Chłopcy z ostrymi zębami - Howell Jenni - ebook + książka

Chłopcy z ostrymi zębami ebook

Howell Jenni

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 502

Data ważności licencji: 2/18/2030

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cieslakgoska

Dobrze spędzony czas

ok
00



Zapraszamy na www.publicat.pl

Tytuł oryginałuBoys with Sharp Teeth

Projekt okładkiL. WHITT

Polska wersja okładkiNATALIA TWARDY

Ilustracja na okładceFRANCES WREN

Ornamenty na okładceNATALIA-P/Shutterstock

Ornamenty we wnętrzuDESIGN BOX/Adobe Stock

Koordynacja projektuŁUKASZ CHMARA

Opieka redakcyjnaANNA JACKOWSKA

RedakcjaPATRYK BIAŁCZAK

KorektaDAMIAN PAWŁOWSKI

Redakcja technicznaSTANISŁAW TUCHOŁKA / PANBOOK.PL

Copyright © 2025 by Jenni Howell. All rights reserved.

Polish edition © Publicat S.A. MMXXV (wydanie elekroniczne)All rights reserved.

Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.

Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.

ISBN 978-83-271-6885-6

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

PUBLICAT S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 601 167 313 e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40 e-mail: [email protected]

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

W tej książce rozważane są sprawiedliwość i zemsta, jak również miłość i strata. Śmierć i wszystkie jej postaci, w tym samobójstwo, a także związany z nią ból, wspomina się tu często, tak samo jak sposoby – niektóre piękne, a niektóre potworne – na jakie próbujemy jej uniknąć. Proszę, czytaj z ostrożnością.

DO WSZYSTKICH

ZBYT POTWORNYCH, BY ICH KOCHAĆ.

TO NIE JEST PRAWDA.

PROLOG

Lustra potrafią wspaniale kłamać.

Gdy na nie zerkniesz, zobaczysz twarz: skórę, włosy, oczy, usta, zęby, zęby, zęby – wszystko ułożone zgodnie z oczekiwaniami. Będzie ci znajoma, może obdarzona miłością, może znienawidzona, a może nic z powyższych, po prostu para oczu odwzajemniająca spojrzenie. Zatrzymaj się... przypatrz się dokładniej. Nachyl się w stronę tafli, przyciśnij palce do skóry i zobacz, jak się wygina i wykrzywia. Pozwól lustru nie spieszyć się z analizą nachyleń, krzywizn i zagłębień, by znalazło coś, o co ostre pazury mogą się zaczepić.

Większość ludzi się odwraca, zanim ślady pazurów się rozszerzą. Zanim kłamstwa wsiąkną głębiej. Zanim dusza zacznie się przedostawać.

Adrian Hargraves nie jest większością ludzi. Klęka przed lustrem, które jest tak samo rozbite jak on, a jego złocona rama jest powykrzywiana i ciemna. Przebiega przez nie nierówne pęknięcie, na tyle ostre, by ugryźć, szersze na środku niż po bokach, i odsłania zwęglony fragment wewnętrznej strony lustra. Powinno było spalić się doszczętnie. Może on także powinien był to zrobić.

Trzyma nóż pewnie przy swoim ramieniu, czeka na mały szew ciemności, który przetnie jego odbicie, nieuchronnie się rozszerzy i połknie go w całości. Czeka, aż każda brutalna nadzieja, grzech, potrzeba i nienawiść zostanie obnażona w trakcie uczty ofiarnej.

Chce zamknąć oczy. Musi się odwrócić. Zamiast tego wpatruje się w swoje popękane odbicie. Twarz jest tak idealna, że nawet lustro nie mogło znaleźć wady, przez którą mogłoby przeniknąć – dopóki nie wgryzło się głębiej. Proszę bardzo, znalazło zgniliznę. Proszę, znalazło prawdę.

Gdy ciemność zaczyna się poruszać, Adrian się nie wzdryga. To jest miejsce, do którego on należy. Na to zasługuje. To jest jedyna rzecz, którą może zrobić i która ma wartość. Musi się odwrócić. Nie potrafi. Już nie.

Lustro zostało ocalone, gdy powinno było zostać skazane na potępienie.

Podobnie jak chłopak.

CZĘŚĆ PIERWSZA

„Ta wolność jest tylko marzeniem”.

Kartezjusz, Medytacje o pierwszej filozofiiMedytacja pierwsza

ROZDZIAŁ 1

Mgła i góry to za mało, żeby świadczyć o tym, że miejsce jest nawiedzone. Potrzeba czegoś więcej niż ciemne korytarze i wijące się ścieżki, czegoś więcej niż okna z okiennicami i skrzypiące podłogi. Nawiedzenia wymagają chciwości. Dumy. I złamania. Huntsworth, prywatna szkoła przycupnięta na szczycie góry, której bram strzegą po każdej stronie rzeźby przedstawiające warczącego ogara miażdżącego oset pod swoją przekrzywioną łapą, nigdy nie przyznałaby się do żadnych wad. Z pewnością jest jednak nawiedzona.

Nowa uczennica, Jamie Vane, wychodzi z czarnej taksówki na wąską, brukowaną drogę przed tą bramą i odgarnia z twarzy ufarbowane na ciemno, świeżo przycięte loki. Jej podarte białe dżinsy są nowe, podobnie jak telefon. Skórzana torba, ciężka od lokówek, kosmetyków do makijażu, szpilek i książek, zwisa z jej zaciśniętej pięści. Dziewczyna spogląda na bramę, potem z powrotem na taksówkę, którą zamówiła w Sevierville. W trakcie tej sześćdziesięciominutowej jazdy wyglądała przez okno i studiowała linię szczęki – starała się zacisnąć ją tak, żeby nadać jej bardziej pogardliwy i dumny wyraz.

Mojej szczęki.

Jestem Jamie.

Powtarzałam to sobie bez końca, jakby powiedzenie tego wystarczająco wiele razy miało sprawić, że przyzwyczaję się do jej fałszywego imienia, jej ubrań, jej przeszłości, ogromnych przywilejów i poczucia dumy, chociaż to wszystko do mnie pasuje tak bardzo jak ten absurdalny top. Ciągnę za głęboki dekolt z falistym wykończeniem, upewniając się, że obrączka mojej mamy, ta o plecionym wzorze, wciąż tam jest, bezpieczniejsza na srebrnym łańcuszku zawieszonym na mojej szyi niż w szufladzie komody, z której ją ukradłam. Przecież i tak nikt nie będzie za nią tęsknił.

Podaję kierowcy pięciodolarowy banknot, ale jego dłoń pozostaje otwarta. Spodziewa się więcej od kogoś, kogo rodzice mogą udźwignąć finansowy ciężar szkoły będącej za mną. Tak naprawdę jednak nie jestem uczennicą Huntsworth. Jestem zbiegiem pragnącym sprawiedliwości, a to jest moja ostatnia szansa, żeby się opamiętać, wsiąść z powrotem do taksówki i powiedzieć, żeby mężczyzna zabrał mnie do domu w dół góry.

– Potrzebujesz czegoś, kochanieńka? – pyta, gdy się waham.

Muszę się stąd wydostać. Nie tylko sprzed tego wejścia, nie tylko z tej szkoły, ale w ogóle z miasteczka poniżej, jego duszącej maleńkości i oczekiwań. Muszę uciec – z dala od ich oceniających spojrzeń, od starań, by się zorientować, czy bardziej jestem dobrą córeczką swojego tatusia, czy powtarzającym się błędem mojej matki – tak jak miałam uciec z Samem. Ale mój kuzyn nie żyje.

Chcę, żeby to, co stało się trzy dni temu, nigdy się nie wydarzyło.

Chcę rozerwać nici czasu i powiedzieć Samowi: „Tak, przyjdę na imprezę”. Chciałabym być tam wtedy, gdy wyszedł; gdy oni za nim podążyli; gdy jego głowa była trzymana pod wodą. Chcę, żeby wrócił do domu.

Chcę, żeby za to zapłacili.

Nie można jednak powiedzieć żadnej z tych rzeczy obcej osobie, nie tak blisko Amberdeen, gdzie każdy jest czyimś dalszym kuzynem. A więc mówię to, co powinnam, i zostawiam wszystko inne, żeby się jątrzyło.

– Czy nie jest tak ze wszystkimi?

Przerzucam przez ramię torbę, która kosztuje więcej niż to, co mój tata wydaje na zakupy spożywcze przez miesiąc, i podaję kierowcy mój ostatni dziesięciodolarowy banknot. Zajmuje mu to chwilę, ale potem uśmiecha się szeroko, tak jak ja, a jego dłoń zaciska się na gotówce. Mężczyzna mruga do mnie i już go nie ma.

Jestem sama. Huntsworth jest za mną, a moja przeszłość przede mną. Wciąż mogę uciec. Zdjąć te szpilki i pójść pieszo żwirową drogą, omijając miasteczko na zboczach wzgórza, aż dostanę się na tyle daleko, że ludzie nie będą znali nazwiska mojego taty ani przeszłości mojej mamy. Zastawię ten skradziony pierścionek, złapię tak wiele taksówek, jak się da, żeby zabrały mnie do Nashville, i w końcu nareszcie będę wolna. To jednak oznaczałoby przejście tuż obok miejsca, gdzie załadowano ciało Sama do karetki, a białe prześcieradło już przykrywało jego rude włosy oraz brązowe piegi, i powiedzenie temu wspomnieniu, że oni mają rację, że się nie liczył, bo nikt nie przejmuje się tym, że został zamordowany.

Nikt oprócz mnie.

Jamie.

Uzbrojona w fałszywy dowód i niedopracowany plan zrodzony z kreatywności o trzeciej nad ranem i z duszącego smutku, odwracam się i naciskam przycisk domofonu. Z głośniczka wydobywa się głos tak wyraźny, jakby osoba po drugiej stronie stała obok mnie.

– Akademia Huntsworth, proszę podać cel wizyty.

Oblizuję usta, ale kłamstwa nie przychodzą. Myślałam, że to będzie łatwiejsze – wniknięcie w skórę wymyślonej osoby. Wcześniej wystarczyło mi tylko dotknięcie grzbietu książki, a moja wyobraźnia ochoczo się kształtowała pod dotykiem słów pisarza. Byłam uwięzioną boginią, nieśmiertelnymi złodziejami, pogrążonymi w żałobie matkami i krnąbrnymi synami, pod których skórą została pogrzebana magia. Żyłam tysiącami żyć, a wszystkie były o wiele bardziej interesujące niż moje. Mogę to zrobić. Mogę być nią.

Odchrząkuję i ściskam małą książkę, którą wsunęłam do tylnej kieszeni spodni Jamie. Medea – ta sama tragedia, którą czytałam tej nocy, gdy odebrali mi mojego kuzyna. Mój jedyny hołd życiu, które zostawiam za sobą. Kobieta zdeterminowana, by mordować.

Ten opis pasuje do mnie jak ulał.

– Jestem Jamie Vane. Nowa uczennica. Chyba się mnie spodziewaliście. – Mój głos brzmi dziwnie. Jak mój, a jednocześnie nie. Trudno stwierdzić, czy chodzi tylko o fałszywe imię, czy o to, jak bardzo udaję, że się nie boję.

Wciąż nie słychać odpowiedzi z domofonu. Wyobrażam sobie, że ten bezcielesny kobiecy głos odwraca się do kogoś siedzącego za nią przy biurku i pyta, czy ktoś coś wie o przybyciu nowej uczennicy. Czekam. Nie chcę nawet poprawić paska mojej torby, bo martwię się, że może mnie obserwują i szukają jakiegoś nerwowego tiku, który zdradzi, że jestem oszustką. Odgrywam rolę, a ta postać nie może się nigdy, przenigdy załamać, kiedy oni patrzą.

Mijają sekundy. Na terenie szkoły rozbrzmiewa dzwonek. Nie taki elektryczny, który mamy w moim publicznym liceum – prawdziwy dzwon, znajdujący się wysoko w smukłej wieży w budynku stojącym w połowie pochyłego trawnika. Chwilę później drzwi po drugiej stronie kampusu zaczynają się otwierać, wylewają się z nich uczniowie. Z logicznego punktu widzenia wiem, że nie jest ich wielu. O wiele mniej niż nawet w jednym roczniku Liceum East County. Kiedy jednak stoję po drugiej stronie zamkniętej żelaznej bramy, wydają się armią.

Zamykam oczy i przypominam sobie uśmiech Sama. Jeden z tych powolnych, zmęczonych uśmiechów, na które musiał pracować. „Z pewnością jesteś kimś, Mar” – mówił, a ja się do niego krzywiłam i udawałam, że jestem zirytowana, nawet jeśli słyszałam sposób, w jaki podkreślał słowo „kimś”, zmieniając je z elementu drugoplanowego w coś ważnego. Nie zawsze mnie rozumiał, ale właśnie to we mnie kochał. I to jest to, co ja kochałam w nim – nie musiałam być kimś, kogo się spodziewał. Nie musiałam być kimś. Musiałam tylko być.

Posiadanie kuzyna za najlepszego przyjaciela było takie łatwe. A nic w moim życiu nigdy takie nie było. Nienawiść, która mnie tu przyprowadziła, o wiele za szybko zmienia się w gorętszą, ściśniętą gulę poczucia straty, tkwiącą głęboko w moim gardle. Łatwiej jest być wściekłą niż smutną. Gniew jest bronią. Smutek jest grobem.

Wyciągam telefon na kartę, który upchnęłam w tylnej kieszeni. Żadnych minut, żadnej karty SIM, po prostu jest w pełni naładowany i jest sposobem na to, żeby połączyć się z Internetem. To nie wymaga myślenia: stuk, stuk, stuk i ostatnie zdjęcie Sama umieszczone przed jego śmiercią wypełnia ekran. To zdjęcie, na którym są on i trzy inne osoby siedzące na dachu, a w tle widać mniejszy ceglany budynek i drzewa. W opisie zdjęcia jest: „Nie ma księżyca, tylko jego światło”. Empty0graves skomentował to pojedynczym emoji środkowego palca.

Sam siedzi na ziemi u ich stóp, wyciąga rękę, trzymając telefon, żeby zrobić zdjęcie. Jakoś dwie do czterech godzin później leżał z twarzą odwróconą ku ziemi w płytkim strumieniu, utopiony. I jedna z trzech osób na niskim dachu za nim jest za to odpowiedzialna.

Ich imiona przychodzą do mnie łatwo. Zapamiętałam je, bo przez tygodnie słuchałam, jak Sam ich wychwala. Henry siedzi w centrum – chłopak o jasnej cerze i kruczoczarnych włosach, które opadają mu na twarz i ukrywają jego rysy. Trzyma butelkę przy ustach długimi, eleganckimi palcami. Ignoruje zdjęcie i zamiast tego spogląda na górę. Po jego prawej stronie jest Baz – drobna dziewczyna z ciasno skręconymi lokami w kolorze bursztynu i niepewnymi oczami. Po lewej, siedząca bokiem z jedną nogą opartą o biodro Henry’ego i z oczami patrzącymi prosto w aparat, jest jedyna osoba z tej trójki, którą kiedykolwiek poznałam. Adrian.

Jasnoniebieskie oczy, opalona skóra i włosy ostrzyżone blisko skóry głowy, niezostawiające niczego, żeby złagodzić wstręt, który wykrzywia jego usta. Jest zachwycający. I nikczemny.

Nienawidziłam go od pierwszej chwili, gdy się poznaliśmy, kiedy kilka miesięcy temu wślizgnął się na tylne siedzenie nowego, choć jednocześnie bardzo używanego samochodu. Nigdy nie miałam zbyt dużo w swoim życiu. Kuzyn za najlepszego przyjaciela, małą ilość gotówki oszczędzoną na zaliczkę za mieszkanie w Nashville i samochód, którym moglibyśmy odjechać tak daleko, jak tylko pieniądze na paliwo by na to pozwoliły. Próbowałam zadowalać się małymi marzeniami, małymi nadziejami, bo one przynajmniej mogły mnie zabrać gdzie indziej. I chyba się tym zadowalałam, aż nadeszła perfekcja i się do mnie skrzywiła. Tylko tyle było trzeba – chłopaka z prywatnej szkoły z nieskazitelną białą koszulą, podwiniętymi rękawami. Jego palec wślizgnął się w jedną z dziur, które przebijały materiał dachu samochodu, bym mogła widzieć wyłącznie jego wady.

Sam rzucił: „Adrian urządza imprezę. Chodź z nami”.

Te oczy spotkały się z moimi w lusterku wstecznym i powiedziałam: „Wolałabym umrzeć”.

Wiadomość od Faye dźwięczy na górze mojego ekranu, jakby czekała, żeby zobaczyć mój status online. Wszyscy dorastaliśmy razem: Sam po jednej stronie, Faye po drugiej, a ja w środku, bo tak były postawione nasze domy. Byliśmy grupą, która nigdzie się nie wybierała – po prostu byliśmy. Choć teraz już nie.

Mimo wszystko... jeśli już się zorientowała, że zniknęłam, może wiedzieć, czy tata już mnie szuka. To byłoby pomocne, gdybym wiedziała, ile mam czasu. Klikam w jej wiadomość.

> lepiej, żebyś wróciła do domu na jego pogrzeb

Nie zrobię tego. Nie mogę. Mam ku temu tak wiele powodów.

ping

> nie sprowadzisz go z powrotem, unikając tego, że go nie ma, marey

Telefon wibruje w mojej dłoni. Chwytam go mocniej, starając się oprzeć chęci rozwalenia go na setki kawałków na ścieżce przede mną. Moje oczy są wysuszone, a szczęka napięta. Usuwam wiadomości Faye bez odpowiedzi i tłumię dziewczynę, którą Adrian zobaczył przelotnie w lusterku wstecznym – ukrywam ją wystarczająco głęboko pod moim gniewem, tak żeby jej nie spostrzegł, dopóki nie będzie za późno.

Sprowadzić go z powrotem.

Nie chcę sprowadzić go z powrotem.

Chcę ich spalić.

Domofon odzywa się tak nagle i wyraźnie, że podskakuję.

– Przepraszamy za zwłokę, panno Vane. Proszę wejść. Pani Hobbins spotka się z panienką i zaprowadzi do biura.

Ciężka brama trzaska. Zdobienie z ogarem i ostem przechodzi przez jej środek. Ogarnia mnie najdziwniejsze uczucie, że zaraz zostanę połknięta. Jeśli pójdę tą ścieżką z kostki brukowej do serca szkoły, już nie wrócę. Bramy to nie obchodzi – ciągle się otwiera, odsłaniając kobietę idącą w moją stronę z najbliższego budynku. Jej blond włosy są zaczesane do tyłu, w koczek tak ciasny i gładki, jak przód jej ołówkowej spódnicy. Czerwona broszka w kształcie ogara błyszczy przypięta do jej golfu. Szybkość jej chodu musi być niezwykła, bo przyciąga spojrzenia jedno po drugim, i zanim do mnie podchodzi, wydaje się, jakby połowa szkoły nas obserwowała.

„Jestem Jamie Vane. Gapcie się, ile chcecie”. Znowu przeczesuję włosy dłonią, nieprzyzwyczajona do tego, jak moje loki próbują wymknąć się na czoło, gdy są tak krótkie.

Szpilki kobiety zatrzymują się ze stukotem niecały metr ode mnie. Wyciąga rękę na powitanie.

– Panno Vane – mówi, a ja myślę: „Ja. To ja”.

Wyciąga dłoń, żeby chwycić moją, którą trzymam przy boku. Patrzę w dół na jej rękę, odczekując chwilę, zanim ją przyjmuję. Wystarczająco długo, żeby jasno wyrazić to, że mam wybór.

– Jestem pani Hobbins. Jeszcze raz przepraszam w imieniu zespołu do spraw rekrutacji. W Huntsworth mamy surową politykę spotykania nowych uczniów przy bramie i ich witania. Wydaje się, że wszystko jest dla ciebie przygotowane w dokumentacji, oprócz daty twojego przyjazdu.

– Moja matka dzwoniła – mówię.

Mojej matki nie ma. Nie ma jej, odkąd skończyłam siedem lat, i nigdy, przenigdy nie dzwoniła. Ani do mnie, ani do tej szkoły – ale to moje życie jest fałszywe, a życie Jamie musi być prawdziwe. Matka Jamie oblałaby kwasem każdego, kto lekceważyłby jej jedyną córkę.

Hobbins uśmiecha się mniej pewna. Widzę to w jej oczach – strach, że ta pomyłka się na niej odbije. Deszcz kwasu spowodowałby problemy dla jej porcelanowej cery.

– Czy nie trzymacie też rejestrów rozmów telefonicznych? – Pozwalam, żeby do mojego głosu wkradło się okrucieństwo, a mój uśmiech jest ostry niczym krawędź noża.

Mimo wszystko to nie ja szykuję się do tego, żeby przejść przez uświęconą bramę Huntsworth, tylko Jamie Vane. A ten świat nie ma pojęcia o demonie, który zaraz wślizgnie się do środka. Odgrywam rolę, jestem tą dziewczyną, i to dość niefortunne dla wszystkich, którzy ją spotkają, że książką, którą czytałam, gdy tworzyłam tę bohaterkę, była Medea. Obie zajmują ważne miejsce w moim umyśle, Jamie i Medea – bestie, które leżą na ciałach ogarów i złamanych włóczniach.

Robię krok do przodu, podążając za Hobbins krętą ścieżką. Chłopcy stykają się ramionami, kiedy wskazują podbródkami w naszym kierunku, gdy powoli idziemy pod górę. Dziewczyny po cichu oceniają wszystkie aspekty mojego chodu, podczas gdy każda z nich delikatnie poprawia identyczną fryzurę.

Późnopopołudniowa mgła snuje się między budynkami. Kłębi się u ich fundamentów i sięga po ich koniuszki palców, przypominając mi o każdej opowieści, którą kiedykolwiek usłyszałam, opowiedzianą żartem wokół ogniska, gdy byłam w domu – o tym, że to miejsce jest nawiedzone. I wszystko, co jest pod spodem, ponad nami, wokół nas wszystkich, każda kamienna ściana i pnący się bluszcz, brukowana ścieżka, drewniane drzwi i okna z żelaznymi kratami szkoły domagają się, żebym udowodniła, że jestem godna każdego kroku, który robię w stronę jej uświęconego serca.

Nie jestem, nigdy nie będę. Nie jako ja, dziewczyna z małego miasteczka, z podrzędnym wykształceniem i tatą, który myśli, że najlepszą wersją mnie, jaką kiedykolwiek mogę być, jest bycie po prostu dobrą.

Zatrzymujemy się przed największym budynkiem na terenie szkoły, trzypiętrową potwornością z betonu i szkła, która jest osadzona na tych ziemiach jak rana postrzałowa. Widzę siebie, Marin James, w odbiciu drzwi z podwójnego szkła.

Skórę, która nie jest opalona, pokrywają piegi zbite w plamy na górnej części mojej klatki piersiowej i na krzywiznach moich policzków. Ciemnozielone oczy i falowane czarne włosy, które kiedyś były blond. Nie nadzwyczajna piękność, nie kobieca – nie z tym całym napięciem zaciskającym twarde krawędzie mojej szczęki.

Pani Hobbins szarpnięciem otwiera drzwi przede mną, zdzierając mój wizerunek. Skinęła na mnie, żebym weszła przed nią.

– Witamy w Huntsworth, panno Vane – mówi.

Nie jestem dobra. Nie jestem godna. I nie jestem sobą.

Jestem Jamie Vane. Przynajmniej do czasu, aż nie znajdę trojga uczniów, którzy zamordowali mojego kuzyna, i nie sprawię, że za to zapłacą.

ROZDZIAŁ 2

Mój oddech tworzy mgłę przed moją twarzą, gdy idę pod górę za Hobbins, i kreuje chmury między mną a wczesnymi wieczornymi gwiazdami. Sam kochał zimowe noce, gdy gwiazdy pojawiały się zaraz po kolacji. Kładliśmy się obok siebie na dachu tuż za jego oknem z jedną z kołder jego mamy i paczką popcornu, zawierającą połowę wciąż twardych pestek, jeśli on go robił, lub połowę zwęglonych prażynek, jeśli ja go przygotowywałam. Nikt z nas nie znał żadnych konstelacji gwiezdnych. To nie miało znaczenia – mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, żeby stworzyć własne. Jedna z jego wystaje ponad drzewami na szczycie góry przede mną. Ogromna Niedźwiedzica – postać narysowana z kresek z wielką, kwadratową głową i ośmioma wrzecionowatymi, krzywymi nogami.

Wspięłam się na ten sam dach zeszłej nocy. Kobiety ze wszystkich kościołów przyszły przyciągane do żałoby jak komary do światła na ganku, przyniosły szynkę i ryż pokryty serem jako swój bilet do przejścia przez drzwi wejściowe pode mną. Zabawne, że nie pokazały się, gdy moja mama uciekła, chociaż wszystkie myślą, że w obu przypadkach zawiniły narkotyki.

„Zażywanie opioidów jest taką epidemią” – powiedział wtedy szeryf Barron. „Wywołuje to większe emocje, gdy jest blisko domu. Przykro mi z powodu twojej straty, córko Marey”.

Zawsze, zawsze te same frazesy, które musiałam przełknąć. Nienawidzę tego miejsca i jego „przykro mi”. Te słowa nigdy niczego nie naprawiły. Po prostu obnażają ranę – nie zasklepiają jej.

Moja dłoń zaciska się w pięść wokół torby z mundurkami, którą Hobbins pomogła mi kupić w sklepie na kampusie z używaną odzieżą, a każdy zakup dodawał się do rachunku uczniowskiego, którego nie planuję spłacać. Torba uderza o moje kolana, gdy idę i kołyszę się dziwnie w tych szpilkach na brukowanej ścieżce. Skręcamy, nie odzywając się. Hobbins dała sobie spokój z oficjalną wycieczką, gdy upewniłam się co do tego, że cały jej zespół do spraw rekrutacji wiedział o „zamieszaniu”. Obiecała znaleźć przewodnika w postaci ucznia, żeby pomógł mi się zadomowić, chociaż nie będę tu wystarczająco długo, żeby zadomawianie się miało znaczenie.

Przybyłam późno w piątek celowo. Dwa dni bez planów lekcji. Dwa dni, żeby się dowiedzieć, czy Adrian pamięta moją twarz.

Dwa dni, żeby zobaczyć, czy tata zgłosi moje zaginięcie na policję. Żeby zobaczyć, czy szeryf Barron przejmuje się bardziej żyjącą dziewczyną niż nieżyjącym chłopakiem, czy może także obwini narkotyki za moją stratę. Dwa dni, żeby znaleźć Henry’ego, Baz oraz Adriana i zmusić ich, by powiedzieli mi, jak umarł Sam. Wiem, że historia, którą mi sprzedano, nie jest prawdziwa. Nawet gdyby była, wciąż nie wyjaśniałaby wiadomości, którą dostałam następnego poranka.

Dwa słowa po łacinie odpowiadające na czternaście wersji „gdzie jesteś?”. Słowa, o których natychmiast wiedziałam, że nie były napisane przez mojego kuzyna – chłopaka, który rzucił publiczną szkołę w wieku szesnastu lat, żeby pracować jako nocny strażnik w Huntsworth, i który nigdy nie chciał choćby spojrzeć na książkę, chyba że był do tego zmuszony.

> memento mori

Pamiętaj o śmierci.

W tej szkole są tylko trzy osoby będące wystarczająco blisko Sama, by wiedzieć, jak odblokować jego telefon. Jedna z nich wiedziała, że go szukałam. Wiedziała, co znajdę, i była na tyle chora, żeby ze mnie drwić z tego powodu.

Henry. Baz. Adrian. Teraz was szukam.

– To jest Dom Killary, gdzie mieszkają wszyscy nasi uczniowie.

Hobbins wyrywa mnie z moich myśli, wskazując z elegancją w górę, na dwór z bielonymi ścianami i wieloma rzędami okien, małymi błyszczącymi kwadracikami pełnymi obietnic. „Za mną znajduje się coś, co chcesz wiedzieć” – każde z nich szepcze. Okno na drugim piętrze otwiera się z hukiem i pokazuje się w nim głowa, a potem słychać krzyk i wylatuje bluza – jej rękawy powiewają podczas swobodnego opadania, podczas gdy dziewczyna na trawniku piszczy i nie udaje jej się złapać ubrania.

– Zachodnie Skrzydło gości młodsze klasy, Wschodnie Skrzydło trzecie klasy, a nasi uczniowie ostatniej klasy mieszkają w najbardziej historycznej części zakwaterowania, w Wieży.

Im jestem bliżej, tym wolniej idę, obserwując chłopców o długich kończynach, którzy wychylają się przez balkony Killary, i dziewczyny, które przysiadły na stołach rozstawionych przed nimi. Szukam jednej osoby z tej trójki. Nie rozpoznaję nikogo z nich. Nie oczekuję tego – nie znam ich, oprócz Baz ze zdjęcia i Adriana z samochodu. W końcu uczniowie Huntsworth rzadko przychodzą do miasteczka, bo jedyną rzeczą, którą można zrobić w Amberdeen, jest spędzanie czasu na parkingu przy Derry’s Gas ‘n’ Go.

Jedna z tych pięknych osób zabiła Sama – może nawet cała trójka. Wiem to. Nie muszę ich znać, aby wiedzieć, że mam rację. Mogę ich odczytać tak łatwo jak książkę po sposobie, w jaki się noszą. Po tym, jak ich oczy się prześlizgują, gdy z kimś rozmawiają. Po sposobie, w jaki formują swoje słowa, i po tym, gdzie trzymają swoje dłonie; jak się uśmiechają. A wszyscy uczniowie Huntsworth powtarzają tę samą rzecz: „Jestem idealny. Zaufaj mi”.

Każdy z nich jest kłamcą.

– Proszę za mną, panno Vane.

Hobbins stoi kilka metrów od gęsto zbitej ze sobą grupy uczniów siedzących na stopniach przed głównym wejściem budynku. Siedzą rozproszeni w nierównym kole, krążąc wokół dwóch dziewczyn siedzących obok siebie na środkowym stopniu. Jedna czeka z zamkniętymi oczami i trzyma kciuki. Inna ma pochyloną głowę, a jej ciasno skręcone loki w kolorze bursztynu opadają jej na oczy – obserwuje coś na ziemi między nimi.

Baz. Dziewczyna, której imię zawsze sprawiało, że policzki mojego kuzyna rumieniły się czerwienią.

Jest tuż przede mną.

Po części nigdy nie wierzyłam, że uda mi się dotrzeć tak daleko. Wszystko, co zaplanowałam, każdy krok naprzód, zawsze odkrywano i po cichu niszczono, aż moje marzenia zostały przeniesione do biura z tyłu warsztatu samochodowego mojego taty, gdzie było ich miejsce. A jednak ją znalazłam.

Na zdjęciach w Internecie zawsze miała włosy upięte i zaczesane do tyłu, boki wygolone, a górną część włosów długą, oraz długopis zatknięty w zauszniki okularów. Pod wodospadem loków jest jednak ta sama delikatna szczęka, ten sam wykrochmalony kołnierzyk. Układa zestaw grubych fioletowych kart w kształt krzyża, każda karta odwracana jest jedna za drugą, jedna za drugą, podczas gdy twarze uczniów jedna po drugiej się unoszą, żeby zamiast na nią spojrzeć na Hobbins i na mnie.

W końcu Baz zdaje się wyczuć poruszenie. Spogląda na dziewczynę obok siebie, potem podąża za wzrokiem wszystkich innych, aż trafia na mnie. Jej szeroko otwarte oczy i nierówny lok na czole mówią: „proszę, polub mnie”, jakby nie miała pojęcia, że prawdopodobnie wszyscy ją już bardzo lubili. W końcu jest bogata i stanowi jedną z nich. Krzyżuję ramiona. Strzegę swojego serca. „Nie możemy myśleć za dużo, ludzie wariują, gdy myślą za dużo” – szepcze Medea z mojej tylnej kieszeni.

– Panno Hallward, to jest nasza nowa uczennica, panna Jamie Vane. Skoro będzie mieszkała na szóstym piętrze, czy będziesz czynić honory i ją oprowadzisz? – To wymuszone, ale Hobbins udaje się zachowywać, jakby była trochę zadowolona z tego, że istnieję.

Baz Hallward wstaje, zbierając karty z wymamrotanymi przeprosinami, i wkłada je w znoszony skórzany plecak z mnóstwem kieszeni.

– Oczywiście, proszę pani. – Wyciąga do mnie rękę, jej palce są trochę za długo zwinięte. Wykonuje każdą swoją czynność z odrobiną zawahania, jakby chciała się upewnić, że bycie człowiekiem wciąż działa. Wygląda na osobę, którą łatwo przekonać i którą łatwo wykorzystać. – Jestem Basile – mówi. – Ale możesz mówić do mnie Baz. Albo Bazie. Albo B. Tylko nie Basile. Wyłącznie moja matka mówi do mnie Basile.

– Została umieszczona w twoim projekcie zwieńczającym szkołę, panno Hallward, jako że jest jedynym z wolnym miejscem – mówi z oziębłą radością Hobbins. – Dzisiaj wieczorem o ósmej, panno Vane.

Moje pierwsze zajęcia są dzisiaj, nie w poniedziałek.

A Baz Sama jest moją przewodniczką.

Baz się do mnie uśmiecha. Nie ma pojęcia, o czym myślę. Nie ma pojęcia, że przez wiele dni marzyłam o odnalezieniu jej, odkąd tylko szeryf siedział na moim frontowym ganku, sącząc herbatę, ignorując każdą wskazówkę, którą dla niego miałam. Dziewczyna zarzuca plecak na klatkę piersiową i czegoś w nim szuka. Z jednego z zamków, które przecinają plecak, zwisa breloczek. Znajduje się na nim symbol dzikiego konia, wokół niego umieszczone są napisy zaokrąglające postać zwierzęcia. Ma on wystające zęby. Nazwa marki jest ostrożnie narysowana, dwie ostatnie litery zmienione, żeby utworzyć słowo „Mustass”. Nie należy do niej.

Ja zrobiłam ten breloczek. Dla Sama do jego okropnie brzydkiego samochodu. Trzymał go przy zestawie kluczy, których tutaj używał, gdy pracował jako nocny ochroniarz. Zaginęły w nocy, kiedy umarł. Wciąż ich nie znaleziono.

Baz wyjmuje ze swojego plecaka cienką książkę w niebieskiej okładce zatytułowaną Medytacje i wyciąga ją w moim kierunku. Jej usta się otwierają, żeby sformułować słowa, których nigdy nie usłyszę, bo nagle jest tu za dużo mnie i o wiele za mało Jamie. Muszę stąd uciec. Teraz.

– Przepraszam. Czy możemy... później? Muszę...

Moje stopy prowadzą mnie chwiejnie na boczną ścieżkę. Wykrzyczane słowa niezadowolenia przez Hobbins ścigają mnie z powrotem, ale trzymam głowę nisko, dopóki nie wychodzę za róg Killary, gdzie jego skrzydło kończy się kamienną wieżą wspinającą się wyżej niż drzewa, które się o nią ocierają.

Zatrzymuję się i przyciskam plecy do ściany, gdy tylko głos zanika. To wszystko wydawało się tak proste zeszłej nocy. Wejść. Przeszukać ich pokoje, a jeśli to konieczne, też teren szkoły. Znaleźć narkotyki, które podłożyli przy ciele Sama, i jego telefon, który ukradli, żeby wysłać mi tamtą wiadomość. Dowiedzieć się, czy wciąż nie ma gdzieś jego kluczy ochroniarza, a jeśli tak, czemu chcieli ich tak bardzo, wystarczająco mocno, żeby go zabić. Zadać im pytania i zdobyć dowody, których szeryf Barron nie chciał poszukiwać, żeby nie ryzykować utraty funduszy na swoją kampanię. Zrobić to wszystko, zanim Hobbins i główne biuro zdadzą sobie sprawę, że czek na czesne z moim imieniem jest podrobiony.

Dzisiaj też wydawało się to proste, dopóki jej nie poznałam. Żaden fragment jej osoby nie szepcze „morderczyni”. Ten uśmiech, ten wyraz jej oczu, sposób, w jaki jej dłoń uniosła się i opadła tak naturalnie jak oddech, i ani razu tak właściwie nie oczekiwała, że wyciągnę do niej rękę.

„To dobrzy ludzie”. To było ulubione zdanie Sama, które powtarzał, gdy o nich mówił, jak gdyby powtarzał to wystarczająco często tylko po to, bym mu uwierzyła. A ja wiem, że najbardziej ze wszystkich miał na myśli ją. Baz.

Dziewczynę z jego breloczkiem.

Zamykam oczy, oddychając głęboko w cichej ciemności.

Wszystko nieruchomieje i nagle mogę to usłyszeć. Strumień za Killary przedzierający się przez splątane korzenie niedbale przyszywające las do pokrytego skałami zbocza góry nad nim. Biegnie pod zamkniętą bramą i w dół zbocza góry do porośniętej mchem zbitki głazów. Tam woda wiruje w małym rozlewisku, dławi się chwastami i zgnilizną, zanim stoczy się w stronę miasta.

Razem z Samem bawiliśmy się w tym rozlewisku. Wchodziliśmy na wzgórze – dziewczyna z nieuczesanymi włosami i chłopak z wystarczającą liczbą ciastek dla ich dwojga – i zdzieraliśmy nasze kolana na śliskich kamieniach, wypełniając las śmiechem. Gdy dorośliśmy, stało się ono miejscem ucieczki przed pracą domową i domem. Cichym miejscem, żeby usiąść, puszczać kaczki i o niczym za dużo nie rozmawiać. Trzy dni temu stało się miejscem, gdzie znalazłam jego ciało.

Ocieram dłoń o udo i staram się odegnać wspomnienie luźnej skóry zsuwającej się znad mięśni. Otwieram szeroko oczy, próbując wymazać wspomnienie jego dłoni, poszarzałej i różowej od spuchnięcia. I ten mroczny cień w wodzie obok niego...

Jego głodne oczy...

Muzyka skrzypcowa opada z góry nagłym, wściekłym strumieniem. Oblewa mnie, budzi i przecina tajemnice wody. Moje tajemnice. Rzeczy, których nigdy nie powiem innej żyjącej osobie, bo nie jestem moją matką. Wiem, co jest prawdziwe, a co jest tylko moją wyobraźnią.

To jest to, co jest prawdziwe. Sam nie brał narkotyków. Oczywiście szeryf Barron chce wierzyć, że brał – były w jego kieszeni – i to takie ładne, takie schludne, zrzucić na nie winę. Nawet jeśli jednak je brał... jak on tam skończył, w lesie, w wodzie, i kto wysłał mi tamtą wiadomość? Nie, nie. To nie był on. Nic z tego nie było spowodowane przez niego. Nigdy nie dotknął narkotyków, nie chodził do lasu sam, nie kładł się, żeby utopić się w płytkiej wodzie, nie wysłał mi tamtej wiadomości i nie zgubił swoich kluczy.

Baz ma jego breloczek, bo wzięła go z pęku kluczy skradzionych jego martwemu ciału. Bo chce go pamiętać. Bo chce pamiętać jego śmierć.

– Memento mori – szepczę. Mogła być tą, która wysłała tę wiadomość.

Muzyka się chwieje, staje się dysonansem, właśnie gdy się podnoszę z nowo odkrytą jasnością. Boczne drzwi znajdują się jedynie kilka metrów dalej. Sprawdzam gałkę. Są niezamknięte. A więc nie wejdę od frontu. To i tak nigdy nie było w moim stylu. Szybkie poprawienie stroju, przeczesanie dłonią włosów.

Jamie nie może już być bardziej gotowa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki