Ciało poniekąd ponętne - Agnieszka Pruska - ebook + książka

Ciało poniekąd ponętne ebook

Agnieszka Pruska

4,2

Opis

Miejscowe zwłoki? Rarytas! Po tym tak bardzo nie typowym roku w końcu nadeszły wakacje... Alicja i Julka na wakacjach nigdy się nie nudzą, nawet w czasie pandemii... Jakoś dziwnym trafem kryminalne śledztwa same je znajdują, tym razem w postaci zwłok zmarłego mieszkańca Władysławowa. Nowa przygoda się zaczyna, zagadka goni zagadkę, a dziewczyny bawią się w najlepsze, choć nie zabraknie też mrożących krew w żyłach zdarzeń. Polecamy również ”Zwłoki powinny być martwe”, ”Wakacje z trupami” oraz ”Zimne nóżki nieboszczyka”.

Agnieszka Pruska – autorka bestsellerowych powieści policyjnych o śledztwach gdańskiego komisarza Barnaby Uszkiera oraz opowiadań kryminalnych ”Sezon na zbrodnie” o losach Macieja Gromskiego. W drugiej swojej serii, której głównymi bohaterkami są dwie dociekliwe nauczycielki Alicja i Julia, postawiła na humor, tworząc jedne z najzabawniejszych współczesnych komedii kryminalnych.

„Książki Agnieszki Pruskiej, i te mroczne, i te lżejsze biorę w ciemno! Ta zaspokoi nawet najwybredniejsze (detektywistycznie) podniebienia, ukoi, rozbawi i zadziwi. Szczerze polecam”. Iwona Banach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (32 oceny)
14
12
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Dobrze spędzony czas

Dziewczyny czasem irytujące, ale czekam na następny tom.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00

Popularność




 

Nigdy nie byłam tak zmęczona pod koniec roku szkolnego, jak po tym, tak bardzo nietypowym: epidemia, pandemia, COVID-19, koronawirus. Do niedawna nikt nie przypuszczał, że te cztery słowa będą najczęściej powtarzanymi od kilku miesięcy. Z epidemią wiążą się ograniczenia, które dotyczące także szkolnictwa. To one dały mi popalić. Zdecydowanie wolę uczyć w szkole, z uczniami w klasie, w normalnych warunkach, niż prowadzić lekcje online. Cały czas miałam obawy, że takie rozwiązanie nie zda egzaminu, że bardziej leniwi oleją sprawę, nie powiedzą, że czegoś nie zrozumieli, a potem wyłożą się na maturze. Nie wiem, jakim cudem, ale wszyscy moi uczniowie zdali. Lepiej lub gorzej, ale zdali. Odetchnęłam.

Nie zazdrościłam też rodzicom. Koleżanka ucząca w tej samej szkole, co ja, matka siedmio- i dziewięciolatka, dosłownie padała na pysk. Mąż pracował w domu zamknięty w sypialni, ona zajęła kuchnię, jeden syn pokój dziecięcy, drugi salon. Niby każdy miał swoją przestrzeń, ale synom trzeba było pomagać. Jak to zrobić, kiedy samemu prowadzi się lekcje lub uczestniczy w szalenie ważnym spotkaniu biznesowym? Masakra.

W końcu nadeszły wakacje.

Od kilku lat już na wiosnę planowałam, co będę robiła latem. Sama, z mężem albo z przyjaciółką. Julka uczy biologii w tym samym liceum, co ja i przeważnie część wakacji spędzamy razem. Dawid i Rafał mają mniej urlopu niż my, a poza tym nie mogą wykorzystać go w całości w lipcu i sierpniu.

Jakoś tak się złożyło, że kilka lat temu, podczas wakacji w leśniczówce, znalazłyśmy pierwsze w życiu zwłoki i niespodziewanie odkryłam w sobie żyłkę detektywistyczną. Julka też, chociaż chyba w nieco mniejszym zakresie. Nie wiem, czy przyciągamy tajemnicze wydarzenia, czy to one przyciągają nas, ale jest faktem, że podczas kolejnych wspólnych wyjazdów znowu trafiałyśmy na zagadki kryminalne. Dreszcz emocji towarzyszący odkrywaniu, kto zabił i dlaczego, działa na nas, a szczególnie na mnie, niczym narkotyk. Nasi faceci nie podzielali tego entuzjazmu, a nawet wyrażali obawy, że kiedyś przesadzimy, ktoś da nam po łbie i policja będzie miała więcej zwłok. Szczególnie Dawid Julki, gliniarz pracujący w gdańskiej dochodzeniówce, za każdym razem usiłował ukrócić nasze kryminalne ciągoty. Bezskutecznie, bo mam wrażenie, że jesteśmy coraz lepsze w wykrywaniu nietypowych rzeczy, tajemnic, a także w znajdowaniu zwłok. Dawid i Rafał nieraz zastanawiali się, jak to robimy, że wciąż trafiamy na rozmaite ciała mniej lub bardziej przechodzone. Wytłumaczenie było jedno: skoro są ludzie, którzy kilkukrotnie uczestniczą w wypadkach i tacy, którzy nie mają ich w ogóle, podobnie jest ze znajdowaniem zwłok. Udali, że się z tym zgadzają, ale doskonale wiedzieli, że specjalnie szukamy. A raczej szukałyśmy, bo tegoroczne wakacje nie zapowiadały się atrakcyjnie pod tym względem. A właściwie nie zapowiadały się w ogóle.

– Już nie mogę – oznajmiła Julka i nie dotyczyło to pożeranych truskawek, a sytuacji ogólnej. – Niczego nie wolno.

Siedziałyśmy u niej na balkonie. Było zielono, ciepło i w miarę cicho. Niby fajnie, ale jak to porównać do wakacji spędzanych na wyjeździe?

– Na spacer można. Do knajp można, no dobra, do tych z ogródkami, bo w środku lepiej się nie integrować ze społeczeństwem, które przyjechało do nas z całej Polski.

– Byłam wczoraj z Dawidem na spacerze nad morzem. Jak ostatni kretyni poszliśmy około piątej. Gęsto. Maseczki? W torebce, w ręce, na szyi, na brodzie i na uchu – prychnęła Julka. dobrze, że mnie truskawkami nie opluła.

– Na powietrzu nie trzeba, prawa nie łamią – mruknęłam i dołożyłam sobie bitej śmietany.

– Ale wykazują się głupotą level master. To, co się dzieje w miejscach, gdzie sprzedawane są lody, gofry, frytki i inne takie, to po prostu dramat. Wszyscy leżą sobie na plecach, jakby wirus nie był tam aktywny. To ja po to odwołałam ślub, żeby jakiś dupek na mnie nakichał?

Rzeczywiście, Julia i Dawid zaplanowali ślub na maj. W obecnej sytuacji przełożyli go o rok, uznając, że papierek mają w odwłoku. Mogą mieszkać razem i bez niego. Zamienili dwa mieszkania na jedno i właśnie tam siedziałyśmy.

– Wakacje są, ludzie tkwili długo w domach i już wymiękają – wyjaśniłam, ale bez zbytniego przekonania.

Wiedziałam, że tak jest, ale skoro JA nie pcham się na wakacje i staram unikać sytuacji potencjalnie sprzyjających zarażeniu, to uważam, że INNI też mogą.

– Wszystkim psychika siada. Nie poszłabyś do teatru albo na koncert? Albo nie pojechała gdzieś?

– Poszłabym. Uwierz mi, że poszłabym wszędzie. No może prawie wszędzie – poprawiła się Julia. – A rzeczywistość wygląda tak, że czekają nas dwa miesiące w mieście, a potem znowu pewnie nauczanie zdalne.

– Lekarze mają gorzej – przypomniałam jej, jakby to było pocieszające. – A w ogóle to nie jest normalne, że więcej ograniczeń było przy mniejszej liczbie zachorowań, a teraz tłumy przewalają się wszędzie.

– Rozmawiałam wczoraj z rodzicami… – zaczęłam niby bez związku.

– I? Coś tak zamilkła? Stało się coś? – zaniepokoiła się moja przyjaciółka.

– Nie, wszystko w porządku. Ale coś mi zaproponowali.

– Nie jedziemy do nich – zaprotestowała od razu Jula.

Rodzice mają mały domek na Kaszubach i wyjechali tam już w kwietniu. Oboje są na emeryturze, więc w Gdańsku nic ich nie trzyma. Narzekają trochę na osamotnienie i brak kontaktów towarzyskich, ale aż tak źle nie jest. Obok mieszkają jeszcze dwie pary emerytów, chodzą więc razem na spacery, grają w remika i grillują od czasu do czasu. Nie żyją jak pustelnicy. Żeby nie czuli się jak na wygnaniu, dzwonię do nich co kilka dni i właśnie wczoraj mama powiedziała mi, że ich starzy znajomi, w zamian za to, że w zeszłym roku ich dzieci mogły skorzystać z domku moich rodziców, zaprosili ich do siebie do Władysławowa. Rodzice nie zamierzali ruszać się z Kaszub, ale pomyśleli o mnie. Może chciałabym pojechać? W grę wchodził sierpień. Powiedziałam o tym Julce.

– Nie wiem, czy chcę u kogoś mieszkać – pokręciła głową sceptycznie.

– Nie u kogoś. Mają dom z ogrodem, podobno dużym, to właściwie sad lub coś w tym stylu. I w lecie wynajmują kwaterę, JEDNĄ – mocno podkreśliłam ten fakt – letnikom. Pokój z aneksem kuchennym i łazienką. Osobne wejście, ława i coś do siedzenia przed domem. Tylko dla nas. I będziemy mogły korzystać z ogrodu.

– Brzmi kusząco. Szczególnie to, że pewnie nikt więcej do ogrodu nie będzie przychodził. Stonka wakacyjna nie będzie nam dreptała po głowie.

– No właśnie. Będziemy mogły spokojnie wylegiwać się na trawie z książką. Lepsze to niż balkon.

– A gdzie jest haczyk? Zawahałaś się po stwierdzeniu, że rozmawiałaś z mamą. – Julia była czujna.

– To Władysławowo.

– No nie! Upał ci zaszkodził? Nie grzeje aż tak bardzo, ale może chcesz lodu na czoło? Widziałaś zdjęcia plaży? Tam cała Polska smaży cielska i udaje, że pandemii nie ma. Albo że jako naród wybrany mamy supermoce i jesteśmy megaodporni.

– Wiem, co się tam dzieje. Ale kto nam każe integrować się z miłośnikami słońca, morza, piasku i covida? Będziemy siedziały w ogrodzie, na spacery możemy jeździć gdzieś dalej, a nad morze chodzić nocą. Albo wcale.

– Mówiłaś, że tam jest aneks kuchenny?

– Jest.

– Czyli nie musiałybyśmy jeść w knajpach, bardzo dobrze, bo tam musi być piekielny ścisk.

Nigdy nie lubiłyśmy tłoku, a od dzieci w różnym wieku odrzucało nas w czasie wakacji na kilometr, bo miałyśmy przesyt po roku szkolnym, ale do tej pory nie reagowałyśmy na tłum jak na zagrożenie. A teraz tak. Ani ja, ani Julia, ani nasi faceci nie należeliśmy do grup podwyższonego ryzyka, ale i tak nie uśmiechało się nam spotkanie z wirusem. Wolę być zdrowa niż chora, nie marzę o kwarantannie, a ostatnie doniesienia na temat wpływu wirusa na funkcjonowanie mózgu napawają mnie lękiem. Do sprawnej pracy mojego mózgu jestem przywiązana i wolałabym, żeby nic mu się nie stało.

– To jak? Jedziemy? – spytałam po chwili milczenia.

– Jedziemy, ale będziemy unikać integrowania się ze społeczeństwem. Jeśli popada, to może będą grzyby i uda się tym razem skupić na nich, a nie na znajdowanych tu i ówdzie rozmaitych ciałach.

– W tym roku nie ma raczej na to szansy – powiedziałam z lekkim żalem.

Decyzja zapadła, więc wieczorem zadzwoniłam do rodziców. Byłam ciekawa takich wakacji w ogrodzie. Jeżeli będzie ładna pogoda, to czekają nas mniej więcej trzy tygodnie czytania i leniuchowania. Ewentualnie zbierania grzybów, o ile będą. O to trochę się niepokoiłam, bo było sucho, a grzyby tego nie lubią.

Wyjechaliśmy do Władysławowa w piątek rano, we czwórkę, dwoma samochodami. Dawidowi i Rafałowi udało się wziąć trochę urlopu i przez pięć dni mieli nam towarzyszyć. Pokój był co prawda dwuosobowy, ale gospodarze bez problemu zgodzili się, żeby spały tam jeszcze dwie sztuki. Zabraliśmy podwójny materac, śpiwory i poduszki. Która para będzie spała na materacu, miało rozstrzygnąć losowanie. Dojechaliśmy prawie w korku, a na widok ludzi na ulicach zbaraniałam. Nie wiem, czy nie było ich więcej niż normalnie. Może nie. Dawno nie spędzałam wakacji we Władku, ale takich tłumów się nie spodziewałam. Wydawało mi się, że ludzie mają silniejszy instynkt samozachowawczy i większą empatię. Nie wierzę, że ulicami spacerowały wyłącznie okazy zdrowia, bez alergii, nadciśnienia i bóg wie, czego jeszcze. Bez starszych krewnych i znajomych, których mogą zarazić. Nie, do cholery, mamy wakacje! Nie mogę cały czas myśleć o covidzie.

– A potem wszyscy się dziwią, że jest więcej zachorowań – mruknął z niechęcią Rafał.

– Ja pierdolę – powiedział w tym samym czasie Dawid, facet, który prawie nie klnie. – Może wracajmy? To nie ma sensu.

– Czekaj, zobaczymy, jak jest tam, dokąd jedziemy.

Dom Łucji i Karola Karolaków, znajomych rodziców, leżał na granicy Władysławowa, co od razu poprawiło nam humory. Tam stonka turystyczna nie miała po co chodzić, wszelkie atrakcje znajdowały się w innym rejonie. Dom był dosyć stary, spory i zadbany. Od drogi oddzielał go płot, a właściwie siatka porośnięta bluszczem i pnącym groszkiem. Sprawiało to przyjemne wrażenie, a rośliny skutecznie zasłaniały wszystko, co działo się na podwórku. Nie był to przy tym mur okalający posesję, jak najlepiej strzeżone więzienie; tego też nie lubię. Zostawiliśmy samochody przy ulicy i zadzwoniliśmy domofonem. Nikt nie otworzył, ale do bramki podeszła kobieta średniego wzrostu. Szczupła platynowa blondynka uczesana w kok, pi razy oko w wieku mojej mamy. W maseczce. Czym prędzej sięgnęliśmy do kieszeni i założyliśmy namordniki.

– Państwo od Iwonki? – spytała i nie czekając na odpowiedź, otworzyła furtkę. – Proszę się nie dziwić, że jestem w maseczce, ale różni ludzie przychodzą, chociażby kurierzy. Wjedźcie do środka, możecie zaparkować pod drzewem – wskazała miejsce.

Trochę się zaniepokoiłam. Nie przyszło mi do głowy, a przecież powinno, że zwalimy się na głowę obcym ludziom. Najwyraźniej nie wykształciłam sobie jeszcze właściwych odruchów. Oddzielne wejście do naszego lokum plus duży ogród przysłoniły mi wszystko inne. Nie pomyślałam, że nie będziemy same na włościach. Cholera. A jeżeli sprawiamy im kłopot? A jeśli kobieta przez cały czas będzie się stresowała, że może się od nas zarazić?

Julka najwyraźniej pomyślała to samo, bo stała w miejscu jak przyrośnięta do podłoża. Popatrzyła na mnie niepewnie i podniosła w górę brwi. Pod maską mogła się krzywić dowolnie, i tak nie było widać.

– Proszę wchodzić. – Zaproszeniu towarzyszył ruch ręki, jakby kobieta zaganiała do kojca oporne stado kurcząt. – Coś się stało? – Dopiero teraz zauważyła nasz bezruch.

– Wie pani – wbrew protestom całego jestestwa postanowiłam przyznać się do braku umiejętności przewidywania i szwankującej empatii – tak mnie ogłupiło siedzenie w domu, że nie pomyślałam, że przecież… – szybko szukałam odpowiedniego zamiennika „zwalimy się pani na głowę” – to będzie dla państwa bardzo niekomfortowa sytuacja.

Pani Łucja zdjęła maseczkę i uśmiechnęła się do nas uspokajająco. Trzeba przyznać, że wyglądała sympatycznie i przyjaźnie.

– Należę do frakcji, która uważa, że wirus nie jest tworem wyobraźni i należy próbować nie zachorować – wyjaśniła – ale bez zamykania się w szklanej bańce. Jestem ostrożna przy kontaktach z ludźmi, jednak nie zabarykadowałam się w domu. Damy radę.

– Pani Łucjo, ale my naprawdę nie musimy… – zaczęłam, ale nie było mi dane skończyć.

– Przecież to ja zadzwoniłam do pani mamy, a nie odwrotnie. Macie kwaterę z osobnym wejściem, możemy się widywać tylko na dworze, nie będziemy się witać niedźwiedzim uściskiem ani kichać na siebie. Ogród jest duży, więc nie grozi nam ciągłe natykanie się na siebie. Zaraz wam wszystko pokażę. Chodźcie.

Spojrzałam na Julię porozumiewawczo i zdjęłyśmy znienawidzone maseczki.

Wyjęliśmy z samochodów część bagaży i ruszyliśmy za gospodynią. Okazało się, że wejście do naszego pokoju znajduje się od strony ogrodu, tuż obok dużej jabłoni, pod którą stoi ława i wyglądające na wygodne wiklinowe krzesła. A po drugiej stronie wejścia grill.

– Pomyśleliśmy z mężem, że pewnie będziecie chciały pojeść świeżych ryb, a w obecnej sytuacji lepiej samemu upiec je na grillu, niż tłoczyć w knajpie. Poza tym na pewno wiecie, że nie w każdej knajpie są dobre ryby.

– Dziękujemy – odezwała się po raz pierwszy Julka. – Ten grill to superpomysł.

Stałam zapatrzona w ogród. To NIE był przydomowy ogródek, ale prawdziwy ogród. Z różnymi drzewami, owocowymi też. Trawę koszono tylko kilka metrów w głąb, dalej była wysoka. Czyżby ze względu na suszę? Pewnie tak. Patrzyłam na zieloną ścianę i utwierdzałam się w przekonaniu, że nawet, jeżeli nie będziemy wychodziły poza ogrodzenie, wyjazd i tak może być fajny. O ile nie będzie lało. Ale jeśli po deszczu pojawią się grzyby, też będzie nieźle, uzupełnimy zapasy.

– Widzę, że przygląda się pani trawie. Mam w ogrodzie sporo ziół, posiałam kwiaty polne i nie koszę. Zioła zbieram, w ziemi zatrzymuje się więcej wody, a owady mają kwiaty.

– Takie łąki świetnie wyglądają – stwierdził Rafał, który przyniósł z samochodu ostatnią partię bagaży.

– Tu są klucze. – Pani Łucja podała nam spory pęk, a ja od razu zastanowiłam się, gdzie je będę nosiła, bo nie było opcji, żeby zmieściły się w kieszeni. – Sporo ich, ale to i od drzwi, i furtki, i bramy, i do szopy – wskazała wzrokiem niewielki drewniany budyneczek niemal cały ukryty wśród drzew. – Tam są leżaki, parawany i parasole przeciwsłoneczne. Gdyby były wam potrzebne, bierzcie.

Podziękowaliśmy i zaczęliśmy wnosić bagaże. Pani Łucja oddaliła się taktownie, pozwalając nam się zadomowić. Apartament okazał się spory, przytulny i czysty. O razu rozpakowaliśmy się, bo inaczej zaczęlibyśmy się potykać o walizki i torby. Dawid wyjął zimne piwa, które przyjechały z nami z Gdańska w lodówce turystycznej, i wyszedł przed dom.

– Normalnie od razu poleciałbym wymoczyć się w morzu – zauważył, rozsiadając się wygodnie.

– Teraz nie jest normalnie, nigdzie nie pójdziesz, musiałbyś przejść po dywanie z cielsk ułożonych ciasno jedno przy drugim – zaprotestowała Julka. – Jeszcze byś sobie na nich nogę skręcił.

– Nie zamierzam kąpać się w jednym miejscu razem z połową kraju – zapewnił ją Podgórski.

– Może kupimy sobie basen? I rozłożymy tutaj? – zaproponowałam.

– Nie wiem, co na to właściciele, mogą nie chcieć – uprzedziła Julka. – Ale głupio.

– Że mogą nie chcieć? – spojrzałam na nią zdziwiona.

– Nie. Że siedzimy jak kołki. Normalnie już byśmy gdzieś gnali. Czuję się ubezwłasnowolniona.

– Nie ty jedna – zapewnił Dawid. – Przyniosę parasol ze składziku, co? Nieźle grzeje, zaraz będziemy przysmażeni.

Poszli z Rafałem na penetrację szopy, co natychmiast wykorzystałam.

– Właściwie, co stoi na przeszkodzie, żebyśmy spróbowały się dowiedzieć, czy nie dzieje się tu coś ciekawego?

– Covid? Konieczność zachowania dystansu? Niechęć do leżenia pod respiratorem?

– E tam. Nie mówię, że mamy zacieśniać stosunki towarzyskie ze społeczeństwem kochającym ścisk niczym sardynki w puszce. Możemy pogadać z panią Łucją. Lubię wiedzieć jak najwięcej o miejscu, do którego przyjechałam.

– Mówisz tak, jakbyś pierwszy raz usłyszała o Władku. Ale dobrze wiem, o co ci chodzi. Liczysz na kolejnego trupa.

– A tam zaraz na trupa. Nie jestem miłośniczką rozkładających się ciał.

– A nierozkładających?

– Nierozkładające się to co innego – zerknęłam w stronę Rafała i wróciłam do tematu: – Zagadki mnie pociągają, podobnie jak ciebie. Ale muszę przyznać, że tym razem mamy niewielką szansę trafienia na coś. Trupy same do człowieka nie przychodzą, w każdym razie nie do nas.

– Tfu, żebyś nie wypowiedziała w złą godzinę. Naprawdę chciałabyś, żebyśmy przyciągały zwłoki?

Myśl, że miałybyśmy być w jakiś sposób ponętne i atrakcyjne dla nieboszczyków, nieszczególnie mi się spodobała.

– Masz rację, lepiej, jak my znajdujemy zwłoki, a nie one nas. Ale co szkodzi pogadać o tym, co słychać w mieście?

– Byle nie przy chłopakach. Bo łańcuchami nas tu przykują.

Miała rację, na myśl, że miałybyśmy znowu próbować rozwiązać zagadkę kryminalną, na pewno protestowaliby zajadle. Już w zimie coś przebąkiwali, że chyba nie powinnyśmy jeździć same, bo nigdy nie wiadomo, w co się wmieszamy. A raczej wiadomo. Spuszczone z oka natychmiast przygruchamy sobie nieboszczyka albo dwóch. Nie wiem, jak im dobitnie wytłumaczyć, że nie interesują nas ciała, które uległy połowicznemu rozkładowi i są niekoniecznie ponętne. Z nieboszczykami, w każdym razie z tymi, na których trafiłyśmy, wiązały się tajemnice i to one przyciągały nas z taką siłą, że nie potrafiłyśmy się oprzeć. I szczerze mówiąc, nie chciałyśmy, szczególnie ja.

– Idą – uprzedziła mnie Julka, żebym nie palnęła czegoś głupiego.

Z szopy nasi mężowie przynieśli po dwa parasole i plastikowe leżaki ogrodowe. Parasole ustawili tak, że od razu poczułyśmy różnicę, mimo iż siedziałyśmy w półcieniu, a nie skwierczałyśmy na słońcu niczym frytki. Leżaki najpierw mnie zdziwiły, ale potem pomyślałam, że to niegłupi pomysł. Były regulowane, z materacami i można się na nich wylegiwać z książką i napojem chłodzącym. Pochwaliłam ich za inicjatywę.

– Macie tu świetne warunki – zachwalał zbyt entuzjastycznie Dawid. – Apartament z osobnym wejściem, grill, ogród do dyspozycji, leżaczki w cieniu, żyć nie umierać.

– Trochę będzie nam brakowało ruchu – podpuściłam go.

Zabrzmiało tak, jakbyśmy codziennie biegały, pływały, jeździły na rowerach lub Bóg wie co jeszcze. A prawda była taka, że ostatnio z aktywnością było słabo. Dobrze byłoby poruszać się, na przykład spacerując brzegiem morza. Nie będziemy jednak uprawiały nowej dyscypliny sportu wakacyjnego, czyli slalomu po plaży między plażowiczami, rozwrzeszczanymi dzieciakami sypiącymi piaskiem i zamkami wybudowanymi na brzegu. Powiedziałem to głośno.

– Możemy pochodzić po lesie, szczególnie rano – podsunęła Julka. – Założę się, że ci wszyscy ludzie obstawiają plaże, deptak i smażalnie.

– Za to kleszcze i komary obstawiają las.

– Mamy preparaty, popsikamy się całe, będą uciekały na nasz widok – zapewniła Jula.

– Chyba na zapach. Ale masz rację, pospacerujemy po lesie, chociaż nie wiem, jakie są tu lasy. Sprawdzimy.

Oczami duszy już widziałam pobudki o piątej rano, żeby zdążyć przed grzybiarzami. Obie zbieramy maniacko grzyby, jagody i maliny, ale to Julia jest rannym ptaszkiem. Już nieraz zdarzało się jej wyciągać mnie z łóżka bladym świtem. Nie przeczę, łupy są wtedy przeważnie większe, ale pospać też lubię. Pewnie znowu będę negocjowała godziny wyjazdu. Ale to potem. Teraz trzeba utwierdzić Dawida i Rafała w mniemaniu, że zgoła zamieszkamy w lesie i nic oprócz runa leśnego nie będzie nas interesowało. Chyba że przyplącze się jakiś nieboszczyk, ale o tym nie zamierzałam mówić.

– Będziecie suszyły? – spytał Dawid.

– Suszarkę mamy, ale jeszcze musi być odpowiednia, grzybowa, pogoda, bo na razie jest za sucho.– Wyjaśniłam i wzruszyłam ramionami, co było głupie, bo powinnam zapewnić, że zbierać będziemy nawet hubę i zajęcze bobki. – Ale może popada, a poza tym w lesie zawsze są wilgotniejsze miejsca. Przydałoby się odnowić zapas.

– Tu są zioła – przypomniała Julka, mając na myśli ogród.

– I co? Chcesz je spalić, żeby odczynić uroki? Przywołać deszcz?

– Zwariowałaś? Może jest ich dużo i gospodyni będzie skłonna trochę odsprzedać? Nasuszymy miętę, oregano czy co tam ma jeszcze.

– Jestem za – ucieszył się Rafał, bo miętę kochał nad życie.

– A ja jestem za tym, żeby zastanowić się, co będziemy dzisiaj jedli – zasugerował Dawid.

– Już zgłodniałeś? Dopiero druga – zdziwiła się Julka.

– Jeszcze nie. Ale jeżeli to ma być coś z grilla…

– Chyba nie chcesz tłoczyć się w knajpie – prychnęła Julka.

– Na dodatek w porze obiadowej zapewne trzeba czekać, aż stolik się zwolni – dołożyłam.

– Można z wami oszaleć – stwierdził Podgórski. – Czy mówiłem o knajpie? Po prostu NIE mamy niczego na grilla. Mieliśmy zrobić zakupy na miejscu.

– Mieliśmy. Proponuję wsiąść w samochód, odjechać kawałek od Władka i w niewielkim sklepie hurtowo zrobić zakupy – zaproponowałam.

– Piliśmy piwo – przypomniał Dawid.

– Cholera, fakt, nie pomyśleliśmy.

– Wypiłam jedno – przyznała się Julka. – Miałam sobie nalać kolejne. Trudno, poczekam. Mogę prowadzić.

– Chyba nie teraz? – zgorszył się Dawid, jak by nie było, gliniarz.

– Za jakiś czas. A czekając, zrobimy listę zakupów, żeby nie jeździć do sklepu co pięć minut.

Miała rację, trzeba było dobrze zaplanować zakupy. Wodę i piwo mogłyśmy kupić hurtowo, wykorzystując chłopaków jako tragarzy. Zamrażalnik był spory, więc kilka porcji mięsa na grill i dodatkowe masło spokojnie wejdzie. Wędlina i sery pakowane próżniowo, dżemy i trochę warzyw. Olej. Przyprawy, kawa i herbata przyjechały z nami. Największy problem widziałyśmy w warzywach, bo nie zrobimy przecież zapasu pomidorów.

– Spytamy gospodarzy, gdzie kupują – zdecydowałam.

– Rybę z kutra – przypomniał Dawid.

– Po rybę trzeba będzie pójść rano, tylko musimy się dowiedzieć gdzie. Też można wziąć ciut więcej i zamrozić.

– Mrożona to nie to samo, co świeża – wytknął Rafał.

Zrobiłyśmy spis zakupów, uwzględniając również coś słodkiego, chipsy i orzeszki. Jasne, że jest zdrowsze żarcie, ale byłam pewna, że w którymś momencie na bank dopadnie nas ochota na glutaminian i cukier, a wtedy wygodniej mieć je pod ręką. Rafał pojechał z nami, a Dawid został, żeby rozpalić grill, bo to zawsze zabierało sporo czasu.

Po obiedzie poszliśmy na spacer. Nie na plażę, żeby zobaczyć, jak wygląda, i nie na promenadę, bo to widzieliśmy z samochodu i nie wzbudziło w nas entuzjazmu, ale na przechadzkę po ogrodzie. Właścicielka pozwoliła, więc skorzystaliśmy. Ogród był duży, większy niż się spodziewałam. Stare i młode drzewa owocowe oraz iglaki posadzono bez planu, więc momentami tworzyły labirynt. Poza tym rosło kilka dębów i topola. Krzaki porzeczek i malin przyciągały wzrok kolorami, chociaż owoce już się kończyły. Mniej więcej pośrodku ogrodu stała spora drewniana altanka obrośnięta winoroślą, a obok było poletko poziomek.

– Fajnie tu – stwierdziła Julia. – Taki dziki jest ten ogród.

– Wygląda tak, jakby ktoś od czasu do czasu decydował się na posadzenie drzewa albo krzewów. Tam gdzie mu przyjdzie ochota – uśmiechnął się Rafał. – W efekcie powstał ni to sad, ni to ogródek. Rewelka.

– Dosiane przez panią Łucję kwiaty polne są genialne – stwierdziłam, patrząc z niekłamanym zachwytem na trawnik.

Późnym wieczorem poszliśmy nad morze. Ludzi było zdecydowanie mniej, mimo to nie tak wyobrażałam sobie nocne spacery po plaży. Inna sprawa, że we Władysławowie czy innych tego typu nadmorskich miejscowościach w sezonie pewnie zawsze tak było, tylko my tam nie jeździliśmy. Kawałek za Władkiem ludzi było jeszcze mniej i od razu postanowiłyśmy, że na wieczorne spacery będziemy jeździły dalej. Usiedliśmy na nagrzanym piasku i przez chwilę napawaliśmy się spokojem, szumem morza i chłodem bijącym od wody. Nie trwało to długo. Niedaleko od nas rozłożyło się towarzystwo miłujące disco polo i uszczęśliwiające społeczeństwo dźwiękami. Wzdrygnęłam się nerwowo. „Jesteś szalona” było wykonywane na kilka pijanych głosów. Nigdy nie lubiłam takiej muzyki, a już na pewno nie w pijackim wykonaniu. Repertuar był standardowy, same hiciory. Przy „Ona tańczy dla mnie” Rafał nie wytrzymał.

– Do cholery, naprawdę? Dawid, nie możesz przedstawić się i powiedzieć, żeby się przymknęli, bo zakłócają ciszę?

Podgórski nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle wybuchła awantura tak głośna, że zagłuszyła muzykę. Najwyraźniej ktoś szybciej niż my stracił cierpliwość i postanowił działać. Efekt jednak był inny, niż się spodziewaliśmy. Nie zapanowała błoga cisza, tylko do disco polo dołączyły się przeboje lat dziewięćdziesiątych. Trwała wojna na dźwięki.

– Wymiękam – powiedziałam i podniosłam się z piasku. – Zaraz przyjdą kolejni miłośnicy muzyki i dla kontrastu puszczą chorały gregoriańskie. Wracajmy.

Rano Rafał i Dawid wybrali się po ryby i przynieśli flądry, śledzie i dorsza. Ten ostatni mnie zdziwił, bo jakoś wydawało mi się, że latem się ich nie łowi, ale Rafał wytłumaczył, że małe kutry mogą. Chłopacy wyczyścili wszystkie ryby, postanowili, że dzisiaj będzie flądra z grilla, jutro śledź, a dorsza zjemy, kiedy przyjdzie nam ochota.

Zawsze bawił mnie sposób, w jaki razem grillujemy. A właściwie, jak Rafał i Dawid rozpalają i podsycają ogień, a potem pilnują mięsa i warzyw. Obu sprawiało to frajdę i pewnie woleliby wszystko robić sami, ale dzielili się przyjemnością.

Sobotę i niedzielę spędziliśmy na rozmowach, grze w planszówki i wylegiwaniu się w cieniu drzew. Totalne lenistwo. Ze spaceru po lesie wróciliśmy z garścią kurek, które trafiły do jajecznicy. Wieczorami spacerowaliśmy po plaży. Niestety, ku mojemu i Julki niezadowoleniu w niedzielę spotkałyśmy nad morzem swoich uczniów. Szczęście w nieszczęściu, że byli to tegoroczni maturzyści, więc mogłyśmy mieć w nosie, co sobie o nas pomyślą, gdyby nasze zachowanie wydało im się nietypowe jak na nauczycielki. Nie wiem, dlaczego, ale większość ludzi uważa, że nauczyciele na wakacjach to sztywniacy planujący już sprawdziany na kolejny rok, a co najmniej kombinujący, jak uprzykrzyć uczniom życie. Niedoczekanie. Swoich uczniów w czasie wakacji miałam w głębokim poważaniu, żeby nie powiedzieć dosadniej. Oni mnie zapewne też.

W poniedziałek rano wymknęłyśmy się z Julką poczytać w ogrodzie, bo mężczyźni postanowili wyspać się na zapas.

– Liczą na to, że jak wstaną, to śniadanie będzie gotowe – zawyrokowała Julka.

– Niby jak? Nie da się zrobić śniadania bezszelestnie, obudziliby się.

– No to co? Zanim się umyją, ubiorą…

– Przypominam, że my też musimy się umyć i ubrać.

Siedziałyśmy, a właściwie półleżałyśmy na leżakach wyciągniętych z szopy. Jeszcze w piżamach, pod cienkimi kocykami, bo o siódmej rano było ciut chłodno. Obok stały kubki z kawą. Miałyśmy dla siebie około dwóch godzin. Spokój, cisza, śpiewające ptaki…

– Łaska boska, że nie ma tu gołębi – stwierdziła pobożnie Julka. – Zabiłabym i rosół ugotowała. Wkurzają mnie strasznie w Gdańsku, od rana drą dzioby. Tak monotonnie. Gruchu, gruchu, gruchu, gruchu. I od nowa.

– Czuję się jak w sanatorium – westchnęłam błogo.

– Gdybyś siedziała w sanatorium, nie byłabyś taka zadowolona z życia. Coś by ci szwankowało, może kręgosłup, może stawy, może serce.

– A najlepiej całe ciało. Miałabym generalny remont.

– Raczej konserwację, remont to w szpitalu.

– To konserwację, niech ci będzie.

Dawid i Rafał wstali po dziesiątej i z lekkim rozczarowaniem zauważyli, że na stole nic nie stoi, a my czytamy w najlepsze. Ja kryminał retro, a Julia opasłe tomisko biologiczne, chyba Dawkinsa. Przy okazji ćwiczyła ręce niczym na siłowni, bo książka ważyła pewnie ponad kilogram, a moja przyjaciółka usiłowała utrzymać ją dłoniach bez podparcia.

Dzień był ładny, nigdzie nie musieliśmy wychodzić i postanowiliśmy zrobić piknik pod jednym z dębów. Obok rosły zioła, które na słońcu pachniały jak szalone, a ponieważ było wśród nich oregano, natychmiast zaczęłam mieć myśli kulinarne. Nic nie poradzę, tak mi się kojarzyło. Zaopatrzeni w koce, smarowidła przeciwsłoneczne, karty, książki i piwo „wyruszyliśmy na wyprawę”, czyli przenieśliśmy się mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów od domu.

– Pojedziemy po lody, chcecie? – zaproponował znienacka Rafał, gdy tylko rozłożyliśmy koce.

– Chce ci się?

– Gorąco jest. I może arbuz będzie.

Nie miałyśmy nic przeciwko. Chcą, niech jadą. Położyłam się na kocu i poczułam, że coś uwiera mnie w żebra. Julia też wierciła się, jakby oblazło ją stado mrówek albo zamieniła się węża i właśnie przechodziła wylinkę.

– Przenosimy się? Tu się nie da leżeć.

Nie czekając na odpowiedź, Julka wstała i przeciągnęła koc kawałek dalej, bliżej drzewa, tuż obok malutkiej pryzmy ziemi porośniętej trawą. Rozłożyła go, zaczęła troskliwie poprawiać i sprawdzać, czy tym razem nie ma niczego pod spodem i nagle zniknęła mi z oczu. Przy akompaniamencie dźwięków wydawanych przez nią i, tak na ucho sądząc, przez pękające deski. Skąd tu deski? Mnie dla odmiany zamurowało i nie wydałam z siebie nawet najcichszego westchnienia. Przez moment.

– Do cholery, gdzieś ty wleciała? – spytałam i zajrzałam do dziury, w której zniknęła Julia.

Znalezienie zakrytej i zarośniętej jamy w dużym ogrodzie graniczyło z cudem, ale moja psiapsiółka dała radę! Zdolna kobieta.

– Pomóż mi! – zażądała. – Natychmiast!

Żyła i chyba nic jej się nie stało. Rozchyliłam trawę, wyrwałam dwie wielkie pokrzywy i ostrożnie wyszarpałam z ziemi przegniłe deski. Przerwał mi wrzask Julki.

– Weź go stąd, weź! – w jej głosie słychać było panikę. – Chcę wyjść!

Złapała mnie za wyciągnięte w jej stronę ręce i w mgnieniu oka wygramoliła się na zewnątrz. Była pobrudzona ziemią i pajęczynami.

– Chciałaś zwłoki, to masz! Znalazłam! – powiedziała z pretensją. – Następnym razem sama sobie wpadaj do dołu z trupami.

Oszołomiona patrzyłam na Julkę, która z obrzydzeniem zganiała z siebie pająki i inne robactwo. Przemogłam bezruch i zajrzałam do środka. Rzeczywiście, były tam kości, ale czy ludzkie?

– Może wpadłaś do grobu psa gospodarzy – zasugerowałam.

– Mutanta z ludzką głową? Może i ucierpiałam na skutek szoku, ale nadal wiem że krzyżówki międzygatunkowe nie są możliwe. Tam jest czaszka, ludzka. Jasna cholera, chłopacy idą!

Zajrzałam czym prędzej do jamy. Gdy Dawid obejmie dowodzenie, na pewno nas stąd przegoni. Czaszka była i szczerzyła zęby. Pokryta skórą, na czubku głowy miała jeszcze szczątki włosów. Trup był co prawda stary, ale nie historyczny.

– Co tam macie? – spytał beztrosko Rafał, stawiając turystyczną lodówkę przy kocach.

Nasi mężczyźni nie podejrzewali, że w parę minut, leniuchując w ogrodzie, znajdziemy zwłoki. Na dodatek w sytuacji, gdy obaj byli przekonani, że podczas tych wakacji nie uda nam się wziąć udziału w jakimkolwiek śledztwie. Tym razem przeszłyśmy same siebie!

– Julka nawiązała bliższy kontakt z nieboszczykiem, wpadając w jego objęcia – powiadomiłam Rafała i Dawida.

Satysfakcja w moim głosie była zdecydowanie nie na miejscu, ale nie mogłam się powtrzymać. Proszę bardzo, w ogóle się nie starałyśmy, a zagadka, bo przecież ze zwłokami w ogrodzie musiała się wiązać tajemnicza historia, sama weszła nam w ręce.

– Coś wam zaszkodziło? – zapytał z troską Rafał.

– Co to za dół? – zainteresował się Dawid, patrząc na Julię, która wyglądała, jakby razem z Indianą Jonesem penetrowała katakumby. – Wpadłaś tam?

– Przecież mówię! – odpowiedziałam za przyjaciółkę. – Z trupem! Gdybyście wrócili chwilę wcześniej, to zastałbyś Julkę w dole sam na sam z zeschniętym ciałem.

Podgórski przeniósł wzrok z Julii na dziurę, pochylił się i zajrzał. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Spojrzał na nas tak, że zaczęłam zastanawiać się, czy aby na pewno nie podejrzewa, że jedna z nas zamordowała naszego zmumifikowanego nieboszczyka, a potem umieściła w miejscu, w którym będziemy mogły go znaleźć.

– Niczego nie ruszajcie! – zażądał i odszedł kawałek, żeby zadzwonić do kumpli po fachu i spokojnie pogadać.

– Idę się wykąpać, muszę zmyć zapach tego obcego faceta – oświadczyła Julka i prawie truchtem ruszyła w stronę domu.

Skorzystałam z okazji i szybko zrobiłam kilka fotek. Rafał popatrzył na mnie z lekkim przerażeniem. No tak, naturalniej byłoby, gdybym zalała się łzami, zemdlała albo chociaż głośno wyrażała współczucie i niepokój. A nie jak sęp i paparazzi w jednym robiła zdjęcia. Położyłam palec na ustach, wskazując wzrokiem Dawida.

– Ten człowiek nie żyje od jakiegoś czasu – wyjaśniłam mężowi, który do dołu nie zaglądał. – Ciało chyba trochę się zmumifikowało. To nie jest drastyczny widok.

Szybko schowałam telefon do kieszeni, żeby wracający do nas Dawid nie miał skojarzeń.

– Wezwałeś kumpli?

– Owszem.

– Możemy tu zostać? Zobaczyłabym, jak pracują technicy, zawsze mnie to interesowało.

– Nic z tego. Idźcie do domu, ale zostawcie wszystkie bambetle.

– Po co? Julka wpadła do jamy sama, bez koca.

– Ale coś z siebie tu zdejmowała.

– Myślisz, że miała na sobie fragmenty nieboszczyka?

Po moim pytaniu powiało lekką grozą, bo zabrzmiało tak, jakby Julia wyniosła na sobie kawałki ciała denata, jego włosy albo chociaż szczątki odzieży. Moim zdaniem w podróż na powierzchnię zabrały się z nią jedynie pająki i inne paskudztwa, ale w końcu to Podgórski był gliniarzem. Nie dyskutowałam z nim, bo wiedziałam, że nie pozwoli mi patrzeć na pracę kolegów, a Rafał przypilnuje, żeby nie przyszły nam do głowy spacery po ogrodzie w pobliżu jamy z lekko przechodzonymi zwłokami.

– Nie wierzę, po prostu nie wierzę – powiedział mój mąż, gdy z piwem w ręce siedliśmy przy ławie przed domem.

– Mówiłam ci, że tak to działa. Nie szukamy specjalnie, zwłoki po prostu same się znajdują.

– Tylko dlaczego wam się to zdarza, a innym nie?

– Gdybyście nie pojechali po lody, do dziury wpadłbyś zapewne ty albo Dawid.

Gospodarze przyszli w tym samym momencie, w którym pojawiła się wykąpana Julia. Wyglądali na zszokowanych.

– Pan Dawid powiedział, że znaleźli państwo nieboszczyka w naszym ogrodzie? Naprawdę?

– Niestety tak. – Zrobiłam odpowiednio zbolałą minę, Julka też. Rafał wyglądał, jakby czekał na przedstawienie. Spryciarz.

– O mój Boże, ale jak to możliwe?

Na tak sformułowane pytanie trudno było odpowiedzieć jednym słowem, bo zawierało w sobie dużo treści. Jak to możliwe, żeby ktoś zamordował kogoś w ich ogrodzie? Jak to możliwe, że znalazłyśmy ciało? Jak to możliwe, że nikt do tej pory go nie znalazł? Jak został zabity?

– Nie wiemy, jak ten człowiek zginął, ale chyba już dawno – wyjaśniłam, nie wnikając w szczegóły.

– W głowie mi się to nie mieści. – Pani Łucja poprawiła okulary. – Tak leżał? I nikt go nie zauważył? I, za przeproszeniem, nie poczuł? Przecież my cały czas korzystamy z ogrodu.

– Był schowany w zamaskowanym dole, obok jednego z dębów – wyjaśniła Julia. – Nie rzucał się w oczy.

W tym momencie wyobraziłam sobie zwłoki rzucające się komuś do oczu, nie wiem, może z pazurami niczym zombie. Albo ciało w bardzo posuniętej fazie rozkładu leżące gdzieś w ogrodzie państwa Karolaków. Czym prędzej napiłam się piwa, żeby wyrzucić sprzed oczu ten obraz i przypadkiem nie powiedzieć głośno o moich skojarzeniach. Julka popatrzyła na mnie, doskonale wiedziała, że powstrzymuję się od komentarza.

– O Boże! – ponownie pobożnie zakrzyknęła pani Łucja. – Karolu, pamiętasz, jak dzieciaki bawiły się w wojsko? Kopały ziemiankę.

– Ale to było na jesieni – zaznaczył Karol Karolak.

– To by się zgadzało, bo deski były przegniłe i rosła na nich trawa. Zawaliło się pod Julią.

– I spadła pani na nieboszczyka? – spytała ze zgrozą gospodyni.

– Niestety, tak – przyznała Julka bez oporów. – Na szczęście nie były to świeże zwłoki.

Przez pół godziny wspólnie zastanawialiśmy się, jak nieboszczyk trafił do dziury wykopanej przez najmłodsze pokolenie Karolaków i dlaczego nie żyje. Potem przyszła policja i podkomisarz Artur Foka z Komendy Powiatowej w Pucku rozgonił towarzystwo pod pretekstem, że musi porozmawiać z każdym na osobności. Szkoda. Gdyby rozmawiał na forum publicznym, usłyszałybyśmy intrygujące szczegóły. Pocieszyłam się myślą, że Karolakowie na pewno będą zainteresowani tym, o co nas wypytywał, i wymienimy się informacjami. Spojrzałam na Fokę i leciutko się uśmiechnęłam. Bardziej pasowałoby do niego nazwisko Węgorz, bo był wysoki, chudy i łysy. Chociaż Foka do policjanta pracującego nad morzem też pasowała.

Dawida nadal nie było, może nie chciał być świadkiem rozmowy, za dobrze wiedział, jak może ona wyglądać.

– Aspirant Grzegorz Rybakowski. – Foka przedstawił towarzysza.

Nie udało mi się opanować prychnięcia i udałam, że kicham, pognałam do łazienki po chusteczkę, wróciłam i oznajmiłam, że to nie korona, a po prostu uczulenie. Podobnie jak podczas naszego pierwszego śledztwa, przemknęło mi przez myśl pytanie, czy nie dobierali ludzi pod kątem nazwisk. Kolejny poznany policjant będzie się nazywał Śledź?

– Proszę opowiedzieć, jak panie odkryły zwłoki.

– Same się odkryły – zapewniłam.

– Zaraz odkryły. Nic na nich nie leżało, żaden całun ani nic – dodała Julka.

Dawid nabrał powietrza i wypuścił je powoli.

– Która z pań wpadła do dołu? – Foka zmienił pytanie, pewnie nie chciał słuchać o nieboszczykach zawiniętych, albo i nie, w cokolwiek.

– Ja – przyznała się Julia i od razu zastrzegła: – Ale nie specjalnie!

Foka zbaraniał, najwyraźniej daleki był od podejrzewania nas o celowe wpadanie do grobów.

– Oczywiście, rozumiem – zapewnił.

– Załamało się pode mną, a potem okazało się, że leżę w dole w towarzystwie obcego i martwego ciała.

Na obce i martwe Julka położyła nacisk i zastanowiłam się, co ją bardziej niepokoi. To, że wpadła w ramiona obcego nieboszczyka, czy to, że nie żył już od jakiegoś czasu. A może to była kobieta? Ciekawe, czy gliny wiedzą. Zapuściłam sondę.

– Nie zauważyły panie? – spytał z przekąsem Rybakowski.

– Nie – oznajmiła Julka. – Gdyby pan nagle wpadł na zwłoki, to też by się pan nie przyglądał, czy to facet czy kobieta. Zresztą, co za różnica?

– O kobietę Dawid nie będzie zazdrosny – powiedziałam, zanim pomyślałam.

Wszyscy trzej mężczyźni, w tym mój własny, spojrzeli na mnie z mieszaniną niesmaku i potępienia. Julka była bardziej odporna.

– O nieboszczyka, a tym bardziej o nieboszczkę nie będzie – wyjaśniła rzeczowo.

Foka wyglądał, jakby coś sobie wyobrażał i mogłam zgadnąć co. Julkę w objęciach mumii z jamy i stojącego niedaleko, wściekle zazdrosnego Podgórskiego.

– Zatem jaka płeć? – przerwałam milczenie.

– Facet. Sądząc po zębach, dosyć stary, ale oczywiście dowiemy się więcej po sekcji.

– A jak zginął? – pytałam, póki był w lekkim szoku po wizji Julii w uściskach zwłok.

– Trudno coś o tym powiedzieć, ponieważ zwłoki są w stanie daleko posuniętego rozkładu.

– Chyba mumifikacji, bo jakby się tam coś rozkładało, to czułby pan to teraz – zauważyłam.

– Dlaczego?

– Bo Julia się w nim wytarzała. – miałam na myśli nieboszczyka. – Gdyby śmierdział, to raczej nie dałaby rady zmyć z siebie tego zapachu podczas jednej kąpieli.

– Skąd pani wie? – spytał zachłannie Foka, jakby nas podejrzewał o wcześniejsze podobne doświadczenia. Potem zamknął na chwilę oczy, prawdopodobnie odliczył do pięciu i otworzył je.

– Mamy znajomego psa, który wytarzał się kiedyś w sarniej padlinie, efekt byłby podobny – wyjaśniła moja przyjaciółka. – Długo tam leżał?

– Dosyć. Tak jak mówiłem, być może lekarz określi to dokładnie. Jak to było ze znalezieniem zwłok?

– Właściwie nijak. Wpadłam do tej trupiej jamy, cud, że niczego sobie nie rozwaliłam; zobaczyłam, że mam towarzystwo, wrzasnęłam…

– I to potężnie. Aż dziw, że nieboszczyk się nie obudził – poświadczyłam.

– Koleżanka pomogła mi wyjść i już. Zaraz potem z zakupów wrócili nasi partnerzy i Dawid was wezwał, a nas odgonił od dziury.

Wypytywali nas jeszcze przez chwilę, ale nie byłyśmy w stanie powiedzieć im niczego więcej. Przyjechałyśmy przed kilkoma dniami, więc nasz związek ze zwłokami był nikły i bardzo krótkotrwały, chociaż w przypadku Julii nadzwyczaj bliski.

Ledwo gliniarze poszli, zjawił się Dawid. Dobrze czułam, że nie chce być świadkiem rozmowy. Dopiero na jego widok i wspomnienie, jak go męczyłyśmy, gdy po raz pierwszy trafiłyśmy na zwłoki, przypomniałam sobie, że nie spytałam Foki, czy wie, jak facet się nazywa. Co za niedopatrzenie!

– Wiecie, kto leży w wykopie?

– Już nie leży, wyciągnęli go.

– I?

– Pod nim był portfel z dokumentami. Te plastiki to zdecydowane ułatwienie dla nas. Nie niszczą się tak jak poprzednie dowody. Starszy facet…

– Czyli wpadłaś w objęcia starszej mumii płci męskiej – nie wytrzymałam. – Dawid, nie jesteś zazdrosny?

– O nieboszczyka? Nie, nie stwierdziłem u Julki takich skłonności.

Podgórski zdążył się przyzwyczaić nie tylko do własnej o mało co żony, ale najwyraźniej i do mnie.

– Nie rozpraszaj go – skarciła mnie przyjaciółka. – Bo sprytnie pominie istotne szczegóły.

– Na razie nie ma niczego ciekawego i pewnie nie będzie – stwierdził z satysfakcją Dawid.

Nietrudno było zgadnąć, co go tak cieszy. Co prawda znowu znalazłyśmy trupa, ale na szczęście ten był dosyć wiekowy i to nie tylko za życia. Nie został zamordowany wczoraj i osobisty gliniarz Julki liczył na to, że nas nie zainteresuje. Zapomniał chyba, że jestem historyczką i stare rzeczy, a kilkumiesięczne zwłoki uznałam za stare, bardzo mnie interesują.

– Mów, co wiesz.

Zwłoki, dzięki dowodowi osobistemu, zostały szybko zidentyfikowane, a policja rozmawiała już z rodziną nieszczęśnika. Kilka miesięcy wcześniej zaginął osiemdziesięciosiedmioletni Wincenty Wójcik, mieszkaniec Władysławowa. Podejrzewano, że staruszek wyszedł z domu, stracił orientację i nie potrafił wrócić. Może zmarł z wycieńczenia w lesie? Szukano go również w szpitalach, ale ślad po mężczyźnie zaginął. Do dzisiejszego ranka.

Rzeczywiście informacji o ofierze nie było za wiele, ale jakieś punkty zaczepienia miałyśmy. Chociażby jego rodzina. Jeżeli gliny już zdążyły porozmawiać z bliskimi, to pewnie mieszkają tutaj albo w pobliżu. Powstrzymałam się od dalszego wypytywania Dawida, lepiej było nie wykazywać nadmiernego zainteresowania nieboszczykiem. O rodzinie zwłok bez problemu dowiemy się od Karolaków.

Podgórski uznał trupi temat za wyczerpany i zarządził obiad. Oznaczało to, że razem z Rafałem ponownie przyrosną do grilla. Dobrze się składało, niech sobie podtrzymują ogień niczym Westalki, najlepiej w pewnej odległości od okien, żeby dym nie naleciał. A my sobie spokojnie pogadamy.

– Jestem ci bardzo wdzięczna, znaleźć nieboszczyka pod ziemią to sztuka – powiedziałam, wyciągając z lodówki obiadowe wiktuały.

– Nawet mi nie przypominaj. Dobrze, że on się tak zmumifikował, bo jakby to były zwłoki w innym stanie, też padłabym tam trupem.

– A potem śmierdziałabyś kilka dni.

– Wykąpałabym się w kwasku cytrynowym, to nieźle działa na trupi odór.

– Zastanawiam się, czy i tym razem uda nam się odkryć, dlaczego nieboszczyk został nieboszczykiem – powiedziałam, obsypując flądrę przyprawami. – Muszę ci się przyznać, że takiego czegoś jeszcze nie jadłam.

– Nieboszczyka? – Julka zastygła z nożem i cukinią w ręku. – Ja też nie i nie zamierzam!

– Rybiego! Jadłaś kiedykolwiek flądrę?

– Owszem, mój ojciec lubi, często kupuje.

– Smaczna?

– Tak, zwłaszcza świeża, dopiero złowiona. Ale grillowanej jeszcze nie jadłam.

– Dobra, wracamy do mumii. Jak myślisz, da się jeszcze trochę podpytać Dawida bez budzenia podejrzeń, że chcemy się dowiedzieć, jak zginął? – Oczywiście miałam na myśli staruszka, a nie Podgórskiego.

– Nie. Jestem pewna, że każde nasze pytanie obudzi jego czujność, trochę uśpioną tym, że starszy pan nie zginął godzinę temu.

– W takim razie odpuszczamy. Nazwisko znamy, więc powinnyśmy sobie poradzić. A może spróbować spytać na zasadzie, że niech nam powie, to nie będziemy musiały dowiadywać się na własną rękę? I dzięki temu w nic się nie wplączemy?

Julka przez chwilę obierała pieczarki w milczeniu i rozważała propozycję.

– Możemy spróbować, ale jutro. Pewnie dowie się czegoś więcej, a lepiej nie okazujmy nadmiernego zainteresowania.

– Racja. Jedno wiemy na pewno. Facet nie zaginął.

– Rodzina zgłosiła zaginięcie…

– Bo nikt nie wiedział, co się z nim stało! Jak to sobie wyobrażasz – spytałam, zawijając flądrę w folię – wlazł do tej nory, zakrył otwór dechami, od zewnątrz narzucił trochę ziemi i jeszcze trawę posadził? Czy może zamaskował miejsce swojego spoczynku już jako duch?

– Masz rację, sam się nie zakopał – przyznała Jula.

– Czyli mamy do czynienia z morderstwem.

W tym momencie Rafał przyszedł po ryby i musiałyśmy zmienić temat. Wszystko do obiadu było gotowe, więc przeniosłyśmy się na zewnątrz. Nie było sensu tkwić w domu.

Poza tym zawsze istniała szansa, że w zasięgu wzroku, a więc i głosu, pojawi się policjant lub chociaż któreś z gospodarzy. To, że tematem przewodnim każdej dzisiejszej rozmowy będzie znalezienie Wincentego Wójcika, było więcej niż pewne.

 

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

 

 

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

 

POLECAMY

 

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387