Chronometrus - Jan Maszczyszyn - ebook + audiobook

Chronometrus ebook i audiobook

Jan Maszczyszyn

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W alternatywnej wizji XX wieku rozpętuje się pierwsza wojna światowa. Zjednoczone siły zbrojne imperialnej Japonii i Obcego Imperium Ningenów po pełnej sukcesów kampanii wojskowej na terenie Zachodniego Pacyfiku zagarniają ogromne połacie wyspowe Indonezji i Melanezji. Kolejnym celem rozpędzonej machiny wojennej jest Australia.

 
Jack de Waay wraz z towarzyszami powraca na Ziemię i trafia w sam środek wojennej zawieruchy. Biorą udział w sekretnej misji zatopienia potężnej części japońskiej wyspy. I tak wplątują się w kolejną, bodaj największą przygodę życia - podróż poprzez otchłanie oceanu czasu wprost ku odległej o setki milionów lat przyszłości Ziemi. 

 
Niezliczone przygody, konflikty i przeciwności losu przynoszą ze sobą pytania nie tylko o kondycję ludzkiego gatunku na przestrzeni wieków, ale i w ogóle o sens ewolucji życia, o potencjalny owoc, który bezwzględnie musi ona ze sobą przynieść: o sztuczną inteligencję.

 
Wyobraźnia Jana Maszczyszyna wydaje się nie mieć granic, a jego umiejętność zabierania nas w podróż do światów w niej zrodzonych budzi szczery zachwyt. W czasach, kiedy tylko nielicznym autorom udaje się wyjść poza powtarzalne schematy, autor „Chronomateusa” całkowicie je odrzuca i tworzy coś zupełnie nowego, innego i całkowicie własnego.

 
Kontynuacja, nagrodzonego Srebrnym Wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, „Necrolotum”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 590

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 27 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magya

Nie oderwiesz się od lektury

majstersztyk - podziwiam geniusz autora - wiedzę przyrodniczą, urokliwy język, orginalne pomysły i wciągającą intrygę
00

Popularność




Dla Mamy

Jest pewna przyjemność w lasach bez ścieżek

Jest upojenie w samotnym wybrzeżu

Byron

 

 

Zapewne odłożenie księgi Necrolotum wiązało się u Państwa z żalem i mogło skłonić do rozważań nad dalszymi losami bohaterów.

Otóż śpieszę donieść niecierpliwym ziemskim rodakom, że tak; powrócą oni do wodnych odmętów, lecz droga, jaką obiorą, będzie zdradliwa i najdłuższa ze wszystkich możliwych.

 

Z brulionu hrabiego DeWaay:

Notatka ściśle poufna – druga w kolejności, po pierwszej zrujnowanej izaginionej.

Doprawdy, od chwili spostrzeżenia pośród wrogich szeregów obecności najgorszych, plugawych bestii z zaświatów, dręczyła nas świadomość przegranej wojny. Męczyła nas gorycz i upokorzenie. Któż niby miał być naszym panem od teraz? Któż władcą? Przecież nacja phologhonów, liczona w milionach, nie pozwoliłaby na kierowanie sobą nikomu, a zwłaszcza marnemu człowiekowi. Mieliby się kłaniać nędznym cesarskim kreaturom pochodzenia wyspiarskiego? I do tego jeszcze z ciasnych japońskich wysp, o których mówiło się, że są skalnym nieużytkiem?

Nawet przez chwilę nie pomyślałem, iż pod batem ludzkim miałby ulec przeciwnik tak hardy i wprost szatańsko inteligentny. Co prawda od dawien dawna było wiadomym, iż włóczące się nielegalnie wielorybnicze japońskie trawlery nie raz wchodziły istotom morskim w szkodę. Szczególnie często działo się to na wodach brytyjskich, które ze względu na swój ogrom trudne okazywały się do kontrolowania. Czyż nie mogli złoczyńcy popróbować pisemnych kontraktów? Zachęcić wojennymi łupami lud tak łapczywy i nienawykły do światła słonecznego? Czyż tu, na ziemi australijskiej, miałby się potwór rozpanoszyć i założyć kolonie w cieplutkich koralowych akwenach? Przypuszczałem bowiem, że mu takie obiecano w zamian za mordercze usługi. A potem co? Ich potomkowie zwloką się gnuśnie na plaże i być może w płytkiej wodzie rozwiną w sobie jeszcze zdolność chodzenia? O bezczelności na ziemskim padole! A jeśli nie podołają wyzwaniu, pewnie skombinują protezy o tysięcznym udźwigu. Widziałem takowe w wyposażeniu kominowym na Ganimedzie! Wtedy szelmy wszystkiemu byłyby zdolne się przeciwstawić. Spotkałaby nas klęska po klęsce, a potem długa, uwłaczająca okupacja. A czyż my, obywatele prości, mielibyśmy potem te sprośności obcoplanetarnej natury zaakceptować? Jakże to, miałbym we własnym kraju stać się ściganym, opluwanym i lekceważonym? Zmuszonym czuć się osaczonym i bezradnym jak zaszczute szczurze plemię? Gdzie naród, gdzież jegoniezłomność?

Abelia ukradkiem ocierała łzy z policzka, podczas gdy ja nie potrafiłem uspokoić nerwów. Sprzeczne targały mną myśli. Unosiła mnie nieludzka gorączka i drżały mi dłonie. Pociłem się strasznie. Gorycz wręcz dusiła. Szczęściem nie ja prowadziłem automobil. Byłbym zaraz stoczył grata ze stromego klifu i roztrzaskał wprost na oceanicznych progach.

Podkręcałem tylko wąsa niekontent, potem szarpałem bródkę i ukradkiem spoglądałem w boczne lusterko, skierowane ku wschodniej, czerwieniejącej od ognia i dymu linii horyzontu. Kierujący pojazdem lord też co rusz weń kątem oka zerkał. I para szła z automatycznego nastawnika, gdy przekręcał gniazdko turbodoładowania. W głębi duszy panikowałem. Jakby intuicyjnie przeczuwałem, że sunąć stamtąd zacznie pogorzelisko inwazji: setki tysięcy zatłoczonych azjatyckich sterowców i tłumy maszerujących, gderających w językach obcych żołnierzy jego cesarskiej mości.

Przestrzeń życiowa na naszym ogromnym kontynencie nagle się skurczyła. Dotąd nieprawdopodobna wizja zagłady totalnej – ot, ziściła się. Napawała mnie rosnącą trwogą każda kolejna minuta. Desperacja przybliżała do myśli o naszym nieuniknionym samobójstwie.

Znów powróciłem do wspomnień. Od kilku dni próbowałem dokończyć wpis trzeci:

Wyjątek z brulionuhrabiego:

Wpistrzeci.

Ujrzałem przemykające nieopodalpostacie.

– Co się dzieje? – rzuciłem jakby w pustkę ponad wypalonymi kikutami drzew. Potem ponowiłem wezwanie, próbując przekrzyczeć nagłe, odległe dudnienie portowej artylerii. Ktoś wreszcie zwrócił na mnie uwagę. Jedna z postaci zatrzymała się i odwróciła obandażowanągłowę.

– Nie widzi pan? – zapytała z pretensją. – Idą… – rzuciła za siebie iodbiegła.

Wydawało się, że mężczyzna biegnący tuż za nią z dzieckiem na ręku ma spopieloną twarz. Ile było w niej bólu, ile trwogi, Bóg by nie uwierzył. Oczy przedstawiały sobą straszny widok. Prawdopodobnie oślepł był od odniesionych ran. Nie przestawał jednak uciekać w kierunku hałaśliwych doków. Był nie mniej przerażony niż dziecko. Za nim posuwali się jak cienie inni. Niektórzy pomagali kuśtykającym rannym. Nieliczni ciągnęli niewielki sprzęt wojskowy w stronę bulwarów Saint Kildy.

Po drugiej stronie usypanych z piasku i kamieni wałów widać było szybko przemieszczającą się piechotę morską. Migały wojskowe hełmy. Podczas gdy ja stałem na rozbitej promenadzie, wsparty o krzywy mur, oni walczyli. Wyrzucałem sobie własne zgnuśnienie, lecz po obfitujących w bitwy podwodnych przygodach i jaskiniowej wspinaczce ciągle jeszcze z trudemchodziłem.

– Jak to? – Odwróciła się do mnie jeszcze jedna z najbliższej się znajdujących osób, która zdaje się dosłyszała poprzednią konwersację. – To pan nie wie? – pytała. Niewątpliwie była hrabianką, bo okazywała wobec mojej osoby, to jest obcego sobie mężczyzny, pretensję i czelność niesłychaną. – Armady potężnych żeliwnych sterowców idą na nas na niskiej wysokości od strony spalonego Sydney. Nie dość, że ostrzeliwują teren, to jeszcze zrzucają desantowe samobieżne fortyfikacje. Nie dosyć, że rabują, to mordują ludzi za pomocą toczących się pułapek. A są to poruszające się samoczynnie beczki ze spryskiwaczami trucizn. Traktują nas jak poprzerastaną trawę. Nie oszczędzą nawet kobiet i dzieci. A pan się pyta i nic nierobi?

Potok jej słów, wypowiedzianych w skrajnym wzburzeniu, uderzył we mnie jak grom z jasnegonieba.

I tak oto siędowiedziałem…

Oto trwała ta najgorsza z dotychczasowych wojen. Pierwsza światowa lub – jak każe ją pamiętać historia – wielka wojna podziemna, która miała pochłonąć życie aż sześciu milionów samych Australijczyków, obrócić w perzynę wielkie kontynenty Chin i Indii oraz oprzeć się na krótką chwilę murami Nowego Imperium Japonii o świat arabski. Przyniosła z sobą coś jeszcze gorszego, co dopiero po tygodniu mieliśmy w osłupieniu odkryć i czego skutkówdoświadczyć.

Unię międzyplanetarną Azjatów zphologhonami.

Nie traciłem czasu, tylko czym prędzej pokuśtykałem do opuszczonego hotelu, gdzie na jedną noc znaleźliśmy stancję za pół zwykłej ceny i gdzie moja wybrankaodpoczywała.

Wszystko opowiedziałem panu Duncanowi, lecz moja szybka relacja biegła w słowach bezładnych i pośpiesznych, stąd kiwał głowąw zamyśleniu i z politowaniem. Zdawał się wszystko już wiedzieć i pragnął tylko, bym doznał ulgi, abym wszelkie kwasy z siebie wydzielił, wygadał w słowach żale i wyrzuciłpretensję.

– O sprawach bieżących wywiedziałem się już od pokojówki – lakonicznie stwierdził na koniec – która wraz z resztą służby opuściła dom swoich państwa jakiś miesiąc temu i zatrudniła się w hotelu prowadzonym przez jakiegoś znajdę, ponoć dawnego ordynansa. To od niego odkupiłem stojący za garażem automobil wraz z kanistrami benzyny.

– Toż to nie była chyba jego własność. Jakże to tak? – oburzyłemsię.

– Nie jego, ale to on dzierżył w ręce poręczną dubeltówkę, a nie ja. Przyszedłem zaledwie z kilkoma uncjami czystego złota, bez broni i z uczciwością wypisaną na twarzy. Potężnie zbudowany służący znakomicie panował nad sytuacją, stąd zacząłem się zastanawiać, jakim losem obdarował swoich prawomocnych panów, gdy mu stanęli na drodze. Byłby zdolny ich wymordować? Po błysku jego oczu podczas naszej konwersacji wszystkiego mogłem się spodziewać. Kąśliwie patrzyły. Na szczęście uznał moje prawo do pierwokupu, odszedł do swoich zajęć i oszczędził mi zdradzieckiej kuli. Chwała mu za to. Trzeba umieć odnaleźć się w sytuacji, Jacku, a nie zaraz kozaczyć – tłumaczył mi arystokrata. – Należy rozważyć każdy wybór. Czy mamy ujechać kilka tysięcy kilometrów na zachód i wyratować oficerski honor, czy też podkładać się ofiarnie na pozycji z góry straconej? Mamy szansę, kto wie czy nie jedną na milion? Uciekajmy póki czas i dopóki drogi są puste. Zatem niech pan czym prędze rychtuje jedzenie na długotrwałą jazdę, jakieś krążki sera lub połcie suszonego mięsa. Może znajdzie pan w okolicznych opuszczonych domach ziemniaki i cebulę? I jakieś kuchenne sprzęty, byle nie za dużo. Ja w tym czasie nastawię korby, wyreguluję gaźnik i pomogę hrabiance wygodnie się usadowić na tylnej ławie. Ruszymy skoro świt na zachód. Okolica zieje pustką, bo ludność podejrzewa tam zasadzki, zastawione pod skałamiaż do Adelaide, a pewnym, że nie ma tam żadnych.

Nawet się nie zająknąłem, tylko czym prędzej jąłem spełniać polecone mizadania.

Tydzień już jechaliśmy w kurzu i znoju. Od przedmieść Adelaide odbiliśmy na północny wschód i po jakimś czasie pozostawiliśmy miasto daleko na południu, aby dotrzeć na przedmieścia Port Augusta. Tam spodziewaliśmy się odnaleźć naszą cofniętą do głębokiej defensywy armię.

I tak, wieczorem czwartego grudnia roku 1917 napotkaliśmy na zniszczonym, brukowanym szarą kostką trakcie szybko się przemieszczające mechanizmy drogowe, które pilotowali znakomici motorzyści armijni z siedemnastego pułku desantu podziemnego. Bez wątpienia byli to ci, na odnalezieniu których tak bardzo nam zależało. Odetchnąłem z wielką ulgą.

Pojazdy zatrzymały się z przeciągłym sykiem. Niewielkie kotły na biegach neutralnych buchały gęstą parą. Ledwie cokolwiek widziałem na odległości jednego metra. A tu zeskoczyli z siedzeń i przystąpili do nas oficerowie. Trzymając naszą trójkę na muszkach pistoletów, rozpoczęli rozpytywanie. Ordynansi wstępnie nas okrążyli i za pomocą specjalistycznych czujników wykonywali z zapałem testy na obecność w mówionym języku podejrzanych akcentów. Przywołani następnie medycy dokonywali oględzin twarzy, czy czasem pod skórą nie ukrywa metaliczności dowodzącej istnienia przywdzianej europejskiej maski.

Nic sobie z tych szybkich kontroli nie robiłem. Rozglądałem się. Nareszcie byłem wśród swoich. Spisano szybkie raporty. Wypytano o dane osobowe. Po dwóch kwadransach zainteresował się nami pułkownik Harlan Brawley, postawny, starszy dżentelmen z wielkim siwym wąsem i krótko przystrzyżoną bródką. Przepchnął się do nas przez zgromadzony tłum. Gwałtownie odsuwał zagradzających mu drogę, wychylał głowę i zaglądał ciekawie, jakby znęcony tonami znajomego mu głosu. Wkrótce dopchał się i stanął jak wryty. I tak trzymał dystans, oniemiały i blady, wahając się, co uczynić dalej.

Nosił się nienagannie: polowy mundur zdawał się być dopiero co odszyty, pasy lśniły, otwarta kabura wskazywała na częste użycie broni, a kieszonki spodni z lekka wypychały taktyczne notesy. Po kilku słowach raportu komendanta kontroli podszedł i przywitał się serdecznie, po czym po dosłownie chwili kompletnie nas oczarował, posiadał bowiem tak częsty u najwyższej rangi oficerów urok osobisty.

„Toż to dopiero charyzma!”– pomyślałem. Gość bezwzględnie przypadł mi do gustu.

Wtem lord Duncan rozpoznał imć oficera. Ostro się zaśmiał. Zasalutował. Strzelił obcasami. Łobuzersko się pochylił. Po czym mrugnął okiem ze dwa razy i w te słowa się odezwał:

– Harlan? Pułkowniku, czy to aby naprawdę pan? – spytał, wciąż nie dowierzając.

– Prędzej padnę od kuli, niż powiem, z kim mam do czynienia – odrzekł Brawley, niepewnie się uśmiechając. Patrzyli na siebie w upartym milczeniu i już byłbym zwątpił, że obaj się znają, gdy nagle wojskowy parsknął radosnym rechotem i z całej siły huknął do przyjaciela: – Niech mnie kule biją! Jego lordowska mość Bizzard! Nigdy bym wielmoży nie rozpoznał po tym mylącym, wielkim wąsisku. Ależ tak, widzę te znakomite rysy, ach, te oczy szarmanckie i przeczący ich wyrazowi szelmowski uśmiech. No oczywiście, że pamiętam. Kampania Indyjska z roku 1881 i owa sławetna kawaleryjska szarża, w której niemal nie straciłem nogi. Coś takiego? Widzę, że uratował pan skórę. Wielu naszym nie udało się wyjść z okrążenia.

– Przynajmniej wszystkim z naszego oddziału.

– Ano prawda. Ale cóż panów sprowadza w tak od­ludne strony?

– Jak to co? Patriotyczny obowiązek. Zaciągów szukamy.

– A to się dopiero dobrze składa! – ucieszył się Brawley. Obaj serdecznie raz jeszcze się uściskali. Przy okazji przybliżył się pułkownik do lordowskiego ucha i konspiracyjnie szepnął: – A ta para to kto?

– Ci dwoje? Towarzysze największej mojej życiowej awantury. Oficer kawitacyjny Jack de Waay i jego przepiękna narzeczona Abelia.

– Narzeczona? A to szkoda… Bo takiej piękności nadaremno szukać po tej stronie kontynentu. – Oficer wyraził swoją opinię na głos.

– Zawstydza mnie pan – odrzekła dama. Zaraz pan Brawley ucałował jej obie pachnące dłonie, jakby to były kwiaty, a nie ręce. Po czym odsunął się od nas na metr, założył do oka monokl, tak, aby móc mnie objąć wartościującym spojrzeniem, i dorzucił: – Oficer kawitacyjny, hm… – Powtórnie podkręcił wąsa, po czym potrząsnął mą dłonią, nie przestając bacznie się przyglądać. – A to dopiero wartościowy nabytek. Rarytas jak się patrzy! Nie dalej niż kwadrans temu spoglądam na drogę i myślę, kto zacz? Szpiedzy? Od automobilu do strażnicy dziwnym wędrują krokiem. Pijani? Nie miałem do panów większych obiekcji natury formalnej, z wyjątkiem zastrzeżeń do waszej przedziwnej motoryki, że tak powiem – ociężałości w ruchu. A tutaj taka niespodzianka! Panowie? Doprawdy wciąż nie wychodzę z podziwu.

Tu szybko wytłumaczyliśmy, że motoryka nasza podyktowana jest zmęczeniem. Brawley przyjął komentarz ze zrozumieniem, po czym powtórnie ujął dłoń kobiecą i rzekł:

– Przede wszystkim ze względu na obecność w naszym skromnym męskim gronie osoby płci pięknej pozwólcie, że oficjalnie jej podziękuję. – Tu pokłonił się w stronę Abelii. – Wasza chęć wstąpienia w szeregi armii jego królewskiej mości Jerzego V jest zapewne podyktowana obecnością szlachetnie urodzonej damy. Nie pierwszy to raz kobieta inspiruje męski ród do czynu. Witam taki zaciąg ze szczególną przyjemnością. Brakuje nam nie tylko fachowców, ale i wysokiego morale pośród kadry oficerskiej. Spadacie nam wprost z nieba. Oficer kawitacyjny? Lord? No, no…

– Zaprawdę, żadna to moja zasługa. Oni obaj już tak mają, że honor przekładają nad życie – wyjaśniła Abelia, uroczo się uśmiechając.

Oficer wydał się aż nadto kontent po tych słowach, wypowiedzianych z właściwym damie ciepłem.

– No cóż, przyznam otwarcie, iż stanowić będzie wyborny przykład w obliczu obserwującego nas robotniczego pospólstwa. Cenią oni wielce, że wstępują do wojska osoby szlachetnie urodzone. Wielu obywateli o poślednim honorze ukrywa się bowiem w buszu przed zaciągiem.

Rozmowę zakłócały nieustające warkoty nisko przelatujących dwupłatowców oraz jazgoczące gąsienice przejeżdżających wehikułów, które wybrały sobie tę drogę do taktycznego manewru. W spiekocie popołudnia wzniecony przez nie kurz przymuszał nas do kaszlu, stąd pułkownik zaproponował, aby przenieść się w bardziej odpowiednie miejsce. Wydał szybkie instrukcje kręcącym się ordynansom. Prostym skinieniem nakazał jednemu z zaufanych żołnierzy zaopiekować się naszym automobilem, a sam podążył energicznym krokiem, prowadząc nas w stronę gęstniejącego buszu.

Zadziwieni niepomiernie doskonałą organizacją obozowiska, to jest rozległością i strukturą, rozpoczęliśmy z pułkownikiem cichą konwersację.

Wprowadził nas we wszystkie szczegóły.

Okazało się, że wielkie siły ciągnące do Melbourne drogami lądowymi i lotniczymi nie są jedynymi, lecz posiadają swój podziemny, kawitacyjny odpowiednik. Wszystkie one dzierżyły rozpisane po brulionach pisma kodowe, a w nich wytyczony sekretny cel. W czasie starcia należało odciągnąć uwagę wroga od działań armii podziemnej. Ażeby udrożnić dawno nieużywane przejścia i pozwolić na przegrupowanie, wojskowy moloch potrzebował czasu. Pułkownik tylko napomknął, że szykuje się coś dla wojny przełomowego, coś, o czym tylko w pomieszczeniu zamkniętym mówić można.

Zatem wkroczyliśmy do dobrze oświetlonego namiotu.

– Niesłychane, iż na tak podłej drodze wiejskiej udało nam się napotkać mężów tak sławnych – odszedł nagle od tematu pan Brawley.

Właśnie otrzymał wydruki opisujące w najdrobniejszych szczegółach nasze zawodowe kariery. Od kogo? – zapewne się zainteresuje czytelnik. Otóż inni, najmocniej zaufani pułkownikowi ordynansi, widząc dowódcę tak bezgranicznie przyjacielowi oddanego i porwanego podejrzanym lordowskim czarem, pofatygowali się wyciągnąć z maszynowych kartotek nasze dobrze udokumentowane personalia.

– Dopisać tam należy, że wróciliśmy właśnie z podróży międzyplanetarnej – rzucił nieopacznie rozemocjonowany już lord.

Na te słowa wielu przetarło ze zdumienia binokle.

– Gdzie rozpoczęliście państwo waszą podróż, bo nie wiem, czy właściwie zrozumiałem? – zapytał oficer korespondencyjny, stojący w grupie naprzeciw nas.

Należało wykazać się rozwagą. Powiedzieć nie więcej, niż trzeba. Jednak cóż robić, gdy ma się do czynienia z gadułą takim jak lord Duncan? Ja sam, powodowany zazdrością, że to osoba lorda przykuła znaczną uwagę żołnierzy, nie lepiej się zachowywałem.

Stąd zaserwowaliśmy naszym stojącym w półkolu oficerom historię najbardziej nieprawdopodobną, jakiej zapewne w całym swoim życiu nie słyszeli. Nie to, żeby od razu miała nam oficerska kadra uwierzyć, ale pozamykali drzwi przed gapiostwem żołnierskim, zebrali się w skrupulatnie przygotowaną ekipę i nie skrzywili ni razu, tylko z napięciem na czerwonych gębach wsłuchiwali się w każde nasze słowo. Wierzyli w opowieści od początku do końca, co moment notując szczegóły.

– To prawda, co mówicie o podziemiach. – Uznał za stosowne nas poinformować otyły kapitan, co chwilę zaciągający się perfumowanym nowozelandzkim cygarem. – Nasi eksplorujący pieczary wojskowi speleolodzy napotykali w niesłychanych głębokościach nie tylko prajaszczury, ale i nieznane im ani z pisma, ani z mowy ludy, podobne do wielkich podzwrotnikowych żab. Wy, drodzy państwo, mieliście jeszcze, jak widzę, na głębokościach ziemskich szczęście ogromne kontaktować się z dzikusami naszego ludzkiego pokroju, znającymi języki ludzkie lub mowy telepatyczne. Natomiast, jak wynika z kronik wyprawy Howarda i Paula Hastingsa, oni zmuszeni byli stawić czoła żabim potwornicom płci żeńskiej, które w świecie zwierzęcym postrzegane są jako gwałtowniejsze z charakteru niż ludzka płeć męska. Widziałem też zamazane foto-grafy owych istnień. Kropla w kroplę podobne były do opisywanych przez was Gluorów, o których z takim przejęciem opowiadacie – mówił fachura, najwyraźniej parający się z zamiłowania historią podziemną. – W najgłębszych jaskiniach znajdywano ich w zamkniętych akwenach, nie całkiem nadających się z racji obecnych tam rozpuszczonych minerałów do pływania. Nie zdając sobie bynajmniej sprawy ze swojego rzeczywistego miejsca pobytu, to jest Ziemi, traktowali je jak własne podwórko. Zapytani w alfabecie świetlnym o miejsce pochodzenia, z uporem twierdzili, że są u siebie, a mimo to opowiadali o ogromnej, prześwietlającej toń planecie, jakby rozpowiadali o miejscu własnego wyklucia. W latach 1890–1899 napisano na ten temat kilkanaście rozpraw naukowych i aż dziw, że tematów owych z publikacji nie znacie.

– Poddani zostaliśmy w tamtym czasie zaledwie skromnemu wprowadzeniu – wyjaśniłem, co nieco zawstydzony.

– Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Wszystko w swoim czasie w zakresie edukacji nadrobicie – stwierdził na koniec otyły oficer.

– Z całą szczerością stwierdzę, iż spadacie nam panowie z nieba, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu – znienacka wtrącił się w słowa towarzysza pułkownik Brawley. – Eksplorowaliśmy niektóre potężne wnęki skalne, napotykając budowle z całą pewnością nie wzniesione ręką ludzką – napomknął, poruszony ostatnim fragmentem naszej rozmowy. – Niektórzy, co bardziej strachliwi, radzili nam ich nie ruszać albo co najmniej struktury architektonicznej nie modyfikować. Co trzeźwiejsi przeczyli tym pierwszym i optowali za poglądem, iż konstrukcje te wzniesione zostały jakimiś czarcim sposobem, technikami opartymi o fundament pracy wytresowanego owadziego zespołu. A wtedy takiemu pracującemu z kasty szatana, usiłującemu poddać nas ucywilizowanemu złu podziemnego wszechświata, należało się w imieniu boskim przeciwstawić i struktury przez niego wzniesione zniszczyć aż do stanu nieużyteczności.

– Czy specjaliści wojskowi podejrzewali insekty o taki profesjonalizm? – spytał poirytowany pan Bizzard, bo w hipotezy takie szczerze wątpił.

– Widziałeś pan, co potrafią kreatury owadzie w naturze wytworzyć bez deski projektowej, gumki i ołówka? Oglądałeś pan przekroje miast wzniesionych przez pospolitą mrówkę czy termita? Do czego byłyby takie istoty zdolne, posiadając ludzki rozum?

– Zapewne to tylko domysły, iż one były w milionach wyklute? – prawie zakpił lord.

– I niech tak pozostanie. Strach będzie mniejszy – zgodził się już podenerwowany grubas, na koniec wzruszywszy ramionami. – Jednak gatunki drobnej fauny morskiej, których wedle waszej relacji z takim przejęciem poszukiwała hrabianka Hurstbridge, chociaż wymarłe od milionoleci na powierzchni globu, ciągle w głębinach ziemskich dobrze prosperują, chociaż żadnym sposobem nie powinny już istnieć z uwagi na prymitywizm ewolucyjny.

– Nie ma czegoś takiego jak prymitywizm ewolucyjny, proszę pana – zaprotestowała Abelia.

Szybko spojrzałem na tych dwoje. Czyżby powariowali? Z kim tu mamy się kłócić? Z nic nieznaczącym grubasem?

– Być może są to organizmy standardowo przynoszone prądami Necrolotum – podsunąłem naprędce wykoncypowaną hipotezę. – Stanowią bowiem w konstrukcji tworzywo fundamentalne, że tak powiem, idealnie inicjujące wszelkie idące zeń rozwojowe reperkusje.

Czym prędzej zapragnąłem zażegnać powstający konflikt i spojrzałem na Abelię wymownie. Ale ona za nic w świecie nie mogła mi podarować kapitulanckiej reakcji.

– Żadna droga genetycznego przystosowania nie może być uznana za prymitywną – zapiekliła się w odpowiedzi. – Pierwszy krok zagarniający daną niszę zawsze jest rewolucyjny.

– A światów do zasiedlenia wciąż w kosmosie przybywa – dorzuciłem dla jasności.

– Co racja, to racja, panie De Waay – przyznał grubas, z uznaniem ustępując damie pola.

– Ale zapewne nie o tym pan szanowny chciał z nami rozmawiać, zapraszając do namiotu. – Śmiałością zaskoczyłem samego siebie. Ale pragnąłem czym prędzej nakierować rozmowę na bezpieczne tory. – Czyżby to dotyczyło służby kawitacyjnej?

Brawley wymownie rozejrzał się po obecnych, po czym, nie widząc z ich strony wyraźnych obiekcji, dał znak i wprowadził nas w tajemnice wojskowe.

Rozciągnięto przed nami na stołach wielkie mapy morskie. Jakiś kapitan objaśnił je nam z rzadko spotykaną geograficzną wprawą.

– Szlak podziemny to na ogół wijąca się wnęka o przekroju blisko kilometra, nierzadko zwężająca się do średnicy stu metrów. Opada ostro na przestrzeni tysiąca kilometrów w kierunku Basenu Nowokaledońskiego. Idzie do głębokości dwudziestu kilometrów2, tam skręca pod filary wyspowe Vanuatu, dalej Tuvalu, wbija się jeszcze głębiej pod Archipelag Bismarcka i rusza wprost pod Guam. W rejonie możecie państwo spodziewać się ostrych przeciągów, bo podziemia przypominają tam szwajcarski ser wrastający na głębokość do stu kilometrów w kierunku jądra planety. Rejonom tym nie bez powodu nadano nazwę „Trickonium”. Dziesiątkami ginęły tam nasze pionierskie kawitacyjne lokomotywy, a o parowych drezynach i licznych ekspedycjach prowadzonych w celu zwiadowczo-badawczym już nie wspomnę. To stamtąd wyciągano truchła przeróżnych okropieństw, o których nie śniło się największym fantastom. Wydobywano skamieniałości na poły ruchliwe, o wadze do stu ton, i żywe skorupiaki, o których z dawien dawna już zapomniano na powierzchni naszej poczciwej planety. – Przesunął wskaźnik ku kolejnym fragmentom mapy. – Dalej nasz docelowy korytarz się rozdwaja, wznosi poziomy i wciska je pod Rów Mariański. Znów lekko się dźwiga, by znaleźć się w pobliżu wulkanicznych wysepek Kazan Retto, i już bez przeszkód kontynuuje przewód podziemny, kierując się pod największe japońskie wyspy. Tam znów się rozdwaja, i podczas gdy gdzieniegdzie kończy się ślepą ścianą, gdzie indziej rozbija się dopiero o rosyjski Sachalin.

– Półwysep masz pan na myśli? – upewnił się pan Duncan.

– W rzeczy samej – potwierdził wojskowy. – Ten właśnie.

– I co mielibyśmy zrobić, poprowadzić transporty? – spytał lord.

– Byłoby dobrze móc na was liczyć, panowie – odrzekł na to.

– Nie wiem, czy podołamy zadaniu. Toż to dobre kilkanaście tysięcy kilometrów mierzonych na zmiennych poziomach – odrzekłem patrząc niepewnie na pana Bizzarda, który już do pomysłu się uśmiechał i palił. Ja sam byłem raczej zawiedziony. Gdzież tu była praca dla kawitologa? Transporty? Każdy zmyślny operator potrafiłby pociągnąć lokomotywę po torze. – A cóż potem? Któż nas będzie w ofensywie mógł wspomóc? A główny korytarz? Któż to budował? Kto wyposażał? Ileż to pracy hutniczej pochłonęło? Czy lawę składowano w sekrecie? Gdzie odprowadzono? Wprost niewiarygodne wydaje się to przedsięwzięcie. Podziemny desant na taką skalę? – Mówiąc, gorączkowałem się, z czego ktoś mnie nieznający mógł wywnioskować, żem się pogubił.

Pułkownik Brawley zawisł na nas spojrzeniem pełnym napiętego oczekiwania. Niczego nie wyjaśniał. Czekał. Już się w słowach zebrałem, by grzecznie na ową ciągle jeszcze propozycję odpowiedzieć odmownie, gdy…

– Uczynimy z obecnym tu panem De Waay wszystko, aby przysłużyć się naszej ojczyźnie i jej zwycięstwu nad agresorem – przejął inicjatywę lord Duncan, wpadając w konflikt z linią mej niewypowiedzianej myśli.

Brawley całkowicie zadowolił się taką odpowiedzią. Zignorował moje obiekcje. Poczułem się urażony. Spojrzałem z wyrzutem najpierw na lorda, a potem na moją narzeczoną, która też nie wyglądała na zadowoloną.

– Nie wiem tylko, czy lady Hurstbridge pomysł wyda się odpowiedni? – wymamrotałem, jakby nieśmiało dając jej do zrozumienia, że dyskurs wcale jeszcze nie jest zakończony i jej przyzwolenie będzie tu konieczne, by zmienić tak ponure plany. Ale pułkownik zupełnie opacznie mnie zrozumiał.

– Otóż to… Dlaczegóż ciągle pani Hurstbridge, a nie lady De Waay? – ofuknął mnie nowy przełożony. Wietrząc podstęp, ujrzałem, jak szelma mruży oczy. – Dlaczegóż to marnotrawić szczęście i co gorsza rezygnować z oficerskich uposażeń w złotych funtach dla tak miłej i pięknej damy?

– Nie są jeszcze połączeni małżeńskim węzłem, jeśli o to chodzi – doniósł z szyderczym tonem lord Bizzard, parskając od razu śmiechem na widok mojej głupiej miny. Wciąż nie rozumiał moich obiekcji względem tak szalonej wyprawy. Wcale widać nie znał się na dennych szynach i stanie technicznym składowanego w jaskiniach sprzętu.

– Ale zapewne jesteście już państwo po słowie? – spytał oficer, nie dając mi dojść do głosu.

– Jeszcze nie – przyznała Abelia, cała w pąsach.

– No to w czym szkopuł? – pytał dalej Brawley. – Rozumiem opory natury formalnej: te wszystkie bankowe adnotacje, przepisy aktów własności, rozliczne konta – ale wokół same ruiny! Banków ostało się jak na lekarstwo, a wszelkie domostwa jeśli nie płoną, to płonąć będą. Rodziców waszych nie ma, to i sprzeciwów żadnych. Zatem po tych wszystkich waszych opowieściach, przygodach, łutach szczęścia i kołach nieszczęścia rezolucja może być tylko jedna… Małżeństwo.

Abelia wciąż stała zakłopotana.

– Czegoś brakuje? Czyż nie towarzyszyła pani ukochanemu w najodleglejszych światach? Czyż nie poświęciła już pani dla niego najlepszych lat życia? Nie przebierała się za okrętowego wycierucha, by mu towarzyszyć w sromotach losu? – interesował się Brawley.

– Zaręczynowego pierścionka – jęknęła dama i westchnęła najciężej, jak potrafiła.

Zaniemówiłem. Zmroziła mnie tym słowem. Pierścionek? Ten marny kawałek metalu? Przełknąłem głośno ślinę. Oczyma tylko szukałem ucieczki. Patrzyła w me oczy, a jej spojrzenie było jak dwa sztylety. W całym tym rozgardiaszu zupełnie zapomniałem o naszej chwili na schodach, o moich promesach i słowach honoru, o brzęku ohydnym spadającego po stopniach metalu. Chyba zbladłem pod pręgieżem tych wszystkich wpatrujących się we mnie oczu

– Przyrzekam wobec Boga i ojców panienki w Niebie uczynić wszystko, co konieczne, aby połączyć was na drodze ekspresowej węzłem nierozerwalnym – zapewniał przepychający się przez ciżbę pastor Damian Bor. – Proszę pozwolić się zaprosić do wojskowej, obwoźnej kaplicy, gdzie oboje państwo złożycie stosowną przysięgę. Koszty obrączek i pierścionka zrzucimy na konto armii, a ceremonię odprawię osobiście, to jest bezpłatnie – zarządził. – Pełnię również funkcję doradcy finansowego i z całą odpowiedzialnością gwarantuję, iż w tych wojennych czasach nic lepszego nie można zrobić, jak tylko się upewnić, że resztki kapitałów i dobrego imienia znajdą się pod kuratelą gwarantowaną wspólnym nazwiskiem. Jak to się mówi: co Bóg połączy, niech człowiek tknąć się nie ośmieli – sparafrazował.

– Wolelibyśmy pobrać się w spokojniejszych czasach – wyznała Abelia, teraz już cała pobladła. Opiera się? Co ją ugryzło? – myślałem. Myśl o przeklętych dennych lokomotywach już zupełnie się z mej głowy ulotniła. Była tylko ona. Stawiała wszystko na jedną kartę. Poczułem, jak oblewają mi się zimnym potem dłonie, potem zrasza się czoło i plecy.

– Każdy by wolał, moja droga pani – odniósł się pułkownik już nieco rozdrażnionym głosem. – Widzicie państwo, jaka wynikła sytuacja. Nic tu nie poradzimy na zło wyrządzone przez innych. Trzeba na nowo układać sobie życie. A z tego, co mi pani łaskawie wspomniała, wynika, iż rozległy majątek pani rodziców i wujostwa leży w rozsypce. Rodzice i krewni nie żyją. Fabryki Hurstbridgów leżą w ruinie. Robotników wymordowano, a rozliczne konta bankowe rozgrabiono do cna. A zanim czasy się uspokoją i dotrze pani do tytularnych resztek i wypłat z ubezpieczeń, miną lata. Z czego pani szanowna pragnie wyżyć? – mówił, a widząc, że opór w niej słabnie, kontynuował: – Pozostają dla osoby tak szlachetnej dwie opcje. Zważywszy na wysokie urodzenie, możesz pani wstąpić do służby szpitalnej, czego czynić nie radzę, lub bezzwłocznie zgodzić się na zamążpójście, co popieram. Lepiej, jeśli oddałaby pani wdzięki oficerowi, bo czekać będzie na panią pierwszego każdego miesiąca okrągła sumka dwustu funtów w złocie z tytułu wojennej renty małżeńskiej.

– Pragnie mnie pan przekupić i zmusić, abym drania poślubiła, a następnie oddała go do użytku z dala ode mnie, do służby w szeregach armijnych? – zaśmiała się z oczywistego podstępu Abelia.

– Drania? – spytałem już rozeźlony.

– No jeszcze mnie nikt tu za krzywdę nie przeprosił…

– A pewnie! Niech szelma i bohater podmorskiej żeglugi nie zwleka, tylko panienkę hrabiankę zaraz za winy męskie przeprosi i bierze za żonę. Już widzę, jak mu się w oku skry do pani wdzięków palą. Znam ja się na ludziach. W armii też widzę dla niego powołanie. Taki na męża będzie idealny. Pokazałem mu, ot tam, na manewrowych mapach, zaledwie ćwierci podziemnych przekrojów, a on natychmiast stanął na palcach, by ujrzeć resztę. Widać zna się na tym i wie, że te części wykresów wojskowych są warte prawie tyle co łupy, skrzętnie podczas trwania pokoju przed ogółem oficerstwa kawitacyjnego ukryte.

Lord Duncan z zazdrości o tę opinię aż podkręcił wąsa.

– Powiem tak: tylko pod jednym warunkiem przystanę na to – zaparła się panna.

Pułkownik przyjrzał jej się z uwagą, wietrząc jakiś nieprzyjemny wybryk.

– A jaki to warunek postawi pani armii?

Wejrzała hardo.

– A taki, że w tym niespokojnym czasie sama znajdę w armii zatrudnienie. Zabierzecie mnie panowie ze sobą na podziemną wyprawę – mówiła z zapałem. – Przyda wam się tam moje doświadczenie geologiczne, a już o podwodnym nie wspomnę.

Gruchnęliśmy męskim śmiechem, co speszyło Abelię na tyle, iż cofnęła się o krok i spuściła oczy, aż zrobiło mi się żal.

– Nie śmiem się damie przeciwstawić – odrzekł wojskowy. – Niech pomyślę… Nie przeczę wcale, żeście zgrana para, bo widzę, coście wspólnie państwo przeszli i jakie przygody was na przekór losowi hartowały. Ani myślę takiego kompletu się pozbywać. Dobrze, zgadzam się, ale ja też ulegnę pod jednym warunkiem…

– Jakim?

– A takim, że wykorzystamy pani siły z umiarem i respektem należnym damie.

– Dobrze więc… – wreszcie się zgodziła.

– Wobec tego za tydzień, po skromnym weselu, wspólnie ruszymy w podziemne ostępy.

1

Wkrótce odbyła się ograniczona do ściśle wąskiego grona uroczystość zaślubin, a...

W niespełna miesiąc później dokonaliśmy zmasowanego ataku na przedmieścia Melbourne. Wróg nie spostrzegł naszych doskonale zamaskowanych strategicznych wybiegów. Na powierzchni udaliśmy sromotną klęskę, aby w chaosie ucieczki przeniknąć z dziesiątką tysięcy doskonale wyszkolonych piechurów w sztolnie przykryte pancernymi pokrywami. Japońskie dowództwo z satysfakcją przywitało załamanie kolejnej ofensywy. Nikt nie spostrzegł brakującej kadry w wycofujących się armiach, liczących ogółem blisko dwieście tysięcy żołnierzy. Nie zauważono nawet zniknięcia ton zdezelowanego sprzętu. Sam byłem zaskoczony. Chociaż w trakcie mojej długiej wojskowej kariery przemierzyłem wszelkie militarne jaskinie wzdłuż i wszerz, ta w pobliżu mego rodzinnego miasta pozostawała zupełnie nieznajomą i tajemniczą. Panował tu wzorowy ład i porządek. Całość sprawiała wrażenie dobrze zagospodarowanej, obszernej i doskonale oświetlonej piwnicy, która mogła się po prostu ciągnąć bez końca, a nawet prowadzić do punktów po przeciwnej stronie kuli ziemskiej.

– Myślałem o znacznie większej przewadze na powierz­chni. Z powodzeniem winniśmy się byli rozprawić z tymi siłami i zepchnąć je do morza, a nie dezerterować w podziemne mroki, by próbować zaskoczyć wroga niespodziewanym atakiem w jego własnym kraju – zwierzyłem się w wolnej chwili panu Bizzardowi, kiedyśmy jeszcze w naszym skromnym, mieszanym towarzystwie damsko-męskim podróżowali pieszo w głąb tuneli. Ten uśmiechnął się tajemniczo i odrzekł:

– Ja sam rozpatrywałem takowe strategie. Jednak pozwoli pan sobie przyznać, iż zgrupowano w podziemiach niezłą potęgę. Wiedzą nasi generałowie doskonale, że umocnienia na falochronach wschodniego wybrzeża kontynentu australijskiego zostały rozbite i lada chwila obrona na Filipinach też pękną, a wtedy miliony zaangażowanych tam żołnierzy rzucą się na nasz ląd jak głodne wilki. Rozsądnym jest dokonać przeprawy podziemnej i dopóki nikt się jej jeszcze nie spodziewa, uderzyć w osłabione filary japońskich wysp. To sprawa pierwszorzędna.

Dotarliśmy do stanowisk peronowych. Nasz przewodnik i towarzysz ruszył po odebranie pisemnych rozkazów, pozostawiając nas samym sobie. Miałem teraz z Abelią czas na szczegółową obserwację otoczenia.

Ze zdumieniem spostrzegłem zgromadzone pod ziemią liczne oddziały jeszcze innego karnie ustawionego wojska. Byli tu i Brytyjczycy, i Nowozelandczycy, i czarni jak smoła Samoańczycy. Wszyscy czekali na ostateczne rozkazy.

Wtem wraz z lordem nadszedł pułkownik Brawley. Skinął na nas i poprowadził do bardziej konkretnego wejścia dworcowego. Przelotnym spojrzeniem przebiegłem po korpusach stojących maszyn. Przyznam, że widok ten powstrzymał oddech w mej piersi.

– Niesamowita potęga. Czy ktoś z zewnątrz posiada w tym rozeznanie? – głośno zastanawiał się pan Bizzard, stając zaraz z boku.

– Nigdy nie ufaliśmy nikomu. Nawet nasz najbliższy partner strategiczny, jakim jest Brytyjska Korona, tak zazdroszcząca Koronie Australijskiej jej potęgi oceanicznej, nie została w pełni do sekretów kawitacyjnych dopuszczona. Każdy szpieg, który z tą wiedzą uciekł i próbował ją zużytkować, już gryzie ziemię. Stoją tu na państwa widoku największe i najnowsze lokomotywy parowe. Dysponują technologią, jakiej nie poznał jeszcze świat.

– Dokąd wiodą tory?

– Prawdę powiedziawszy, to nikt tego nie wie. Obecnie zatrudnione oddziały służby kawitacyjnej ryją głównie pod wyspą Shikoku. Cała masa lądowa wsparta jest tam obecnie na kratownicach i potężnych filarach skalnych, ledwo utrzymujących ciężar własny lądu. Ryzykujemy sporo, bo to obszar aktywny sejsmicznie i lada wstrząs spowodować może przedwczesną katastrofę, a zatem i straty w naszych kadrach. Kawitacyjne parownice w nieustającej pracy zamieniają tam wciąż nowe pokłady skalne na strumienie magmy. Surowiec i lawa już nie mieszczą się w przeznaczonych do tego celu sztolniach odprowadzających. Trzeba kopać nowe tunele. Potrzebowalibyśmy setki ludzi, by nadgonić plany. Spodziewam się, że pod przewodnictwem pana de Waaya tuzin wytrawnych inżynierów zakończy pracę w kilka dni.

– Jaką pracę konkretnie?

– Chodzi o dokonanie finalnego rozcięcia żebra górskiego. Przełamanie lądowej płyty wyniknie wówczas samo z siebie. Wszystko w konkretnym, wybranym przez pana momencie zsypie się do oceanu i pociągnie ze sobą całe miasto.

– A więc nie jestem tu potrzebny wyłącznie jako maszynista w przeprawie podmorskiej? – spytałem, czując, jak nagle spada mi ogromny ciężar z serca. Pułkownik tylko się uśmiechnął i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z lordem.

– Może i każdy oficer sztabowy mógłby pokierować podobnymi pracami. Jednak ja lubię mieć pewność – dalej przekonywał Brawley. Kanały spływowe są poważnie pozatykane. Potrzebujemy tam ludzi rozumnych i doświadczonych. Szczególnie takich, którzy, jak pan, dysponują pewnymi mentalnymi mocami.

– Czyli bierze pan pod uwagę również mój hipotetyczny talent podwodny?

– Oczywiście, choć nie tylko. Co do niego musiałbym się wpierw przekonać. Polegam tutaj wyłącznie na słowie lorda. Ale że dokonywania cudów z kontrolowanym przemieszczeniem ośrodka materialnego u nikogo dotąd jeszcze nie zaobserwowałem, trochę wątpię. Nie przydzielam panu jeszcze zadań konkretnych. Tymczasem znajdzie pan zajęcie na lokomotywach. Nowości technicznych mamy tam w bród. Jest też niezbędne tej aparaturze ponowne skalibrowanie. Ufam, że w mig pan sobie z tym poradzi – zapewniał Brawley. – Tymczasem zaprowadzę was na kwatery. Maszyny będą miały rozruch dopiero jutro. Myślę, że będziecie zadowoleni. Zaopatrzyłem wasze łazienki w odpowiednie wanny mineralne. Konieczne będą nowe mineralne namoczenia. Zastosowałem składniki ze znanej wam pra-hinduskiej wedy. Kto wie, czy na powrót nie spotrzebujecie zainstalowanych w waszych ciałach podmorskich potencji?

– Niekoniecznie spodziewaliśmy się luksusów. W każdym razie dziękujemy za troskę. Rzeczywiście bezpieczniej się poczujemy – odrzekłem w imieniu moim i milczącej Abelii. Byłem naprawdę zadowolony z takiego obrotu sprawy. Zadanie militarne wydawało się wprost wymarzonym, by zasłynąć męstwem i doświadczeniem. Poczułem się ponad miarę wyróżnionym. Z wdzięcznością uśmiechnąłem się do obserwujących mnie mężczyzn.

– Mamy podstawy, aby przypuszczać, że na głębokościach dochodzących niemalże do granic płyt kontynentalnych skład chemiczny wody ulega drastycznej zmianie. Wielu teoretyków przypuszcza, iż tam właśnie ukrył się dodatkowy ocean ziemski, ciągnący swe włości aż w pobliże jądra ziemi. Tam bezwzględnie się obaj przydacie. Tylko przyszła matka w kwaterach pozostanie – zdecydował pułkownik. Tak, dla mnie to też było zaskoczeniem. I nie pomyli się czytelnik, sądząc, że niedawne humory Abelii spowodowane były jej stanem brzemiennym. Te marudzenia o przeprosinach, wieczne wymówki i wspomnienia zaręczynowego pierścionka; wszystko to miało swoje źródło w uciążliwych symptomach wzrostu maleńkiego, dojrzewającego szybko potomka. Strasznie dumny byłem z faktu bycia przyszłym ojcem i z troską myślałem o przyszłej matce.

Dlatego pomimo jej sprzeciwów zgodziłem się z przedmówcą, aby bezwzględnie utrzymać ją z dala od wszelkich niedogodności i trudów. Normalnie dostałaby szału, lecz stan jej zdrowia wyraźnie podupadł i osłabiona nie stawiła oporu.

Pożegnaliśmy się czule dwa dni później, kiedy to stanąłem naprzeciw najpotężniejszej lokomotywy, jaką ujrzałem w życiu. Sycząca i buchająca parą maszyna czyniła nas w swojej perspektywie maleństwami bez znaczenia. Żona nie zwlekała, mocno wzburzona natychmiast odeszła.

Wtedy bodaj wszechobecny pułkownik zaszedł mnie od tyłu i poklepał serdecznie po ramieniu.

– Widzę, że podziwia pan machinerion naszego melbourniańskiego konstruktora Georga Lussaca! – przekrzyczał maszynowy tumult, śmiejąc się rubasznie.

– Raczej, sądząc po zaworach, to późny Brescot! – tonem znawcy rozsądził podchodzący lord Duncan.

– Lussac, Lussac z całą pewnością! Słyszy pan rytm tężejącego ciśnienia i upust?! Toż to muzyka! Nie, jak u Brescota, rzępolenie – upierał się pułkownik.

Zamyśliliśmy się obaj z lordem nad szybkością cywilizacyjnego postępu. Jeszcze nie dalej jak wczoraj nikt nie myślał o podziemnych ekspresach, a dzisiaj widok pojazdów pędzących z prędkością dziesiątek mil na godzinę nie obrażał myśli. Tory mogły wytrzymać dziesięć razy tyle, takie zastosowano stopy wsparcia. Mogły transportować ludzi w milionowych rzeszach, jednocześnie przenosząc ich dobytek czy cenne rudy bezpośrednio pomiędzy kontynentami.

– Pora na nas – stwierdziłem, trochę z uczuciem rozterki, a trochę z obawy. Oto po latach znów pozostawiałem za sobą mą lubą w potrzebie i nie bacząc na okoliczności, wdawałem się w przygodę, która tragiczny mogła mieć finał. Jak zwykle obarczałem odpowiedzialnością nie siebie, a przekorny los, ale kto jak nie ja znów był winny całemu zamieszaniu?

Pobiegliśmy z lordem każdy do swojej lokomotywy, wrzeszcząc na kotłowych już z daleka, ganiąc ich za opieszałość, rugając za niewłaściwe podsypywanie węgla i odliczając głośno do zera, jakbyśmy szykowali się do wyścigów.

Z niejakim wahaniem zasiadłem na siedzisku głównego maszynisty, bo pomiędzy oficerami mapowymi ujrzałem znów naszego pułkownika, dość wystraszonego i zadyszanego od wysiłku. Zapewne podążał cały ten czas krok w krok za mną i pokonał długą wejściową drabinkę z przeciwległej strony lokomotywy, czego w zabieganiu nie zauważyłem. Zatem z wielkim biciem serca pochwyciłem gałki przyrządów, z namaszczeniem wszelkie cięgna popuściłem.

Poszły w ruch chorągiewki. Gwizdki oznajmiły oddanie pierwszej uruchamiającej mechanizm napędowy pary. Moi wspomagający motorzyści, usadzeni od czwartej do ostatniej belki sterowniczej, uruchomili hydrauliczne sprężarki. Huknęły tłoki i raz po raz zaczęły przebierać koła. Hałas się jeszcze spotęgował w ciasnym, wpuszczającym w siebie tory, wstępnym tunelu. Machina, choć nieporadnie wyglądająca i ciężka, puściła się w szalony bieg.

Poszły iskry z szyny, kiedy runęliśmy ostro w dół pod same oceaniczne rowy.

Natychmiast ogarnęły nas mroki i niezwykły, wilgotny chłód. Zapaliły się pokładowe mineralne lampy. Rzuciły na wszystkich obecnych w lokomotywie drżącą poświatę, dzięki czemu mogłem obserwować przerażone, białe z braku krwi twarze, a w nich wytrzeszczone oczy, podobne do szklistych, nieruchomych czarnych opali. Budził się w nich strach.

Pojazd bowiem dosłownie leciał w dół, po niemal pionowo idącej szynie. Stężenie hałasu drastycznie zmalało, jakbyśmy z nagła odroczyli cały ten idący z nami huk tłoków na później. Widok przed nami się wyklarował. Docierał do uszu regularny klekot, ale nic to było w porównaniu z poprzednio produkowaną mechaniczną wrzawą. Spadaliśmy, a ja jeszcze podkręcałem na przyśpieszaczu.

– Nie obawiasz się pan urwania szyny? – krzyknął przerażony Brawley.

– Ten jej rodzaj jest najmocniejszy, jaki znam. Przy wejściu do granicy litosferycznej tor musi się wygładzić i łagodnie przejść w niemal poziomy. Tam szybkość osiągniemy doprawdy spektakularną.

– Ale czy jest to bezpieczne?

– Nigdy nie jest bezpieczne, ale zwolnienie w tych okolicznościach może być katastrofalne, a ja wciąż chcę powrócić do żony i ujrzeć przyszłą minę dziecka.

– A zderzenie z lustrem wody, czy nie wchodzi w rachubę?

– Już ruszyły wydmuchy frontowe z załączonych poduszek kawitologicznych. Na odległości stu metrów zamienią one każdą kroplę w przewiewną parę – mruknąłem z niezadowoleniem, bo mnie oficer już irytował i wiecznym ględzeniem rozpraszał.

Brawley jakby się zorientował w moich intencjach, bo zamilkł na dobre kilka chwil. Pozwolił mi odetchnąć i rozkoszować się monotonią podróży. Jednak wkrótce zrobiło mi się go żal i sam wysiliłem się na słowne zaczepki.

– Dokąd to całe torowisko prowadzi? Nigdy słowa o nim nie usłyszałem.

– Widzi pan, to tajemnica jest wojskowa. Nikt na dobrą sprawę nie wie. Dochodzi jeszcze kwestia potężnych wnęk skalnych. Mnóstwo tam sztolni o kawitacji rozciągniętej na setki i tysiące kilometrów, przechodzących pod dnem oceanicznym na głębokości pięćdziesięciu kilometrów.

– Ot, natura.

– Wprost przeciwnie. Struktury wzniesiono na sprytnym planie połączonych hangarów. Niewiadomym jest tylko, co tam trzymano i kim byli budowniczowie.

– Czytałem gdzieś, że poddano znalezione narzędzia naukowej ekspertyzie – odezwał się nieśmiało lord. – Podobnież z jakichś radiologicznych analiz wynikało, iż są bardzo wiekowe. – Brawley spojrzał na pana Duncana spod przymrużonych powiek. – Słyszałem o dwunastu milionach lat datowania wstecznego. Nie byli to bynajmniej znani nam troglodyci, a lud ogorzały w jądrze ziemskim i podejrzewany przez naukowe komitety o wydalanie smoły wszelakiej i zanieczyszczeń wprost z uprzemysłowionego jądra do atmosfery. Dym waliłby niekontrolowany z szeroko otwartych wulkanicznych kominów.

– A tak, znam sprawę… Mówi pan o żużrach Pierleya i Goulsa. Byłyby owe istoty ze szkiców podobne do kornika, który w sposób żarłoczny pochłania planetarne zasoby. Może w czasach pokojowych nadarzy się nam okazja rozwikłać zagadkę tej kultury?

Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Starczyło nam na dzisiaj bajek.

2

Dopiero po dobie jazdy najgłębszej, przerywanej licznymi przestojami z powodów natury technicznej i podwodnej, udało nam się ujrzeć zmianę w otaczającej nas scenerii. Dostrzegałem nieskończone żleby lawowe, okraszone najwspanialszą luminescencyjną pianą mineralną. Odblask od niej bił i w rozświetleniu nie miał sobie równych. Podoceaniczny dzień panował tu imponujący. Niby z miliardów iskier wydobywała się owa przydenna jutrznia i w podobnym do bardzo odległego grzmotu pomruku przepełniała nie tylko otoczenie, ale i serca śmiałków zdolnych przeniknąć te zakazane ziemskie odmęty. Kolosalne strumienie roztopionej skały musiały sobie ongiś tutaj torować drogę do poziomów najniżej położonych, najpodobniej ukorzenionych w czeluściach planety, skąd wynikły owe radiacje podgrzania i wstrząsów.

Po następnych godzinach wyczerpującej pracy wdarliśmy się w wielokilometrowy podjazd. Po jaskrawym dniu mineralnych luminescencji mrok kontrastujący wydał się nam jeszcze bardziej ponury i groźny. I znów tunel, i kolejny wąski podskalny przesmyk wędrujący to ponad, to pod. Przez systemy wielkich korytarzy czołgała się nasza lokomotywa, ciągnąc blaszane wagoniki. Niebawem wniknęliśmy w nową, tym razem wypełnioną nieprzeniknioną ciemnością czeluść. Parowozowe reflektory, skupione na maksymalnym wydatkowaniu światła, zaledwie potrafiły musnąć i cokolwiek rozjaśnić w najdalszej głębi. Zarysy wrębów przeciwległej ściany, też upstrzonej wiązadłami kolejowymi, wydały nam się odległe i maleńkie niby zabawki. Nie zauważyłem ani śladu spodziewanego podtopienia. Gdzież był ten ocean? Aż tak wysoko ułożył się ponad nami? Czyżby zatem Brawley nas okłamał? Czyżby pragnął nas zatrudnić z całkowicie innych przyczyn? Odłożyłem te wątpliwości na później, bo ukształtowanie terenu uległo dramatycznej zmianie.

Gdybyśmy mówili o działalności naturalnej, nie omieszkałbym tych masywnych komór nazwać świadectwem potwornej katastrofy, która onegdaj rozrzedziła masy lądowe i w postaci najgorętszych prądów wysłała je w miliardach ton pod najdalsze ziemskie skorupy, powodując ruchy całych kontynentów. Zderzała je gdzieś tam w chaosie sedymentacji i powodowała, iż w dynamizmie własnym potrafiły wynosić najpotężniejsze góry. Nadawała im oczywisty status monumentalnych sił przyrody. Bynajmniej mnie to nie zachwycało, raczej straszyło wizją przyszłości niewiarygodnie zabójczej dla wszelkiego życia.

Spoglądałem na dzieło ludzkie z nostalgią. Mieliśmy bowiem do czynienia z potężną, działającą w nieposkromionym rozmachu, rozumną rasą ludzką. Armia, której byłem dumnym oficerem, całkowicie kontrolowała owe mocarne strony natury, powściągała, przykracała i zawracała na już wiadome kursy wynikłe z teorii naukowej i matematycznych równań.

Około wczesnego naziemnego południa dnia następnego dotarliśmy pod przypuszczalny zarys głównej japońskiej wyspy. Napotkaliśmy świeżo wzniesioną masywną ścianę, odgradzającą dalej biegnący starożytny korytarz o przekroju kilometra, a w nim żeliwne zawory i bramy o niespotykanej szczelności. Wszystko to przygotowane na wypadek zajęcia przeciwległej strony przez wody rozwścieczonego oceanu. Krzątali się tu jeszcze ludzie z poprzedniej ekipy, którym Brawley nakazał dokładne zebranie pozostawionych narzędzi i natychmiastową ewakuację. Byli niemrawi. Fachowcy pochodzenia pakistańskiego marudzili i narzekali na warunki, w jakich przyszło im pracować.

Nadszedł czas na otwarcie podanej mi przez Brawleya przedtem zalakowanej, a teraz otwartej koperty z rozkazami Głównego Dowództwa. Prędko przebiegłem pismo wzrokiem. A więc było tu coś dla mnie; z finezją poprowadzona linia kawitacyjnych operacji zaczepnych.

Miałem wraz z towarzyszącymi mi oficerami pilne zadanie do spełnienia. Otóż na obszarze kwadratu o bokach około siedemdziesięciu kilometrów znajdowało się czternaście potężnych filarów podtrzymujących strop skalny. Jego grubość podlegała znacznym wahaniom: od dwóch i pół tysiąca metrów w okolicy górskiego żebra do siedmiuset metrów w rejonie przybrzeżnym. Jak wynikało z moich przeprowadzonych na szybko analiz, zniszczenie tych podpór ciągle nie gwarantowało całkowitej zapaści leżącego ponad nimi lądu. Należało wykryć i zidentyfikować główne ciągi skalne w samym stropie i zaaplikować samotopliwą instalację. Czas nas gonił. Nie pozostawało nic innego, jak tylko uśmiechnąć się do zgromadzonych na stronie pak horglomitu.

Rozkazałem zatem szybkie, drobiazgowe rozpoznanie wszelkich dziur. Zrobiłem wstępny rysunek rozmieszczenia ładunków i wcieliłem te plany w życie.

Minęły kolejne dni. Mieliśmy już pewność, że ostateczne zniszczenie głównych przęseł spowoduje złamanie górskiego kręgosłupa, a on sam pod wpływem ciężaru skrajnie naprężonej struktury lądowej pociągnie za sobą połacie lądu aż po najdalszy fundament wyspy Shikoku. Osuwisko najpewniej będzie mogło spowodować powstanie potężnej fali tsunami, niszczącej nie tylko ludzkie osiedla w promieniu setek kilometrów, ale również wrogą flotę stacjonującą na Morzu Wewnętrznym.

Ale jeszcze zanim to nastąpiło, wydarzyło się coś, co mogło skutecznie pokrzyżować nasze z takim trudem układane plany.

Otóż drużyny inżynieryjne natrafiły na niepokojącą aktywność w bliżej nieznanym z map wykopie na północnych rubieżach wytopionego żlebu. Czyżby wróg dotarł do naszych szybów od powierzchni?

Musieliśmy się śpieszyć.

Nasz atak powinien stanowić cios ostateczny, od którego imperium miało się zachwiać, a może nawet rozsypać, i już nigdy w stanie zagrażającym istnieniu całych narodów się nie podnieść.

Pułkownik Brawley, widząc, co się święci, sam osądził, że warto rozpocząć natychmiastową ewakuację. Zamykano na gwałt grodzie i wszelkie śluzy. Najpewniej gotowano się na zalanie, bo marynarze biegali w podwodnych hełmach z wystającymi oxegenatorami.

We trójkę pobiegliśmy do przygotowanego wcześniej descendera. Oczekiwało nas w nim dwóch sprawnych operatorów. Podczas gdy cała reszta umykała w stronę śluz, my ruszyliśmy z potwornym warkotem w kierunku przeciwnym, ku jednemu z najbliższych szybów.

Pilotujący machinę poszedł na ostro w potężne, ziejące już ciemnością sztolnie. Tylko jeszcze w paru punktach pozostawiono podgrzewany fuzjami kawitacyjnymi tak zwany spływ piroklastyczny, to jest płynną lawę z żużlem. Szedł od niej po pustych ścianach poblask straszny, a nas dusił siarkowy odór. Ciągnął się w głębiny wraz z tajemnym blaskiem z lekka rozrzedzonej mgły i czerwieniał we wszystkich wspomnianych krawędziach skały, rzucając marny poblask w całkowite mroki. Descender na chwilę rozpalił reflektor. Snop przenikliwego światła poszedł ostro na stromy grzbiet po lewej, połączył się ze sklepieniem, potem ześliznął się w dół ku wspomnianym, widzianym przez lunetników, wydeptanym świeżym ścieżkom. Tam utknął na otworach górniczych pieczar. Najwidoczniej nie dalej niż godzinę temu ktoś tam był i stamtąd nas obserwował. Potem ukrył się w korytarzu zmierzającym ku szybom. I tamtędy podążyliśmy.

Wlecieliśmy z wielkim impetem w jeden z ogromnych korytarzy. Poczułem na twarzy wzmagający się podmuch. Czyżby dotknął nas świeży przeciąg? Ktoś roztworzył tam grodzie wiodące aż do powierzchni? Zwęziła się niebawem ostro nasza sztolnia, przechodząc w chodnik kopalniany wygodny może dla kombajnu, ale nie dla descendera, tak że operator z trudem dawał sobie radę z precyzyjnym sterowaniem. Ocierał się o ściany, przeklinał, aż echo grzmiało. Rwał skałę bokami tak, że od krawędzi sypały się na nas iskry. Dusiły nas spaliny i hałas dopadał z chwili na chwilę gorszy. Jednak wciąż wspinaliśmy się ku powierzchni pod coraz bardziej ostrym kątem. Już czterysta metrów pozostało, już dwieście i sto pięćdziesiąt…

I już mieliśmy ich na muszkach karabinów.

Gdy nas oddział około dwudziestu Japońców ujrzał, żołnierze wydali okropny wrzask, jaki u Azjatów może być sygnałem zdziwienia bądź grozy czy nawet wyrazem zwierzęcej trwogi. Jaka by nie była nasza interpretacja jego początkowych tonów, ryk ów szybko stał się dosłownym wyrażeniem eksplodującego gniewu. Japońcy bowiem, strasznie będąc honorowymi w kwestiach własnej ziemi i kraju, palili się do zemsty. Widać fakt podkopania przez nas terenu pod miastem o populacji dwudziestomilionowej doprowadził ich do szału. Jeszcze widząc nas, białych, w świetle mineralnych świateł, rozbiegli się po zaułkach, rażąc nas nieprzerwanym ogniem kopalnianych sztucerów. Nam zależało głównie, aby żaden z nich nie zdołał się z pułapki wymknąć na powierzchnię. Sami, ryzykując zdrowiem i życiem, przemknęliśmy im nisko ponad głowami i niemal rozbijając aparat descendera pomiędzy wąskimi ścianami, wylądowaliśmy na kawałku spoziomowanej ziemi. Tym sposobem zablokowaliśmy im powrót na powierzchnię. Musieliby się ewakuować dosłownie po naszych trupach.

Zaraz z panem Bizzardem wyskoczyliśmy na twarde, gliniaste podłoże, wspomagając się na przemian ostrzałem, i zamocowaliśmy na lufach bagnety. Osobiście wątpiłem w konieczność zabicia gagatków, jednak pułkownik na gwałt chciał ich uśmiercić, a potem pośpiesznie powrócić do wnęk, by jeszcze zdążyć przed oberwaniem stropów i zatopieniem. Popędzał wszystkich, ryzykując najwięcej.

Spojrzałem na lorda. Ten ani się kwapił nadstawiać karku. Niesforne rolguły bzykały wokół niby roznoszące śmierć owady i obrywały ściany, jakby zagryzały skałą przed głównym daniem złożonym z żołnierskich torsów. Żadną miarą nie udałoby nam się bez rany dopaść wroga.

Była też w zachowaniu pana Duncana metoda. Nierzadko stawał w podobnych opałach i doświadczenie podyktowało mu cierpliwość. Mój rozsądek rozkazywał mi trzymać się za wszelką cenę blisko niego, chociaż pozostawiając pułkownika Brawleya samego w opałach, obaj ryzykowaliśmy sąd wojenny.

Oficer, tak bardzo ofiarny, nawet nie zauważył naszej absencji. Miał obok siebie dwóch innych żołnierzy. A poza tym walka rozgorzała tak gwałtowna, że nie było nawet czasu zastanawiać się nad składem osobowym. Japońcy w końcu natarli i na nas. Zbiłem szybkie ciosy bagnetowe i raniłem młodego śmiałka w twardy tors. Widać było, że nie ma doświadczenia, bo popełniał kolejne błędy. Wtedy drugi, starszy, się napatoczył. Zamiast bagnetem, raziłem go całym balastem wystrzelonego w twarz pocisku. Wróciłem do młodziana, ale ten padł już od ciosu nieżałującego ostrza lorda i dygotał w agonii.

Wtem ziemia pod nogami nam się poruszyła, zatrzęsły się w posadach ściany, poleciały ze sklepienia głazy i zestrzały kurz poszedł ze szczelin. Przyszedł od podziemnych pustostanów powiew przewracający ludzi, poniósł się grzmot straszliwy, a że nie miał końca, kompletnie nas na długie minuty oszołomił. Wdzierająca się zewsząd morska woda na chwilę nas z lordem rozdzieliła. Wpierw uderzyła słona piana. Potem prąd zimny i ołowiane masy wodne sprasowały nas ciśnieniem. Zdusiły nasze krzyki i na moment zniosły myśl o przerażeniu. Próbowałem zdobywać hausty powietrza w wolnych od powodzi załomach i tak, niesiony przez wiry, uderzyłem głową o ścianę. Poczułem krew w ustach i miast omdleć od bólu – oprzytomniałem. Przecież nie musiałem walczyć o powietrze. Działające już minerały z ostatnich wedyjskich kąpieli uaktywniły dawne pory oddechowe, a pod nimi jeszcze ciągle czynne skrzela. Spojrzałem na zmącone, czarne teraz od drobin skalnych głębiny. Gdzieś tam opadały bezwładne, pozbawione życia ciała, gdzieś tam walczył tonący pułkownik.

Nie tracąc czasu, porwałem dwóch topiących się żołnierzy i poniosłem w silnych odepchnięciach nóg ku powietrznym komorom gdzieś powyżej. Nie ustawałem w ratowaniu, aż lord, widząc moje zaangażowanie, wzruszył się i dzielnie mi sekundował. Pośród ocalonych znalazło się dwóch młodych Japońców, co wynikło raczej z mojej życzliwości niż z ratowniczej zapamiętałości.

Pułkownik, ledwo doszedł do przytomności, zaraz mnie do siebie przywołał skinieniem ręki. Samodzielnie usiadł po tym niemalże utopieniu. Twarz mu mocno posiniała, a usta, pokryte zaschłą krwią, zesztywniały. Leżał na barłogu z mundurów i mokrych kurtek, który mu posłali dwaj ocalali wierni żołnierze.

– Panie hrabio – wyszeptał. Słabo rozpoznałem jego rysy w świetle mineralnym i wydawała mi się ta twarz w półmroku naznaczona śmiertelnym cierpieniem. – Wiadomym jest, że imperialni szpiedzy nie poprzestaną na śledztwie tylko w podziemiach kopalni. Oddziały nurkowe szybko odnajdą nasz pozostawiony w dole sprzęt.

– Przecież wszystko dobro kawitacyjne rozkazał pan odnieść i zabezpieczyć w wagonach samobieżnych poza odgradzającą nas od starożytnych labiryntów ścianą. Nieważna reszta na zawsze utkwiła pod rumowiskiem. Myśli pan, że nam się udało? – spytałem z niepokojem, bojąc się o zaniedbania.

– Jak najbardziej tak. Widzi pan, jakimś cudem woda się aż tu wdarła, a więc muszą być drożne nieznane nam kanały. Stąd wynika moja obawa. Jest pewne urządzenie, którego pryncypiów nasz wróg nie może poznać w żadnych szczegółach. Tkwi nieopodal porzucone.

– Mówisz pan o naszym świetnym descenderze?

– Otóż właśnie. Naród japoński, tak dobrze znany z roztrząsania i rozstrzygania problemów natury technicznej, szybko dojdzie do właściwych konkluzji. Nie chciałbym ujrzeć pojazdów antygrawitacyjnych bombardujących za lat kilkanaście miły nam ląd ojczysty.

– To prawda, szelmy z nich utalentowane – przyznał lord Bizzard, ustawiając się z boku siedzącego.

– Stąd mam prośbę do szlachetnych panów… – Tu pułkownik odczekał chwilkę, uspokajając oddech, i prawił: – Należy odnaleźć maszynę. Wiem, że tam w dole wszystko może być zawalone i pogniecione do nierozpoznawalnej złomowej masy, ale panowie wprawni jesteście w życiu podmorskim i jako tacy fachowcy trafnie ocenicie przydatność wehikułu.

– Mielibyśmy pana tu tymczasem pozostawić?

– No cóż, wobec tak wielkiego mrowiska Azjatów na powierzchni czeka nas i tak niewola i śmierć. Z pewnością nas nie oszczędzą. Ja jednak ich uprzedzę – powiedział, wskazując na dyskretnie ukryty rewolwer. – Nic z żołnierzy nie wydobędą, bo szeregowcy gówno się znają. Niech sekretem będzie przez długie tygodnie dla rządu i cesarskiej mości to, w jaki sposób dokonaliśmy tego spustoszenia.

– Mniemam, że ostrzegające listy z twardym ultimatum już zostały do władzom japońskim przez kuriera rządowego doręczone?

– Oczywiście, panie De Waay. Nasz rząd i oficjele na powierzchni działają bardzo przepisowo. Jeśli udało nam się doprowadzić do potężnej katastrofy, zapewne komunikaty o zawaleniu się lądu dotarły już do władcy Cesarstwa4. Następną na liście do zniszczenia jest cała wielka wyspa Shikoku5. I plan ten w szczegółach przedstawiliśmy w naszej do władz korespondencji. Jeśli Cesarz podejdzie do ultimatum poważnie, zarządzi natychmiastowy odwrót sił inwazyjnych z terenów południowego Pacyfiku. Całe dziesięciolecia zajmie Japońcom naprawa nadwyrężonych lądów wyspowych. A już wypełnienie wyżłobionych kawitacji podporami z żelbetonu potrwa co najmniej dwa wieki.

– To się łotry doczekały – zaśmiałem się, patrząc na dwóch wynędzniałych japońskich wojskowych.

– I jeszcze więcej jest naszykowane. Radary podziemne są im jeszcze nieznane, więc nasze kolejne podkopy pozostaną niezauważone przez dziesięciolecia. A są i takie u spodu tych pierwszych. – Tu zaśmiał się szyderczo.

Posłyszeliśmy jakiś głośny szczęk w ciemnej głębi korytarza i odległe głosy nawoływań, a potem wrzaski, jakie wydaje tylko napadający.

– Pora na was, panowie – ponaglił pułkownik, przelotnie ściskając nasze dłonie. Jakże był w tym bólu nieludzkim niepodobny do arystokraty! Wzdrygnąłem się na samą myśl o takim losie. Dopiero później pan Duncan mi wyjaśnił, że stopa pułkownika uległa zmiażdżeniu, a zakażenie dochodziło już do kolana, dlatego też przedstawiał się on tak nieszczęśliwie.

Zanurzając się w wody, usłyszałem jeszcze krótkie, suche wystrzały.

Nie wiedziałem, co myśleć. Postrzelił innych lub sam już leżał w honorowej krwawej kałuży?

3

Wykładowcy geologii utrzymujący, że Ziemia jest tylko bryłą stwardniałą aż do środka albo w znacznej jej części, całkowicie się mylą. Życie planety bowiem zależy przede wszystkim od sił drzemiących w jej wnętrzu, a tymi są, prócz grawitacji, ciepło i elektryczność. I jeszcze na to ciepło składa się żar podziemny i żar słoneczny; tego uczono mnie w szkole. Stąd zagadnienie wszelkich mas ognisto-płynnych i ich zamiany na pokłady stwardniałe tak mnie w młodości porwało, iż zająłem się jego studiowaniem. A wkrótce nowo powstała technologia, kawitologią zwana, przyciągnęła mnie do grona adeptów6.

Teraz mogłem te umiejętności wykorzystać praktycznie.

Rzuciliśmy się z lordem Bizzardem ku głębinie wodnej, gdy tylko pojawili się w korytarzach pierwsi żołnierze japońscy, oświetlający sobie drogę pochodniami mineralnymi. Za nim postępowali szybko inni. Z przerażeniem ujrzeliśmy prowadzone przez nich na łańcuchach nie tylko potężne psy, ale i hodowane na ludzkim mięsie, czołgające się z wściekłym gulgotem potężne skutnice – foki ludojady. Nie wiem, skąd Japończycy tak szybko dowiedzieli się o zatopieniu, ale musiałem przyznać, że prawidłowo reagowali. Czym prędzej wobec tej niespodzianki czmychnęliśmy ku wodzie. A że była mocno zamulona, wskakujące za nami potwory po kilkuset metrach traciły trop i pod wpływem ciągłych niebezpiecznych obrywów skały rejterowały. My sami z ogromnym wysiłkiem odróżnialiśmy kompletnie zmienione kształty groty, do której uprzednio dopłynęliśmy descenderem. To odnajdowaliśmy drogę, to znów traciliśmy. Lęki nami targały, bo z każdą sekundą wody się filtrowały i zachodziło niebezpieczeństwo odnalezienia nas przez na powrót zmuszone do aportowania foki. Japońcy darli się na zwierzęta i batożyli je za byle przewinienie. Zwierzęta, okaleczone i mocno rozżalone, z furią przeszukiwały tonie.

I w tym tropieniu były coraz bliżej sukcesu.

Nie wiem, czy miałem okazję wspomnieć, iż dostojny lord Duncan posiadał ukryty w zdobionej motywami morskimi szufladzie descendera stary, oryginalny rewolwer podwodny Gluorów. Nigdy się z nim nie rozstawał, a naboje doń dorabiał sam, w największej tajemnicy, w imadłach własnej roboty. Chował je potem po kieszeniach i przed wścibskim okiem chronił, jakby to były klucze do mieszkania, w którym więzi wbrew woli kochankę. Przenigdy z rusznikarskim rupieciem się nie rozstawał. I tym razem pamięć go nie zawiodła i właśnie jakże fortunnie ważył czarnolufowe cacko w dłoni. Celował albo strzelał na oślep, odwracając się w czasie ucieczki.

Dotarliśmy do porzuconego descendera.

Przyjrzeliśmy się zrujnowanej maszynie.

Zadaniem wręcz niemożliwym wydawało się oczyszczenie jej z opadłego gruzu. Bez pomocy narzędzi, wielkim trudem spracowanych rąk, odsunęliśmy zaledwie kilka leżących na niej bloków skały. Wzbudzenie zapłonu grawitacyjnej cewki mogło okazać się niemożliwe. Chyba żeby zaraz całą rzecz jednym wstrząsem ruszyć i postawić wszystko na jedną kartę. Albo zapali, albo imploduje? Ledwie pomyślałem, a już pan Bizzard dał mi znać na migi, że sądzi podobnie. A gdyby tu woda dla ningenów była w okolicy japońskiej fonicznie uzdatniona? Lecz nie może być, by sama z siebie posiadała takie wprost jowiszańskie energie.

Lord Duncan prędko zasiadł za pulpitem sterowniczym i manipulując gałkami, natychmiast uruchomił descendera. Warknął zanurzony w wodzie mechanizm, drgnął i strząsnął z siebie ciężary. Jeszcze chwila i lord Duncan wydostał maszynę na wolną wodę. Skinął na mnie. Bez namysłu podskoczyłem i wpłynąłem na wolne siedzenie.

Ostrożnie ruszyliśmy w stronę zdemolowanych przestrzeni. Nic tu nie było takie jak przedtem. Rumowisko po rumowisku, każde tak ciasne, iż z trudem zmieściliśmy się w przeprawie. Obawialiśmy się, że wydostanie maszyny na wolne wody może okazać się zadaniem niemożliwym, stąd deliberowaliśmy w myśli, jak by tu zaplanować jej ewentualną rozbiórkę i pochowanie kluczowych elementów w najgłębszym mule.

Wkrótce jednak odetchnęliśmy z ulgą, odkrywając odpowiedniej wielkości skalną studnię. Tuż za jej potężnym progiem napotkaliśmy wyjście na pełny ocean.

Bez wahania wdarliśmy się w mroczną, czystą otchłań.

W kierunku australijskiej płyty kontynentalnej wiodły tutaj wody tak ciemne, że zdawały się tworzyć nieprzeniknioną zasłonę. Kryło się w tej pociemniałej mocy coś tajemnego, niewytłumaczalnego i groźnego, wyraźnie nakazującego odstąpienie, wycofanie się lub wprost ucieczkę. Nakaz ten z całą pewnością nie pochodził z tego świata. Raczej przeczuwalne niż konkretne kryło się w nim zapewnienie śmierci. Może były to prądy wodne naszej Ziemi obce, bo innoplanetarne?

Cóż, nie było czasu się zastanawiać. Już dostatecznie często wisiało nasze życie na przysłowiowym włosku. Spowszedniał nam strach. Porwaliśmy się i rzucili na oślep w otchłanie obiecujące brak końca. Za nami wibrował od nieustannych wstrząsów pęknięty ląd japoński. Zdawało się, iż wyspa cała wpadła w jakiś niespotykany rezonans, furię nieopanowaną – polegającą na samobójczym rozkładzie wszystkiego, nawet podstaw naturalnego bytu. Być może oto cała ziemia japońska postanowiła utonąć, trawiąc ten nieposkromiony, utalentowany naród i umieszczając na zawsze pod wodą.

Nasz reflektor w wyniku uszkodzenia marnie działał, zatem pan Duncan, posiadając jeszcze przy sobie odrobinę pasty odblaskowej phologhonów – tej samej, która uwiodła jaskiniowych dzikusów – czym prędzej po nią sięgnął. Podał mi szybko naparstek najmarniejszy, abym i ja mógł nacieszyć się bezpośrednią wizją okolicy. Wysmarowawszy dziąsła, mogliśmy mroczny teren jakoś oświetlić.

W miarę szybko zeszliśmy na głębokość kolejnego tysiąca metrów. Wkrótce ze zgrozą odkryliśmy śledzące nas maszyny. Dziesięciometrowe, podobne do wielkich, nitowanych beczek pojazdy szły ku tej samej głębokości. Idąc z nami w łeb w łeb, śledziły.

Prowadzący maszynę lord Duncan skręcił ostro na północny wschód. Tam ostrzegł mnie przed gwałtownym zanurzeniem. Ujrzałem, jak pędzące za nami statki rozsypują się w groźną tyralierę, ogarniają nas, oskrzydlają i wreszcie zaciskają pierścień, podczas gdy my sunęliśmy na pełnej mocy w mroźną otchłań, jedynie możliwą drogę ucieczki. Przyznam, że pozbawiony ekstensywnych treningów wstępnych, niezdolny byłem wytrzymać takiej szybkości zmiany ciśnień. Dlatego obraz dwoił mi się i troił, a w biednych oczach pląsały kolory. Zapadałem w pędzącym wehikule to w śpiączkę, to w migrenę, a zaledwie sięgnęliśmy na głębokość drugiego i czwartego tysiąca, kilkakrotnie zwróciłem wszystkie żołądkowe treści. Ledwie kojarzyłem dochodzące tu głosy, a arystokrata mnie nie żałował, lecz folgował sobie w kpinie. Przyjrzałem się panu Duncanowi uważnie. Jego śmiech zgasł jak nożem uciął.

Ujrzał łypiącą w mym oku nienawiść.

Poczuł, iż mógłbym wzorem Ganimedian wodną masę wokół jego szyi migiem zeszklić.

A mało brakowało.

Z twarzą białą jak kreda próbował szybko oddychać, a widząc mnie co raz mdlejącego, nawoływał klepnięciami z ręki w policzek do opamiętania.

Jakieś pół godziny później odmieniły się role.

On zmęczył się niepomiernie ucieczką. Taką zgrozą i osłupieniem napełniły go idące ku nam błyskawicznie machiny, że drżał cały jak w febrze, aż uznałem, że nigdym go takim nie widział. Teraz ja prym wiodłem. Sprawnie manipulowałem drążkami, nawet na moment nie zwolniłem pędu. Od prędkości już dzwoniło mi w uszach, ale na zegarach wzrost jej obserwując, wciąż przyśpieszałem.

Jednak ściągający byli tuż, tuż.

Już nas mieli.

Jakież było moje zdziwienie, gdym doprowadzony do furii zderzył się z jedną z maszyn i odkrył, że łodzie są drewniane i pozbawione napędowej śruby. Technologia przekazu prądów cieczy była onczas jeszcze u nas nieznana, więc co rusz pośpieszyliśmy z lordem do poszukiwań wzrokiem, aby wyśledzić jakieś mechaniczne konstrukcje. Z podobnymi rozwiązaniami już spotkaliśmy się na Ganimedzie, gdzie ryby pociągowe nagminnie używały pędów wodnych, lecz nie udało nam się wtedy pozyskać instrukcji sekretnie przed nami chronionej. Zdziwiło nas, że Azjaci już pryncypia nowej sztuki przemieszczania się posiedli. Podejrzewaliśmy phologhonów udział mających w militarnym pakcie, że zdolni byli technologię tę podarować, byleby tylko wkupić się w łaski sojusznika.

Korzystając z wolnej przestrzeni po roztrzaskanej maszynie, szybką spiralą wymknęliśmy się spomiędzy szpaleru okrążających nas machin. Jednak nawet na moment nie spuszczono nas z oka.

Zapewne ktoś tam już przyuważył nasz manewr, bo zwołano jeszcze inne pojazdy, by na wielkiej szybkości przypłynęły i zaczęły ku nam schodzić, zamykając wszelkie wiodące ku wolności drogi. Czas niemiłosiernie się dłużył. Patrzyliśmy z przestrachem na przeciążonego descendera. A co, jeśli siądą biegi? Większość siedzeń była pusta, co tylko wzmagało braki balansu. Mechanizm napędowy popuszczał masę syczących bąbli idących od chemicznych reakcji, a motor od ruchu cały się trząsł i raz po raz czerwieniał od termicznego przegrzania.

Wolno zaciskała się mordercza pętla.

Wojskowi na japońskich łajbach pewni byli swego. Widać dotarły tam nowe rozkazy, bo już do nas nie strzelano.

W te pędy zwróciliśmy się ku dnu morskiemu, by wniknąć w sztolnię wyżłobioną oceanicznym prądem.

Tutaj beczkowate maszyny nie wiadomo czemu dały za wygraną. Szybko odkryliśmy i my powód tej złożonej sytuacji. Po prostu była to długa, ślepa uliczka, w którą entuzjastycznie wniknęliśmy, całkowicie niesłusznie pewni swego.

4

Okazało się, iż labirynty owe są zamieszkałe przez mało komu znane, niebezpieczne endemity. Wpierw śledziły nas liczne oczy kałamarnic Humbolta7, rej wodzących na tych wodach i dziesiątkujących populację lokalnych rybaków. Lecz potem odkryliśmy utkwiony w nas wzrok ślepi znacznie starszych i z życiem ziemskim niewiele mających wspólnego. Całe kolonie czerpaków i jeżyn ganimedowych, zlepione ze skalnym fundamentem, pośród żywych gąbek i koralowców wiodły żywot podstępny i złośliwy. Zachowaniem swym nie przypominały istot zależnych od materii, lecz epatowały arogancją bestii rozumnych posiadłych dostęp do sekretnych energii. Tkwiły w postaci obserwacyjnej, przypominającej ryby podłożo-przylepne, gotowe, gdy tylko zajdzie potrzeba do trucicielskiego erodowania otaczającej je cieczy. Niczym nam na takim neutralnym biegu nie zagrażały. Jednak atmosfera gęstniała i groza wynikła z sytuacji tak bardzo nam się udzieliła, że bezwiednie pomyśleliśmy o rejterowaniu.

– Nawet niech pan nie wspomina o poddaniu się – warknął do mnie lord w telepatycznym komunikacie, który natychmiast zdziwiony odczytałem.

Pan Duncan, dżentelmen trzeźwo w każdej sytuacji myślący, podjął decyzję o dalszym naszym w jaskinię zanurzeniu. Patrzył na mnie z krzywym uśmiechem, gdym dokonywał w panelu sterowniczym modyfikacji. Potem zacisnął usta, nie popuszczając nawet bąbla. Wstydził się niedawnej utraty przytomności.

– Na jotę nie ustąpię – odparłem na tym samym kanale naszej zespolonej jaźni. Uznał, żem z pełnym przekonaniem się wyraził, wobec tego oddał mi natychmiast panel i własne sumienie w wyłączne władanie.

Roześmiałem się w głos, aż partner zdębiał.

– Pan się kiedyś zasmarkasz w tej ironii – stwierdził na kanale myśli.

– Raczej bym dwa razy się zastanowił, zanim miałbym odpowiedzieć – zareagowałem w podobnym stylu. – Przecież nie mamy wyboru, jak tylko brnąć do przodu. Widzi pan chyba, że subtelność owej foniczności wody z czegoś się tutaj bierze. Mniemam, iż są to tereny nie tylko dla naszych prześladowców obce, ale i groźne.

Rozejrzałem się w sytuacji, kierując descendera bliżej ściany. Podłoże porastały tam gęste wodorosty solarne i stamtąd właśnie nadchodził elektrostatyczny prąd, który powodował to zagadkowe przewodnictwo myśli. Czyżby gdzieś w dwumetrowych, wijących się trawach ukrywały się istoty zawiadujące mocami niezrozumiałymi dla umysłu ludzkiego? Czy to one wzbudzały tę komunikację w celu poznawczym, aby poznać nasze osobiste refleksje i sekrety naszej rasy? A może odnalazłby się tutaj ukryty klucz do tajemniczej foniczności środowisk wodnych księżyców planet zewnętrznych?

Zaraz odepchnąłem dłonie lorda i przełączyłem mechanizmy descendera na minimalne ciągi. W miarę opadania począłem śledzić telekinetyczną aurę otoczenia. Tymczasem lord z palcem na cynglu wodził lufą rewolweru po otaczającym nas gąszczu. Zakładał, że w każdej chwili możemy zostać ostrzelani.

I nic. Tylko wodorosty ustąpiły i jeszcze szerzej rozwarły się przed nami otchłanie wypełnione subtelną luminescencją. Zapadaliśmy w nurkowaniu podobnym do swobodnego upadku. Poczułem się pewniej. Pozwoliłem sobie na nieznaczne przyśpieszenie.

I jeszcze dodałem gazu.

Szliśmy teraz na dwunastym biegu grawitacyjnym w dół. Rwaliśmy głębinę niczym rzucony w tonie czterotonowy głaz. Lord poddawał inspekcji otoczenie, podczas gdy ja intensywnie myślałem. Raptem stało się dla mnie jasne, że odkryliśmy nieznany zakątek własnej planety, zamieszkały przez nielegalną kolonię obcych. I wtedy wstąpiło na mnie olśnienie, jakby tło wojny nagle przestało istnieć. Oto roztwieraliśmy nowe strony naturalnej historii planety.

Rozglądałem się gorączkowo.

Zapragnąłem gdzieś tu wylądować i przepatrzeć nieznajome łodygi.

Azali naprawdę pochodziły z kosmosu?

Krajobraz wydał mi się wprost baśniowy. Gdzieżby się przejmować własnym losem, kiedy historia pisała się tu na kartach bodaj najważniejszych do zapamiętania? Gdzie miliardy lat dziwnych i odmiennych dróg ewolucji splatały się w ciąg nowych genialnych zespoleń naturalnego przystosowania i poszerzonej percepcji? Gdzie endemity odnajdywały się w koegzystencji i wygrywały planetarne nisze?

Ale zaraz… Przecież rozpoznawałem te gatunki. Byłem absolutnie pewny. No tak!

Dla bywalca najdalszej solarnej rzeczywistości zaobserwowane szczegóły musiały się wydać znajome!

A co, jeśli Japońcy w ramach jakiegoś innego militarnego paktu zezwolili Obcym zamieszkać porośnięte gęstą roślinnością dno morskie wokół własnej wyspy i tym samym przehandlowali naszą biologiczną wyłączną przyszłość?

Aż ciarki mnie przeszły.

Odegnałem złe myśli.

Wyłączyliśmy maszynerię, zezwalając na swobodne wykorzystanie osiągniętego rozpędu.

Pomimo że znajdowaliśmy się w ośrodku wodnym, gdzie opór własny cieczy winien nas szybko zatrzymać, spadaliśmy z coraz większym impetem.

Jakby ciągnęły nas w dół prądy niesłychane.

Odległe żleby, wpierw całkowicie zanurzone w mroku, z czasem się ostro wyodrębniły. Wciąż pozostały szare i tajemne, by po chwili, pod wpływem reakcji na nasz ruch, gwałtownie się rozpalić. Zapałały ogniem niemożliwej do opisania, drobnoustrojowej luminescencji. W nowym świetle okazało się, że jest tu bez liku ostrych grani. Pojawiły się też skały o nienaturalnie zaokrąglanych brzegach, pokryte czymś, co na początku wziąłem za mineralne sery. Przy bliższym poznaniu dostrzegłem jednak, że substancja ta przemieszcza się po powierzchni skalnej ze współbieżnymi prądami, pragnąc bliskości światła i ciepła. Ze zgrozą skonstatowałem, iż mamy do czynienia z czymś w rodzaju rozlanej jajecznicy, będącej najpodobniej pierwszą formą rozwojową istot rozumnych, które wkrótce mogły nas poobrastać i mocą zawładnięcia przerazić.

Otóż plugawcy ci z całą pewnością nie ewoluowali ze spokojnej kolebki ziemskiej. Najpewniej pochodzili z siedliska przegnitego, a krążącego po orbicie nieznanej nam gwiazdy. Przekradli się stamtąd poprzez wąskie szczeliny Necrolotum i znaleźli umiejscowienie na Ziemi. Bałem się, iż należą do formy magnetyzującej z oddalenia ciało żywe i powodującej w nim śmiertelne wrzenie płynów – podobne do gotowania się rtęci.

Po chwili dotarliśmy do najpotężniejszej podwodnej jaskini, jaką dotąd w życiu widziałem. Sklepienie wznosiło się tu ku wysokościom chyba niemal stykającym się z powierzchnią lądową, a niespotykanie mocarne filary wspierały dach skalny na nieprzewidzianej wysokości. Postanowiliśmy płynąć ku czaszy i tam, jeśli będzie trzeba, wynurzyć się z wody. Wydawało nam się niezwykłym zrządzeniem losu, że całe to wielkie zagęszczenie komór skalnych posiada własną, wielką kieszeń powietrzną, w żaden sposób nie kontaktującą się z ziemskim światem. Czyżby endemity potrafiły tu kontrolować skład atmosfery, korygując chemiczne jej komponenty poprzez procesy wywołujące proporcjonalne wydzielanie wulkanicznych gazów? Okazało się, że tak w istocie się dzieje. Jakże tu nie wierzyć w rozum naturalnie rozpowszechniony? Na wielkie nasze szczęście istoty te, tak jak i my, potrzebowały jednej piątej obecności tlenu.

Grota ponad nami jaśniała sztucznym światłem, wydobywającym się z tajemnego źródła. Po namyśle postanowiliśmy sprawę zbadać bardziej wnikliwie.

W tym celu wydostaliśmy descendera z wody i przelecieliśmy na wolnym rozpędzie antygrawitacyjnym na obszerną przestrzeń kamienistego rumowiska. Tam, osiadłszy na stalowych łapach maszyny, opuściliśmy pojazd. Wysiadłszy, znalazłem zaczopowane dysze i przeczyściłem prowadnice. Przeregulowałem mechanizmy, ale ich podczas testowania nie uruchomiłem, pomny hałasu, jaki czynią. Dotarłem do wzbudnic antygrawitacji. Z gorąca niemal się roztopiły. Tu też czekała mnie praca rozbiórkowa. Niewielką chłodnicę udało mi się rozłożyć na części pierwsze i przemyć w destylacie Corolpsa, dostępnym w rozpuszczalnych tabletkach. Dla kontroli na nowo zapaliliśmy motor, tak żeby w razie czego mechanizm był zdolny do lewitacji w każdej dowolnej chwili. Potem wygasiliśmy i usunęliśmy z zamków klucze.

Lord Duncan ponownie sięgnął po krótką broń i zaprosił mnie na eksplorację skalnej niszy, rozświetlonej tu luminescencjami napromieniowanej gliny. Dalej skały porastały glony, identyczne z tymi znanymi mi z najdalszych księżyców Jowisza.

– Widzi pan ten silny odblask w oddali? Aż korci mnie, aby tam dotrzeć – mówił całkiem swobodnie, aż echo się po pieczarze poniosło. Odpakował brezent na szczycie naszego pojazdu, a pod nim, przy napędach, rozwarł niewielką skrzynkę i począł wyciągać z wnętrza, rozpalać i rozrzucać wokół wojskowe flary.

– Lepiej, żeby jakiekolwiek zamieszkujące ten zakątek bestie trzymały się od naszych pasażerskich siedzisk z daleka.

– Niepotrzebnie robi pan tyle hałasu – bąknąłem z pretensją. – Tylko sprowadzi nam pan na łeb Japońców.

– Nieraz brak okrzesania uratował mi życie, panie De Waay. Trzeba nam narobić sporo celowego rozgwaru. Obszar to podejrzany, a skradać się nie zamierzam. Niech ci, którzy nas nie znają, myślą, że jesteśmy pewni siebie i przybywamy w dużej liczbie.

Ujął mnie tym postawieniem sprawy. Sam się rozluźniłem.

Pozwoliłem tropicielowi prowadzić się wzdłuż uczęszczanej przez jakieś zwierzęta ścieżki. Najpewniej były to stworzenia morskie, których całe kolonie migrowały pomiędzy poszczególnymi zamkniętymi akwenami. Z pozostawionych śladów pan Duncan wydedukował, że mamy do czynienia z nieznanymi rybami o wadze do dwustu kilogramów, które torowały sobie drogę na żerowisku ruchem superwytrzymałych odnóżo-płetw. Pod wpływem przestrachu natychmiast sprawdziłem zawartość bębenka rewolweru. Lord przyjął mój ruch z zimną satysfakcją.

– Spoglądając na pozostawione w gruntach i glinie wyżłobienia mniemam, iż owa płetwa z łatwością byłaby zdolna rozpłatać pańską nogę od kostki poprzez łydkę aż do kolana – zaśmiał się. – Niewinnie to one nie mogą wyglądać, jeśli były zdolne zasiedlić światy inne niż swój własny.

– Zawsze pan sobie tak folgujesz?

– Panie De Waay, znamy się już tyle lat. Mam ja przy sobie dobre antidotum na strachy – wyrzekł, wskazując na trzymany rewolwer. Uśmiechnął się szelmowsko i dodał: – Tylko tak się tym gadaniem podniecam, bo czymże wydaje się tygrys w porównaniu z szybkim, wijącym się cielskiem krwiożerczej ryby? – zaśmiał się złowieszczo.

– Nie bawi mnie to bynajmniej – odrzekłem. – Ale coś mi tam majaczy w oddaleniu. Czyżby ukryta podziemna świątynia? – spytałem, wskazując kształt zamglony od dżdżystej zawiesiny, idącej z wszechobecnych wodospadów. Zdumiewałem się coraz bardziej. Szliśmy i szliśmy, a przestrzeń otwierała się przed nami niebywała, jakby ktoś we wnętrzu obrabował górę z zawartości skały. Nie przesadziłbym, gdybym uznał sklepienie wzbite na wysokość dwóch tysięcy metrów za nienormalne! Nie mogło takie powstać w procesie naturalnym. Wszędzie rozchodziła się delikatna poświata. Jakby unosząca się i subtelnie rozciągnięta mgła posiadała właściwości luminescencyjne.

Zaintrygowani pobiegliśmy, zapominając o wszelkiej ostrożności.

Niebawem wyłonił się z półmroku pierwszy obiekt, stojący na dwudziestometrowej wysokości cokole. Na jego szczyt prowadziły schody wykonane z blachy mosiężnej i z tegoż materiału zrobionymi poręczami. Wbiegliśmy wkrótce pod imponujący brzuch pojazdu, ciągnący się na obszarze jego średnicy, czyli jakichś kilkuset metrów, i tam napotkaliśmy wielkie kałuże zaschniętego oleju. Zatem skonkludowaliśmy słusznie, że obiekt musiał być wytworem mechanicznym, zaparkowanym tu w odległej przeszłości.

– Na Boga, ależ ja wiem, co to jest! – wykrzyknął lord i niebaczny, że niczego nie rozumiem, począł krążyć i rozrzucać dalsze flary, zupełnie ogłuchły od własnych myśli i własnego rechotu. Nie poznawałem go w tej gorączce. I chociaż nawoływałem go do opamiętania, nie udawało mi się uzyskać żadnego z nim kontaktu. Blask, jaki wytworzyły flary, był oślepiający.

– Czyżby odkrył pan okręty gwiezdne, którymi przybyły wszystkie te endemity? – pytałem, uzyskując głuchą ciszę zamiast odpowiedzi. Patrzyłem urzeczony na obraz wyłaniający się z odblasków pożogi. Obiekt nie dawał się opisać żadnymi słowami. Toż to była nadzwyczaj potężna maszyna! Jej ogrom mnie wręcz porażał. Przypuściłem bowiem, że sklepienie groty łączyło się na wysokości dwóch kilometrów ze szczytem owej konstrukcji. Dodatkowo, okrążywszy to cudo, odkryłem źródła jego rozmigotanego światła. Były nim rzędy pulsujących wewnętrznych serc, od których odblasku płonęła skalna okolica. Wydawało się, iż oto odkryliśmy lokalne mechaniczne słońce, od którego skrzętnie pobierały wszelkie życiowe energie stwory, jakie przez tysiące lat utrzymywała pod kontrolą machina.

Lord patrzył na mnie i nie widział.

– Cóż to za mechaniczne monstra? – ponowiłem pytanie, dostrzegając w pełzających rozblaskach inne okręty, stojące na podobnych cokołach w porządku malejącym.

I znów nic. Nie doczekałem się odpowiedzi.

Dałem za wygraną.

Oddaliłem się nieco, zszedłem z cokołu i zacząłem krążyć, przepatrując okolicę, już teraz doprawdy z duszą na ramieniu, bo zdawało mi się, że słyszę stukoty, nawoływania i dawne komendy, i zgrzyt łańcuchów wyciąganych jakoby z gliny kotwic. W ciągle mokrej dłoni dzierżyłem palący rewolwer, i wydał mi się on mały i nic nieznaczący. Czułem, jak po plecach spływają mi strużki nieznośnego, gorącego potu, gdy tymczasem od stóp do głów objęło mnie lodowate zimno.

Dotarłem do ściany skalnej. Podążyłem ścieżką ponad dawnym obrywem. Zewsząd dobiegały niepokojące szmery. Od strachu aż nogi się pode mną ugięły. Wciąż dostrzegałem więcej krzyżujących się, dziwnych tropów. „Dokąd wiodą te poplątane ścieżki?” – pytałem samego siebie z obawą. „Czyżby prowadziły ku tajemnym szczelinom łączącym się z niedaleką powierzchnią, skąd owe rybostwory sprowadzały w dół ofiary?” – rozważałem gorączkowo. Życzyłem sobie jak najprędzej opuścić to miejsce. Optymistycznie chciałem uwierzyć, że Japońce pobudowali tu sobie jakoweś skarbce zawierające nieprzeciętne zasoby bogactwa i że pilnują tego strażnicy, którzy lada moment nas odnajdą i z zasadzki rozstrzelają. O wersji jeszcze bardziej pesymistycznej od pierwotnych przypuszczeń wolałem nie myśleć.

Patrząc z wysokości najwyższego mi dostępnego skalnego punktu, odkryłem kolejne sześć stojących w oddali maszyn. Zatem teoria o podziemnym narodowym sejfie upadła z kretesem.

Biegiem wróciłem do lorda, by przekazać mu sensacyjną wiadomość.

Nie zastałem go na miejscu. Gdzie on się szwendał?

Podejrzliwie się rozejrzałem. Ani żywej duszy.

Czyżby zginął w zasadzce?

Nagle z lewej strony dobiegł mnie jego śmiech i rzucane w pośpiechu marynarskie przekleństwa. Zobaczyłem go biegającego wokół podstawy potężnego kadłuba. W porównaniu z górującą nad nim konstrukcją lord wydawał się zaledwie krzątającą się mrówką.