach Cierniowego Dworu Avery leży martwa i można to stwierdzić: jest sztywna, nieporuszona, niema. A chociaż reszta z nas uciekła, my też jesteśmy martwe, tyle że tego nie widać.
Nawet teraz, po pięciu latach, ludzie wciąż na nas dziwnie patrzą i szepczą na nasz widok. Nadal odbieramy telefony. Nadal prześladują nas reporterzy.
Wszyscy uwielbiają opowieści o duchach.
Nawiedzone domy nigdy nie wychodzą z mody.
Przejście przez parking od samochodu do drzwi szkoły zajmuje na tyle dużo czasu, że wiele rzeczy może się zdarzyć po drodze, a ja nie cierpię pozostawiać niczego przypadkowi. Kiedy otworzę drzwi samochodu i stanę na asfalcie, będę miała do zrobienia dziewięćdziesiąt siedem kroków. Wszystko może się zdarzyć podczas dziewięćdziesięciu siedmiu kroków. Sama ziemia może się otworzyć i połknąć mnie w całości.
Działy się już dziwniejsze rzeczy.
Wiem to z pierwszej ręki.
Wyglądam przez okno i zerkam to w jedną, to w drugą stronę, jakby toczył się tam jakiś mecz tenisowy, gdy tymczasem to tylko szybko pustoszejący parking. Uczniowie i uczennice wbiegają po kamiennych schodach i tłoczą się przy drzwiach. Już jest po pierwszym dzwonku, za chwilę zabrzmi drugi dzwonek dla spóźnialskich. To jest ostatni dzień szkoły, więc wszyscy chcą go już mieć za sobą. Ja chcę, żeby ten dzień się skończył, bardziej niż ktokolwiek, ale nie mogę zmusić palców do złapania za klamkę.
No dalej, Lio, krzyczę do siebie w myślach. Krzyk mnie budzi. Mój krzyk, nawet jeśli nikt inny go nie słyszy, powstrzymuje wrzącą wodę wewnątrz mnie przed wylaniem się na zewnątrz. Oddycham nierówno. To tylko dziewięćdziesiąt siedem kroków.
Ręce mi drżą. Ściskam dłonie, trzymając je na kolanach, i strzelam kostkami palców. W samochodzie rozlega się suchy trzask. Słyszę swój głośny oddech. Spoglądam w lusterko. Jestem blada, jasne włosy luźno okalają pełną napięcia twarz. Dzisiaj są moje osiemnaste urodziny, ale nic mi się nie chciało, ledwo zwlokłam się z łóżka. Gapię się na swoje odbicie. Patrzą na mnie ciemnoniebieskie oczy w odcieniu morskiej głębiny. Oczy tej samej barwy co moich sióstr.
Avery.
Nie mogę przestać myśleć o tym, że widziałam ją dzisiaj.
Właśnie ją.
Avery wyglądała na siedemnaście lat, tak jak wtedy, tak jak zawsze. Wychodziłam z baru kawowego z mrożoną latte w jednej ręce – tylko w ten sposób zamierzałam świętować swoje urodziny – i z telefonem w drugiej, a ona tam stała. Czułam, że mnie obserwuje, dostrzegłam ją kątem oka. Zamarłam i zimno zaczęło mi spływać po plecach mimo upału. A kiedy mrugnęłam, ona była już bliżej. Poczułam na skórze jej oddech. Lekki wietrzyk nas owionął i przysięgam, że kosmyk jej włosów w odcieniu blondu musnął moje ramiona. Świadomość, że jeśli się odwrócę, to spojrzę jej prosto w oczy, była nie do zniesienia.
Nie potrafiłam tego zrobić.
Zamiast tego pobiegłam do samochodu, gorączkowo szukając kluczyków. Urodzinowa kawa upadła na asfalt, rozbryznęła się wszędzie – zapomniana.
I teraz tu siedzę, niezdolna, by wysiąść z tego przeklętego samochodu, ponieważ się boję, że moja zaginiona siostra – martwa? – może na mnie czekać.
No dalej, Lio. Ręce mi się trzęsą. Kładę dłoń na klamce i wypuszczam powietrze z płuc. Od drzwi szkoły dzieli mnie tylko dziewięćdziesiąt siedem kroków.
Dziewięćdziesiąt siedem kroków dzieli mnie od bezpieczeństwa. Względnego bezpieczeństwa.
Bo jest jeszcze jedna rzecz, o której wiem. Budynki nie są tak bezpieczne, jak ludzie myślą. Nie mówię o konstrukcji. W końcu płaskie, skąpane w słońcu miasto Daley leży akurat na uskoku San Andreas, więc należałoby mieć nadzieję, że domy tutaj są solidne.
Mówię o kościach.
O wspomnieniach, które leżą bezsennie w szparach między deskami podłogi i czekają, aż ktoś na nie nadepnie. Wtedy wychodzą ze skrzypieniem. Mówię o rzeczach, które żyją wewnątrz domów, o tych wszystkich wrzaskach, kłótniach, piosenkach śpiewanych z okazji urodzin i wyjawianych sekretach. Te rzeczy nie odchodzą.
Te rzeczy są niebezpieczne.
To niewiedza, to branie życzeń za rzeczywistość. To struś wkładający głowę w piasek, który rozmyślnie nie zważa na nadchodzące niebezpieczeństwo. To małe dziecko, które chowa się pod kołdrą, żeby potwory nie mogły go znaleźć. Byłam tym dzieckiem i oto czego się dowiedziałam. Domy nie są bezpieczne. Dom cię nie obroni. Budynki tylko lubią udawać, aby uśpić czujność ofiary i dać jej złudne poczucie bezpieczeństwa.
Nagle coś porusza się za oknem i słychać ostre stukanie w szybę. Puk, puk! Podskakuję na siedzeniu, lecz zduszony krzyk nie wydostaje się z mojego gardła. Utyka w nim zdławiony.
Avery?
Diya stoi przy moim samochodzie i zagląda do środka. Ciemne włosy spadają jej na ramiona, ona odgarnia je do tyłu.
– Zaraz będzie drugi dzwonek! – woła przez zamknięte okno, a szyba tłumi jej słowa. Potem się uśmiecha i pokazuje pękatą torebkę plastikową, zwisającą jej z palców. Rozciągnięty plastik ozdobiony jest wypisaną grubymi czerwonymi literami nazwą sklepu przy stacji benzynowej w Daley. – Ciasteczka! Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin!
Diya kończy każdą wypowiedź wykrzyknikiem i nigdy nie pyta mnie o przeszłość. To dwa z powodów, dla których koleguję się z nią i z grupą jej przyjaciół. Trzymam się na obrzeżach, nawet po tylu latach. To moja wina. Odpycham wszystkich.
– No dalej! – mówi Diya głośno i brzmi to o wiele milej niż wtedy, kiedy ja krzyczę to samo do siebie w myślach.
Pochyla głowę ku mnie i w końcu na jej twarzy pojawia się wyraz zdziwienia. Spogląda na moją dłoń zaciśniętą na kierownicy.
Weź się w garść, Lio! Znowu wrzeszczę w myślach i szczypię miękką skórę między kciukiem a palcem wskazującym, aż pojawiają się małe półksiężyce w miejscach, gdzie wbiły się paznokcie. No dalej. No DALEJ! Ktoś na mnie teraz czeka. Muszę wyjść z tego samochodu. Moje palce na klamce nie mają siły. Nogi drżą. Usta są suche. Mówię sobie, że nic nie może mnie tutaj dopaść, na parkingu suchutkiej szkoły w środkowej Kalifornii. Wszędzie jest monitoring. Tam widać Lori, pracownicę ochrony, która toczy się na swoim wózku golfowym. Zaraz po drugiej stronie ulicy znajduje się bar szybkiej obsługi Taco Bell, obok są kawiarenka i sklep na stacji benzynowej. Jest normalnie. Słonecznie. Wszystkie cienie odpowiadają swoim obiektom i żaden z nich nie sięga w moją stronę swoimi lepkimi, ciemnymi palcami. Ociągający się uczniowie, którzy kuszą los i czekają na dzwonek dla spóźnialskich, filmują swoje akrobacje, skacząc z krawężnika na deskorolkach. Wszyscy mają normalne twarze, nie zniekształcone przez moje wspomnienia. Zwyczajne dzieciaki.
Wszystko jest w porządku.
Wysiadam z samochodu.
Jeden krok. Dwa. Nie pamiętam, że robiłam to wcześniej i że robię to co tydzień już od miesięcy. Za każdym razem jest tak, jakby to był pierwszy raz. Za każdym razem ogarnia mnie niepokój, czuję się, jakby nogi wrastały mi w ziemię, coś ciągnie mnie w dół, w dół...
– Hej! – Diya wita mnie radośnie i zaczyna śpiewać piosenkę urodzinową, ale zaraz milknie. W jej głosie słychać nuty niepewności. – Dobrze się czujesz?
– Co? Tak – odpowiadam zdenerwowana. Nadal czuję ucisk w klatce piersiowej. Trudno mi rozmawiać, kiedy ledwo mogę oddychać.
– Ktoś ci coś powiedział? – pyta Diya, teraz dziwnie poważna.
Oddycham głęboko. Diya nic nie wie o moich wewnętrznych problemach, zna tylko te publiczne. Na tym polega kłopot. Całe miasto zna publiczne problemy rodziny Peartree. Kilka lat temu wiedział o nich cały świat, bo zaginiona siostra i ucieczka z domu w środku nocy przyciągają uwagę ludzi. Komentarze kiedyś mnie denerwowały, ale teraz staram się je po prostu ignorować. Wiem, kiedy mogę spodziewać się pytań. Wiem, kiedy ludzie mnie rozpoznają, bo w ich oczach pojawia się światło i dosłownie widać, że zajarzyli: „To jedna z dziewczyn z rodziny Peartree!”. Teraz, kiedy kończę liceum, przerzucają się między „Jesteś tą dziewczyną od duchów, prawda?” a „Czy ten dom naprawdę był nawiedzony?”.
Wcześniej, kiedy moja siostra Ali też jeszcze była w szkole, bywało gorzej. Ponieważ pytania uczniów z najstarszych klas są zazwyczaj bezpośrednie i mało taktowne, czasem w ogóle nie są pytaniami: „O, nazywasz się Peartree. Jesteś siostrą Ali”.
Nienawidzę wszystkich pytań bez wyjątku.
– Nie, nie, wszystko jest dobrze – odpowiadam słabym głosem, przyjmując z nikłym uśmiechem torebkę z ciasteczkami kupionymi na stacji benzynowej. Diya nadal patrzy na mnie zaniepokojona, więc rzucam jej strzępek prawdy: – Mija prawie pięć lat, od kiedy... od kiedy to się wydarzyło.
– Lio...
– Naprawdę – przerywam jej – nic mi nie jest. – Potrząsam torebką smakołyków. – Dziękuję za ciasteczka, Diyo. – Myślę, że to tylko... Sama nie wiem. Może syndrom końca szkoły wreszcie mnie dopadł.
Diya posyła mi niepewny uśmiech, po czym wchodzimy razem po schodach do szkoły i pochylamy głowy, aby uniknąć gniewnych spojrzeń pań z recepcji.
– To dlatego wciąż masz takie dobre oceny. Mój syndrom końca szkoły zaczął się w drugiej klasie – mówi.
Ale Diya się myli. Moje oceny są dobre, bo kiedy poświęcam całą swoją energię nauce szkolnej, mam mniej czasu na rozmyślanie o realiach mojego obecnego życia i nierealności mojej przeszłości. Mam dobre oceny, ponieważ jedna z moich sióstr zniknęła, a druga jest nieobecna, więc to ja muszę być idealna, ja muszę jakoś się trzymać w ryzach.
Jednak w tej chwili znajduję się w trybie udawania, dlatego zachowuję to wszystko dla siebie i paplam bez celu z Diyą o urodzinach i chłopakach. Normalna. Bądź normalna.
Idziemy razem do starego skrzydła, pierwotnego budynku, gdzie obecnie odbywają się wszystkie zajęcia z języka angielskiego i przedmiotów humanistycznych. Reszta szkoły, betonowa i zwalista, wygląda jak więzienie, ale nie te klasy.
Duże okna i bielone ściany rzucają poranne światło na oryginalne drewniane podłogi. To są nierówne deski, które trzeszczą, kiedy się po nich chodzi. Lubię ten budynek, ale nienawidzę tych podłóg.
Diya i ja wpadamy do naszej klasy do angielskiego dokładnie w chwili, gdy rozbrzmiewa drugi dzwonek. W środku panuje wrzawa typowa dla ostatniego dnia szkoły, wszyscy się przekrzykują i podpisują księgi pamiątkowe. Deski podłogowe skrzypią przy każdym kroku, kiedy idę do swojego stolika. Tak jak w Cierniowym Dworze lata temu. Każdy krok przywołuje wspomnienia, gorące i świeże, tak jakby czekały na odpowiednią chwilę, aby się pojawić.
Próbuję wypchnąć Cierniowy Dwór z głowy, a wtedy drewniana deska zapada się lekko z wyraźnie słyszalnym jękiem i – znam ten dźwięk, znam ten dźwięk... – jestem w szkole zaledwie od dwóch minut, a Cierniowy Dwór już wdziera się do moich myśli. Nie teraz. Nie znów. Zaciskam dłonie i ponownie wbijam paznokcie w skórę. Pojawia się ból. Właśnie dlatego ich nie obcinam. W ten sposób przywracam się do rzeczywistości.
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! – woła ktoś do mnie.
Uśmiecham się z zaciśniętymi ustami, siadam przy stoliku i staram się nie wiercić. Próbuję wyglądać normalnie. Mój lakier do paznokci jest różowy i się łuszczy. Różowy płatek swobodnie opada na podłogę.
Diya nadal idzie do swojego stolika po przeciwnej stronie klasy, podczas gdy deski podłogowe krzyczą pod nią. Nikt nie krzyczy, Lio. Paznokcie wbijają się mocno, bo przez jedną sekundę jestem znowu tam – tam – a moją głowę wypełnia krzyk. Mamy? Ali? Avery?
Nie myśl o tym. Nie myśl o niej.
Paznokcie wbijają się głębiej. Zaciskam ręce. Jeszcze mocniej, boleśnie mocno. Staram się skupić na ostrym bólu, zamieniam go we włócznię jasności. Nie będę miała ataku paniki w tej klasie. Nie będę. Ale już mam. Nie! Oddychaj. Dobrze się czuję. Nikt nie krzyczy. Wszystko jest w porządku.
Nie czuję się dobrze i nic nie jest w porządku, ale nie mogę nic z tym zrobić.
Ludzie patrzą. Przestań. Przestań.
Ludzie rzeczywiście patrzą, więc opuszczam ręce. Grzbiet jednej dłoni pokrywają czerwone sierpy, półksiężyce moich paznokci.
– Dobrze się czujesz? – pyta Matteo, który siedzi obok mnie, i wydaje się, że naprawdę chce wiedzieć.
Już drugi raz ktoś mnie o to pyta w ciągu niecałej godziny, a nie ma jeszcze nawet dziewiątej. Nie potrafię odczytać jego spojrzenia. Czy to współczucie? Troska? A może nic tam nie ma. To nie byłby pierwszy raz, kiedy przypisuję innym tego rodzaju uczucia. Dziarsko kiwam głową: chłodna, spokojna, opanowana. Nie sądzę, że on w to wierzy.
Weź się w garść, Lio! Paznokcie znów wbijają się w dłoń. Robię długi wydech, a potem siadam prosto. Mogę się dobrze czuć przez jedną godzinę lekcyjną. Ludzie cały czas udają, że nic im nie jest.
Nauczycielka języka angielskiego jest młoda, prosto po studiach nauczycielskich, i najwidoczniej cierpi na własną odmianę syndromu końca roku szkolnego. Siedzi za biurkiem i ukradkiem wysyła do kogoś SMS-y, podczas gdy wokół niej toczy się życie klasowe. Czuję się taka oderwana, jakbym opuściła swoje ciało i patrzyła na to wszystko z góry. Cały czas doświadczam ciężaru cudzych spojrzeń. Wiem, że pod przykrywką śmiechu i nonszalanckich pogawędek koleżanki i koledzy z klasy mnie obserwują. Jak gdybym była jakimś dzikim zwierzęciem w klatce.
Muszę stąd wyjść.
Mam ochotę jechać do domu i zagrzebać się pod stertą koców, ale zbieram się w sobie. Nie lekceważę swoich obowiązków. Mogę sobie wyobrazić twarz mojej mamy, gdybym to zrobiła. Jestem dobrą córką. Jestem idealną córką.
Podłoga trzeszczy koło mnie i chociaż wiem, że to tylko Matteo porusza się przy swoim stoliku, podskakuję z przestrachu, gdy ten dźwięk przewierca się przez moje kości. Nagle mam przed oczami twarz Avery, takiej Avery, jaką widziałam dzisiaj rano, kiedy wymykała się chyłkiem z mojego pola widzenia. Kosmyk jej włosów podwijający się na wietrze i ocierający się o mój policzek. Ten pusty wyraz twarzy, który mogłam ujrzeć jedynie kątem oka. Wstrząs, jakiego doznałam, kiedy ją zobaczyłam – nie, kiedy ją sobie przypomniałam, bo oczywiście nie mogłam jej zobaczyć – sprawia, że każdą cząstkę mojego ciała przenika zimno. To takie samo uczucie jak wtedy, kiedy skakałyśmy z siostrami do wody ze skał przy zatoczce na prywatnej plaży Cierniowego Dworu. To nagłe zanurzenie ciała w lodowatej wodzie, które wprawia cię w stan zawieszenia. Które unieruchamia twoje ręce i nogi, a wtedy coś ciągnie cię pod wodę i opadasz coraz głębiej i głębiej...
Z trudem łapię powietrze i wydostaję się z wody, z tego wspomnienia.
Czy to sól w moich ustach?
Weź się w garść. Weź się w garść. Weź się w GARŚĆ...
Pieprzyć przebrnięcie przez całą lekcję. Pieprzyć bycie idealną córką.
Stoję, zanim jeszcze zdam sobie sprawę z tego, że to robię. Siedziałam, byłam pod wodą, a potem nagle coś mnie wyrzuciło w górę. Góruję nad wszystkimi, kołyszę się.
– Lio? – odzywa się Matteo.
– Lio? – woła Diya z drugiego końca klasy.
Znów jestem pod wodą. Jej głos brzmi tak, jakby dochodził z miejsca oddalonego o całe lata świetlne.
– Lio? – pyta nauczycielka. Wreszcie prostuje plecy i chowa telefon pod stosem ocenionych prac końcowych. – Wszystko w porządku?
– Przepraszam. Muszę wyjść – mówię do niej, do klasy, do powietrza. – Źle się czuję.
Normalnie nigdy nie zrobiłabym tego rodzaju sceny, to raczej w stylu Ali, lecz jestem w ostatniej klasie i już nigdy więcej nie będę musiała widzieć żadnej z tych osób, jeśli nie będę chciała. Nie dbam o to, co tam mruczą o mnie za moimi plecami.
Unikam wzroku Matteo i nie patrzę tam, gdzie Diya siedzi z przyjaciółkami. Ze swoimi normalnymi przyjaciółkami. Nie mogłabym w tej chwili znieść widoku ich twarzy. Jestem pewna, że malują się na nich politowanie, konsternacja i co-do-cholery-z-tobą-jest-nie-tak.
– Muszę wyjść – powtarzam głuchym głosem, jakby zdartym od krzyku. Może faktycznie krzyczałam.
Już nie wiem prawie nic. Rzeczywistość wysysa ze mnie zbyt wiele energii, żeby się nią przejmować. Rzeczywistość to miejsce, gdzie jestem duchem dla mojej własnej mamy. Rzeczywistość to miejsce, gdzie nienawidzę swojej siostry. Gdzie Avery nie żyje. Gdzie jesteśmy tysiące mil od domu, który ciągle trzyma nas w niewoli.
Nie czekam na pozwolenie. Jeśli pozostanę tu jeszcze jedną sekundę, obawiam się, że albo wybuchnę płaczem, albo doznam pełnoobjawowego ataku paniki. Już czuję, jak atramentowoczarne macki paniki wyłaniają się z głębiny i oplatają moje gardło, serce, płuca.
Ale to nie może się zdarzyć. Nie tutaj. Odwracam się i wybiegam z klasy. Deski podłogowe wrzeszczą, kiedy po nich biegnę. Drzwi się za mną zatrzaskują.
Kiedy twoja mama sztywnieje z listem w drżących palcach, wiesz, że coś się stało.
Pamiętasz, prawda?
Twoje siostry tego nie zauważają. Nikt prócz ciebie nie zauważa takich rzeczy, ale ty wszystko widzisz.
Jesteś obserwatorką, jesteś czujna.
Jest zaskoczona. Jej usta układają się w małe „o”, lecz wyraz jej twarzy jest trudny do odczytania, kiedy odwraca się do ciebie i twoich sióstr, które leżą rozłożone na podłodze jak ciała w miejscu popełnienia zbrodni. W telewizji leci jakiś film animowany na cały regulator i twoje siostry są nim pochłonięte, ale nie ty.
– Dziewczyny – odzywa się twoja mama i Avery, zawsze posłuszna, ścisza telewizor. Jej włosy związane są w kucyk, taki sam, jaki nosicie wszystkie trzy. To łatwy, niewyszukany styl, typowy dla rodziny z trójką dzieci i samotną matką. – Dziewczyny, ja... – Twoja mama opada na kanapę, jakby nagle ugięły się pod nią nogi. Potem wyrzuca z siebie przekleństwo, a ty i twoje siostry patrzycie na siebie szeroko otwartymi oczami.
– Co się stało? – pyta Avery, która w końcu dostrzega to, co ty zauważyłaś od razu.
– Chodzi o... waszego ojca – odpowiada twoja mama.
Czekacie wszystkie, wybałuszając oczy, ale ty nie czujesz zbyt wiele, bo słowo „ojciec” nic dla ciebie nie znaczy, jest pustym pojęciem, które nie niesie z sobą żadnych emocji. Avery marszczy brwi, a Ali zaciska małe dłonie w pięści, wpatrując się w swoje palce, jakby były jedyną realną rzeczą, która w tym momencie istnieje. Avery i Ali czują więcej od ciebie, kiedy mowa o twoim ojcu. Wiesz o tym, bo rejestrujesz ich reakcje, a te są zawsze o wiele bardziej znaczące niż twoje.
– On... – Twoja mama milknie, połyka to słowo, które miała na końcu języka, i zaczyna jeszcze raz. Niemal widzisz, jak pracuje jej umysł, kiedy zastanawia się, co powiedzieć. Wiesz, co ona myśli. Rozumiesz, co się stało. – On odszedł. Przykro mi.
Avery płacze i obejmuje twoją mamę. Ali uderza pięścią w poduszkę na kanapie, miarowo i powtarzalnie, jakby jej pięść była metronomem. Ty siedzisz i patrzysz. Wiesz, że powinnaś być smutna, ale cały twój świat jest w tej chwili tutaj, w tym pokoju, i ten fakt, że pewien mężczyzna, którego nie widziałaś od czasu, gdy byłaś niemowlęciem, właśnie odszedł, jakoś nie może do ciebie dotrzeć. Przecież wcześniej też go nie było. Nie ma go tutaj, nigdy go tutaj nie było i nigdy nie będzie.
Nawet go nie znałaś.
Dla ciebie od dawna był umarły.
– Och, Montgomery! – szepcze twoja mama, patrząc gdzieś w dal, a ty przypominasz sobie, że tak miał na imię twój ojciec. Jednak jego imię brzmi pusto, nic ci nie mówi. Montgomery Brier mógłby być kimkolwiek. – Och, co ty zrobiłeś? – Ledwo ją słyszysz przez stłumiony szloch Avery.
Czy Avery płacze dlatego, że jest jej smutno, czy dlatego, że jest starsza i wie, że powinna płakać nad zmarłym, lecz nieobecnym ojcem?
Może ty też powinnaś płakać.
Przecież zawsze idziesz w ślady sióstr. Jesteś naśladowczynią, obserwatorką. Czekasz, aż ich jasne światła wskażą ci drogę.
– Piszą tutaj, że zostawił nam swój dom rodzinny – mówi twoja mama słabym głosem. – Ten dom należy do rodziny Brierów od stuleci, ale on zostawił go nam. Swoim dziewczynom. – Spogląda na ciebie i Ali ponad głową Avery.
Napotykasz jej wzrok. Czujesz się tak, jakby zwracała się tylko do ciebie.
Jej słowa dźwięczą ci w uszach. Dom, dom, dom. Dom, który ci pozostawiono. Dom to dużo więcej niż maleńkie mieszkanie, w którym teraz żyjesz – z jedną sypialnią, którą dzielisz z siostrami. To tylko część większego budynku. Dom to coś innego.
Dom to coś więcej.
Wyobrażasz go sobie. Widzisz ten dom tak wyraźnie, jakby czekał tylko na to, abyś go sobie wyobraziła, tak by mógł zaistnieć.
– Cierniowy Dwór. Dom rodziny Brierów od pokoleń.
Tak. Tak. Ta nazwa rozbrzmiewa w tobie jak dzwon, równo, głośno, pewnie.
– Znajduje się w mieście Eastwind.
Tak, wiedziałaś. „Eastwind”, wypowiadasz to słowo bezgłośnie, poruszasz wargami, czujesz smak tych sylab na języku. Byłaś pewna, że to będzie Eastwind. Czułaś to.
– Na wybrzeżu.
Tak, oczywiście. Czujesz, jak słony wiatr smaga twoimi włosami. Wrzaski głodnych mew krążących nad głową. Ryk oceanu.
– Zapisał nam ten dom w testamencie – szepcze twoja mama. Szklą jej się oczy. – Ale czemu...?
Twoja mama próbuje zrozumieć sens tego listu. Avery nadal płacze. Ali ma łzy w oczach i ciągle tłucze pięścią w poduszkę.
Przyglądasz się im wszystkim przez parę chwil, patrzysz na ten obraz poruszenia, smutku i gniewu, ale czujesz, jakbyś była gdzie indziej. Jak gdybyś już znajdowała się w murach swojego nowego domu i obserwowała tę scenę z daleka.
Potem wstajesz, idziesz powoli do sypialni, gdzie twój plecak szkolny wisi samotnie na słupku łóżka, i zaczynasz się pakować.
Powietrze na zewnątrz jest gorące i nieruchome – właśnie dlatego mama przeprowadziła się z nami wszystkimi tutaj, do Daley w Kalifornii, małego miasta, które powinno nazywać się Odludzie. Miasto jest zupełnie płaskie, wzdłuż jego ciemnych, asfaltowych ulic, które rozchodzą się we wszystkich kierunkach, stoją przysadziste domy i świecą neonami otwarte do późna małe sklepy spożywcze. W Daley są cztery identyczne bary kawowe i jeszcze więcej salonów fryzjerskich, a wszystko jest złocistobrązowe przez znakomitą większość czasu.
Z Daley nie można poczuć zapachu oceanu.
Myślę, że z tego powodu mamie podoba się to miejsce.
Ponieważ ocean pachnie słono i świeżo, i tak też pachniał Cierniowy Dwór ze swoją żelazną bramą inkrustowaną solą morską. Cierniowy Dwór stał na szczycie stromego zbocza wśród splątanych dzikich jabłoni i bujnych zarośli. Roztaczał się z niego widok na Pacyfik. Mewy wrzeszczały w górze, wszystko pachniało zimną bryzą i mokrym piaskiem, a w powietrzu stale wisiał zapach ryb, wodorostów i gnicia. Woń rozkładu.
Opieram się o samochód i oddycham głęboko.
Nie czuję nic poza wonią Cierniowego Dworu. Co jest niemożliwe.
– Hej.
Podnoszę momentalnie głowę, bo... O Boże. Poznałabym ten głos wszędzie, nawet jako szept. Może jeszcze bardziej jako szept. Widzę błysk kątem oka: jasne włosy, szeroko otwarte oczy, trzęsąca się ręka. Jest częściowo ukryta za rogiem budynku przedmiotów ścisłych, który wystaje w kierunku parkingu. Wygląda zza betonowej ściany i przez sekundę przychodzi mi do głowy tylko Avery, Avery, Avery, ale to nie jest głos Avery. To jest głos Ali.
Moje serce zamiera. To już dla mnie za wiele. Ledwo potrafię znieść rozmowę z moją siostrą w dobre dni, kiedy czuję się silna, odważna i bezlitosna. A co dopiero w dniu, w którym uciekłam ze szkoły, wymykając się przez drzwi frontowe, kiedy w recepcji było cicho.
– Chodź tutaj – syczy do mnie i już to sprawia, że mam ochotę odwrócić się i odejść. Ale ona ma na głowie kaptur i wydaje się taka mała i młoda.
– Co ty tu robisz? – Mój głos brzmi obco, jak nie mój. Brzmi tak, jakby ktoś wycisnął ze mnie całe powietrze. I tak też się czuję.
– No, chodź tutaj.
Moje nogi idą same, beze mnie.
I oto stoję przed siostrą. Szybki rzut oka wystarcza, aby zobaczyć zapadnięte oczy, spierzchnięte wargi i cienkie włosy. Odwracam wzrok. Nie mogę na nią patrzeć. Spoglądam ponad jej ramieniem na pień jakiegoś brzydkiego, przysadzistego drzewa. Drżę jak liść, bo samo stanie obok Ali sprawia, że chce mi się wyć. Głośno wrzeszczeć. Napinam całe ciało i słucham wiatru, wsłuchuję się w szum przejeżdżających samochodów, staram się słyszeć wszystko, tylko nie płytki oddech Ali.
Czasami tak bardzo jej nienawidzę, że mogłabym ulec samospaleniu od samego przebywania blisko niej.
– Potrzebuję pieniędzy – mówi suchym jak papier głosem, jakby miała dziesięć tysięcy lat, a nie dwadzieścia.
Zaciskam palce. Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj.
– Idź do mamy. Ona ci da. – Czuję gorycz na języku. Spływa ze mnie jak wodospad i zbiera się u moich stóp.
Widzę samochód Ali na sąsiednim parkingu, zaparkowany byle jak na dwóch miejscach. Mama kupiła go jej, kiedy Ali przyrzekła, że już nie bierze, znalazła pracę i musi się przemieszczać.
Więc mama powiedziała: „Jestem taka dumna z ciebie, że wzięłaś się w garść” i kupiła jej samochód. Ja odkładałam to, co zarobiłam – przeważnie jako opiekunka do dzieci, dopóki matki nie dowiedziały się, że jestem siostrą Ali Peartree i nie znalazły sobie innych opiekunek, które nie miały cieszących się złą sławą sióstr – i kupiłam dwudziestopięcioletnie volvo za tysiąc dolców.
Zderzak samochodu Ali jest rozbity.
Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj.
Z powrotem zapadam w kamienne milczenie, bo tylko to jestem w stanie zrobić w obecności Ali. Nie zawsze tak było, zupełnie nie tak. I dlatego to wszystko tak boli. Gdybyśmy były takimi siostrami, które nigdy się nie lubiły, wtedy minione lata nie miałyby znaczenia.
Jednak my trzy byłyśmy dla siebie wszystkim. Po prostu dziewczyny z rodziny Peartree. Avery, najstarsza. Następnie Ali, a zaraz potem ja, najmłodsza. Zawsze byłam tylko ja i Ali. Ali i Lia. Mieszkałyśmy w tym samym pokoju w Cierniowym Dworze. Mama głaskała nas po włosach przed snem i mówiła, że kiedy była ze mną w ciąży, Ali, która miała wtedy niecałe dwa lata, pokazywała palcem jej brzuch i powtarzała: „Ja. To ja”.
Mama przypuszczała, że Ali chciała przez to powiedzieć: „Moja siostra”.
Ale ona miała na myśli siebie samą.
Ali i ja uśmiechałyśmy się do siebie z naszych łóżek, podczas gdy deszcz zacinał w okna, gdzieś w dole huczał ocean, a mama kończyła opowieść, mówiąc nam, że właśnie dlatego dała mi na imię Lia. To było Ali, tylko przestawione. Ali, tyle że trochę inaczej.
„Dlatego jesteście sobie takie bliskie”, tłumaczyła. „Jesteście takie same”. I krzyżowała palec wskazujący i środkowy, zahaczając jeden o drugi. Trzymała je blisko siebie. „Właśnie tak”.
„Właśnie tak”, powtarzałyśmy i też krzyżowałyśmy palce.
Lecz teraz Ali stoi przede mną i nie jesteśmy takie same.
– Mama powiedziała, że nic mi nie da, jeśli nie pójdę na odwyk – mówi Ali i przewraca oczami.
Zaciskam szczęki tak mocno, że prawie czuję, jak mi zęby pękają. Jeśli otworzę usta, wylecą jeden po drugim i rozbiją się na asfalcie na milion części. Gapię się na pień drzewa.
– No to idź.
– Nie bądź głupia. Nie potrzebuję.
Powinna teraz skrzyżować palce, bo tak się robi, kiedy się kłamie. „Właśnie tak”. To też było kłamstwo. Ali to zniszczyła. Ali zniszczyła nas. Może winić Cierniowy Dwór za wszystko, co chce, ale zamiast przejść przez to razem ze mną, ona mnie odepchnęła. Bardzo mocno.
Przedtem byłyśmy Ali i Lia, takie same, tylko trochę zmienione, nierozłączne. „Właśnie tak”.
Myślę jednak, że nie zdawałyśmy sobie sprawy wtedy, że to Avery trzymała nas razem, a bez niej zostały jedynie wrzaski, kłótnie i słowa przeznaczone do zadawania strasznego bólu.
Gdy teraz patrzę na nią, to widzę Ali sprzed pięciu lat, jej lodowate oczy i wykrzywioną twarz, kiedy darła się do mnie: „Nienawidzę cię!”.
Kiedy krzyczała: „Żałuję, że jestem w tej rodzinie!”.
Kiedy wrzeszczała: „Wolałabym, żebyś to ty umarła, a nie Avery!”.
To był jedyny raz, kiedy Ali przyznała, że nasza siostra być może jest martwa, a nie tylko zaginiona. Ten jedyny raz, i tylko po to, by wykrzyczeć, że lepiej by było, gdybym to ja umarła zamiast niej.
W tej chwili ręce mi się trzęsą jeszcze mocniej. Nucę sobie. Nucę głośno, żeby ją zagłuszyć, a ona wciąż mówi i błaga o pieniądze, a ja mam ochotę wymierzyć jej policzek. Zaciskam dłonie, ale nie po to, żeby powstrzymać drżenie, ale dlatego, że chcę ją uderzyć, i to mocno. Jaka siostra chce to zrobić swojej siostrze? Jaką ja jestem siostrą?
– Na co potrzebne ci pieniądze? – pytam wreszcie.
Chcę, żeby to powiedziała. Chcę, żebyśmy popatrzyły na siebie, i chcę, żeby zrozumiała, co się stało z Ali i Lią, co ona nam zrobiła.
– Ja... – Ali raz po raz przygryza dolną wargę, a jej nerwowy odruch działa mi na nerwy. – Ja tylko...
– Nie pomogę ci kupić tego, co teraz bierzesz, Ali – przerywam jej szorstko i odwracam się, żeby odejść, uciec od niej. – Nie pomogę ci rujnować twojego życia jeszcze bardziej, niż ty to już...
Ali błyskawicznie wyciąga rękę i chwyta mnie za ramię. Jak na kogoś, kto wygląda tak marnie, jest zaskakująco silna. Wbija we mnie zimne spojrzenie.
– To nie jest... ja nie chcę... – Urywa i ciężko przełyka ślinę. – Nie czujesz tego? – szepcze. Głos jej się łamie. – Lio, nie czujesz jej?
– O czym ty mówisz? – Oddycham z trudem.
– Ja to czuję. – Oczy Ali biegają nerwowo po parkingu. Mówię sobie, że jest paranoiczką, narkotyki odbierają jej rozum, ale słucham jej słów z uwagą. – Coś mnie wzywa, Lio. Coś woła mnie do tamtego domu.
– Co? – mówię, bo nic innego nie jestem w stanie z siebie wydobyć. W moim żołądku tworzy się pustka wypełniona strachem.
Ali drapie się po ręce.
– Avery chce, żebym do niej przyjechała. Widziałam ją. Słyszę wołanie, cały czas. – Zaczyna płakać. – Nie mogę tego powstrzymać, Lio. Czy ty nic nie czujesz?
– Ja...
Ali rzuca się w moją stronę i przyciąga mnie do siebie. Widzę z bliska jej szeroko otwarte, przekrwione oczy. Serce podchodzi mi do gardła, wyrywam się i odskakuję od niej, zdjęta nagłym przerażeniem. Ponieważ to nie jest Ali. Ta oszalała dziewczyna przede mną nie może być moją siostrą.
– Odczep się ode mnie, do cholery! – mówię do niej zduszonym głosem.
Ali sapie i patrzy na mnie ze złością. W jej oczach jest gniew, ale widzę w nich również błysk bólu. Natychmiast czuję się winna. Ali otwiera usta, aby mi odpowiedzieć, a wtedy:
– Lio!
Ktoś woła mnie cicho. Oglądam się. Diya spieszy do mnie, rzucając za siebie niespokojne spojrzenia. Trzyma torebkę z ciasteczkami, o których zapomniałam, uciekając z klasy.
– Och, mój Boże, nic ci nie jest? Tak się o ciebie martwiłam, kochanie. Zjedz ciasteczko i... – Zauważa Ali i staje jak wryta. – O, przepraszam. Już sobie idę.
Diya domyśla się, że to moja siostra. Pomijając fakt, że Ali jest do mnie podobna, wszyscy w Daley znają Ali w ten czy inny sposób, bo albo plotkowali o jej szalonych wyczynach, albo z nią imprezowali, albo ona im coś ukradła, albo ostrzegali swoje dzieci, żeby się do niej nie zbliżały. Tak jakby wystarczyło się o kogoś otrzeć, żeby zło przeszło na ciebie.
Może faktycznie tak jest. To by wiele wyjaśniało, jeśli chodzi o moją rodzinę.
– Poczekaj – mówię do Diyi, bo chcę stąd odejść.
Odwracam się od Ali bez słowa, a ona nawet nie protestuje, tylko oddala się w stronę swojego samochodu, który mama kupiła jej za to, że była niedobra. Człapię do Diyi, brnę przez jezioro goryczy, które jest tak głębokie, że mogłabym w nim utonąć.
– To twoja siostra? – Diya wciąż spogląda w ślad za Ali.
Nigdy nie poznała jej osobiście, jedynie widziała ją z daleka, kiedy Ali jeszcze chodziła z nami do szkoły, albo słyszała o niej od innych. Ali nie jest tego rodzaju siostrą, którą chce się przedstawiać przyjaciołom. W każdym razie już nie jest. Dawno, dawno temu Ali była moją powierniczką, była dla mnie wszystkim. Serce znów mi się kraje, kiedy przypominam sobie, jaka kiedyś była, jakie obie byłyśmy.
– Tak – stwierdzam krótko.
– Czy z nią wszystko w porządku?
– Z nią nigdy nie jest w porządku – odpowiadam. – I myślę, że jej się to podoba.
– Nie sądzę, że komuś może się to podobać.
Wzdycham i przeczesuję włosy palcami, mocno uciskając skronie. Rozmowa z Ali, tych parę pełnych napięcia słów, zmęczyła mnie tak, jakbym przebiegła sprintem maraton.
– Czy chcesz... – Diya bierze głęboki oddech. – Chcesz o tym porozmawiać?
– O czym?
Mój ton musi być lodowaty, bo Diya aż cofa się o krok. Od razu źle się z tym czuję. To nie jest jej wina, że nie potrafię znieść towarzystwa prawdziwych przyjaciół. To nie jest jej wina, że próbuje być dobra dla dziewczyny, która jest w kawałkach, rozbita psychicznie.
– O... no wiesz... Cierniowym Dworze. – Diya mówi to przyciszonym głosem, jak gdyby szept mógł złagodzić uczucie grozy i tęsknoty, które mnie ogarnia, kiedy wypowiada tę nazwę. – O tym, że zbliża się piąta rocznica.
Nie podoba mi się, że nazywa to rocznicą, tak jakby nasza ucieczka z tamtego domu była czymś godnym świętowania.
– Wcale nie chcę o tym mówić.
– Na pewno?
Diya zadaje to pytanie w taki sposób, że nawet nie brzmi jak pytanie. I w tym momencie kto wie... Cierniowy Dwór prześladuje mnie na jawie i we śnie. Chodzi za mną wszędzie. I chociaż powtarzam, że nie cierpię, kiedy ludzie mnie o niego pytają – naprawdę nie cierpię – Cierniowy Dwór jest zawsze na końcu mojego języka jako powód, wyjaśnienie, usprawiedliwienie. Jako „a pamiętasz, kiedy” albo uśmiech, albo krzyk. Jakaś część mnie łaknie czegokolwiek, co ma coś wspólnego z tym domem.
Czegokolwiek, co udowodni mi, że to, co się wydarzyło, było rzeczywiste.
– A chcesz posłuchać? – pytam z wahaniem.
Diya patrzy na mnie, jakbym mówiła od rzeczy.
– Oczywiście, że chcę. Tylko dlatego nie poruszałam tego tematu, że nie chciałam cię denerwować. Nie mam pojęcia, co tam się stało, to znaczy, wiem tylko to, o czym było w wiadomościach, ale przecież jesteś moją przyjaciółką. Jesteśmy przyjaciółkami, prawda? Możesz mi wszystko powiedzieć.
Jej słowa przenikają mnie na wskroś i już otwieram usta, aby odpowiedzieć, być może zawołać: „Dziękuję! Dziękuję!”, i właśnie wtedy to się dzieje. Właśnie wtedy ją widzę.
Jasne, rozpływające się, rozwichrzone włosy. Długie, opływające ciało włosy porwane przez prąd, porwane przez wiatr wiejący z innego miejsca. Jej usta są otwarte, poruszają się. Oczy błagają o coś.
Avery.
Stoi zaraz za Diyą, tak blisko, że mogłabym odepchnąć tę dziewczynę na bok, a potem sięgnąć i dotknąć zimnej skóry mojej siostry oraz jej włosów. Jej ręce zwisają bezwładnie.
„Avery chce, żebym do niej przyjechała. Widziałam ją”.
Wszystko pachnie rybą.
Krztuszę się, nie mogę oddychać. Moje płuca ściskają kleszcze.
– Lio?
Kaszlę i charczę, a Diya obejmuje mnie ramieniem, jej palce wbijają się w moją skórę, kiedy mnie podtrzymuje.
– Lio, mów do mnie! Co się dzieje? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła...
Nagle urywa, słowa zderzają się w powietrzu i spadają jak kamienie. Patrzymy na siebie długo, przeciągle.
– Nic mi nie jest. Wracaj do klasy, Diyo – mówię chrapliwym, niskim głosem. Pali mnie w gardle. – Muszę jechać. Przyślij mi wiadomość po lekcjach.
Diya nic nie mówi, nie potrafię odczytać wyrazu jej twarzy. Kładzie torebkę ze zgniecionymi ciasteczkami na asfalcie u moich stóp i biegnie z powrotem do szkoły.
Nie ma już w powietrzu zapachu zgnilizny i morskiej wody.
I ona też zniknęła, jakby nigdy jej tutaj nie było.
Dom jest nagrzany, kiedy przyjeżdżam. To jeden z tych niskich, otynkowanych na brązowo budynków, które stoją wzdłuż większości ulic Daley, bez klimatyzacji i ze szczękającymi metalowymi drzwiami z siatką przeciw komarom. Przedpokój wyłożony jest kwadratowymi płytkami w kolorze zduszonej czerwieni, a w pozostałych pomieszczeniach jest beżowa wykładzina. To nijaki, skromny dom, który moja mama wynajmuje od czasu, kiedy uciekłyśmy z Cierniowego Dworu. Wynajmujemy go, abyśmy mogły w każdej chwili go opuścić. Już raz dom rzucił się na nas i więcej nie damy się zjeść żywcem.
Dom w Daley jest całkowicie w porządku. Nikt nie może się w nim zgubić. Pokoje się nie zmieniają ani nie przesuwają, drzwi nie zamykają się same. Jest to dom niewielkich rozmiarów, zaledwie dziesięcioletni. Nie było czasu, aby w jego murach osiedliły się duchy.
Nie ma w ogóle żadnych duchów w środku, jeśli nie liczyć nas.
Ale co jest najbardziej upiorne? To, że nie czuję się tu jak w domu. Mieszkam w tym budynku od pięciu lat, a jego ściany wciąż wydają mi się obce, układ dziwny.
Najwyraźniej coś tu nie gra. Jakby ten dom wyczuwał, że to z nami jest coś nie tak, i nie chce, żebyśmy się czuły zbyt komfortowo. Może Cierniowy Dwór wsiąkł w naszą skórę, naznaczył nas jako swoją własność.
Co jest najbardziej niesamowite? To, że czasami tęsknię za Cierniowym Dworem.
Jednak nigdy, przenigdy nie mogę tego powiedzieć. Bo nie wolno tęsknić za czymś, co zniszczyło twoją rodzinę. Nie wolno tęsknić do nawiedzonego domu. Ale czasami przypominam sobie Cierniowy Dwór na początku naszego pobytu. Jakże podniecone byłyśmy tym, że mogłyśmy bez końca penetrować kolejne pokoje. Ten stęchły zapach, kiedy po raz pierwszy otworzyłyśmy drzwi wejściowe. Jakby ten dom długo wstrzymywał oddech, a teraz odetchnął z ulgą, że już jesteśmy, już jesteśmy! Ogród z trawą sięgającą do pasa, sad z rzędami powykręcanych dzikich jabłoni. Krusząca się ścieżka, która wiła się w dół po zboczu klifu do małego kawałka prywatnej plaży. Górująca nad okolicą wieża, która obserwowała wszystko swoim czujnym okiem. Chrzęst żwiru na długim podjeździe, zgrzytanie bramy z kutego żelaza, która trzymała nas wewnątrz i nie wpuszczała nikogo innego do środka.
„Cierniowy Dwór – mówiła brama – należał do rodziny Brierów, a teraz jest własnością dziewczyn z rodziny Peartree i nikogo więcej”.
I ja to czułam. Byłam zaledwie jedenastoletnią dziewczynką, kiedy tam przyjechałyśmy, ale czułam, że to jest moje miejsce. Cierniowy Dwór nas obserwował – czuwał nad nami – i należał do nas.
Dom w Daley taki nie jest.
Kiedy otwieram drzwi i wślizguję się do środka, jestem znużona. Atak paniki na początku lekcji, a potem spotkanie z Ali. Rozmowa z nią zawsze mnie wyczerpuje, ponieważ cały czas usiłuję skoncentrować się na oddychaniu. A później... widziałam...
Nie, nie myślę o tym. Moje dłonie mimowolnie się zaciskają, bardzo mocno. To nie było rzeczywiste, nic z tego nie było rzeczywistością. Jesteś teraz w domu. Jesteś bezpieczna.
Nie pamiętam, jak tutaj dotarłam. Czasem mi się to zdarza. Nagle okazuje się, że jadę do domu z baru kawowego, ale ledwo pamiętam, co tam robiłam. Albo w szkole, gdy mrugam i już jest po zajęciach.
