Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Najpopularniejszy w Polsce pisarz historyczny jak zwykle wydobywa na światło dzienne te elementy przeszłości, które wszyscy inni pomijają. Dowodzi, że świat przed stoma laty również był żądny sensacji, skandali i migawek z celebryckiego życia, więc opisów tego rodzaju nie brakowało. Swawole i wybryki znanych postaci filmu i piosenki, tajemnice fortun międzywojennych bogaczy, rozrzutność i niewybredne rozrywki wyższych, ale także niższych sfer, pojedynki, podziemie aborcyjne, przestępczość, w tym również na szczytach władzy. I plejada znanych postaci epoki: Dymsza, Fogg, Krzywicka, Boy-Żeleński, Dunikowski, Nałkowska, Chwistek, Wieniawa-Długoszowski i wielu, wielu innych. Celebryci, skandale i sensacje Drugiej Rzeczypospolitej są poszerzoną o niemal 200 stron wersją Blasków i cieni II Rzeczypospolitej z 2021 roku.
Po przeczytaniu tej książki będzie można brylować na salonach, rzucając ciekawostkami jak z rękawa. Solidna porcja doniesień z rubryki towarzyskiej i obyczajowej, podana jak zwykle ze swadą, lekkością i poczuciem humoru.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 20 min
Lektor: Łukasz Bogdan
Od autora
Gdy szesnaście lat temu rozpoczynałem cykl o elitach Drugiej Rzeczypospolitej, nie przypuszczałem, że będzie on liczył tak wiele pozycji. Chociaż bowiem wydawałem w tym czasie książki o innej tematyce, zawsze jednak powracałem do międzywojnia. I teraz, po latach, mogę stwierdzić, że jest to jedna z moich ulubionych epok historycznych.
Zadecydowało o tym wiele czynników, z których za najważniejszy uważam fakt, iż był to okres obfitujący w wybitne osobowości z każdej dziedziny. Poza tym ówcześni celebryci to postaci z pierwszych stron podręczników, a gwiazdy tamtych lat na zawsze zapisały się w dziejach polskiej polityki, kultury i sztuki.
Warto też pamiętać, że był to okres zachwytu nad odzyskaną niepodległością, a co za tym idzie – czas optymistycznego podejścia do teraźniejszości i przyszłości. Nagle z obowiązku twórców zniknął cały bagaż martyrologiczny, a pozostały talent i pogoda ducha.
Oczywiście nie wszystko w Drugiej Rzeczypospolitej było piękne i wspaniałe, epoka miała także swoje ciemne strony. Ale takie jest życie: radości sąsiadują ze smutkami, a humor z tragedią. Warto zachować zatem trzeźwe spojrzenie i odbierać okres międzywojenny jako całość – wraz z jego plusami i minusami.
Takie też są Blaski i cienie. Tematom lekkim, łatwym i przyjemnym towarzyszą te o cięższym charakterze, a rozrywkowej stronie życia – ta znacznie poważniejsza. Razem jednak tworzą pewien wizerunek epoki, który – mam nadzieję – będzie dla Czytelnika atrakcyjny.
W książce nie brakuje więc opisów ówczesnych skandali czy barwnego życia celebrytów. Są także rozdziały o smakach i obyczajach kulinarnych tamtych lat, o kształtowaniu się różnych aspektów odradzającej się państwowości oraz anegdotyczne opowieści o życiu wilków morskich Drugiej Rzeczypospolitej. Polecam też rozdziały o feministkach sprzed wieku, o tajemniczych powiązaniach ówczesnych polityków z gangsterami czy najsłynniejszym polskim kasiarzu. A do tego – obalam mity na temat Wolnego Miasta Gdańska i odbrązawiam sztandarową inwestycję epoki, czyli budowę Gdyni.
Ponieważ o wielu znanych postaciach międzywojnia pisałem już wcześniej, teraz już je pomijam. Szanując Czytelników, skoncentrowałem się na osobach, których dotychczas nie uwzględniałem w moich książkach lub wspominałem o nich epizodycznie. Nie stanowiło to większego problemu, gdyż okres międzywojenny był tak barwny, że intrygujących bohaterów i tematów nigdy nie brakowało. I zapewne nieprędko wyczerpię wszystkie fascynujące mnie zagadnienia.
Wierzę, że niniejsza książka wzbudzi zainteresowanie Czytelników i poszerzy ich wiedzę o fascynujących czasach Drugiej Rzeczypospolitej.
Sławomir Koper
Rozdział 1
Skandalista epoki
Wprawdzie Radziwiłłowie są symbolem najświetniejszej arystokracji, ale trudno znaleźć inną rodzinę wzbudzającą podobnie sprzeczne emocje. Z jednej strony – zasłużeni dla Rzeczypospolitej wodzowie, jak zwycięzca spod Kokenhausen Krzysztof „Piorun” Radziwiłł, a z drugiej – książęta Janusz i Bogusław uwiecznieni jako zdrajcy w Potopie Henryka Sienkiewicza. To właśnie oni mieli traktować Rzeczpospolitą jak „postaw czerwonego sukna”, z którego usiłowali jak najwięcej wyrwać dla siebie. Gorący patrioci i typowo sarmackie okazy warcholstwa i prywaty. Jeden z przedstawicielu rodu, Michał zwany Muniem, miał się stać największym skandalistą polskiej arystokracji epoki Drugiej Rzeczypospolitej.
Bogactwo rodu było wręcz niewyobrażalne, około 1750 roku Radziwiłłowie posiadali: 23 zamki obronne, 426 miast, 2032 majątki ziemskie, ponad 10 tysięcy wsi, a liczba ich poddanych sięgała 2,5 miliona (ludność całej Rzeczypospolitej wynosiła wówczas około 10 milionów). Nic zatem dziwnego, że Karol Stanisław, zwany „Panie Kochanku”, podejmując króla Stanisława Augusta w Nieświeżu, mógł używać rzędu końskiego wysadzanego brylantami…
Ród wydał siedmiu hetmanów, siedmiu kanclerzy, trzech biskupów, kilkudziesięciu wojewodów, starostów i kasztelanów, o pomniejszych stanowiskach nie wspominając. Nazwisko Radziwiłł nosili również artyści, jak protektor Chopina, kompozytor Antoni Henryk (przy okazji namiestnik Wielkiego Księstwa Poznańskiego), powieściopisarka Anna Olimpia Mostowska czy niezrównany pamiętnikarz epoki Wazów, Stanisław Albrycht.
Zdarzały się także skandale obyczajowe, jak choćby słynny ślub króla Zygmunta Augusta z Barbarą, burzliwe małżeństwo Zofii z Radziwiłłów Dorohostajskiej czy ucieczka Teofilii Morawskiej sprzed ołtarza ze swoim ciotecznym bratem Dominikiem Hieronimem Radziwiłłem. Zawarty w ten niecodzienny sposób związek okazał się zresztą całkiem udany.
Radziwiłłowie przez stulecia utrzymywali swoją pozycję w kraju, co w dużej mierze zawdzięczali systemowi ordynacji, który zapobiegał podziałowi rodowego majątku. Pierwsze majoraty w Rzeczypospolitej powstały u schyłku XVI stulecia, a do ich założenia wymagana była zgoda Sejmu. Ordynacja musiała posiadać swój statut, majątek nie mógł zostać sprzedany, zastawiony ani podzielony, ale zawsze przechodził w drodze dziedziczenia na określoną osobę. Ordynat musiał utrzymywać pozostałych członków rodziny, a w razie zaniedbywania obowiązków mógł stracić stanowisko.
Ordynacje powstawały do wybuchu pierwszej wojny światowej, niektóre z nich przechodziły na mocy dziedziczenia w ręce innych rodzin, zdarzały się również konfiskaty za udział właścicieli w powstaniach narodowych. Radziwiłłowie ostatecznie utworzyli aż pięć majoratów, do trzech najstarszych (Nieśwież, Ołyka i Kleck) doszły jeszcze przygodzicka i dawidgródecka. Siedziby ordynatów wymagały właściwej oprawy, dlatego w każdej z nich powstała rezydencja godna pierwszego rodu Rzeczypospolitej.
W tak rozrodzonej rodzinie nie mogło – oczywiście – zabraknąć różnego rodzaju oryginałów. Jednym z nich był wspomniany Karol Stanisław „Panie Kochanku” (1734-1790), którego uważano za polską wersję barona Münchhausena, zasłynął bowiem opowiadaniem niesamowitych historii o swoich przygodach. Podobno widział kiedyś tak wielką armatę, że wjechał do niej karetą zaprzężoną w cztery konie, natomiast podczas oblężenia Saragossy kula armatnia miała oderwać tylne nogi wraz z zadem jego wierzchowcowi. Radziwiłł jednak nie zrezygnował (jego koń również) i dotarł na mury twierdzy, gdzie osobiście wysiekł obrońców. Przy takich rewelacjach pomysł wysypania cukrem dziedzińca zamku w Nieświeżu, by latem urządzić tam kulig, wydaje się całkiem prawdopodobny…
Karol Stanisław, niestety, nie ograniczał się wyłącznie do snucia oryginalnych opowieści. Był warchołem pierwszej wody często zmieniającym orientację polityczną, cieszył się jednak autentycznym uznaniem szlachty. Miał bowiem prawdziwie książęcy gest, a jego wszelkie dziwactwa uznawano za właściwe dla wielkiego pana. Inna sprawa, że nie zawsze były to sympatyczne zachowania – pijany książę potrafił bowiem urządzać pokazy publicznej masturbacji czy też obnażać się na ucztach.
W rodzie Radziwiłłów trafiali się również autentyczni dewianci, jak świetnie wykształcony krajczy wielki litewski, Marcin Mikołaj (1705-1782), który już w wieku młodzieńczym zdradzał objawy choroby psychicznej. Z upływem lat było coraz gorzej – krajczy uwięził żonę wraz z dziećmi „w wielkiej niewygodzie i smrodzie, gdyż w tej jednej izbie spać, jeść i inne potrzeby natury czynić musieli”. Otoczył się współpracownikami żydowskiego pochodzenia, przestrzegając ich praktyk religijnych. Utrzymywał harem porwanych lub kupionych dziewcząt, a urodzone z nich dzieci podobno mordował i z ich zwłok „jakieś destylacje czynił”. Ponoć poszukiwał kamienia filozoficznego, co jednocześnie nie przeszkadzało mu napadać na okoliczne dwory, więzić i mordować sąsiadów. W sprawę ostatecznie wdała się dalsza rodzina i siłą ubezwłasnowolniono szaleńca. Marcin do końca życia był trzymany w ścisłym areszcie domowym.
Radziwiłłowie zaliczali się do najświetniejszej arystokracji europejskiej, nie brakowało zatem koligacji z rodami panującymi. Radziwiłłówny wychodziły za Piastów mazowieckich i Jagiellonów, mężczyźni poślubiali Hohenzollernówny. Niewiele zresztą brakowało, by Radziwiłłówna została cesarzową Niemiec. Córka Henryka Antoniego, Eliza, zaręczyła się w 1820 roku z następcą tronu pruskiego, Wilhelmem. Nacisk rodziny Hohenzollernów spowodował jednak zerwanie zaręczyn, ale późniejszy cesarz do końca życia wspominał ukochaną ze łzami w oczach…
Skandal obyczajowy, jakim było małżeństwo Dominika Hieronima Radziwiłła z kuzynką, spowodował, że ordynacje nieświeska i ołycka trafiły w ręce tej samej linii rodu. W jej posiadaniu znalazła się także ordynacja przygodzicka w Wielkopolsce oraz kolejny majorat ze stolicą w Dawidgródku na Kresach.
Była to berlińska linia Radziwiłłów od lat osiedlona na terenie królestwa pruskiego, dlatego gdy kolejni jej przedstawiciele obejmowali majątki położone w imperium Romanowów, musieli się starać o obywatelstwo rosyjskie. Nie stanowiło to większego problemu – Radziwiłłowie, podobnie jak większość arystokratycznych rodów europejskich, byli rodziną kosmopolityczną. Dobrze funkcjonowali także w berlińskim życiu politycznym, co jednak nie przeszkadzało im w działalności na rzecz Polaków. Książę Bogusław Fryderyk, będąc pruskim generałem, głosował przeciwko przyłączeniu Wielkiego Księstwa Poznańskiego do Związku Niemieckiego, a jego syn, Ferdynand, zasłynął ostrą interpelacją w sprawie strajków szkolnych we Wrześni. Do tego sprzeciwiał się antypolskiej polityce podczas kulturkampfu, a w 1918 roku został posłem na polski Sejm Ustawodawczy, gdzie sprawował funkcję marszałka-seniora.
Problemem księcia Ferdynanda był jego najstarszy syn, Michał. Jak przystało na Radziwiłła, na chrzcie dostał aż osiem imion, ale od „najmłodszych lat zdradzał najgorsze cechy charakteru” i zawsze był „odporny na wpływy domowe”. Do tego okazał się osobnikiem wyjątkowo zachłannym na majątek i uważał, że – jako najstarszemu potomkowi – należy mu się cały spadek po ojcu. A zatem nie tylko majorat w Ołyce, lecz także w Przygodzicach. Nie trafiały do niego żadne argumenty, na nic zdały się perswazje – planował pozbawić młodszego brata należnej mu ordynacji. Nic dziwnego, że w rodzinie zaczęto powoli uważać go za „psychopatę na podłożu rodowej megalomanii”, gdyż w niczym nie był podobny do współczesnych sobie Radziwiłłów, a bardziej przypominał przodków z czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Ferdynand Radziwiłł zmarł w lutym 1926 roku. Zgodnie z jego testamentem Ołykę objął najmłodszy z rodzeństwa, Janusz, natomiast Michałowi przypadły Przygodzice. Nigdy się z tym nie pogodził, zawsze podkreślał, że został okradziony z dziedzictwa, i uważał się za czternastego ordynata ołyckiego i czwartego hrabiego na Przygodzicach. Na co dzień preferował jednak tytuł „Jego Wysokość Jaśnie Pan” i tak lubił się określać.
Potrafił procesować się z ojcem, zarzucając mu skąpstwo i bezprawną wycinkę drzew w Przygodzicach. A po jego śmierci nie rezygnował z żadnej okazji, by oskarżać rodzinę o kradzież należnego mu majątku. Mimo że sąd honorowy odrzucił jego pretensje, nadal nie chciał się zrzec Ołyki – w odpowiedzi rodzina nie wydała zgody na zaciąganie pożyczek pod hipotekę Przygodzic. Było to tym ważniejsze, że Radziwiłł prowadził hulaszczy tryb życia i miał ogromne potrzeby finansowe, a gospodarką we własnej ordynacji kompletnie się nie interesował. W efekcie – z powodu zaległości podatkowych odmówiono mu kiedyś wydania paszportu.
Ordynat jednak kompletnie się tym nie przejmował i mając już poważne problemy finansowe, potrafił zamówić ogromną partię szampana, za który później nie był w stanie zapłacić. Gdy wyjeżdżał za granicę, żył jak na polskiego magnata przystało – pod Londynem wynajął pałac i „miał ze sobą szereg osób ze służby w Polsce”. Z reguły zabierał ze sobą „48 kufrów” z rzeczami osobistymi, a do tego dywany i pościel. Podobno miesięczny pobyt księcia za granicą (nie licząc przejazdów i niespodziewanych wydatków) kosztował ponad 15 tysięcy złotych (około 46 tysięcy euro).
Z racji koloru brody i włosów przylgnął do niego przydomek „Rudy”, ale ordynat w niewielkim stopniu przypominał swojego poprzednika z XVI wieku o tym samym przezwisku. Michał regularnie dostarczał bowiem skandalicznych plotek „z życia wyższych sfer”, prasa miała o czym pisać, a aktorzy warszawskich kabaretów mogli dowcipkować na jego temat. Inna sprawa, że projekty matrymonialne „Jaśnie Pana” wprawiały rodzinę w przerażenie, gdyż zawierał związki małżeńskie w podobny sposób, w jaki prowadził interesy.
Jego pierwszą żoną została Rosjanka greckiego pochodzenia, Maria de Bernardaky. Wcześniej była młodzieńczą fascynacją Marcela Prousta, a Radziwiłł poznał ją zapewne w Londynie. Choć rodzina sprzeciwiała się temu związkowi, Munio postawił na swoim – ożenił się w 1898 roku. Na świat przyszło dwoje dzieci, związek nie przetrwał jednak długo – awantury domowe były na porządku dziennym, a raz nawet książę wyrzucił żonę z pędzącego samochodu, w wyniku czego złamała nogę.
Prawdziwe kłopoty zaczęły się jednak dopiero wtedy, gdy Radziwiłł zainteresował się zamożną hiszpańską arystokratką. Markiza zza Pirenejów była od niego starsza o cztery lata. Uczucie raczej nie wchodziło tu w grę, chyba że była to miłość do jej pieniędzy…
„Zadłużywszy się po uszy – wspominała siostra »Rudego«, Maria Małgorzata Potocka – Michał opuścił żonę i dzieci i podróżował po świecie z bogatą wdową, Hiszpanką, panią Joachiną de Santa Sussaną [Maria Henrietta Joaquina Martinez de Medinilla, markiza de Santa Susana – red.]. Ta naiwnie go ubóstwiała, dogadzała wszystkim jego kaprysom, służyła mu jak niewolnica i uważała, że Michał to nieszczęsny męczennik. Po otrzymaniu anulacji pierwszego małżeństwa Michał wziął ślub z Joachiną w Szwajcarii podczas pierwszej wielkiej wojny. O dzieci swoje już się nie troszczył”1.
Rozwód orzeczono w 1915 roku, a rok później odbył się drugi ślub Radziwiłła. Maria Bernardaky pozostała w Polsce, razem z córką zamieszkałą pod Bydgoszczą.
Natomiast Hiszpance wystarczyło pieniędzy na 13 lat, po czym książę wystąpił o rozwód. Tym razem sprawa była o wiele bardziej skomplikowana, małżeństwo zawarto bowiem w Vaduz, stolicy Liechtensteinu, w którym obowiązywało prawo austriackie i nie uznawano rozwodów cywilnych. Radziwiłł złożył jednak pozew na terytorium Francji, gdzie w Biarritz miał willę, ale był obywatelem polskim, a Warszawa i Paryż nie zawarły porozumienia regulującego wzajemne uznawanie rozwodów. Ponadto z punktu widzenia francuskich przepisów, by orzec rozwiązanie związku, małżonkowie powinni przez dwa lata mieszkać na terenie tego kraju. Na domiar złego hiszpańska markiza nie zamierzała potulnie pogodzić się z zachowaniem małżonka i wniosła przeciwko niemu pozew o zwrot 2 milionów franków (około 820 tysięcy euro) oraz domagała się też oddania jej francuskiej willi.
W tej sytuacji Radziwiłł rozpoczął starania o unieważnienie małżeństwa w Watykanie, tym bardziej że miał już nową kandydatkę na żonę. Ponownie udało mu się wszystkich zaskoczyć.
W 1926 roku w Londynie Munio zachorował, opiekowała się nim między innymi pielęgniarka, Mary Atkinson. Nie była specjalnie urodziwa, a do tego miała raczej trudny charakter, jednak udało się jej całkowicie zdominować księcia. Stała się jego nieodłączną towarzyszką, a Radziwiłł postanowił się z nią ożenić. Oczywiście przyjechała razem z nim do Przygodzic i towarzyszyła mu w wojażach po Europie.
Miss Atkinson była bez wątpienia osobą bardzo sprytną i dość szybko odkryła słabe strony partnera. Zauważyła, że jest uległy, podatny na sugestie, ma słaby charakter, a do tego był jeszcze hipochondrykiem, co bez skrupułów wykorzystywała. W trosce o jego zdrowie pod byle pozorem „kładła go do łóżka, okrywając kołdrami i dając kompresy”. Podobno zdarzało się, że w ten sposób książę spędzał całą zimę i jeszcze czuł wdzięczność do swojej opiekunki2. Angielka miała wielki wpływ na Munia – niektórzy twierdzili, że gdy wyjeżdżała, „siedział zupełnie apatyczny i nienadający się do rozmowy ani też nie można było od niego uzyskać żadnej decyzji”3.
Atkinson wtrącała się do wszystkiego, miała ogromny wpływ nie tylko na sprawy kadrowe w ordynacji, lecz także na ważne decyzje gospodarcze. Czasami nakłaniała Radziwiłła do zupełnie absurdalnych projektów, jak choćby hodowla żab i ich eksport drogą lotniczą do Francji. Poleciła też obciąć gałęzie drzew w parku otaczającym pałac w Antoninie, tak by przypominały jej palmy. Potrafiła też zmusić partnera do zaniechania planów, które wcześniej uzgodnił ze swoimi podwładnymi. Do tego była chorobliwie skąpa i w trosce o finanse kochanka nakłaniała go do ograniczenia wydatków na rzecz podwładnych. Oczywiście nie dotyczyło to jej samej, gdyż uważała się już za przyszłą księżnę.
„Często prowadziłem rozmowy z księciem – wspominał profesor Uniwersytetu Poznańskiego, Edward Schetel – i mogę powiedzieć, że nieraz prowadził rozmowy na bardzo wysokim poziomie, a były chwile, kiedy mówił zupełnie niedorzecznie i wykazywał zupełne niedołęstwo umysłowe. (…) Wytłumaczyć nie mogę, co było powodem tego, a służba mówiła, że pielęgniarka księcia, Atkinson, daje mu jakieś narkotyki, a ponadto, by utrzymać się na swoim stanowisku, najpierw daje mu jakieś środki lecznicze, a później mu je odejmuje, ażeby znowu widoczne było, że za jej pośrednictwem czuje się lepiej”4.
Pracownicy, którzy sprzeciwiali się woli Angielki, byli natychmiast zwalniani, co czasami okazywało się dość kosztowne dla księcia Michała. Dochodzili bowiem swoich praw na drodze sądowej i Radziwiłł regularnie płacił wysokie odszkodowania. Niektórzy byli jednak zadowoleni (oczywiście po odzyskaniu pieniędzy), gdyż w Antoninie panowała atmosfera jak „w domu wariatów” i dłuższa praca u Munia mogła rzutować na stan psychiczny zatrudnionych tam osób.
Atkinson nie zadowalała się jednak rolą szarej eminencji, potrafiła obrażać nawet zapraszanych gości, nie mówiąc już o podwładnych. Najwyraźniej też uwielbiała popisywać się swoją władzą nad kochankiem, a okazywanie tego sprawiało jej wręcz perwersyjną radość.
„Jest osobą mało kulturalną – oceniał były pracownik ordynacji, Janusz Biron – i niezdradzająca specjalnej inteligencji, o zachowaniu prostackim. (…) W stosunku do księcia zachowywała się ona poufale, a nawet mówiła do księcia idiota. Robiła też ona niejednokrotnie księciu sceny i awantury, połączone z krzykami, hałasem i płaczem”5.
Angielce zarzucano też zamordowanie (czy też zmuszenie do samobójstwa) pewnego młodzieńca ze wsi Kocięba w pobliżu Antonina. Ponoć był jej kochankiem, a gdy chciał się wycofać z tego związku, poniósł śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach. Nic więcej o sprawie jednak nie wiadomo i trudno ocenić, ile w tym przekazie jest prawdy.
Dni Mary Atkinson w Antoninie były policzone. Wygasło jej zezwolenie na pracę, a kochanek nie był zainteresowany jego przedłużeniem. Najprawdopodobniej był już znużony awanturami Angielki, zresztą planował już kolejny związek. Pielęgniarka w 1937 roku została wydalona z pałacu, a Munio nie dał jej nawet pieniędzy na bilet na statek do Anglii – w efekcie sprzedała swoją biżuterię. Będąc już w Londynie, czyniła próby, by powrócić do Polski – bezskutecznie. A gdy dowiedziała się, że Radziwiłł zamierza poślubić inną, popełniła samobójstwo.
Kolejna miłość Munia wprawiła Radziwiłłów w prawdziwe przerażenie. W czerwcu 1937 roku książę poznał w austriackim uzdrowisku Bad Gastein młodszą o ponad 30 lat urodziwą Żydówkę ze Lwowa. Była rozwódką, miała syna z pierwszego małżeństwa i całkowicie oczarowała podstarzałego arystokratę. Michał postanowił się z nią ożenić i zapowiedział, że jeżeli nie uzyska unieważnienia małżeństwa z hiszpańską markizą, zmieni wyznanie. Nie widział w tym żadnego problemu, podobno bowiem zdążył już być wyznawcą prawosławia oraz członkiem jednej ze wspólnot protestanckich.
Wtedy zadbał, by Judyta została ochrzczona przez kapłana Polskiego Narodowego Kościoła Prawosławnego, a w dodatku obiecał przepisać na nią część majątku niewchodzącego w skład ordynacji. Przy okazji odgrażał się też, że syna kochanki uczyni swoim spadkobiercą i w razie potrzeby sam przejdzie na judaizm.
Radziwiłłowie byli przerażeni, wiedzieli bowiem, że Munio jest zdolny do wszystkiego. Tymczasem miłość kwitła – Michał i Judyta przebywali w Krynicy, gdzie książę oświadczył się swojej wybrance, potem zjechali do Antonina. Podobno pracownicy ordynacji byli bardzo zadowoleni ze zmiany: władczą i histeryczną Angielkę zastąpiła bowiem kobieta urodziwa i pełna wdzięku. Nowa pani na Antoninie miała także zdecydowanie lepszy charakter od poprzedniczki, poza tym wyjątkowo dbała o swój wygląd i ładnie grała na fortepianie oraz śpiewała. Pod jej wpływem Munio zgolił nawet swoją słynną brodę, czego nie robił od wielu lat. W Urzędzie Stanu Cywilnego w Przygodzicach ogłoszono zapowiedź zawarcia małżeństwa.
Cała sprawa wzbudzała zrozumiałą sensację – w polskiej prasie pojawiały się więc artykuły na temat nowego romansu księcia i jego planów matrymonialnych. Radziwiłł postanowił to wykorzystać i w grudniu 1937 roku na łamach „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” zaatakował swoją rodzinę, zarzucając jej antysemityzm:
„W Anglii to nikogo nie dziwi, że jeden z pierwszych książąt, lord Rosebery, poślubił niearyjkę, Rothschildównę. I tylu, tylu innych, których tu nie mam czasu ani powodu wymieniać. Żądam dla siebie podobnych praw, jakie posiadają angielscy lordowie, to jest, aby mi wolno było oddać serce osobie, którą sobie sam wybiorę, i aby nikt nie wchodził i nie piętnował tego publicznie. Wypływa to z mojego programu i liberalnego nastawienia”6.
Przerażona rodzina zgłosiła do sądu doniesienie, że Michał usiłuje popełnić „zbrodnię bigamii”, dodając jednocześnie wniosek o jego ubezwłasnowolnienie z powodu choroby psychicznej. Munio jednak uprzedził krewnych, sprowadzając znanego psychiatrę, profesora Aleksandra Domaszewicza, który podpisał oświadczenie, że książę jest w pełni władz umysłowych. W tej sytuacji jedynym sukcesem Radziwiłłów okazało się zakwestionowanie ważności chrztu Judyty, a pop, który go udzielił, został zawieszony w czynnościach kapłańskich i wysłany do klasztoru.
Obawiano się jednak, że „Jego Wysokość Jaśnie Pan” będzie chciał się ożenić we Francji i ambasada polska zakazała swoim konsulatom wydania Radziwiłłowi świadectwa o zdolności do zawarcia małżeństwa.
To skutecznie pohamowało zamiary Michała, tym bardziej że do Monte Carlo, gdzie przebywali kochankowie, trafili także wysłannicy Radziwiłłów. Wraz z nimi pojawili się przedstawiciele ziemiaństwa wielkopolskiego, którzy przypomnieli księciu o jego problemach finansowych i zaproponowali ugodę z rodziną.
W efekcie Radziwiłł porzucił narzeczoną, jednak ta złożyła w angielskim sądzie pozew o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa i przepisania części majątku. Przy okazji żądała też zwrotu kosztów, jakie ponosiła na jego utrzymanie, a całość swoich pretensji oceniła na 50 tysięcy funtów (czyli ponad 3,6 miliona euro). Wybuch drugiej wojny światowej spowodował jednak, że sprawa nie znalazła swojego zakończenia.
Radziwiłłowie odetchnęli z ulgą – jednak nie na długo. Stary książę (Michał zbliżał się już bowiem do 70. roku życia) szybko pocieszył się w ramionach kolejnej Angielki. Wprawdzie tym razem młodszej tylko o 14 lat, ale za to bardzo zamożnej. Harriet Stewart Dawson była córką kupca giełdowego i wdową po potentacie w branży jubilerskiej i handlu nieruchomościami. Jej majątek oceniano na 75 milionów złotych, podczas gdy długi Munia wynosiły 6 milionów (17,7 miliona euro)7.
Tym razem książę postanowił działać, nie pytając nikogo o zgodę. Uznał kolejny mariaż za okazję do spłacenia zaległości finansowych i w maju 1938 roku poślubił swoją wybrankę w Londynie. Małżonka niebawem otrzymała polski paszport, chociaż pojawił się zarzut bigamii. Sprawa jednak wciąż nie była jasna, tym bardziej że Radziwiłł miał dokument świadczący, iż podobno we Francji jednak rozwiódł się ze swoją drugą żoną.
W tej sytuacji zdezorientowane polskie władze przedłużyły ważność paszportu księcia, wychodząc z założenia, że „zamiar popełnienia bigamii” nie był już aktualny, a całą sprawą powinien zająć się sąd. Munio powrócił do Antonina, gdzie wiosną dołączyła do niego żona. Prawdopodobnie zaczęła spłacać długi męża, jednak brakuje bliższych informacji na ten temat. Niebawem zresztą wybuchła wojna, a Radziwiłł miał jeszcze raz wszystkich zadziwić. I tym razem nie chodziło o skandal obyczajowy.
Zachowane relacje jednoznacznie wskazują, że książę Michał był człowiekiem niezrównoważonym psychicznie. Nie wszystko bowiem można było zrzucić na ekstrawagancje wielkiego pana czy też wpływ miss Atkinson. Przy bliższym kontakcie okazywał się osobnikiem pozbawionym wszelkiej empatii, ślepym i głuchym na potrzeby czy krzywdę innych. A do tego mściwym i pamiętliwym.
Wprawdzie swoim pracownikom płacił bardzo wysokie pensje (jego sekretarka zarabiała 600 złotych miesięcznie; mniej więcej dwa razy tyle, ile urzędnik państwowy średniego szczebla), jednak ogólnie był człowiekiem nieobliczalnym. Nie bez powodu przez 11 lat ordynacją zarządzało aż 13 administratorów, a zwalnianych urzędników Radziwiłł potrafił szczuć psami.
Od jednego z nich, niejakiego Schrama, zażądał, by natychmiast po otrzymaniu wypowiedzenia opuścił służbowe mieszkanie wraz z rodziną. Gdy ten odmówił, Michał polecił wyrzucić z mieszkania jego rzeczy i zakwaterował tam swoich leśników. Natomiast gdy w drodze tymczasowej decyzji sądu Schramowie z powrotem weszli do mieszkania, ordynat postawił przed drzwiami „strzelców z fuzjami”, nie pozwalając nikomu wejść ani wyjść. Sprawa skończyła się interwencją policji, a Schram uzyskał wysokie odszkodowanie.
„Jego Wysokość Jaśnie Pan” podobnie postąpił wobec osobistej sekretarki, z którą zresztą zawarł dożywotni (!) kontrakt. Gdy jednak po dwóch latach straciła jego łaski, okazał się człowiekiem wyjątkowo bezwzględnym. Zwolnił pracownicę i polecił jej natychmiast opuścić lokal, który zajmowała. Po czym kazał zamurować (!) wejście.
„W związku z zamurowaniem drzwi do mojego mieszkania – relacjonowała nieszczęsna asystentka, Władysława Bironowa – sąd na miejscu przeprowadził wizję lokalną i uzyskałam tymczasowe zarządzenie, mocą którego przywrócono stan pierwotny. Ponieważ telefonowałam na policję, książę kazał telefon w sekretariacie zastawić szafą”8.
Uderzały też pycha i buta Radziwiłła. Do wszystkich zwracał się per „ty”, nawet do nieznanego mu wcześniej osobiście wojewody poznańskiego, hrabiego Rogera Raczyńskiego. Natomiast wobec ludzi pochodzących z „gminu” zachowywał „dystans społeczny” wynoszący minimum trzy metry – jakby obawiał się ich oddechów i możliwości zarażenia się jakąś plebejską chorobą. Jednak w chwili wybuchów złości nawet na prostaczków potrafił się rzucić z pięściami, zapominając o higienie i ostrożności.
Ofiarami Radziwiłła padli także jego przodkowie. W listopadzie 1929 roku polecił usunąć z kaplicy grobowej trumny z ich zwłokami i umieścić w wykopanych w pobliżu dołach. Podobno chciał w ten sposób znaleźć miejsce na kino, którego był wielbicielem. Ostatecznie po interwencji rodziny część trumien pozostawiono w kaplicy, a część przeniesiono na pobliski cmentarz. Sala kinowa ostatecznie nie powstała.
Ciekawostką natomiast pozostaje fakt, że Radziwiłła usunięto w 1938 roku z Zakonu Kawalerów Maltańskich. Przyczyną tego wydarzenia nie było jednak skandaliczne życie księcia, lecz prozaiczne niepłacenie składek. Przynajmniej oficjalnie…
Michał Radziwiłł zawsze prezentował dość oryginalne poglądy polityczne i przez wiele lat uważał się bardziej za Niemca niż Polaka. Jego upodobanie do Bismarcka i Prus wyjątkowo irytowało rodzinę i było jednym z powodów, że w ogóle nie brano Michała pod uwagę przy dziedziczeniu ordynacji ołyckiej. Inna sytuacja była w majoracie przygodzickim, który do 1918 roku znajdował się w granicach Niemiec. Zresztą całkowite wydziedziczenie najstarszego potomka, gdy nie był uznany za niepoczytalnego ani nie ciążył na nim wyrok skazujący, nie wchodziło w rachubę.
Nie zmienia to jednak faktu, że już w czasach Drugiej Rzeczypospolitej Munio czasami zadziwiał swoimi poglądami politycznymi. Dawał przy tym do zrozumienia, że Niemcy stoją pod każdym względem wyżej od Polski i zostali potraktowani niesprawiedliwie po pierwszej wojnie światowej.
„Kiedyś na jakimś przyjęciu – wspominał profesor Uniwersytetu Poznańskiego, Ryszard Biehler – (…) książę zaczął wygłaszać zapatrywania, że traktat wersalski mylnie i niewłaściwie wytyczył granice państwa, gdyż granica zachodniej Polski powinna biec od Gdyni przez Kalisz na Śląsk, tak że Wielkopolska powinna przypaść do Niemiec. Natomiast Polska powinna otrzymać na wschodzie obszar Litwy”9.
Po wybuchu drugiej wojny światowej Munio natychmiast uznał się za Niemca i wyraził zadowolenie, że Wielkopolska została włączona do III Rzeszy. Zmuszono go jednak do opuszczenia Antonina, chociaż po kilku miesiącach jeszcze na krótki czas tam powrócił. Ostatecznie jednak zastosowano wobec niego areszt w Ostrowie Wielkopolskim, a następnie zezwolono na wyjazd do Berlina. Nad Sprewą rozwiódł się z trzecią żoną, której nie mógł wybaczyć, że nazwała go „niemiecką świnią”.
Jego majątek ostatecznie skonfiskowano, ale Radziwiłł wprawił okupantów w zakłopotanie, gdyż okazało się, że zapisał go… Adolfowi Hitlerowi. Führer darowizny jednak nie przyjął i ordynacja przeszła w ręce Fundacji Rzeszy dla Niemieckich Badań Wschodnich. Podważono też niemieckie obywatelstwo księcia, wobec czego zażądał wpisania go na folkslistę (czy też reichslistę). Ponownie spotkał się z odmową, a jako powód podano, że po pierwszej wojnie światowej zadeklarował polską narodowość. Wprawdzie takie postępowanie nie przeszkadzało wielu innym polskim obywatelom zostać folksdojczami, ale Radziwiłła nawet hitlerowcy mieli już dosyć.
Lata wojny książę spędził u rodziny pod Berlinem, a następnie wyjechał do swojej byłej hiszpańskiej żony na Teneryfę, gdzie do śmierci (1955) przebywał na jej utrzymaniu. Nie wiadomo, by próbował kiedykolwiek się kontaktować z najbliższą rodziną pozostałą w kraju. Nieznane są też dalsze losy jego ostatniej żony ani Judyty Suchestow.
W pałacu w Antoninie działają obecnie restauracja i hotel, organizowane są także koncerty Międzynarodowego Festiwalu „Chopin w barwach jesieni” na pamiątkę dwukrotnego pobytu kompozytora na zaproszenie pradziadka Munia.
Pałac przetrwał zresztą w dobrym stanie, ale – ku rozczarowaniu turystów i pasjonatów historii żądnych przygód – nie pojawiły się legendy związane z osobą ostatniego ordynata. Jego widmo nie krąży nocą po pokojach i korytarzach, by przeklinać rodzinę, kobiety z nim związane czy Adolfa Hitlera.
Natomiast pewna historia sprzed lat z Muniem w roli głównej znalazła niedawno swoje potwierdzenie. Przez lata opowiadano, że książę, wyjeżdżając po raz ostatni z pałacu, zakopał w jego pobliżu trzy cenne depozyty. Ostatnio dzięki wnukowi leśniczego, który zajmował się ich ukryciem, odnaleziono jeden z nich. W metalowym korytku znajdował się… mosiężny świecznik bez żadnej wartości. Czy Munio pragnął zakpić z przyszłych poszukiwaczy skarbów, czy też dać do zrozumienia, że przepuścił cały rodzinny majątek?10
Rozdział 2
Smaki międzywojnia
Nieznany z imienia smakosz powiedział kiedyś, że analizując przyzwyczajenia kulinarne mieszkańców danego kraju, sporo można się dowiedzieć o jego dziejach. Chyba miał rację, wystarczy bowiem spojrzeć na naszą kuchnię, na dania uważane za narodowe potrawy. Pierogi i chłodnik to specjalność litewska – pozostałość przenikania się wieków tradycji wspólnego państwa. Podobnie jest z barszczem (kuchnia ukraińska) i tatarem wołowym (białoruska). Popularne w naszym kraju śledzie mają w większości rodowód żydowski lub skandynawski, zrazy wołowe dotarły do nas z Czech, a kapuśniak i kiszonki z Niemiec.
W czasach Drugiej Rzeczypospolitej na to wszystko nakładały się jeszcze różnice społeczne, znacznie bardziej widoczne niż obecnie. Inaczej jadano w miastach, inaczej na ziemiańskich dworach, swoich wielbicieli miały kuchnie mniejszości narodowych obecnie uważane za egzotyczne (żydowska, litewska). W całym kraju widoczne były obce wpływy kulinarne: na Śląsku popularnością cieszyła się kuchnia niemiecka, a na południu Polski – węgierska z elementami austriackimi. Im dalej na wschód, tym bardziej dominował jadłospis kresowy.
„Nasza kuchnia jest wspaniała właśnie dlatego – tłumaczy dziennikarz Robert Makłowicz – że mamy różne tradycje. Inaczej wyglądają pod względem kulinarnym Kaszuby, inaczej Podhale. (…) Do dziś trudno byłoby namówić poznaniaka do zjedzenia kminku, który jest obecny w prawie każdym pieczywie sprzedawanym w Krakowie. Tak samo zresztą trudno byłoby przekonać krakowianina do zjedzenia czerniny, czyli zupy na krwi. Tak naprawdę nie ma przecież jednej kuchni narodowej. Zamiast tego mamy w Polsce zbiór kuchni regionalnych”1.
Okres międzywojenny był jednak przełomowy dla polskich obyczajów kulinarnych. Zapanowała moda na zdrowy tryb życia, zmieniano więc nawyki żywieniowe. Tadeusz Boy-Żeleński zauważył z przekąsem, że w dwudziestoleciu przestał być aktualny jeden z typowych polskich grzechów głównych – obżarstwo:
„(…) wystarczy porównać menu dawnych i dzisiejszych obiadów. Mówiąc o obżarstwie w epoce, gdy lekarze przestrzegają przed śmiercią z odchudzania się! Gdzie są te olbrzymie brzuchy, kałduny, bandziochy, te zwały sadła, których tyle jeszcze naoglądałem się w dzieciństwie! Jesteśmy cieńsi i lepsi”2.
Niewiele natomiast zmieniło się w upodobaniach alkoholowych. Był to wciąż poważny problem, chociaż także miał nieco inny charakter.
„Nie da się zaprzeczyć, że ludziska piją – kontynuował Boy. – Ale piją, wiedząc, że robią źle, świat szamoce się w najdalej idących fantazjach prohibicyjnych, cała półkula choruje od nich. Picie jest wreszcie prywatnym nałogiem, gdy dawniej było niemal społecznym musem, zwłaszcza w Polsce. Obżarstwo i pijaństwo wreszcie było niegdyś wplecione we wszystkie obrzędy religijne, chrzty, wesela, stypy, uroczyste święta; szczytowym określeniem obżarstwa był – o ironio! – »obiadek wielkopostny«”3.
W czasach Drugiej Rzeczypospolitej na talerzach Polaków zagościły surowe warzywa. Wcześniej uważano je za szkodliwe i dopiero w latach 20. dietetycy dostrzegli ich zalety. Trudno jeszcze mówić o wegetarianizmie, ale pojawiła się moda na posiłki jarskie. Jednak większość mężczyzn nie wyobrażała sobie codziennego obiadu bez solidnej porcji mięsa. Warzywa – owszem, ale do tego obowiązkowo sztuka pieczystego czy duży kotlet, i to raczej nie drobiowy.
„Kobieta wracająca z biura o czwartej po południu lub mająca dwugodzinną przerwę obiadową – oceniała autorka ówczesnych poradników kucharskich, Maria Disslowa – chcąc mężowi i dzieciom dać zdrowy obiad, kolację i śniadanie, musi znać dokładnie nie tylko wszystkie prędko dające się wykonać dania, lecz umieć je przyrządzić naprzód, obmyślać jadłospis tak, aby idąc do pracy lub z niej wracając, nabyć wszystkie potrzebne artykuły”4.
Emancypacja kobiet oznaczała najczęściej prawo do realizacji ambicji zawodowych, nie zmieniła natomiast wiele w tradycyjnym modelu rodziny. To właśnie kobieta dbała o codzienny jadłospis, nawet jeżeli rodzina miała służącą. Młodych małżeństw zresztą najczęściej nie było stać na służbę i dlatego mówiono, że „gotować dzisiaj musi umieć każda kobieta”. Ograniczeniem były jednak czas i pieniądze, w efekcie posiłki stały się mniej skomplikowane, chociaż przy okazji zdrowsze. Ale czy na pewno bardziej smaczne?
Zdania były podzielone i niejeden pan domu z łezką w oku wspominał potrawy z dzieciństwa. Trudno się dziwić mężczyznom, skoro głośno mówiono o całkowitym wyeliminowaniu potraw mięsnych. Nie mogły tego zrekompensować „czerwona kapusta, seler, rzodkiew, rzepa, marchewka” ani dania z drobiu. Tym bardziej że ze względów finansowych coraz rzadziej pojawiały się na stołach popularne wcześniej pulardy i kapłony, a za najwytworniejsze zaczęły uchodzić dania z indyka.
W Drugiej Rzeczypospolitej dużą rolę odgrywały ryby, od wieków zresztą wykorzystywane w polskich jadłospisach. W ówczesnych książkach kucharskich można było znaleźć „niezliczone przepisy dań z sandaczy, linów, sumów, karpi, szczupaków, pstrągów, węgorzy i oczywiście najpopularniejszych śledzi”. Pojawiały się na stołach nie tylko w dni postne, a „śledzie ceniono jako pikantną przystawkę i zakąskę do wódki nawet w najlepszym towarzystwie”5.
Typowo polską specjalnością pozostały natomiast raki uwielbiane przez smakoszy pochodzenia zarówno inteligenckiego, jak i ziemiańskiego. W spożyciu tych skorupiaków (w formie zupy lub zakąski) nie przeszkadzało narodowe upodobanie do mocnych trunków, które poważnie utrudniało konsumpcję owoców morza. Jak bowiem zauważał jeden z ówczesnych smakoszy, kilka kieliszków zimnej wódki na początek biesiady kompletnie nie pasowało do ostryg, natomiast nie było zwyczaju, by posiłek rozpoczynać od wina…
Młode panie domu gotowały samodzielnie z reguły tylko do pojawienia się na świecie potomstwa – wówczas zatrudniano służbę. Inna sprawa, że mężowie najczęściej zarabiali już tyle, że mogli podjąć taką decyzję. Nie był to żaden kaprys – posiadanie służby należało do ówczesnych standardów. Kobiety wciąż jednak nadzorowały kulinarną stronę życia rodziny, co nie było najłatwiejszym zadaniem. Przekonała się o tym Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, która wzorem innych oficerskich żon z Dęblina postanowiła zaoszczędzić na utrzymaniu domu. W tym celu wraz ze służbą robiła zakupy na targowisku w pobliskiej Irenie.
„Zamawiała więc pani Maria – opisywał jej znajomy Janusz Kędzierski – telefonicznie dorożkę konną, sadowiła się w niej wraz ze służbą i z całą paradą jechały na legendarnie tani bazar w Irenie. Zakupy trwały kilka godzin. Wreszcie około południa następował triumfalny powrót do domowych pieleszy. Przy końcu pierwszego »tygodnia oszczędności« poetka obliczyła koszta wyprawy. Okazało się, że same dorożki (za każdym razem cztery kursy plus czekanie) kosztowały więcej niż łączna cena kupionych jakoby za bezcen produktów. Ze swych wątpliwości co do sposobów robienia oszczędności domowych pani Jasnorzewska zwierzyła się jednej z sąsiadek. Ta w odpowiedzi tylko załamała ręce: – Przecież trzeba było chodzić z koszykiem pieszo. Pieszo, droga pani Mario!”6.
Skansenem kulinarnej tradycji pozostawały ziemiańskie dwory, których mieszkańcy najdłużej opierali się zmianom. Inna sprawa, że dla wielu Polaków ziemiańska tradycja stanowiła wspomnienie dzieciństwa, do którego chętnie wracali. Nie dotyczyło to jednak wszystkich, czego przykładem były upodobania choćby Józefa Piłsudskiego. Wprawdzie Marszałek pochodził z kresowej ziemiańskiej rodziny, ale wcale nie przejawiał typowych dla tego środowiska upodobań kulinarnych.
Miał zresztą niewielkie potrzeby i kompletnie nie interesował go codzienny jadłospis. Lubił proste posiłki, a lista potraw, których nie tolerował, jest wyjątkowo długa (trafiły na nią m.in. bigos, kołduny i wszelkie zupy, z grochówką na czele!). Właściwie prawie nie pił alkoholu (podobno tylko dobry tokaj w niewielkich ilościach), a jego prawdziwą namiętnością były papierosy i herbata – pochłaniał jej ogromne ilości, około dziesięciu szklanek dziennie. Przejawiał również ogromną słabość do wedlowskich herbatników, również krakersów, gardząc jednak bardziej wyrafinowanymi produktami słynnej firmy.
„Jak za najmłodszych lat – wspominała Aleksandra Piłsudska – zawsze lubił różne słodkie leguminy i domowe ciastka. Nasza wieloletnia służąca Adelcia (…) piekła doskonały kruchy placek z masą suszonych śliwek i zapiekaną pianką na wierzchu. Zawsze w domu były też litewskie sucharki zrobione ze specjalnych bułeczek, posypane cukrem i cynamonem. (…) Za kawą nie przepadał. Przy łóżku stał zawsze talerz z owocami i pudełko landrynek”7.
Niezrozumiałe już dzisiaj określenie „legumina” oznaczało po prostu słodki deser. Leguminą były więc zarówno „suflet owocowy, krem, galaretka, budyń”, jak i „szarlotka, naleśniki lub grzanki z konfiturami”.
Józef Piłsudski nie znosił kawy, bez której w ziemiańskich dworach nie wyobrażano sobie śniadania. Do jej parzenia używano najczęściej maszynek karlsbadzkich.
„Są to gliniane lub porcelanowe naczynia – opisywano w ówczesnym poradniku – składające się z dwóch części, a mianowicie: właściwego zbiornika gotowej kawy oraz naczynia, którego dno jest przekształcone na gęste sitko porcelanowe. W to sitkowe naczynie wsypuje się miałko zmieloną kawę i zalewa wrzątkiem, kawa pod przykryciem kroplami przecieka do dolnego zbiornika”8.
Do kawy wlewano dużo gęstej, gorącej śmietanki, niektórzy zalecali również dodanie „łyżeczki cykorii”. Słodzono cukrem innym niż używany dziś – wysokogatunkowym, przechowywanym w tzw. głowach. Przed podaniem rąbano go siekierą, jego miałkość pozostawiała zatem nieco do życzenia.
„(…) do śniadania każdy otrzymywał nie tylko wyborną kawę – opisywał obyczaje w Nieledwi na Lubelszczyźnie pochodzący z ziemiańskiej rodziny filozof Stefan Świeżawski – ale również garnuszek gorącej, najprzedniejszej śmietanki. Pieczywo, codziennie świeże, pieczone w domu: na wielkim stole, na półmisku, gruby plaster miodu, który krajało się razem z woskiem i wysysało na swoim talerzyku. Bardzo lubiliśmy też świetny topiony ser zgliwiały. Poza tym wszystkim posiłkom towarzyszyła obfitość najrozmaitszych wspaniałych owoców”9.
Jadłospis śniadaniowy różnił się w zależności od regionu kraju. Wprawdzie niemal wszędzie podawano jajecznicę suto okraszoną wędliną, ale na Wileńszczyźnie nie mogło zabraknąć blinów ze śmietaną czy też surowych ogórków z miodem. We wszystkich ziemiańskich dworkach był to jednak wyjątkowo obfity posiłek, po którym nikt nie miał prawa czuć się głodnym.
Śniadanie stanowiło jednak tylko wstęp do prawdziwej kulinarnej rozwiązłości. Na wsi życie toczyło się bowiem wolniej, gospodarze mieli więcej czasu, a służby nie brakowało. Dbano zatem o jadłospis zgodny ze starymi przepisami, dania były wyjątkowo pracochłonne, ale przynosiły znakomite efekty smakowe. W efekcie „obiady, kolacje, śniadania i podwieczorki trwały niemal dzień cały”, a do tego dochodził jeszcze five o’clock z przekąską i obowiązkowy podkurek. Nic dziwnego, że Witold Gombrowicz notował z odrazą:
„Straszliwy apetyt nie pozwala nam kontentować się zwykłym menu obiadowym, pękają tamy, żarcie wdziera się do środka, zalewa powódź zup, mięso nadziewa kiszkę podgardlaną (…), wsadzamy w siebie coraz to nowe przedmioty miękkie, twarde, mokre, suche, zimne i gorące. Jedzenie odbywa się bez przerwy i toczy się niepowstrzymanie przez wszystkie miejsca naszej egzystencji”10.
W ziemiańskich dworkach funkcjonowały najczęściej dwa stoły – pierwszy dla rodziny i gości, a drugi dla służby. Na pańskim stole pojawiały się bardziej wykwintne dania – podawano tam wyrafinowane zupy (krem ze szparagów, zupa neapolitańska) i dziczyznę. Oprócz wrażeń smakowych ważne były również doznania wzrokowe.
„Otóż w jego wykonaniu – wspominał kucharza z kresowej Demidówki Andrzej Kuśniewicz – słynny był na cale Podole z przyległościami (…) szczupak à la Podiebradek. Na błękitno. Z kaparami, z koperkiem po wierzchu – dla »szarmu«, mawiał kucharz – a wszystko to w galarecie, w której po bokach niezrównanie kolorystycznie czerwone szyjki rakowe, tak że szczupak wjeżdżał na stół, wyglądając, jakby pływał w kryształowym akwarium”11.
Dla tego mistrza takie potrawy jak sarnina w śmietanie czy zając w buraczkach uchodziły za zbyt proste, chociaż przyrządzał je równie znakomicie. A zdarzali się też specjaliści, którzy dużą rybę przygotowywali w całości zgodnie z odwiecznymi zasadami: gotowali głowę, piekli środek, a smażyli ogon.
Amatorów miały także przysmaki rodem z chłopskiej kuchni. Zawsze znaleźli się wielbiciele prażuchy (zakalcowate ciasto z ciemnej mąki bogato okraszone skwarkami) czy też zwykłych ziemniaków z kwaśnym mlekiem. Na północnych Kresach uwielbiano natomiast pierogi bez względu na rodzaj nadzienia: na słodko i na słono. A także placki ziemniaczane, pyzy, kołduny czy kartacze.
Melchior Wańkowicz był pomysłodawcą niezwykłego konkursu gastronomicznego. Korzystając z wizyty delegacji polskich literatów na Litwie (właśnie nawiązano stosunki dyplomatyczne z rządem w Kownie), zorganizował zawody w jedzeniu kołdunów.
„Kontrola była sroga – opowiadał Wańkowicz. – Wydawało się po pięć kołdunów. Kołdun jordański bowiem, bez żadnych idiotycznych uszu od ciasta, kołdun pełniutki po brzegi, był tak duży, że całą dużą łyżkę od zupy zajmował. Dawać więcej jak po pięć – to już szósty nie będzie gorący jak się patrzy”12.
Wielu zawodników zjadło po 30 kołdunów, niebawem jednak ich szeregi mocno się przerzedziły. Wreszcie na placu boju pozostali tylko potężny Litwin Liudas Gira i „maleńki, chudeńki Stanisław Piasecki, redaktor »Prosto z Mostu«”. Obaj zjedli po 70 (!) kołdunów, a gdy litewski zawodnik znacznie zwolnił tempo, Piasecki nałożył sobie kolejne porcję.
„A tu litewski Goliat już na wolne obroty przeszedł. Widzę ja, trzy kołduny u niego na talerzu leżą i zamyślony jakiści siedzi, oka jemu wylazły jak u krowy wzdętej na koniczynie”13.
Wańkowicz usiłował pohamować Piaseckiego, jednak ten spokojnie zjadł kolejny kołdun i nic sobie nie robił z zakłócenia delikatnej równowagi politycznej – wszak kołduny to litewskie danie narodowe. Dziennikarz wyjaśniał, że zna doskonały sposób na spożywanie kołdunów: po zjedzeniu pięciu wypija duszkiem kieliszek nalewki Trisz Divinis. Należało zatem przypuszczać, że ma już na koncie 14 kolejek! Bagatelizując sytuację, spokojnie dodał, że zje nie tylko te kołduny, które ma na talerzu, lecz także pięć następnych. Dla Litwinów była to śmiertelna zniewaga.
„Poleciał ja po pomoc – relacjonował Wańkowicz. – Ludzie z jego obozu politycznego [narodowcy – S.K.] nadbiegli, tłumaczą, rozczulił się:
– I nie w myśli mnie było psuć, co Jagiełło zaczął. Niech już będzie moja krzywda pro publico bono.
Skoczyli mi do Giry, na siłę siedemdziesiąty trzeci kołdun jemu wepchnęli, jak indyku orzechy włoskie w skorupach przed Wielkanocą się wtyka, no i rozumie się, muzyka tusz, Liudas klęknął, stęknąwszy, przed panią konsulową Harwatową, z jej rąk figurę polskiego świątka przyjął”14.
„Z przeglądu reklam przedwojennych sklepów kolonialnych – zauważa Robert Makłowicz – widać, że docierały do nas między innymi: parmezan, kapary, ostrygi, pasztety strasburskie czy homary. Te produkty były wówczas bardziej powszechne niż dziś! Oczywiście były one dostępne tylko dla ludzi majętnych, ale mimo wszystko były na rynku i ktoś je kupował. Nawet patrząc z dzisiejszej perspektywy, można dostać oczopląsu, przeglądając przedwojenne reklamy pokazujące te wszystkie produkty”15.
Sklepy kolonialne (delikatesy) stanowiły jednak tylko ekskluzywny dodatek do zwyczajowych miejsc handlowych. W dużych miastach, z Warszawą na czele, głównym miejscem zakupu żywności były targowiska. Warto pamiętać, że stołeczny Rynek Starego Miasta przestał pełnić tę funkcję dopiero w 1912 roku (!), ale nadal funkcjonował bazar zlokalizowany na Szerokim Dunaju, handlowano również pomiędzy Świętojerską a Franciszkańską. Największym warszawskim bazarem w tamtych czasach był jednak słynny Kercelak na Woli. Tam rzeczywiście można było dostać wszystko, a zakupy ułatwiał przejrzysty podział placu.
Na początku XX stulecia nad Wisłę dotarły nowe trendy w dziedzinie handlu – uruchomiono hale targowe przy placu Mirowskim (Hale Mirowskie). Obiekt był skanalizowany, stoiska mięsne zostały wyposażone w marmurowe stoły, a podłogi wyłożono terakotą. Handel bazarowy ma jednak swoje prawa, dlatego – podobnie jak dziś – nie ograniczał się do zamkniętej przestrzeni. Hale Mirowskie nie były jedynym nowoczesnym punktem targowym w stolicy, funkcjonowała również hala targowa przy ulicy Koszykowej, a w 1938 roku rozpoczęto budowę nowoczesnego pawilonu handlowego na Marymoncie. Prace przerwano jednak we wrześniu 1939 roku, a po wojnie już ich nie wznowiono.
W okresie międzywojennym ogólnowarszawski status uzyskał praski bazar Różyckiego przy ulicy Targowej. W jego pobliżu powstawały zakłady rzemieślnicze produkujące na potrzeby targowiska rozmaite towary, a miejscowi handlowcy błyskawicznie reagowali na zapotrzebowanie społeczne.
„Pamiętam – wspominał jeden z bywalców targowiska – jak w latach 30. na bazarze Różyckiego sprzedawano takie małe pudełeczko, przez które przeciągnięta była nitka nasmarowana kalafonią. Przesuwanie pudełeczka w górę i w dół nitki dawało skrzypiący dźwięk. To urządzenia nazywało się »kiepura«. »Komu kiepurę za 50 groszy, komu?« – wołali sprzedawcy, wydobywając głos ze swych urządzeń przypominających gdakanie kury”16.
W latach międzywojennych bazar Różyckiego nie uzyskał podobnego znaczenia jak Kercelak, zapewne miały na to wpływ mniej zorganizowane formy handlu obowiązujące na targowisku. Różycki sprawiał wrażenie zaniedbanego placu targowego z tymczasowymi straganami i kłębiącym się tłumem handlujących. Można tam było kupić i sprzedać wszystko – zarówno ubrania oraz sprzęty domowego użytku, jak i „drób, gołębie, króliki i inne żywe stworzenia”. Do tego dochodziły „sagany z flakami i podrobami podgrzewanymi na miejscu”. Nie było natomiast tłoku przy straganach z rybami, gdyż „drobnicę przez cały dzień dostarczali z pobliskiej łachy wiślanej wędkarze”. Natomiast wczesnym rankiem „można było często dostać dobrego sandacza, węgorza czy suma”17.
Duże zaniepokojenie budził również stan sanitarny targowiska, a następcy Juliana Różyckiego, założyciela bazaru, koncentrowali się raczej na zarabianiu pieniędzy niż na inwestycjach.
„(…) bazar Różyckiego mógłby uchodzić za wzorowy – komentowano na łamach »Głosu Pragi« w 1934 roku – gdyby… Co tu dużo pisać: wszyscy zrobili swoje. Przede wszystkim najbiedniejsi, drobni handlarze, którzy włożyli dużo starań, aby ich miejsce handlu wyglądało porządnie. Jeden tylko p. Różycki (…), bogacz, prawdziwy krezus, nie tylko w skali praskiej, lecz i warszawskiej, ograniczył się wyłącznie do wykonania – i to pod przymusem – tego, co mu nakazały wykonać władze. (…) Ile to trzeba było się namęczyć, by tego p. Różyckiego skłonić do wydania kilkunastu czy kilkudziesięciu złotych na doprowadzenie do porządku jakiegoś zaniedbanego drobiazgu. Doprawdy wstyd, p. Różycki, żeby na pana tracić tyle energii, podczas gdy pan powinien służyć przykładem ludności praskiej”18.
Handel uliczny starano się ucywilizować również w innych miastach, za najlepszy sposób uznając budowę hal targowych. Powstawały one w Gdyni, Krakowie, Katowicach, ale także inwestowano w mniejszych miastach.
„Od strony północnej – opisywano nową halę w Piotrkowie Trybunalskim – przedstawiony jest handel regionalny, przede wszystkim płodami rolnymi, uosabiany przez mleczarkę z bańkami, kobiety z koszami owoców i mężczyzn pędzących zwierzęta na targ, a od południa – handlu »wielkiego«, międzynarodowego, symbolizowanego przez statek pod żaglami, wielką lokomotywę i rybaków morskich ciągnących sieci”19.
W ścisłym centrum miast nie sytuowano targowisk, tam zakupy robiono w eleganckich sklepach spożywczych. W stolicy rywalizowały ze sobą dwie firmy: Bracia Hirszfeld i Bracia Pakulscy. Pierwsza w swoich sklepach na Nowym Świecie i na Marszałkowskiej postawiła na elegancję, Pakulscy zaś, właściciele pięciu sklepów, odwoływali się do XIX-wiecznej tradycji.
„Każdy wchodzący klient – wspominał publicysta Zbigniew Pakalski – był natychmiast przechwytywany przez wolnego ekspedienta i załatwiany od początku do końca w jednym miejscu, z tym że po rozstawione w różnych miejscach towary biegał sprzedawca, a nie kupujący. Ciekawe, że tam się mijali i nawzajem sobie nie przeszkadzali”20.
Sklepy dbały o swój wizerunek, zakupione towary pakowano w papier i torebki z logo firmy, a sprawunki przewiązywano eleganckim sznurkiem z drewnianym kołkiem, który służył jako uchwyt. Kołki i sznurki również miały znaki firmowe, a projektowali je najwybitniejsi polscy plastycy z Zofią Stryjeńską na czele! Eleganckie sklepy w centrum stolicy były powszechnie znane, przyjezdni traktowali je jako jedną z atrakcji turystycznych miasta.
„Zabytki i osobliwości historyczne Warszawy mają licznych miłośników – tłumaczyła propagatorka rzemiosła i sztuki ludowej Janina Orynżyna w przewodniku przygotowanym przez współpracowników »Wiadomości Literackich« – ale żaden przeciętny turysta nie wyjedzie ze stolicy, zanim nie spędzi co najmniej kilku godzin przed wystawami sklepów, choćby na Marszałkowskiej i Nowym Świecie. Przybysze stoją olśnieni przepychem sklepów spożywczych, istnym rogiem obfitości wszelkich płodów ziemi – złocistej krągłości owoców, krwistych płatów mięsiwa, lśniących pokładów ryb, brunatnych brył i wieńców wędlin, srebrnych piramid konserw. (…) Starsi przyjezdni dziwią się niespotykanej za czasów ich młodości obfitości nowalii, które robią wiosnę w sklepach już w grudniu, gospodynie (…) uczą się przyrządzania ryb, które wyrzuca do Warszawy polskie morze”21.
Warszawa zawsze lubiła się bawić, a jej elity – jeszcze bardziej. Centrum stolicy obfitowało w różnego rodzaju lokale gastronomiczne, z których najważniejsze mieściły się w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, Nowego Światu i Marszałkowskiej. Tam właściwie każdy mógł znaleźć dla siebie coś odpowiedniego.
Do warszawskich obyczajów należała wizyta w lokalu po seansie teatralnym lub kinowym. Młodzież z reguły odwiedzała cukiernie, a ludzie w bardziej statecznym wieku wybierali kolację w restauracji. Wieczorami najlepsze lokale przeżywały oblężenie, chociaż na brak klienteli nie narzekały również w ciągu dnia. Czas realizacji zamówienia wynosił 15 minut (z przyniesieniem potrawy do stolika), a za opóźnienie osobiście płaciła obsługa restauracji!
Znakomitą renomą cieszyła się restauracja Lijewskiego położona naprzeciwko uniwersytetu. Lokal posiadał „pretensjonalne wnętrze, umajone zielenią asparagusów i paproci, utrzymane w jakimś japońsko-secesyjnym stylu”. W pierwszej sali „mieścił się bufet i olbrzymie akwarium, które służyło za bazę przeznaczonych na patelnię szczupaków, karpi i sandaczy”. Akwarium stwarzało jednak pewne niebezpieczeństwo, albowiem zdarzyło się podobno kilka razy, że wpadli do niego nietrzeźwi goście…
W czasach Drugiej Rzeczypospolitej restauracją kierował Antoni Czaplicki, jej obsługa liczyła 60 osób, a wśród gości lokalu bywały pierwsze nazwiska kraju. W zaraniu niepodległości restaurację upodobali sobie również przebywający w Warszawie oficerowie francuskiej misji wojskowej, a szczególnie kapitan Charles de Gaulle. Przyszły prezydent Francji „zajadał się polskimi zrazami zawijanymi z kaszą, a także bardzo lubił żurek i ozór w szarym sosie”.
Inna sprawa, że zrazy z kaszą przyrządzano wówczas w tak atrakcyjny sposób, iż trudno, by komuś nie smakowały. Najpierw ścinano piętkę niewielkiego bochenka razowego chleba, a po wyjęciu miękiszu resztę „suszono na kość w piecu”. W ten sposób powstawało naczynie, które „wypełniano porcją zrazów z czarną kaszą i po zalaniu obficie sosem z grzybami wkładano do pieca”. Rezultat był podobno oszałamiający.
Do stałych bywalców lokalu należał Arnold Szyfman, który cenił zarówno czas, jak i dobre jedzenie.
„Dyrektor Teatru Polskiego miał blisko – wspominał znany smakosz Władysław Płachciński – przemierzał odległość do Lijewskiego w ciągu dwóch minut. Widywano go tam z rodzicami, którzy odwiedzali syna, przyjeżdżając z dalekiego Krakowa. Jadali u »Lija« wspólny, rodzinny obiad”22.
Największą konkurencją dla Lijewskiego była restauracja Simona i Steckiego przy Krakowskim Przedmieściu 8. Tradycje miejscowego składu win sięgały 1825 roku, ale w pierwszych latach niepodległości lokal marnie egzystował. Wobec tego „około 1924 roku Simon uznał, że należy wpuścić trochę świeżej krwi”, i zatrudnił „fachowego knajpiarza Jordana”.
„(…) knajpę powiększono – relacjonował Płachciński. – Wybudowano krytą werandę z centralnym ogrzewaniem i fontanną pośrodku. Przed oknami ustawiono żardiniery z doniczkami i kolorowymi latarniami. (…) Piwnice, choć naruszone nieco przez wojnę, były dobrze zaopatrzone. Poza tym dwaj spece – Simon i dawny kiper Jordan – natychmiast zaczęli je »odnawiać« i wzbogacać nowymi trunkami”23.
Nie wszystkie trunki były jednak równie znakomite. Jordan wprowadził do sprzedaży starkę SS, która wprawdzie „nie była złą wódą, ale w niczym nie przypominała prawdziwej, legendarnej starki, jaką otrzymywano z okowity przechowywanej przez kilkanaście lat w dębowych beczkach po winie węgierskim”. Ale Jordan doskonale wiedział, że nie wszystkich klientów stać na koszmarnie drogi trunek, a większość z nich chciała choć przez chwilę poczuć przynależność do finansowej elity stolicy.
Jordan był typem uczciwego restauratora, nigdy nie zhańbił się praktykami podobnymi do obyczajów prowadzącego winiarnię U Fukiera Edwarda Krzemińskiego. Ten restaurator „wmawiał gościom różne bujdy, a podawał im podłe wino za drogie pieniądze”. Kupował bowiem tanie alkohole w hurtowych ilościach i „sprzedawał je za wysoką cenę”. A goście reagowali różnie – „zalanym było wszystko jedno, co piją”, ale „trzeźwi nie dawali się nabierać”. Znawców win przecież nad Wisłą nie brakowało…
Wizyty u Simona i Steckiego należały do dobrego tonu, ich cieszącą się uznaną sławą restaurację chętnie odwiedzali również przybysze z prowincji. Czasami rodziło to nieporozumienia, gdyż przyjezdni próbowali wprowadzać zwyczaje panujące w lokalach w ich rodzinnych miastach.
Karykaturzysta Zdzisław Czermański był kiedyś świadkiem jak u Simona i Steckiego pojawił się Stanisław Cat-Mackiewicz. Znakomity publicysta zachował się jak klasyczny przybysz z litewskich lasów:
„Wszedł na salę szerokim krokiem – typowy mieszkaniec prowincji – masywny, w przykrótkiej, obcisłej kurtce i w tak zwanych pumpach, czyli obfitych spodniach kończących się pod kolanem. (…) Wziął do ręki kartę, ale od razu ją odrzucił i rozłożył gazetę. Po chwili zamówił wódkę i zerwawszy się od stołu (dzisiaj mógłbym powiedzieć z właściwym mu hałasem), przeszedł szybko do pierwszej salki, w której pod szkłem leżały nowalie. Naraz posłyszałem podniesione głosy. Wysoki Mackiewicza i gruby kierownika restauracji. Co to, sprzeczka? O co? Czyżby im poszło o ogórek? Ale dlaczego starszy pan odmówił Mackiewiczowi ogórka?”24.
Mackiewicz postawił na swoim – powrócił na salę z dużym ogórkiem w ręku, mówiąc, że „u siebie w Wilnie je tyle ogórków, ile mu się podoba”. Nie był to jednak koniec problemów z upartym publicystą. Mackiewicz ponownie zamówił wódkę, po czym zażądał „wiązki rzodkiewek i szklanki herbaty z mlekiem”. Następnie była kolejna wódka i kolejny ogórek wykradziony pod nieobecność kierownika. „Bojowy kresowiec” zamówił jeszcze pół karafki węgierskiego wina, a następnie powrócił do herbaty z mlekiem. Kierownik udawał, że nie dostrzega kolejnych wynoszonych ogórków, najwyraźniej uznając, że takich ludzi jak Mackiewicz należy przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza.
„(…) po latach – wspominał Czermański – choć podćwiczonemu już w uznaniu dla pióra Mackiewicza, często przy czytaniu jego prac stawał mi w oczach tamten z owego wieczoru w warszawskiej restauracji dziwaczny jegomość z prowincji. I przeszkadzał mi w lekturze do tego stopnia, że musiałem nieraz przerwać ją, odłożyć i już do niej nie wrócić”25.
Józef Jordan znał się na swoim fachu, interesy lokalu szły doskonale, ale „Simon nie czuł się w swojej roli najlepiej”. Zawsze był typem „starego warszawskiego kupca”, który przez przypadek „został knajpiarzem”. Nie lubił alkoholu i nie znosił pijącego towarzystwa, co w zawodzie restauratora bywa jednak poważnym problemem.
„W kilka lat po otwarciu knajpy – opowiadał Płachciński – Simon wyszedł normalnie z interesu o pierwszej w nocy. Sędzia Dunikowski widział go jadącego dorożką, skręcającego z Nowego Światu w Aleje Jerozolimskie w kierunku Wisły. Na moście znaleziono palto. Ciała, mimo poszukiwań, nie odnaleziono. Żadnych listów Simon nie pozostawił. Poszedł jak kamień w wodę”26.
Józef Jordan spłacił rodzinę wspólnika i rozbudował restaurację – na piętrze powstała sala przeznaczona na ekskluzywne rauty i bankiety. Ceny za wyrafinowane trunki dochodziły do abstrakcyjnych granic, butelka legendarnej kapki kosztowała 300 złotych (były premier Walery Sławek miał 220 złotych pułkownikowskiej emerytury).
Dobre lokale ponosiły jednak wysokie koszty własne, nie oszczędzano również na kucharzach – restauratorzy wiedzieli, że to właśnie odpowiednia karta dań zapewnia im popularność. Poważny procent obsługi stanowili wykwalifikowani mistrzowie rondla – przyrządzanie potraw na najwyższym poziomie wymagało bowiem daleko posuniętej specjalizacji.
„(…) w kuchni każdej dobrej restauracji pracowało 30 kucharzy – tłumaczył Robert Makłowicz. – Był osobny specjalista od sosów, osobny od mięs, ryb czy deserów. Byli też kuchcikowie. Wszyscy ci ludzie tworzyli pewnego rodzaju piramidę zawodową. Tak to wyglądało w najlepszych restauracjach, w przeciwieństwie do wielu dzisiejszych lokali gastronomicznych, w których kucharz najpierw smaży naleśniki, a potem tłucze mięso na kotlety. Choć oczywiście również i w II RP można było znaleźć knajpy, gdzie za bufetem stała »ciocia Hela« sama przygotowująca wszystkie dania”27.
Świetną kuchnią szczyciła się restauracja Langner Skład Win usytuowana w pobliżu gmachu Teatru Wielkiego. Wymieniano ją nawet (obok lokalu Wierzbickiego w Radomiu) w paryskich przewodnikach kulinarnych po Europie! Lokal prowadził Edward Żelechowski, który znakomicie dbał o odpowiednią reklamę. A co mogło lepiej rozsławić restaurację niż klienci, którzy nie potrafili rozstać się z lokalem?
„Do restauracji Edzia Żelechowskiego – relacjonował Płachciński – przyszedł kiedyś na śniadanie Witold Bogusławski w towarzystwie trzech panów. Było to we wtorek. W każdy wtorek w restauracjach podawano kołduny litewskie. Zamówili kołduny. Zagadali się przy kawie. Wracający późną porą z teatru znajomi zastali ich przy tym samym stoliku, przy którym usiedli do śniadania. Znajomi ci zjedli z nimi kolację, znacznie zarywając noc. O drugiej Edzio i służba poszli spać, a przy Witoldzie i jego trzech kompanach pozostał tylko jeden kelner”28.
Następnego dnia około godziny 12 Żelechowski zastał upartych klientów przy tym samym stoliku. Raczyli się kawą z miętowym likierem, wobec czego zaproponował im gorący posiłek. Goście zjedli sztukę mięsa (idealną pod zmrożoną wódkę) i nadal okupowali lokal. A znajomi Bogusławskiego, wracając wieczorem z teatru, ponownie „zastali czteroosobowe towarzystwo przy stoliku”…
„Około północy postanowili zakończyć to śniadanie – kontynuował Płachciński – ale Edzio im przypomniał, że to dzisiaj czwartek i że bez flaków nie powinni wyjść z knajpy, a flaki już się gotują. Na razie mogą zjeść rybkę pod białe wino wytrawne i dobrze zamrożone, a za kilka godzin podadzą im flaki zapiekane z parmezanem w garnuszkach, z protekcyjną porcją pulpetów. Panowie na tę ponętną propozycję ochoczo przystali”29.
Flaki dostali około południa i po ich konsumpcji „pod zmrożoną gorzałę” zakończyli wreszcie libację.
Nie był to jednak rekord Warszawy – Bogusławskiego i jego znajomych przebił podobno architekt Staliński sprowadzony z Wilanowa dorożką, gdzie „utknął w tamtejszej restauracji na trzy czy cztery dni”. Potem okazało się jednak, że architekt „miał bufetową w Klarysewie, gdzie też popijał, a dopiero po dwóch dniach” trafił do restauracji w Wilanowie.
Przy flakach, które kompanii Bogusławskiego zaserwowano pod koniec libacji, warto się zatrzymać na dłużej. W stolicy jadano je tradycyjnie w czwartki, podobnie jak kołduny we wtorki, a ryby w piątki. Flaki po warszawsku były podobno prawdziwą poezją smaku, a przyrządzano je według ściśle określonej receptury. Przestrzegano jej zresztą nawet w lokalach pośledniejszej kategorii.
„Do terrynki lub kamiennego garnuszka wlewano porcję flaków z pulpetami, nasypując na wierzch dużą warstwę parmezanu. Zalewano je świeżym smażonym masłem z tartą bułką i zapiekano w piecu. (…) Amatorzy doprawiali je według swego upodobania papryką, imbirem, majerankiem”30.
Warszawiacy nie żyli jednak samymi zrazami czy flakami, mieli także zwykłe, codzienne potrzeby, które zaspokajały inne lokale. Dużą popularnością cieszyły się więc tak zwane mleczarnie, odpowiednik późniejszych barów mlecznych. Oferowano tam szeroki asortyment nabiału i wyrobów jarskich, a właściciele sami byli najczęściej producentami większości artykułów.
Największym uznaniem klientów cieszyła się mleczarnia Nadświdrzańska na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, równie popularne były jej filie w centrum Warszawy. Na brak konsumentów nie narzekali też właściciele spółki Rekiert i Henneberg prowadzący mleczarnię położoną w pobliżu Dolinki Szwajcarskiej. Natomiast kompletnie deficytowy był lokal na Nowym Świecie przy ulicy Świętokrzyskiej. Jesienią 1918 roku przejęła go więc we władanie grupa młodych poetów, tworząc kabaret literacki Pod Pikadorem.
„Ja bym chciała gdzieś do jakiejś restauracji, na wytworny obiad – skarżyła się po wizytach w stolicy Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. – A mama lubi tylko chodzić do Nadświdrzańskiej na pierogi z serem albo na zsiadłe mleko z kaszą gryczaną. Tam jest tak nudno… Wstrętna cerata w marmurek i łysi emeryci, co cmokają w zębach”31.
Warszawscy smakosze, którzy nie przepadali za nabiałem, wybierali natomiast lokale oferujące kanapki. Moda na tę przekąskę przyszła z Krakowa, gdzie niedoścignionym wzorem był Antoni Hawełka. Lokale oferujące kanapki nazywano handelkami, stanowiły coś pośredniego między eleganckim bufetem a tanią restauracją. Na uznanie konsumentów szczególnie zasłużył handelek Pod Ryjkiem przy Marszałkowskiej 42.
„(…) Jabłoński, dobry świniobójca – twierdził Płachciński – prowadził świetnie wędliniarnię. Płacił swoim dostawcom, zawsze o 5 groszy na kilogramie żywca więcej niż jego konkurenci, ale żądał i otrzymywał wyborowy towar. Znakomite wędliny Jabłońskiego cieszyły się ogromnym powodzeniem. Szczególnie rolady z prosiąt i szynki wędzone. To były cuda! Jednak arcydziełem firmy stały się wielkie, dwumetrowej długości, o diametrze 10 cm, laski salami. Wisiały w sklepie, na ścianach. W ten sposób lepiej schły”32.
W dwóch pokojach na tyłach sklepu Jabłoński otworzył handelek, a jego wspólnikiem został „szynkarz Herbst, który już chyba po raz setny zbankrutował”. Tym razem miał jednak znakomity pomysł na lokal gastronomiczny.
„Razem z Herbstem – relacjonował Płachciński – przyszedł do Jabłońskiego mający już pod pięćdziesiątkę były właściciel Cristalu, Szuberla, znany spec od Hawełki z Krakowa. Za bufetem wyczarowywał swoje kapitalne kanapki. Robił je według słynnych wzorów i tradycji tej wspaniałej krakowskiej restauracji. Partia kanapek podana na bufet znikała w ciągu kilku minut. Szuberla tworzył co jakiś czas nowe kreacje. Znakomita zwłaszcza była sałatka z wędzonego łososia, groszku, jajek i majonezu. Fantastyczny był też befsztyk tatarski”33.
Interes szedł tak dobrze, że po dwóch latach „Herbst, który wszedł do spółki bez jednego grosza, otrzymał od Jabłońskiego 150 tysięcy złotych odczepnego i rozeszli się”.
Znakomitą renomą cieszył się również bar Sandwich na Złotej prowadzony przez braci Hirszfeldów. Oferowano tam przekąski na ciepło i zimno z węgorzem w galarecie, karpiem po żydowsku oraz różnego rodzaju zrazami. Klienci chętnie również zamawiali maczanki – gorące nadziewane bułki w gęstym sosie grzybowym.
Międzywojenna Warszawa widywała także nietypowe kariery specjalistów od gastronomii. Jednym z najdziwniejszych był przypadek Stanisława Englera, który w stolicy pojawił się po plajcie swojej łódzkiej restauracji. Nie mając pieniędzy na własny lokal, wydzierżawiał knajpy, które nie przynosiły zysku, i „z miejsca je rozkręcał” w „świetnie prosperujące restauracje”. Koniec zawsze był taki sam: po upłynięciu terminu dzierżawy właściciel nie odnawiał umowy i przejmował znakomicie działający interes. A Engler „w swojej wytartej jesionce” lądował na bruku.
„W ten sposób w Alejach Jerozolimskich – wspominał Płachciński – w ciągu plus minus dziesięciu lat Engler zostawił po sobie pięć knajp. Był to świetny fachowiec i niezwykle pracowity człowiek. W knajpie pracował do pierwszej w nocy, a już o piątej rano był za Żelazną Bramą, gdzie zaopatrywał się w towar. Podczas strajku kucharzy sam pitrasił w kuchni. Knajpę prowadził Engler doskonale, ale niezupełnie na gust wybrednej publiczności. Majstrowie po sesji cechowej świetnie się tam czuli i byli bardzo dobrze obsłużeni”34.
Kilka lat przed wojną dorobił się jednak własnego lokalu i podczas okupacji jako jeden z nielicznych warszawskich restauratorów wydawał tak zwane popularne obiady. Sporo jednak dokładał do tych tanich posiłków i ostatecznie stracił majątek. Przeżył okupację i powstanie, a zaraz po wojnie znów otworzył kolejną restaurację. Tym razem jednak już nie w stolicy – przeniósł się bowiem do podwarszawskiego Grodziska.
Wprawdzie najsłynniejszą kawiarnią ówczesnej Warszawy była Mała Ziemiańska przy Mazowieckiej 12, ale mało kto wie, że w tym samym czasie działało jeszcze kilka kawiarń o identycznej nazwie – w 1939 roku w centrum stolicy znajdowało się bowiem aż sześć filii tego słynnego lokalu, a każda miała swoich wielbicieli. Dla dziejów polskiej kultury ważny był lokal z ogródkiem przy Marszałkowskiej 114, gdzie chętnie spotykali się filmowcy.
Znakomitą renomą cieszyła się także kawiarnia Hotelu Europejskiego będąca własnością (podobnie jak cały budynek) księcia Seweryna Czetwertyńskiego.
„Kawiarnia prezentowała się elegancko – opisywał Wojciech Herbaczyński. – Sztukaterie ścienne o żółtawym odcieniu naśladowały marmur. Zielone marmurowe kolumny wspierały sufit. Na zielonym dywanie ustawiono meble z jasnego jesionu, pokryte pluszem. Kiedy dodamy do tego lustra, świeczniki i ładną porcelanę, wieczorami dyskretnie przygrywającą orkiestrę i smakołyki z własnej pracowni, nikt się nie będzie dziwić, że goście ściągali jak muchy do miodu”35.
Lokal odwiedzali plastycy, aktorzy i dziennikarze, a przy tak zwanym stoliku pułkownikowskim siadali: Wieniawa-Długoszowski, Miedziński, Beck i Świtalski. Czasami nawet w lokalu oficerowie wypełniali dyskretne polecenia przełożonych i gdy do Polski przyjechał wysłannik władz sowieckich Karol Radek, to Wieniawa i Mieczysław Wyżeł-Ścieżyński spotkali się z nim właśnie w Europejskiej. Widząc to, dyplomata Alfred Wysocki zauważył ironicznie, że „Radek jest ważną figurą polityczną, skoro nasadzono na niego dwu największych pijusów, by go pociągnąć za język”. Wydaje się jednak, że tym razem zabiegi Wieniawy okazały się nieudane, albowiem Radek „opowiadał im tylko anegdoty i pił koniak jak wodę”.
W połowie lat 30. hrabina Zofia Raczyńska-Arciszewska wynajęła przy ulicy Królewskiej starą oranżerię i przekształciła ją w gustowną kawiarnię SIM (Sztuka i Moda).
„Artystyczne uzdolnienia właścicielki sprawiły – wspominał Herbaczyński – że oranżeryjne pomieszczenie doskonale wykorzystała, nie stosując żadnych szykan i fasonów. Znalazło się tu po prostu mnóstwo zieleni, kwiatów, a także i palmy, całkiem jak w cieplarni. Bardzo dobrze harmonizowały z tym zwyczajne (…) krzesła i stoliki z umieszczonymi na nich lampkami, które dawały intymne oświetlenie”36.
W SIM-ie organizowano wystawy malarskie i pokazy mody, odbywały się recitale gwiazd. Szczególnie upodobała sobie tę kawiarnię Mira Zimińska, której często akompaniował na fortepianie jej późniejszy mąż, Tadeusz Sygietyński.
Życie towarzyskie Warszawy tego okresu koncentrowało się jednak nie tylko w kawiarniach. Dużą popularnością cieszyły się też cukiernie, a ich stali bywalcy również miewali swoje stoliki.
„Co w moim pojęciu odróżnia najdobitniej kawiarnię od cukierni – tłumaczył dziennikarz Józef Mayen – to jej szyld, jej nazwa. Podczas bowiem gdy cukiernia, firmując się niemal zawsze nazwiskiem właściciela, pozostaje jego własnością nie tylko materialną, ale i duchową, kawiarnia (…), przyjmując w ostatnich latach z reguły patronat jakiegoś abstraktu, symbolu lub pojęcia geograficznego, wyzbywa się wszelkich zewnętrznych cech czyjejś prywatnej własności i staje się wspólnym dobrem swoich bywalców. (…) I podczas gdy cukiernik królujący za ladą sprawia wrażenie dziedzicznego monarchy rządzącego w swym państwie z łagodnym despotyzmem, kawiarz już to zajęty w biurze lub w innym dyrekcyjnym zakamarku, już to zjawiający się na forum, by powitać swych gości i zapewnić sobie ich życzliwość, podobny jest raczej do premiera w parlamentarnie rządzonej republice”37.
Cukiernią o najdłuższych tradycjach w stolicy była Lourse zlokalizowana naprzeciwko hotelu Bristol. Firma powstała w 1821 roku, a w latach międzywojennych należała do rodziny Semadenich. Zasłużony ród cukierników, który pochodził ze Szwajcarii (nad Wisłę przybyli w pierwszej połowie XIX stulecia), prowadził również lokal Pod Filarami w gmachu Teatru Wielkiego. Wraz z przejęciem Lourse’a rodzina otrzymała również przywilej prowadzenia bufetów w teatrach miejskich.
„Słynął Semadeni z ciastek niewyrabianych i niespotykanych gdzie indziej – opowiadał Herbaczyński. – Jego specjalnością były migdałowe i orzechowe babeczki, płaskie, lekko przyrumienione, bez lukru i nadzienia. Dostawało się je o każdej porze dnia świeże, pachnące, apetyczne. Zajadano się sucharkami wypiekanymi w dziesięciu (bagatela!) rodzajach, w tym kilka powlekanych lukrem, (…) galaretkami na spodzie z masy orzechowej, ciastkami w foremkach wypełnionych serem, posypanymi siekanymi migdałami i – niezrównanymi – foremkami z pistacją. Nie potrzebowały reklamy rozpływające się w ustach herbatniki, różnego rodzaju i smaku (…) znane były jego lody oraz firmowa oranżada z plasterkiem pomarańczy”38.
Jedyną słynną cukiernią warszawską, która przetrwała do dziś w miejscu założenia (i nadal cieszy się ogromną renomą), był lokal Antoniego Bliklego. Firma powstała przy Nowym Świecie w 1869 roku, a na początku ubiegłego stulecia upodobali ją sobie artyści scen warszawskich. W lokalu funkcjonowała nieformalna giełda aktorska – to właśnie tu dyrektorzy prowincjonalnych teatrów szukali kandydatów na swoje sceny, a bezrobotni artyści oczekiwali na nowe kontrakty. W XX stulecie cukiernię wprowadził syn założyciela, Antoni Wiesław, przekształcając ją w nowoczesny lokal.
Tuż po zakończeniu pierwszej wojny światowej częstym bywalcem u Bliklego był kapitan Charles de Gaulle. Podczas pobytu w Polsce nie tylko zasmakował w zrazach z kaszą, lecz także w miejscowych wyrobach cukierniczych. I gdy jako prezydent Francji przyjechał w 1967 roku do Polski z oficjalną wizytą, spotkał się z kolejnym przedstawicielem rodu Bliklów i wspominał pączki sprzed prawie pół wieku.
Natomiast pierwszym stołecznym cukiernikiem, który otworzył elegancki lokal na obrzeżach ówczesnego miasta, był ambitny przybysz z Radomia, Roman Pomianowski. Nie wystarczało mu bowiem powodzenie cukierni w Śródmieściu i w 1932 roku uruchomił lokal przy placu Inwalidów na Żoliborzu.
„Nowo otwarta cukiernia o tak dobrej marce – zauważał Herbaczyński – w dzielnicy nieposiadającej lokalu tej rangi miała z miejsca zapewnione powodzenie. Nic dziwnego, prowadzona przecież była przez cukiernika i dobrego fachowca, i estetę, który cieszył się, gdy widział dobry i ładny towar, a który nie znosił tandety. Jego cukiernie w okresie międzywojennym były chlubną wizytówką zawodu i stanowiły reprezentacyjne lokale Warszawy”39.
Liczba cukierni w stolicy szła w dziesiątki, a każda z nich miała swoich wielbicieli. Jednak słodki krajobraz Warszawy byłby niepełny, gdyby nie działalność firmy E. Wedel. Założyciel dynastii, Karol Ernest Wedel, zaczynał od małego zakładu cukierniczego przy ulicy Miodowej (specjalność: czekolada pitna i śmietankowe karmelki), po czym na poważnie zajął się produkcją czekolady. Firma prosperowała znakomicie i w 1879 roku powstała nowoczesna fabryka przy ulicy Szpitalnej, a następnie sklep fabryczny i pijalnia czekolady.
„Z pewnego rodzaju tremą – opisywał swoją pierwszą wizytę w lokalu Wedla świeżo przybyły do Warszawy Jarosław Iwaszkiewicz – przekraczałem narożne drzwi tego sklepu. Ogarniała mnie atmosfera ciepła, światła i subtelnego zapachu słodyczy pomieszane z lekką wonią cygar palonych przez zachodzących tu panów. (…) Na ladach wznosiły się stosy czekoladek i cukierków, (…) fascynujące kawałki złotego ananasa niedostępnego z powodu swej ceny dla mojej kieszeni, były białe pomadki specjalnie pociągające swym zapachem, wreszcie – wspaniałe, niezapomniane, atłasowe bombonierki, które wydawały mi się największymi cudami sztuki”40.
Dziś już mało kto pamięta przedwojenne restauracje, ale nazwiska cukierników nadal są dobrze znane, a ich firmy wciąż działają. Wychodząc z uniwersytetu, często zaglądałem na szarlotkę do Pomianowskiego, zawsze też lubiłem wpaść na ciastko z kremem do Bliklego. A bez wyrobów Wedla (nieważne, pod jakim szyldem) chyba nikt nie wyobraża sobie dzieciństwa…