Cesarstwo cienia - Malwina Kubiczek - ebook + audiobook + książka

Cesarstwo cienia ebook i audiobook

Kubiczek Malwina

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy naprawdę wiesz, kto stoi po twojej stronie?

Li należy do Zakonu Cienia – organizacji, której członkowie potrafią kontrolować mrok. Tacy ludzie jak ona, sha’ri, stanowią zagrożenie dla społeczeństwa i są zmuszani do życia na marginesie jako płatni porywacze i zabójcy. Latami szkoli się ich, by nie mieli litości dla swoich ofiar – liczy się tylko wykonanie zadania, i to w jak największej tajemnicy. Jedna misja zakończona katastrofą i tajemnicze wizje w dniu osiągnięcia pełnoletności wystarczają, żeby Li, dotąd jedna z najzdolniejszych cieniotkaczek w Zakonie, zaczęła tracić zaufanie mistrza. Niedługo potem w jej ręce wpada zlecenie, którego inicjator pragnie pozbyć się jednego z synów cesarza. Choć Li powinna przekazać zadanie koleżance po fachu, postanawia zrealizować je sama. Ostatecznie jednak nie jest w stanie zamordować księcia. Zamiast tego decyduje się tymczasowo ukryć go w Jahardzie – cienistym wymiarze dostępnym jedynie sha’ri. Wydarzenia w kraju zmuszają Li do przybrania cienia księcia i wyruszenia na dwór. Dziewczyna nie zdaje sobie jednak sprawy, że właśnie trafiła do paszczy lwa. To w pałacu ukrywa się największe zło, któremu nieświadomie pokrzyżowała plany. I które zrobi wszystko, by Li i cesarski syn zniknęli z tego świata najszybciej jak tylko się da.

Malwina Kubiczek– studentka prawa, która stara się łączyć naukę z miłością do pisania. Tworzyć zaczęła już jako dziecko, a pierwsze opowiadanie opublikowała w Internecie w 2016 r. Kocha sztukę, podróżowanie, zdobywanie górskich szczytów i głaskanie kotów. Marzy o tym, by doba miała więcej godzin, żeby mogła wreszcie przeczytać wszystkie 719 książek, które dodała do zakładki „Chcę przeczytać” na Goodreads. „Cesarstwo cienia” to jej debiut wydawniczy i jednocześnie pierwszy tom cyklu o cieniotkaczce Li.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 31 min

Lektor: Julia Łukowiak
Oceny
3,7 (24 oceny)
8
6
5
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annym20

Całkiem niezła

Przyznam szczerze, że nie miałam dużych wymagań co do tej książki, a wręcz nastawiałam na typową, irytującą młodzieżówkę. I wiecie co? Pozytywnie się zaskoczyłam. Wciąż nie jest to jednak historia wybitna, raczej lekka, prosta powieść, przy której można przyjemnie spędzić czas. Pomysł z cieniotkaczami jest naprawdę ciekawy, choć jego przedstawienie wypada trochę gorzej. Jest dla mnie nieco niedopracowany i nielogiczny. Autorka stworzyła sobie instytucję, nazwijmy to, najemników, głównie wynajmowanych do porwań i zabójstw. Cieniotkacze nie mają najlepszej opinii w społeczeństwie, a mimo to w przypadku wtopy odpowiedzialność ponosi sam zleceniodawca, nie zaś sam wykonawca. Co jest dla mnie co najmniej niedorzeczne, bo to jest zwykłe przyzwolenie na oficjalne mordowanie ludzi, przeciwników, niewygodnych przeszkód, cieniotkacz może kogoś sprzątnąć w biały dzień (ze zleceniem lub nawet bez) i po prostu zwali to na kogoś innego, a sam za to nie odpowie. Zupełnie nie pasuje to kreacji świata...
00
m5pati

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca i zaskakująca. Czekam na kolejny tom!
00
angeljoy

Dobrze spędzony czas

Ciekawa fabuła, ale zakończenie w tak ważnym momencie woła o pomstę do nieba.
00
sylphidda

Z braku laku…

Poprawna, tak bym ją opisała. Przygoda, intryga - sporo już czytałam tego typu książek i nie zostałam zaskoczona przy tej. Główna bohaterka ma wady i to jest super, ogólnie jest całkiem sympatyczna. Z kolei reszta bohaterów nie przemówiła do mnie, a zwrot akcji pod koniec był niepotrzebny według mnie. Nie przekonał mnie. Za to moc cienia też jest na plus, bardzo fajna umiejętność. Mimo wszystko dla mnie osobiście do przeczytania raz i zapomnienia.
00
Rainbowdash55

Całkiem niezła

ale to było fajne!!
00

Popularność




Copyright © Malwina Kubiczek, 2023

Projekt okładki

Dixie Leota

Redaktor prowadząca

Jadwiga Mik

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Jolanta Rososińska

ISBN 978-83-8352-612-6

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ 1

Wyłoniłam się z ciemności przed ceglanym domem rzeźnika.

Zima w naszym kraju była sroga i mroźna, jak zawsze, mimo to rozpięłam płaszcz, przyzwyczajona do znacznie bardziej przejmującego chłodu panującego w krainie cieni. Słyszałam, że inni ludzie właśnie po tym rozpoznawali nas na ulicy – często chodziliśmy ubrani niestosownie do pogody. Sha’ri rzadko nosili swetry, nawet zimą, gdy wszyscy ludzie marzli w grubych kurtkach. Nasz świat składał się z chłodu i ciszy, a gdy tylko wracaliśmy do miasta, dostawaliśmy ciepłe powitanie betonu i spalin. Chciałabym móc powiedzieć, że był to zapach domu, tutaj jednak nikt z nas nie czuł się jak u siebie.

Zapukałam dwa razy, chyba za mocno. Założyłam ręce za plecami i uniosłam głowę, starając się wyglądać profesjonalnie.

Byłam dumna, że wykonałam pracę bezbłędnie. Bałam się tego dnia opuścić zakon, ale ze wszystkim się uporałam. Nie wszyscy na mnie stawiali, uważali, że jestem zbyt miękka, zbyt lekkomyślna, by uniknąć pomyłki, i jeszcze niewprawiona w uprawianiu rzemiosła.

Choć trudno nazwać to, czym się zajmowaliśmy, rzemios­łem.

W końcu drzwi się otworzyły, stanął w nich mężczyzna wysoki jak dąb i potężny jak dąb. Mimowolnie zrobiłam krok w tył. Jego niedbale wepchnięta w poplamione spodnie flanelowa koszula aż prosiła się o wyprasowanie. Jedynie elegancko przystrzyżona broda i łagodne spojrzenie odejmowały mu nieco grozy.

Widziałam go wczoraj w zakonie, gdy przyszedł z ofertą do mojego przełożonego. Kilka minut później usłyszałam, że w końcu otrzymam zadanie godne prawdziwych sha’ri.

Rzeźnik tylko z pozoru wydawał się niezbyt zamożny. Ubierał się niedbale, kulał na lewą nogę i dbał o to, by mieć przy sobie tylko kilka monet, nie więcej, aby ludzie sądzili, że marnie zarabia. Zdradzała go jednak postawa: trzymał głowę wysoko. Innym wmawiał, że dom w bogatej dzielnicy otrzymał w spadku po rodzicach, ale prawda była taka, że zarabiał na warzeniu w piwnicy trunków o wątpliwym składzie i innych, mniej legalnych substancji. Sprzedawał je na czarnym rynku za pośrednictwem ludzi z branży, żeby nikt go nie wsypał. Za handel narkotykami w mieście mógłby posiedzieć jakiś czas w więzieniu, za transakcje z Zachodem o wiele dłużej.

Stąd jego bogactwo, a więc i możliwość wynajęcia kogoś z zakonu.

Nasze usługi sporo kosztowały.

– Odłożyłem dla ciebie dzika, wejdź – powiedział, otwierając szerzej drzwi. Jego twarz zdobiły krople potu, które starł rękawem koszuli.

Oczywiście nie było żadnego dzika. Udawał, ponieważ bał się, że ktoś z zewnątrz dowie się o jego interesach z cieniotkaczami. Na jego miejscu też bym się bała. Zlecając zabójstwo, trzeba się było liczyć z bandytami dyszącymi żądzą zemsty lub z policją. Umowa zakonu z cesarzem zakładała, że to zlecający przestępstwo ponosi ewentualną karę, a nie dokonujący go sha’ri.

Żeby jednak zostać ukaranym, trzeba dać się złapać. Dlatego cienie wykonywały swoją pracę jak najlepiej, to znaczy tak, żeby nie można było znaleźć żadnych dowodów mogących obciążyć zleceniodawcę. Byliśmy jedynie rękami sprawiedliwości, działaliśmy w ciemności i po cichu załat­wialiśmy cudze porachunki.

Gdy tylko przekroczyłam próg domu, rzeźnik zamknął za mną drzwi na cztery spusty. Starał się ukryć zdenerwowanie, ale zdradzały go drżące ręce i rozbiegany wzrok.

Szybkim krokiem wszedł do salonu i prawie rzucił się do jednej ze starych, pięknie zdobionych ornamentami szaf. Podążyłam za nim, ledwo nadążając z podziwianiem pięknego wnętrza. Moje oczy napotkały złote rzeźby, czerwone dywany i kryształowe żyrandole.

Nie miałam czasu napatrzeć się na te cuda ukryte w niepozornie wyglądającym budynku.

– Jak się nazywasz? – spytał, szperając w jednej z szuflad. W końcu znalazł plik banknotów i papier, którego szukał, po czym położył je na etażerce. Wydobył długopis z kieszeni poplamionych spodni i zaczął coś kreślić na kartce.

Szybko domyśliłam się, że była to część umowy, którą otrzymał od mistrza zakonu. Każdy zlecający dostawał taki papier i wypełniał go po zakończeniu pracy przez sha’ri. Było to potwierdzenie wykonania zlecenia i otrzymania wynagrodzenia.

– Li – szepnęłam, zakładając za ucho kosmyk czarnych włosów.

– Co? – Podniósł wzrok znad kartki.

– Po prostu Li – powiedziałam. – Szef będzie wiedział, o kogo chodzi.

Mężczyzna wzruszył ramionami, otarł pot z czoła i wrócił do pisania. Po chwili pstryknął przyciskiem długopisu i podał mi kartkę wraz z pieniędzmi.

– Powinien pan najpierw przyjąć dowód wykonania zlecenia – powiedziałam, starając się opanować drżenie głosu. Chciałam wykonać pracę, jak należy, tym bardziej że było to moje pierwsze poważne zlecenie.

Przez chwilę myślałam, że mnie zignorował. Rzeźnik przesunął dłonią po twarzy, jakby męczyły go te wszystkie procedury. W zasadzie nie musiałam pokazywać mu dowodu, ponieważ to jemu powinno zależeć na tym, by mieć pewność, że praca została wykonana. Chciałam jedynie, by wszystko zostało zrobione właściwie.

– W porządku.

Z kieszeni płaszcza wyjęłam pasemka włosów związanych rzemieniem i położyłam na stole. Były to kilkucentymetrowe kasztanowe kosmyki, które ścięłam po porwaniu wskazanego mężczyzny.

Kiedy przełożony przekazał mi to zlecenie, zdradził wszystko, co mu powiedział rzeźnik. Ofiarą był mężczyz­na w średnim wieku, który rzekomo dowiedział się o jego brudnych interesach. W naszym kraju, gdzie Zakon Cienia oferował swoje usługi każdemu, kogo było na nie stać, powszechne stało się wymierzanie sprawiedliwości poprzez zlecenia porwania lub morderstwa, choć to drugie zdarzało się rzadziej.

Rzeźnik zdecydował się zapłacić fortunę, by ktoś wypił piwo, którego on nawarzył, dlatego zabrałam wskazanego mężczyznę do krainy cieni, skąd nikt – poza nami, sha’ri – nie mógł uciec. Do świata, gdzie więziliśmy porwanych w celach, w których pozostało im czekać na śmierć.

Rzeźnik głośno przełknął ślinę.

– Czy to już wszystko?

– W zasadzie tak – odparłam, przeliczając pieniądze.

Upewniwszy się, że dostałam tyle, ile powinnam, ruszyłam w jego stronę. Czekał już na mnie przy drzwiach i otwierał zamki. Przed wyjściem skinęłam mu głową i na odchodne powiedziałam:

– Z Duchem.

– Taa… z Duchem – mruknął i szybko wycofał się w głąb mieszkania, by zamknąć drzwi.

Było to tradycyjne powitanie i pożegnanie wyznających wiarę w Ducha, ojca cieniotkaczy, bóstwa, które roztaczało opiekę nad zbłąkanymi duszami i przyjaciółmi mroku. Kiedyś w cesarstwie znajdowały się setki świątyń poświęconych naszemu bogu, w samym Ven Lar wzniesiono ich przed laty dziesiątki. Dziś pozostały ruiny, kilka nędznych kapliczek i my, sha’ri, niemalże ostatni wyznawcy.

Idąc w stronę zakonu, pozbyłam się płaszcza, który w zasadzie nosiłam tylko dlatego, że podobało mi się, jak w nim wyglądam. Nie potrzebowałam ani jego, ani swetrów czy kurtek. Sha’ri byli całkowicie odporni na chłód, a udawanie, że jest inaczej, służyło jedynie kamuflażowi. W końcu jedynym, po czym można było rozpoznać ludzi umiejących tkać cień, było ubieranie się niestosownie do pogody. Mój ekscentryczny przyjaciel Wen nie miał na przykład problemu, by nosić sandały zimą, przez co przyciągał niechętne spojrzenia.

Szłam dość powoli, podziwiając bogate zatłoczone ulice Ven Lar, stolicy Sarivy. Mijałam przekrzykujących się sprzedawców na targu i sklepy z pozłacanymi witrynami. Dzielnice otaczające pałac cesarski, który stał w centrum miasta, zamieszkiwali najzamożniejsi ludzie. Lubiłam tędy spacerować, żeby patrzeć na piękne budynki i wyobrażać sobie, że kiedyś jeden z takich domów będzie mój. Miałabym w nim wielki fotel obity skórą, w którym mogłabym czytać poranne gazety i pić herbatę z porcelanowej filiżanki. Ściany byłyby zapełnione obrazami najznamienitszych malarzy, a podłogi przykrywałyby grube dywany. Okna wychodziłyby na mały ogródek, w którym posadziłabym lilie i zioła, spędzałabym tam każdy wieczór, patrząc na motyle i wdychając zapach kwiatów i mięty.

Ludzie, którzy mieszkali w tych domach, żyli życiem z moich marzeń.

Budynki zdobiły płaskorzeźby przedstawiające węże wijące się wzdłuż dachów albo posągi kobiet ze skrzydłami zamiast ramion, podtrzymujące stropy niczym kolumny. Domy z czerwonej cegły stały w otoczeniu żywopłotów, małych i dużych fontann, teraz wyłączonych, a także oprószonych śniegiem krzewów, które przycinano w taki sposób, by przypominały kształtem zwierzęta, jak tygrysy, ptaki czy konie. Idąc, podziwiałam kolorowe ptaki namalowane na płocie ciągnącym się przez kilka metrów.

Właściwie mogłam użyć swoich umiejętności i od razu przenieść się do Jahardu, ale spacer stał się moim przyzwyczajeniem. Lubiłam przechodzić ciasnymi uliczkami i wypatrywać pięknych donic na balkonach, złotych posążków na parapetach czy obrazów bóstw spoglądających na mnie zza okien.

Budynek Zakonu Cienia był ukryty przed niechcianymi gośćmi. Znajdował się w świecie cieni, Jahardzie, do którego wstęp mieli tylko cieniotkacze. Choć wszyscy obywatele Sarivy wiedzieli o działaniach sha’ri, to każdy udawał, że nie ma o nich pojęcia. O tym, jak dostać się do zakonów, by skorzystać z nie do końca legalnych usług płatnych zabójców, wiedzieli tylko ci, którzy chcieli i potrzebowali to wiedzieć. Informacje przekazywano z ust do ust w podziemiach i w zaułkach, szeptem, wypływały tam, gdzie ktoś ich poszukiwał.

Wejście do jedynego Zakonu Cienia w stolicy znajdowało się w księgarni o wdzięcznej nazwie Pod Ogonem Sroki. Oczywiście nikt tutaj nie sprzedawał książek, lecz tylko pilnował potencjalnych klientów i przenosił ich do właściwego budynku. Księgarnia była często zamknięta, w każdym razie tak głosił napis na drzwiach. Zamknięte podwoje i obskurny wygląd sklepu skutecznie odstraszały nieświadomych niczego ludzi. Ci, którzy chcieli trafić do Zakonu Cienia, musieli pogłaskać stojącą przy kasie figurkę w kształcie kota, na której wisiała tabliczka z napisem „Nie na sprzedaż”. Wtedy mój kolega Amir – to on najczęściej się tym zajmował i bardzo na to narzekał – przenosił delikwenta do Jahardu.

Weszłam do środka i zagadałam:

– Cześć, ty jeszcze tutaj?

– Przestań, prawie tyłek mi zdrętwiał od siedzenia. Mam wrażenie, że to jakaś kara za samo moje istnienie. – Westchnął teatralnie, po czym wstał i zamknął drzwi wejściowe na klucz. – Ale właściwie skoro już wróciłaś, to ja też spadam. Kto to słyszał, wszyscy się szykują na ceremonię, a ja muszę tu tkwić jak kołek.

– Trochę dziwnie się czuję z tym, że wszyscy przygotowują moje przyjęcie urodzinowe, a mnie nie ma na miejscu.

– Daj spokój, jak sam skończyłem siedemnaście lat, zapomniałem w ogóle, że mam urodziny, więc to była impreza niespodzianka. Dobra, lecę się ogarnąć, zobaczymy się później.

Amir w jednej chwili stał przede mną, a w drugiej zniknął otoczony chmurą czarnego atramentu. Pogłaskałam po głowie kota z wytkniętym językiem, uśmiechając się do siebie, i przywołałam cienie.

Gdy otworzyłam oczy, przede mną wyrósł Dom Zakonu.

Wyglądem przypominał rezydencję, która śmiało mog­łaby konkurować z cesarskim pałacem, być może dlatego nie mógł się znajdować na widoku. Wyobrażam sobie złość cesarza, gdyby wiedział, że inny budynek przyćmiewa jego siedzibę.

Gmach miał malutkie wieżyczki i wielkie okna, a po jego ścianach wiły się wspinające się ku górze namalowane czarne płomienie. Jego widok przepełniał mnie dumą z mojego pochodzenia, a ściślej rzecz biorąc – z moich wrodzonych zdolności. Rzadko się tak czułam.

Uśmiechnęłam się do siebie i weszłam do środka.

Ledwo zdążyłam postawić stopę w progu, a ktoś wpadł na mnie z impetem i upadłam. Usłyszałam ciche przekleństwo. Podniosłam głowę, prawie zderzając się z właścicielką srebrnych włosów, które teraz przysłaniały jej twarz. Zaria odgarnęła je do tyłu i zmierzyła mnie wściekłym spojrzeniem.

– Gdzie tak biegniesz? – spytałam, kiedy pomogła mi wstać.

Otrzepała suknię.

– Gdzie tak biegnę? Od dwóch godzin biegam, szykując twoją ceremonię. Czy ty w ogóle pamiętasz, że wypada pojawić się na własnych urodzinach? – Dopiero teraz zauważyłam, że w rękach trzyma kilka lampionów.

Wzięłam głęboki oddech, żeby jej odpowiedzieć, ale uprzedził mnie Wen, którego głowa pojawiła się w drzwiach.

– Zaria jak zwykle w dobrym humorze. – Uśmiechnął się i szturchnął dziewczynę, nie przejmując się jej niezadowoloną miną. – O, cześć, Amir. Bardzo dobrze, że Li nie było. Szef specjalnie dał jej zlecenie, żebyśmy mogli przygotować zabawę.

– To nie jest żadna zabawa, to jest…

– Tak, tak. Ceremonia – odparł Wen, wypowiadając ostatnie słowo z wielką czcią. – Poluzuj gorset, za bardzo się tym wszystkim przejmujesz.

– Wiecie co, ja chyba już pójdę – mruknął Amir i przemknął w głąb korytarza, ale Wen i Zaria nawet nie odpowiedzieli, zajęci rozmową.

– To źle, że jako jedyna spośród naszej trójki traktuję pracę poważnie? – prychnęła.

– Ależ skąd. Skoro jednak tak poważnie ją traktujesz, to może idź już i zawieś te lampiony, a ja zaprowadzę Li do szefa.

Zaria opuściła nas bez słowa, a Wen westchnął i otoczył mnie ramieniem. Weszliśmy do długiego, ciemnego, rozgałęziającego się na wiele pomieszczeń korytarza, na którego końcu znajdowały się schody prowadzące na wyższe piętra. Minęliśmy kilka znajomych twarzy, sha’ri zajętych przygotowaniami do ceremonii, podczas której miałam świętować swoje siedemnaste urodziny.

W życiu cieni przeżycie siedemnastu wiosen świadczyło o dojrzałości i gotowości do podejmowania się najniebezpieczniejszych zleceń, dlatego świętowano te urodziny w wyjątkowy sposób. Najważniejszym punktem programu była przepowiednia, którą otrzymywał sha’ri jako wskazówkę co do jego dalszych losów. Rzecz jasna większość z nas traktowała to jako zabawę, swego rodzaju tradycję, którą należało kultywować. Po przepowiedni tańce przy ognisku trwały całą noc.

– Nie wierzę, że zapomniałaś o swoich urodzinach. – Usłyszałam obok głos Wena.

Wen liczył sobie dziewiętnaście lat i zdążył już dorobić się pięknej blizny na policzku, a nawet kredytu zaciągniętego u piratów. Był jednym z tych, którzy wyróżniali się w tłumie, w czym pomagały mu charakterystyczne płomiennorude loki, których nie sposób było ujarzmić.

– Nie zapomniałam, po prostu przez większość dnia byłam zbyt zestresowana, żeby o tym myśleć – odparłam, a on uśmiechnął się z pobłażaniem. – Skupiłam się na pracy i myślę, że wyszło mi to na dobre. Wiesz, jaka jestem. Jak się zamyślę, to tylko uderzenie gongu może mnie postawić do pionu.

– No właśnie, jak ci poszło ze zleceniem? Wszystko zgodnie z planem? – Kilka rudych kosmyków opadło mu na czoło. – Z rzeźnika to kawał byka, a jak tu wczoraj przyszedł, to wydawał się trząść bardziej niż ja przed wejściem na diabelski młyn. Ciekawe, czy koleś tak bardzo bał się nas, czy tego, co chce zrobić. Dałaś mu kwitek do podpisania? Zresztą, co ja ci będę truł, nie jestem chyba odpowiednią osobą do prawienia kazań. Wciąż pamiętam swoje pierwsze porwanie… Piękne czasy.

– Poszło dobrze – wtrąciłam nieśmiało, nie chcąc go urazić. Gdybym pozwoliła, by mówił dalej, nie skończyłby nawet po moim wejściu do biura przełożonego. – Złapałam człowieka, którego wskazał, był sam w domu. Mieszkał blisko czarnego rynku, skąd pewnie skupował towar rzeźnika od jego kumpli. Może chciał go szantażować, żeby zdobyć pieniądze na narkotyki.

Wen wzruszył ramionami.

– To już nie nasz interes. Ważne, że poradziłaś sobie bez problemu. Stawiał opór?

– Nie miał szans, zaskoczyłam go. Chwyciłam za ramię, przeniosłam na drugą stronę i wróciłam, nim zdążył choćby wziąć oddech.

– Szybkość godna podziwu. – Pokiwał głową z uznaniem.

Stanęliśmy przed biurem mistrza zakonu. Drewniane drzwi zdobiły wyrzeźbione w nich lecące ptaki na tle gwiazd i złota tabliczka z napisem oznajmiającym, do kogo należy pokój.

– Załatw to szybko i idź się przygotować. Mistrz pewnie oszczędzi ci dzisiaj złotych rad. Też chce jak najszybciej stąd wyjść, w końcu musi uczestniczyć w zabawie – powiedział przyjaciel, nim oddalił się w swoją stronę, zapewne po to, by przebrać się zgodnie z zaleceniami Zarii.

– Zobaczymy się później – odparłam i zapukałam do drzwi. Gdy tylko usłyszałam głos przełożonego, weszłam do środka.

Gabinet mistrza Ivara został urządzony skromnie, w przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń w zakonie. Każdy przedmiot, który się tutaj znajdował, był do czegoś potrzebny. Żadnych ozdób, tylko to, co mogło być przydatne w pracy, nic więcej, nic mniej. Stało tam sporych rozmiarów biurko z ciemnego drewna oraz duży, obity skórą fotel. Regały po brzegi były zapełnione książkami i przedmiotami magicznego przeznaczenia, jak na przykład czaszka salamandry czy słój pełen maleńkich skrzydełek jakiegoś owada. Zawsze korciło mnie, by zapytać, jak te osobliwości znalazły się w jego zbiorach.

W pomieszczeniu panował półmrok, podobnie jak na korytarzu. Zapewne miało to stworzyć odpowiedni nastrój, aby zachęcić zleceniodawców do skorzystania z naszych usług. Ludzie łatwiej wierzyli w kompetencje i zdolności cichych zabójców, gdy mogli zobaczyć miejsce, w którym pracują i żyją. Mrok dodawał nam tajemniczości, a patrzące zewsząd maski zawieszone na ścianach potęgowały uczucie strachu u przybyszów.

Takie przynajmniej sprawiali wrażenie. Przerażonych.

Mistrz zakonu siedział w wielkim fotelu i karmił ziarnami ptaka, zupełnie ignorując fakt, że stał on na stosie dokumentów, które pewnie czekały na podpisanie.

– Mistrzu, mam wypełnioną umowę – powiedziałam, po czym wyjęłam pogniecioną kartkę z kieszeni. Szary ptak zaskrzeczał i wyciągnął szyję w moją stronę.

Przełożony rzucił okiem na papier, który zawierał ocenę mojej pracy i ewentualne uwagi, mogące być podstawą do odmowy wypłacenia wynagrodzenia. Dostałam swoją część, byłam więc pewna, że nie dojdzie do reklamacji. Mój szef otrzymywał zaliczkę, która stanowiła jego zapłatę, a po wykonaniu zlecenia resztę dostawał cieniotkacz.

– Cieszę się, że wszystko poszło zgodnie z planem. Nie będę cię zatrzymywał. – Pogładził ptaszysko po łebku i rozsiadł się wygodniej w fotelu. – Jesteś wolna, Li, możesz iść.

Skinęłam głową i skierowałam się do wyjścia.

Szybkie spojrzenie na zegarek uświadomiło mi, że nie mam zbyt wiele czasu na doprowadzenie się do porządku. Wbiegłam po schodach, przyspieszając tempo. Kilka kobiet ubranych w zwiewne białe szaty rzuciło mi zdegustowane spojrzenia. Faktycznie, nie wyglądałam najlepiej z nieumytymi, potarganymi przez wiatr włosami i w zwykłym ciemnym, niedopasowanym do spodni swetrze.

Miałam jednak nadzieję szybko to zmienić.

Zanim zdążyłam wygrzebać z kieszeni klucz do mieszkania, ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłam się, by spojrzeć w oczy przyjaciółce.

– Zaria?

– Pomóc ci? – spytała i pomachała mi przed twarzą dużą skórzaną torbą.

– Myślałam, że jesteś zajęta.

– Już wszystko zrobione. Poza tym pomogę ci i szybciej zaczniemy zabawę – powiedziała, podkreślając ostatnie słowo.

Uśmiechnęłam się.

– Przyda mi się pomoc doświadczonej stylistki.

Wyjęłam klucz i otworzyłam mieszkanie, by wpuścić Zarię przodem. Jej długie jasne włosy zafalowały, gdy usiad­ła na kanapie, kładąc torbę obok siebie. Dopiero teraz przyjrzałam się jej sukni: tak jak nakazywały obowiązujące nas zasady, była w kolorze białym, zwiewna i lekka. Długie rękawy mieniły się złotem, biust podkreślał dekolt w kształcie litery V, a dół sukienki zdobiły wyhaftowane płomienie. Piękna robota.

Kosztowała zapewne co najmniej jedną trzecią wypłaty.

– Wiem, że wyglądam zjawiskowo, ale czas na podziwianie mnie będziesz miała później. Umyj się szybko i włóż sukienkę, masz pięć minut. – Gdy spojrzałam na nią z wyrzutem, prychnęła. Miałam ochotę na długą kąpiel, ale wyglądało na to, że będę musiała jeszcze na nią poczekać. – Ogarnięcie tego, co masz na głowie, i zrobienie makijażu zajmą trochę czasu, więc się pospiesz.

Powstrzymałam się od kąśliwej uwagi pod jej adresem i bez słowa otworzyłam drzwi starej skrzypiącej szafy.

Porwałam z wieszaka czarną suknię. Odkręciłam wodę, w pośpiechu zrzucając z siebie ubrania. Wyszorowałam się najszybciej i najdokładniej, jak mogłam, owinęłam się ręcznikiem i rozczesałam włosy. Włożyłam sukienkę, po czym, zorientowawszy się, że włożyłam ją odwrotnie, zdjęłam ją i znów włożyłam, warcząc do swojego odbicia w lustrze.

Gdy stanęłam przed koleżanką, usłyszałam tylko:

– Sześć minut.

Przewróciłam oczami.

Zaria wskazała ręką, bym zajęła miejsce obok niej, co też uczyniłam. Po chwili poczułam dotyk na włosach, niedelikatny, ale nie zamierzałam narzekać.

– Nie wierć się tak – mruknęła. Kiedy skończyła zaplatanie warkocza, nakazała mi się odwrócić. Wysypała zawartość torby i zaczęła w niej grzebać. Gdy znalazła to, czego szukała – mały słoiczek z jakąś ciemną substancją – zanurzyła w nim palce, po czym przesunęła nimi po mojej twarzy. Wzdrygnęłam się, gdy poczułam dotyk zimnej dłoni.

Przez następne dziesięć minut w ekspresowym tempie nakładała na mnie kolejne warstwy niezidentyfikowanych produktów, mających skorygować to i owo. Zapowiadało się na to, że tego dnia będę mieć na twarzy więcej kosmetyków, niż nałożyłam przez całe życie.

W końcu napotkałam spojrzenie bursztynowych oczu Zarii, kiedy znieruchomiała z pędzlem w ręku i podziwiała swoje dzieło.

– Lepiej nie będzie – mruknęła, ale widząc moją minę, uśmiechnęła się półgębkiem. – Idź i się przejrzyj. Zaraz wychodzimy, na poprawki nie ma czasu, więc jeśli ci się nie spodoba… cóż, udawaj, że jest odwrotnie.

Idąc za jej radą, wstałam i podeszłam do szafy, do lustra na drzwiach.

Wyglądałam… inaczej. Po prostu inaczej, jakbym otrzymała twarz kogoś innego. Może po prostu nie przywykłam do siebie z makijażem. Moje oczy o dość nijakim odcieniu brązu okalała teraz firanka rzęs. Z ciemnym cieniem na powiekach sprawiałam wrażenie poważniejszej. Wydałam się sobie obca. Zmieszałam się, patrząc na swój nowy-nie-nowy wygląd.

Podobało mi się za to, co przyjaciółka zrobiła z moimi włosami. Splotła je w długi czarny warkocz poprzetykany małymi srebrnymi kamieniami, które błyszczały w świetle.

Uśmiechnęłam się, nie kryjąc zadowolenia.

– Według mnie wyglądasz całkiem nieźle – usłyszałam za sobą. Odwróciłam się, by przez ramię zobaczyć, jak Zaria chowa przybory. – Pasowałby do tego złoty naszyjnik.

Wysunęłam jedną z szuflad w komodzie i wydobyłam z niej złoty medalik, który lata temu dostałam od mamy. Była to prosta biżuteria – delikatnie błyszczący łańcuszek i zawieszka w kształcie słońca z zapisanym na nim rodowym nazwiskiem. Nieczęsto go nosiłam, mogłabym nawet powiedzieć, że wcale. Kojarzył mi się z rodziną, którą straciłam.

Teraz jednak zapięłam go na szyi.

Przejrzałam się w lustrze i z nieukrywaną radością stwierdziłam, że prezentuję się lepiej, niż mogłam sobie wyobrazić. Skromna złota ozdoba pasowała do prostej, długiej czarnej sukni z haftowanymi rękawami.

– Myślę, że twoja siostra byłaby z ciebie dumna – zagadnęła Zaria.

Mimowolnie dotknęłam medalika, by przez chwilę chłonąć chłód metalu, który znikał pod moimi ciepłymi palcami.

– Rzadko słyszę od ciebie takie miłe słowa – odparłam z uśmiechem, na co ona się skrzywiła.

– Aż tak źle o mnie myślisz?

– Każdy ma wady, koleżanko. – Pokazałam jej język. Odpowiedziało mi westchnienie. – Myślisz, że byłaby dumna? Z czego tu być dumnym?

Zaria uderzyła się otwartą dłonią w czoło.

– Za chwilę będziesz celebrować swoje urodziny, staniesz się pełnoletnia. Czy to nie wystarczający powód do dumy? – Zdjęła pojedynczy włos z rękawa mojej sukni. – Li, problem nie leży w nas, lecz w systemie, który nas zmusza do… tego, co robimy. Ale teraz o tym nie myśl, bo jedyne, czego jestem pewna, to tego, że Laeti nie chciałaby, abyś była smutna, szczególnie w tym dniu.

Potrząsnęłam głową, chcąc pozbyć się niechcianej zabłąkanej łzy w kąciku oka.

– Czasem jak coś powiesz, to aż dech zapiera.

Wzruszyła ramionami.

– Cała ja, świetna mówczyni, wizjonerka, pocieszycielka. – Rzucam jej potępiające spojrzenie. – Hej, sama powiedziałaś, że czasem potrafię powiedzieć coś miłego. Doceniaj te chwile.

– Najważniejsze, że jesteś skromna. Skromność to cnota.

– Dobra, chodźmy wreszcie, pani skromna. – Wstała z miejsca i ruszyła do wyjścia, nie czekając na mnie. – Później wrócę po swoje rzeczy.

Zamknęłam za nami drzwi mieszkania i pozwoliłam Zarii iść przodem.

– Siedemnaste urodziny… Czas szybko leci – mruknęłam bardziej do siebie niż do niej.

Zauważyłam, jak przyjaciółka przewraca oczami.

– Nic mi nie mów. Pamiętam, jaka byłaś mała i wyszczekana. Teraz już co prawda mała nie jesteś…

– Widzę, że żarty się ciebie trzymają.

Zaria przyspieszyła tempo, gdy wyszłyśmy z budynku.

Siedemnasty dzień powstania to ważne święto w życiu sha’ri, głównie dlatego, że od tego momentu można przyjmować najcięższe zlecenia. Zabójstwa. Oczywiście to umowne, bo nikomu nie pozwolą podjąć się niczego takiego, jeśli nie został wcześniej odpowiednio przeszkolony. Davina dbała o moją naukę, odkąd tylko przestąpiłam próg zakonu. Uczyła, jak prawidłowo tkać cień, by pozostawał w pełni pod moją kontrolą, jak skupiać moc w dłoniach i przekierowywać energię dalej. Wszystko po to, bym mogła wykorzys­tywać swoje umiejętności do tego, do czego sha’ri nadawali się najbardziej. Lub raczej – na co zostali skazani.

Zgodnie z wiarą wyznawaną przez sha’ri siedemnastego dnia po swym narodzeniu Duch przemienił się w cień. Wyzwolił pełnię swojej mocy i stał się nieśmiertelny. Posiadł magię tkania cienia. To właśnie dlatego celebrowaliśmy siedemnaste urodziny jako symboliczny moment wejścia w nowy etap, osiągnięcie pełnoletności. W ceremonii uczestniczyli tylko dorośli, dla młodszych to święto miało pozostać tajemnicą, dopóki sami nie osiągną wymaganego wieku.

– Tylko się nie potknij.

– Co? – spytałam, otrząsając się z zamyślenia.

– Przecież widzę, że duchem jesteś na innej planecie. O czym myślisz?

– O torcie Very, to jedyne, o czym teraz myśli mój żołądek.

– Jeśli się nie pospieszymy, możemy się już na niego nie załapać.

Przeszłyśmy na tył posesji zakonu, gdzie niekiedy urządzaliśmy mniej lub bardziej huczne imprezy dla stowarzyszonych. Rzadko odbywały się na zewnątrz, mimo że niska temperatura nie szkodziła nam w żaden sposób, ale te z okazji siedemnastego dnia powstania, który celebrowano zawsze w urodziny, wymagały szczególnej oprawy.

Chłopcy porządnie odśnieżyli teren i rozpalili wielkie ognisko, które płonęło już czarnym ogniem, głośno trzas­kając i sypiąc iskry w stronę nieba. Na niskich drzewach wisiały lampiony, od których bił słaby żółty blask, a ziemię zdobiły grube kolorowe koce zajmowane teraz przez sha’ri. Niektórzy rozsiedli się przy ogniu, podśpiewywali wesołe piosenki albo krzątali się przy stołach zastawionych jedzeniem, którego przygotowanie zajęło zapewne cały dzień. Kilka osób zapalało pochodnie.

Kobiety, młodsze i starsze, poubierane w białe szaty, przypominały leśne duchy. Nalewały wina do kielichów, podzwaniając biżuterią i śmiejąc się głośno. Fryzury miały skromne, niektóre zdecydowały się tylko upiąć włosy. Wyglądały pięknie, inaczej niż na co dzień, choć może tylko mnie wszystko wydawało się takie wyjątkowe. Mogłam patrzeć przez różowe okulary, które przekłamywały nieco obraz. Było to jednak uzasadnione ekscytacją w związku z osiągnięciem pełnoletności.

Cieszyłam się tym dniem jak każda nastolatka. Tylko jeden szczegół różnił moje święto od urodzin obchodzonych przez nieobdarzonych – oprócz tortu i fajerwerków czekały na mnie pochodnie i dudniące w uszach bębny.

– Wow, wyglądasz jak prawdziwa wiedźma, bomba! – wrzasnął Wen, który dosłownie wyrósł jak spod ziemi tuż przede mną. Prawie krzyknęłam z zaskoczenia, gdy usłyszałam jego głos. Wen był tak głośny, że wydawało się niemożliwe, by umiał dobrze się skradać. Każdy sha’ri powinien poruszać się bezszelestnie pomiędzy światem cieni a naszym, a Wen był jednym z tych, którym trudno się było tego nauczyć. – No co? – rzucił w stronę Zarii, a ona przewróciła oczami, słysząc jego komentarz.

– Magia makijażu – odparłam, nie kryjąc uśmiechu.

– Bomba – powtórzył. – Dobra, pogadamy, jak już załat­wimy tę oficjalną część imprezy, żeby szef się nie zirytował. Chodzi dzisiaj jakiś podminowany, pewnie podziobał go ten ptak czy coś…

– Wen, skończ mleć jęzorem – przerwała mu Zaria, kładąc ręce na biodrach. – Jak zwykle zapominasz o tym, co ważne. W co ty się właściwie ubrałeś? Wyglądasz jak przerośnięta papuga.

Było w tym ziarno prawdy. Wen miał na sobie zieloną koszulę, czerwoną muchę w kropki i dość szerokie spodnie, które były w modzie, gdy chyba jeszcze żyli moi dziadkowie. Jemu najwidoczniej podobał się ten zestaw, ponieważ uniósł dumnie głowę i wyprostował plecy. Nie przeszkadzała mu też chyba dziura na kolanie.

Zgodnie z obowiązującymi nas zasadami w dniu ukończenia siedemnastych urodzin każdy sha’ri ubierał się w jasne, stonowane barwy, najczęściej biel. W ten sposób wyróżniano jubilata, który przywdziewał czerń, co miało symbolizować jego wejście do kręgu dojrzałych cienio­tkaczy.

Wen prychnął i już otwierał usta, by odpowiedzieć, lecz Zaria nie dała mu dojść do słowa.

– Nieważne – warknęła, odgarniając jasne kosmyki z czoła. Tego wieczoru nie splotła włosów w warkocz, jak to miała w zwyczaju, lecz pozostawiła je rozpuszczone, przez co wiatr nieustannie wprawiał je w ruch. Szybko przyłapała mnie na przypatrywaniu się jej fryzurze. – Idę pomóc w podawaniu jedzenia, bo jak widzę, większość już się wygodnie rozsiadła i nawet nie pomyślała o obowiązkach.

Westchnęłam, gdy oddaliła się w stronę stołów.

– Zawsze musi taka być? – spytałam bardziej siebie niż Wena, ale i tak otrzymałam jego odpowiedź.

– Gdyby mogła, matkowałaby nawet szefowi. A skoro o nim mowa, to szedłem właśnie po ciebie, żebyśmy zaczęli ceremonię. Prawie wszystko gotowe.

Mistrz Ivar siedział na kocu rozłożonym pod jednym z nagich, pozbawionych liści drzew, żywo rozprawiał z kilkoma starszymi sha’ri, których znałam tylko z widzenia. Nie omieszkał przy tym machać ręką, w której trzymał w połowie napełniony kielich. Kiedy podeszliśmy, przerwał opowiadanie dowcipu o trzygłowym smoku i odstawił naczynie na ziemię.

Jeden z mężczyzn, z którymi rozmawiał, uderzył w mały gong, który leżał na jego kolanach, a gdy nie uciszyło to zebranego towarzystwa, powtórzył czynność jeszcze kilka razy. Kiedy wszyscy zamilkli, przełożony nakazał zbliżyć się do ognia, gdzie znajdowały się drewniane misy wypełnione kolorowymi substancjami.

Sha’ri otoczyli ognisko, a mnie wpuścili do środka kręgu, tuż przed mistrza ceremonii. Stojąc tak blisko czarnych płomieni, czułam ciepło parzące mnie w policzki i gryzące materiał sukni.

Mistrz Ivar pogładził się po krótko przystrzyżonej czarnej brodzie i założył ręce za plecami. Płomienie głośno strzelały w stronę nieba, lekko zagłuszając jego przemowę.

– Przyjaciele, zanim pozwolę wam oddać się zabawie, by celebrować wejście jednej z nas w etap dorosłości, muszę powiedzieć kilka słów. – Starsi sha’ri stojący po mojej prawej stronie uśmiechnęli się do siebie. – Jak wiecie, siedemnastego dnia powstania Duch przyjął postać cienia, zmienił swoją naturę, powrócił do korzeni. Dzięki temu osiągnął pełnię mocy. Jesteśmy zrodzonymi z cienia i powracającymi do cienia istotami, których prawdziwym domem jest Jahard. Niestraszne nam chłód i mrok, nasze umiejętności wzbudzają lęk u mieszkańców wszystkich kontynentów. Wiara w Ducha odpowiada im tylko wtedy, gdy kapłani przemilczają prawdę o jego postaci. Boją się go, ponieważ wiedzą o mocy, jaką władał. – Przemówieniu mistrza towarzyszyły cisza i skupienie malujące się na twarzach moich towarzyszy. Przez kilka uderzeń serca wstrzymywałam oddech. – Nasz bóg nie zawsze był tak silny. Dopiero siedemnastego dnia od narodzin osiągnął pełnię swojej mocy, kiedy zajrzał w ogień i zobaczył w nim siebie rozpadającego się pod skorupą ludzkiej skóry. Wtedy odrzucił ludzkie ciało, by uwolnić pełnię mocy, która w nim płonęła. Przyjął tę część siebie, której nienawidził, i zyskał większą siłę. Dzięki temu mógł później stanąć do walki przeciwko potworowi z wulkanu i uwięzić go w Jahardzie, by już nigdy nie zagroził śmiertelnikom. Zgodnie z tradycją w dniu ukończenia siedemnastu lat życia sha’ri spogląda w ogień, by jak Duch zobaczyć prawdziwego siebie i uwolnić pełnię swojej mocy.

Z tłumu wyłoniła się malutka staruszka o długich siwych włosach zaplecionych w trzy grube warkocze. Jej kolorowa suknia skryta pod grubym, ciężkim futrem ciągnęła się za nią po ziemi, gdy szła, podpierając się laską.

Kobieta podeszła do drewnianych mis, przejrzała zawartość każdej z nich, po czym odłożyła kij na ziemię i zabrała się do odprawiania rytuału. Była szamanką, parała się lecznictwem, jasnowidzeniem i astronomią. Rzekomo widziała przyszłość i potrafiła wywróżyć każdemu, jaki czeka go los. Jej praca dla mistrza zakonu polegała głównie na przeprowadzaniu drobnych obrzędów, takich jak ten.

Nie do końca wierzyłam w jej zdolności, jak zresztą większość cieniotkaczy. Potrafiłam tworzyć coś z niczego, stawać się niewidzialna i przywdziewać twarze innych ludzi, ale nie byłam w stanie uwierzyć w talent tej kobiety. Nie znałam nikogo innego, kto potrafiłby przewidywać przyszłość.

Szamanka nabrała garść różowego proszku, który konsystencją przypominał piasek, i wrzuciła w płomienie, a te natychmiast rozjarzyły się na czerwono. Dym stał się ciemnobrązowy, jego zapach przypomniał mi coś znajomego.

Cynamon. Nie, cynamonowe bułeczki, które mama piek­ła co roku na Święto Zorzy. W całym swoim życiu jadłam je tylko kilka razy, ponieważ po moich dziewiątych urodzinach zostałam zabrana do zakonu przez ludzi w mundurach. Mama nic nie mogła zrobić, ale w tamtym momencie uważałam, że powinna się zbuntować. Nie zrobiła nic i nie wiedziałam, kogo mam za to nienawidzić.

Ludzie wiedzieli, czym się zajmujemy, bali się, że pewnego dnia to ich sąsiad wynajmie jednego z nas, by zamordował ich we śnie. Jednocześnie to oni nas do tego zmuszali.

Dalsza rodzina ani razu nie odwiedziła naszego domu, odkąd dowiedziała się o moich zdolnościach. Ojca nigdy nie zobaczyłam, ponieważ odszedł, gdy tylko zobaczył, co potrafię. Mama nie próbowała stanąć w mojej obronie i pozwoliła mnie zabrać sha’ri. Teraz te wspomnienia uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą.

Wszyscy wiedzieli, że cieniotkaczy oddaje się na wychowanie do zakonów, by od podobnych sobie dowiedzieli się, do czego może służyć ich moc i jak nad nią zapanować. Brzmiało to sensownie, ale w rzeczywistości nikt nie miał wyboru. Ludzie oddawali swoje dzieci, by szkoliły się na płatnych zabójców i szpiegów, by stawały się potworami, jakie widzieli w nich obywatele Sarivy.

Ze wszystkich znanych mi sha’ri tylko Zaria przyszła do zakonu dobrowolnie. Nigdy nie wytłumaczyła, co nią kierowało i jak zareagowała jej rodzina. Nie potrafię sobie wyobrazić dziewięciolatki, która dobrowolnie decyduje się odejść z domu, by zajmować się czymś takim; która nie próbuje się temu przeciwstawić.

Gdy dostrzegłam w tłumie jej przerażoną twarz, spojrzałam znów w ogień. Wielkie płomienie, wyciągające swe ramiona w stronę nieba, teraz przyjęły barwę błękitu. Nie to jednak przeraziło moją nieulęknioną przyjaciółkę. Z szarych kłębów dymu wyłonił się kształt jakiejś postaci.

Zwierzę zawyło dziko, unosząc łeb.

Gdzieś w tle usłyszałam pojedyncze uderzenia w bębny, którym towarzyszyło tupanie. Ogień pochodni zamajaczył gdzieś przede mną, ale byłam zbyt pochłonięta tym, co powinnam teraz zrobić czy powiedzieć, by przyglądać się poczynaniom innych sha’ri.

– To… demon! – krzyknęła staruszka, podnosząc laskę w górę. Zrobiłam krok w tył, patrząc to na nią, to na obraz wyłaniający się z dymu. – Czy istnieje straszniejszy omen? – Przez twarz przemknął jej uśmiech zadowolenia, podczas gdy ja czułam się coraz bardziej zagubiona. Z czego tu się cieszyć? Z najgorszej możliwej wizji przyszłości?

Nigdy nie wierzyłam w magiczne sztuczki tej ponoć genialnej szamanki. Pewnego razu widziałam, jak na rynku sprzedawała cudzoziemcom zrobione z drewnianych koralików i kolorowych szkiełek amulety, które nie miały żadnej mocy. Ale choć wydawała się starą, cwaną oszustką, to to, co zobaczyłam w dymie, wyglądało na prawdziwe czary. Jak mogłabym nie wierzyć w to, co widzę?

To wszystko nie mogło być prawdziwe.

Nagle zapragnęłam spytać Zarii i Wena, czy ich przepowiednie z ceremonii urodzinowej się spełniły. Nigdy o tym nie mówili, a i mnie nieszczególnie to interesowało. Myślałam, że to tylko czcze gadanie.

W swojej przepowiedni Zaria zobaczyła koronę symbolizującą szczęście, a Wen statek, który nie wiadomo, co może oznaczać. On w każdym razie wziął ten obraz dosłownie i powtarzał, że na pewno wróci na okręt.

Kobieta sięgnęła do ostatniej misy i wzięła z niej kilka drobnych listków. Pokruszyła je w dłoni i wrzuciła do ognia, który natychmiast zareagował na niewypowiedziany rozkaz. Dym się rozproszył, rozmazując kształt, który wcześniej ujrzeliśmy. Płomienie uspokoiły się, zmieniając barwę na niemal białą.

Poczułam zapach ryb. Specyficzny zapach słonego morza, którego nie można pomylić z żadnym innym. Ta woń kojarzyła mi się z dużym białym domem na plaży, z moją małą siostrą grzebiącą w piasku i z parzącym słońcem.

Płomienie, które jeszcze przed chwilą przypominały spokojne morze, teraz niemal wrzały i na powrót stały się czarne. Uderzenia bębnów przyspieszały, podobnie jak tupanie ciężkich butów. To nie był jeszcze koniec przepowiedni, nadchodziło coś jeszcze.

Miałam rację. Najpierw z dymu wyłoniły się patrzące złowrogo złote oczy, po czym zniknęły, zdmuchnięte niczym płomień świecy. W ich miejsce pojawiły się dłonie trzymające koronę, po której spływała czerwona ciecz. Nikt nie musiał pytać, co to oznacza.

Śmierć cesarza? Koronacja jego syna?

Może ja miałam zabić cesarza? Jeśli nie, to dlaczego w mojej wizji zapisany został czyjś los?

Nawet nie wiedziałam, czy powinnam się tym przejmować. Szamanka, jak chciała siebie nazywać staruszka, najprawdopodobniej była oszustką, a cała przepowiednia została zaaranżowana i udramatyzowana.

Po chwili obraz rozmył się w kłębach dymu i ogień przygasł z cichym trzaskiem. Miałam wrażenie, że świat wokół mnie zamilkł.

Stałam oniemiała wśród okrzyków i gromkich oklasków, patrząc w zwęglone drewno. Szamanka poklepała mnie po ramieniu, pobrzękując koralikami, którymi miała wyszyte rękawy sukni.

– To była interesująca wizja, ale widziałam już lepsze – powiedziała. Ciekawe, czy chciała mnie w ten sposób pocieszyć. – Wszystkiego najlepszego, oby ta przepowiednia się jednak nie spełniła. Powodzenia.

Skłoniła się mistrzowi Ivarowi, który wciąż stał nieruchomo w podobnym otępieniu jak ja, i odeszła, żegnając się z kilkoma starszymi sha’ri.

Na twarzach otaczających mnie kolegów zauważyłam wypisany niepokój. Wszyscy szeptali między sobą, a ja czułam, jak płoną mi policzki. Mój przełożony szybko odzyskał rezon.

– Skoro Li została obdarowana wizją, to pozostaje mi życzyć wam dobrej zabawy – powiedział, zachowując powagę. – Zgodnie z tradycją zaczynamy od Tańca Duchów. Ustawcie się, proszę. Wen, łapy precz od sałatki! – Odpowiedział mu śmiech, chyba tylko Wen był w dobrym humorze po tym, co zobaczyliśmy.

Musieliśmy chwilę poczekać, aż mój przyjaciel przełknie to, na co akurat się połakomił, i zajmie swoje miejsce. Już od kilku lat Wen zabawiał wszystkich grą na fujarce i jego dołączenie do zakonnej orkiestry było tylko formalnością. Szybko nauczył się gry na flecie, żeby przydać się do czegoś.

Bębny zwolniły i dołączył do nich Wen. Jak sam mi kiedyś powiedział, gry na fujarce nauczył się na statku. Podobno była to umiejętność, którą prędzej czy później nabywał każdy wilk morski. Co prawda od fujarki do fletu daleka droga, ale on twierdził, że te instrumenty są wręcz identyczne.

Dźwięki płynące z fletu, na którym grał, obniżyły się i brzmiały jak zapowiedź burzy, której ślady można dostrzec na zachmurzonym niebie.

Kobieta o jasnych kręconych włosach chwyciła mnie za rękę i poprowadziła w stronę pozostałych sha’ri. Większość mężczyzn zajęła już miejsca na ziemi, aby wyklaskiwać rytm do tańca. Wśród ubranych na biało dziewczyn spodziewałam się ujrzeć Zarię w pięknej białej sukni, ale nigdzie jej nie widziałam.

Dołączyłam do długiego rzędu zwiewnych tkanin i dzwoneczków, które podzwaniały przy każdym ruchu. Taniec Duchów zaczynał się powoli, od spaceru po linii elipsy, z przerwami na obroty i ukłony. Jako jubilatka zostałam zmuszona do poprowadzenia naszej grupy pomiędzy grającymi mężczyznami.

Kątem oka zauważyłam, że ktoś zajął się ponownym wyczarowywaniem ognia, wokół którego byliśmy zgromadzeni. Podeszłam do ognia, odprowadzana klaskaniem, tupaniem i biciem w bębny. Płomienie stopniowo unosiły się ku niebu, podobnie jak muzyka, której tempo narastało z każdą chwilą. Do symfonii dołączyły marakasy i tamburyny.

Przyspieszyłam. Nasze ukłony wyglądały teraz inaczej: rozpościerałyśmy ramiona i klękałyśmy na kolano. Piruety stały się szybsze i częstsze, suknie wirowały i podzwaniały delikatnie. Spacer zmienił się w prawdziwy taniec, dwa kroki w prawo, jeden w lewo, wspomagane kołysaniem bioder.

W końcu dołączyli do nas mężczyźni, wszyscy w jednym momencie. Umilkł flet, a w bębny uderzali teraz tylko starsi sha’ri, którym zdrowie nie pozwalało na taniec. Gdy podniosłam się z klęczek po kolejnym ukłonie, napotkałam czuprynę w kolorze płomieni. Odwzajemniłam uśmiech Wena, gdy przyłożyłam dłoń do jego dłoni. W tej chwili rozpoczął się prawdziwy taniec cienia.

Tańcowi powinna towarzyszyć radosna atmosfera, ale wciąż czułam, że wszyscy są przejęci moją przepowiednią. Atmosfera była tak gęsta, że chyba nawet tort nie zdołałby rozładować napięcia.

Wen uklęknął, a ja okrążyłam go tanecznym krokiem, przerywanym obrotami wokół własnej osi. Gdy skończyłam, role się odwróciły. Następnie część par pozostała w miejscu, a inne chwytały się pod ramiona i okrążały siebie nawzajem.

Gdy powtórzyliśmy cały układ jeszcze kilka razy, zamieniając się miejscami, myślałam, że wyzionę ducha. Rytm wyznaczany przez bębny i szelest grzechotek przyspieszył do granic możliwości, nie dając nam chwili odpoczynku. Taniec stał się szybki i dziki, pełen podskoków i chaotycznych piruetów.

Kiedy muzyka zamarła, ujęłam Wena pod ramię, uśmiechnęliśmy się do siebie nawzajem i udaliśmy się z resztą grupy, jak jeden mąż, w stronę stołów z jedzeniem. Nie wiedziałam, kto w tym roku wziął na siebie przygotowanie potraw, ale wszystkie wyglądały pięknie. Stoły wręcz uginały się pod ciężarem żywności.

Było tu wszystko: owoce w syropie, słodkie ciastka z kremem, pieczona kaczka z pomarańczami, miód pitny, sałatki z orzechami, ciemne mięso w sosie, wędzone ryby, galaretki. Gwoździem programu, jak co roku, był płonący tort Very, jednej z weteranek Zakonu Cienia. Podobno jego sekretnym składnikiem był smoczy owoc, o czym dotychczas nie mog­łam się przekonać.

Sięgnęłam po kawałek jako pierwsza.

– Widziałeś gdzieś Zarię? Chyba była podczas obrzędu, a później gdzieś zniknęła – zagadnęłam Wena, gdy usiedliśmy na wolnym kocu pod jedną z płaczących wierzb. Przez chwilę mi nie odpowiadał, zajęty pożeraniem małego stosu jedzenia, który znajdował się na jego talerzu.

Gdy zapełnił częściowo swój wiecznie głodny żołądek, odparł:

– Nawet nie zauważyłem, że wyszła. Zresztą, to chyba nic dziwnego. Częściej jej nie ma, niż jest.

Ton, jakim wypowiedział te słowa, sugerował nieskrywaną urazę i dobrze rozumiałam jej powód.

– Każdy ma swoje sekrety – odparłam, sama nie wiedząc, dlaczego próbuję usprawiedliwić przyjaciółkę.

– Ja nie. Przed bliskimi nie powinno się mieć sekretów, tak mnie wychowano. Jak mam być z nią szczery, skoro ona okłamuje mnie na każdym kroku?

Uniosłam brew.

– Jest coś, o czym nie wiem?

Wen prychnął. W kąciku jego ust zauważyłam lukier.

– Mam poważne przeczucie, że ona coś kombinuje.

– Bo nie siedzi z nami cały czas? Wen, teraz przesadzasz. Nie możesz od niej wymagać, żeby ci się ze wszystkiego zwierzała.

Odburknął coś w odpowiedzi.

– Zdążysz umówić się z nią na randkę, o to się nie martw. – Poklepałam go po plecach.

Nagłe rumieńce na jego policzkach mówiły same za siebie. Sięgnęłam po jagody. Jedliśmy w milczeniu, dopóki przyjaciel nie przerwał ciszy.

– Jak ci się podobała twoja przepowiednia?

– Chciałam z tobą o tym porozmawiać. Właściwie to nie wiem, co mam o tym sądzić. Wiesz, że nie za bardzo wierzę w to wszystko, ale to, co zobaczyłam, nieco mnie zaniepokoiło.

– „Nieco”? Dziewczyno, w twojej wizji był cholerny zły omen! Ja na pewno trząsłbym portkami ze strachu. – Wen otworzył zębami butelkę alkoholu i pociągnął porządny łyk.

– A co z wizją z twoich urodzin? Sprawdziła się? – Podciągnęłam nogi na kocu, by usadowić się wygodniej.

Wytarł usta rękawem koszuli i odpowiedział:

– Moja wizja była tak nudna, że stara prawie zasnęła w trakcie obrzędu. Dopiero na sam koniec wydarzyło się coś ciekawego. Z dymu wystrzelił bezzębny pirat i pogroził mi mieczem, wrzeszcząc przy tym jak opętany. Wyglądał całkiem zabawnie, przyznaję. No i przynajmniej wszystkich obudziły jego wrzaski. Ale odpowiadając na twoje pytanie: nie, nic się nie sprawdziło. Chociaż nie, czekaj, jedna rzecz. W przepowiedni przez trzy minuty oglądaliśmy płynący statek i jakieś trzy, cztery miesiące później znalazłem taki model statku gdzieś na targu. Oczywiście kupiłem go do mojego zbioru.

Kolekcja statków Wena była tematem stale powracającym w rozmowach, nawet pokazywał mi ją kilka razy. O każdym ze swoich modeli mógłby opowiadać przez pół dnia, nigdy nie słyszałam nikogo rozprawiającego o czymś z równie wielką pasją.

– Naprawdę w to wszystko wierzysz? To znaczy może i coś w tym jest, ale myślę, że jest w tym tyle prawdy, ile we wróżeniu z dłoni. Jeżeli się sprawdzi, to będzie zbieg okoliczności. Dziwny zbieg okoliczności.

Wen odstawił talerz i butelkę na bok, po czym położył się na plecach.

– Oczywiście, że wierzę – odparł po chwili. – Przez te kilka lat, kiedy pływałem po najgłębszych oceanach, widziałem takie rzeczy, jakich nawet nie potrafiłabyś sobie wyobrazić. Na najwięcej dziwów natknąłem się, kiedy cumowaliśmy na Czerwonej Ziemi albo na Dzikich Wys­pach za Przylądkiem Wiatrów. Węże morskie, latające tuńczyki, ośmiornice, które pluły jadem tak żrącym, że rozpuszczał kamień. Jak tu więc nie wierzyć w zwykłe przepowiednie?

Nie odpowiedziałam. Położyłam się obok niego i przez dłuższą chwilę wsłuchiwałam się w muzykę graną przez naszych towarzyszy. Niektórzy dopiero teraz włączyli się do tańca, podczas gdy pozostali rozsiedli się na ziemi. Nasz ogród wypełniały okrzyki, śmiech i zapach dymu z ogniska.

Uwielbiałam atmosferę, jaka panowała w domu podczas świętowania, sha’ri byli wtedy radośni i beztroscy, niemal można było zapomnieć, że są płatnymi zabójcami i szpiegami. Jak na złość akurat w moje święto wszyscy trochę przygaśli z powodu niedawnej wizji, ale zdawało się, że wreszcie udało się im wejść w odpowiedni nastrój.

– Czy powinnam panikować? Albo, no nie wiem, coś zrobić? – spytałam Wena, a on w odpowiedzi podał mi butelkę.

– Pij. Nic lepszego w tej chwili nie możemy zrobić.

Postukałam się palcem w głowę.

– Wen, bądź przez chwilę poważny. Przed chwilą powiedziałeś, że wierzysz w prawdziwość tych wizji.

Nie wzięłam od niego butelki, wzruszył więc ramionami i pociągnął kolejny łyk.

– Kochanie, jestem śmiertelnie poważny. Oczywiście, że w nie wierzę, ale spójrzmy prawdzie w oczy: ani moja wizja się nie spełniła, ani wizja Zarii, ani Amira. Ani chyba nikogo, kogo znam. Szanse są raczej niewielkie, że spełni się akurat twoja, nie sądzisz?

– Ale co to może oznaczać…

– Ty chyba nie słuchasz uważnie.

– Bo uważam, że lepiej dmuchać na zimne i przygotować się na ewentualne straszne wydarzenia. Dobra, a ten demon to po prostu znak, że stanie się coś bardzo złego, czy może powinnam to wziąć dosłownie?

– O ile dobrze wiem, takie demony nie istnieją na tym świecie.

– Może chodzi o potwory z Jahardu? Może… nastąpi jakiś atak albo te stwory przenikną do świata śmiertelników?

– A ty okażesz się superbohaterką i wszystkie je pokonasz. To całkiem możliwe, ale jak świat cieni miałby się przeniknąć ze światem realnym? – Wen podrapał się po brodzie w zamyśleniu. – To byłaby prawdziwa apokalipsa, nie trzeba potworów, żeby ludzie wyginęli. Zimno zrobiłoby swoje.

Miał rację, więc nie mogło o to chodzić. Może ten jeden konkretny potwór miał kogoś zaatakować?

– A może właśnie ma to symbolizować nadchodzącą apokalipsę? – spytałam, ale nawet we własnym głosie słyszałam niedowierzanie.

– Myślę, że ten demon nie ma żadnego znaczenia. Bardziej mnie ciekawi, o co chodzi z koroną. Bo na pewno nie o tych cesarskich dupków.

– Dlaczego nie?

– Jakoś nie wyobrażam ich sobie tutaj. Cesarz wie o wszystkim, co się dzieje w zakonie, ale nie ma takiej możliwości, żeby ktoś z pałacu się do nas zapuścił. A może chodzi o coś związanego z pałacem w jakiś inny sposób – mówił, stukając palcem w butelkę.

– Niby w jaki?

– A bo ja wiem? Może dostaniesz jakieś zlecenie, żeby zabić służącego? Albo cesarz zlikwiduje Zakony Cienia, bo się wkurzy. – Wzruszył ramionami. – Tak naprawdę może chodzić o wszystko.

Znów przyznałam mu rację. W przepowiedni Zarii też pojawiła się korona i nie zdarzyło się nic, co można by powiązać z cesarzem. Może w takim razie był to tylko symbol. Szczęścia? Albo może władzy?

Myślami przywołałam przyjaciółkę, która po chwili zmaterializowała się obok nas z kawałkiem kurczaka w ręce.

Aż podskoczyłam w miejscu, gdy nagle położyła mi dłoń na ramieniu.

– Uważaj, Li, nie możesz dać się tak zaskakiwać – rzuciła, śmiejąc się. Usiadła obok nas i wgryzła się w mięso.

Wen zagwizdał.

– Proszę, proszę, kogo my tu mamy – powiedział, lustrując ją od stóp do głów. – Mówiłem już, że ładnie dziś wyglądasz? Szczególnie z tym kurczakiem w ręce.

Zaria uśmiechnęła się półgębkiem.

– Umiesz prawić komplementy kobiecie. O czym rozmawiacie? Usłyszałam coś o koronie i nie powiem, brzmiało to ciekawie.

– A tak sobie tutaj plotkujemy. O strasznych wizjach przyszłości i tym podobnych. Za to bardziej ciekawi nas, gdzie byłaś – odbił piłeczkę Wen.

– A nie widać? – Pomachała nóżką kurczaka.

– No tak, ale gdzie byłaś wcześniej. Uwierz, obserwuję stoły z jedzeniem bardzo uważnie i ciebie tam nie widziałem.

– To przesłuchanie? – Zaria parsknęła śmiechem. – Pochlebia mi, że tak się interesujesz moim życiem, ale teraz trochę przesadzasz.

Wen już otwierał usta, by rzucić jakąś uwagę, lecz mu przerwałam:

– Wiecie co, ja chyba pójdę potańczyć. Jakkolwiek by patrzeć, to moje urodziny, a zamiast się bawić, zamartwiam się przepowiednią, w którą i tak nie za bardzo wierzę.

Wstałam, Zaria poszła w moje ślady.

– Idziesz czy będziesz tu leżał i zastanawiał się nad tym, co robię w wolnym czasie? – dogryzła Wenowi, ale on tylko machnął ręką.

– Chyba wypiłem za dużo wina. – Spojrzał na butelkę z obrzydzeniem. – Gdybym poszedł tańczyć, mogłoby to się źle skończyć.

Dołączyłyśmy do pozostałych wokół ogniska. Zauważyłam Amira tańczącego z jakimś chłopakiem, pomachał nam pomiędzy jednym piruetem a drugim. Gdzieś w tłumie mignęły mi różowe włosy Very. Mistrz zapewne już poszedł, nigdy nie zostawał zbyt długo na zabawach.

Muzyka grała nieustannie, szybka i wesoła, co jakiś czas rytm zmieniał się na wolniejszy, żeby dać nam chwilę wytchnienia. Soki i poncz lały się litrami, tort już dawno się skończył, ale stół nadal uginał się od jedzenia. Wszystko zniknie dopiero wtedy, gdy wszyscy porządnie się wytańczą.

Cienie poruszały się na sukni Zarii, podobnie jak blask księżyca na jej srebrnych pasmach. Wyglądała wspaniale, mimo że długie włosy wpadały jej do ust, a makijaż zdążył się już lekko rozmazać. Stuknęła się kielichem z Daviną, która pojawiła się obok nas, żeby złożyć mi krótkie życzenia.

Tańczyłyśmy tak długo, aż nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zaria piła poncz i bawiła się dalej, jakby w ogóle się nie męczyła. Wróciłam do Wena, zostawiwszy ją z resztą towarzystwa.

Wen chrapał, pchnęłam go więc lekko łokciem pod żebra. Obudził się, rozejrzał zdziwiony i podniósł do góry butelkę, udając, że wznosi toast, a potem pociągnął łyk.

Leżeliśmy w ciszy, czerpiąc garściami muzykę, która rozbrzmiewała w całym ogrodzie. Patrzyłam w gwiazdy pojawiające się na niebie i wdychałam chłodne powietrze do płuc. Rozłożyliśmy się daleko od ogniska i ciepło płomieni tutaj nie docierało, ale i tak mi nie było zimno, nawet gdy zaczął prószyć śnieg. Wen po chwili znów zasnął.

Mój siedemnasty dzień powstania zakończył się, gdy zgasła na niebie ostatnia gwiazda. Kiedy nad ranem kład­łam się do łóżka, całkowicie zapomniałam o przepowiedni. Słowa Wena upewniły mnie w tym, że nie mam się czym martwić.

Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, w jak dużym byłam błędzie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI