Calypso - David Sedaris - ebook + książka

Calypso ebook

Sedaris David

4,2

Opis

Zbiór autobiograficznych pełnych ironicznego poczucia humoru opowiadań jednego najbardziej uznanych, bestsellerowych amerykańskich pisarzy, którego książki sprzedały się na świecie w łącznym nakładzie 12 mln egzemplarzy. Calypso, uznana przez wielu krytyków za największe dotychczasowe osiągnięcie Davida Sedarisa, to opowieść o rodzinie, jaką ma wielu z nas – zawsze nie dość kochającej i zawsze gotowej nam powiedzieć to, co chcemy usłyszeć, by uśmierzyć nasze sumienie. Takiej, która doprowadza nas do szału, lecz zarazem daje nam siłę przez sam fakt, że istnieje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (21 ocen)
9
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go: Ca­lyp­so

Co­py­ri­ght © by Da­vid Se­da­ris, 2020

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2020

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Piotr Tar­czyń­ski, 2020

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­żyń­ska

Re­dak­cja: Woj­ciech Gór­naś / Re­dak­tor­nia.com

Ko­rek­ty: Re­dak­tor­nia.com

ISBN 978-83-957973-1-6

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

Ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład i przy­gto­wa­nie eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski / jjpro­jekt.pl

W to­wa­rzy­stwie

Wiek śred­ni, choć ist­nie­je cała bran­ża go­spo­dar­ki, któ­ra opie­ra się na wma­wia­niu nam cze­go inne­go, przy­no­si nie­wie­le praw­dzi­wych roz­ko­szy. Je­dy­na za­le­ta, jaką do­strze­gam, to że je­śli czło­wiek ma szczęś­cie, może się do­ro­bić po­ko­ju go­ścin­ne­go. Nie­któ­rym taki po­kój tra­fia się z au­to­ma­tu, kie­dy ich dzie­ci opusz­cza­ją ro­dzin­ne gniaz­do, a inni, jak ja, w koń­cu się do­ra­bia­ją i lą­du­ją w więk­szym domu. Te­raz mogę mó­wić: „Za­pro­wa­dzę was”. Po­kój, do któ­re­go wio­dę na­szych go­ści, nie zo­stał po­spiesz­nie prze­me­blo­wa­ny na ich przy­jazd. Nie słu­ży rów­no­cze­śnie za ga­bi­net albo ką­cik tkac­ki, ist­nie­je tyl­ko w jed­nym celu. Wsta­wi­łem tam łóż­ko, nie roz­kła­da­ną ka­na­pę, a przy jed­nej ze ścian, jak w ho­te­lu, umie­ści­łem pół­kę na ba­gaż. Ale naj­lep­sza jest wła­sna ła­zien­ka.

– Je­śli od wan­ny wo­lisz prysz­nic, mogę cię po­ło­żyć na gó­rze, w dru­gim po­ko­ju go­ścin­nym – mó­wię. – Sto­jak na wa­liz­kę też tam jest.

Sły­szę, jak sło­wa te wy­cho­dzą z mo­ich ust, i drżę z sa­tys­fak­cji czło­wie­ka w śred­nim wie­ku. Ow­szem, wło­sy mam siwe i prze­rze­dzo­ne. Ow­szem, zu­ży­ła mi się uszczel­ka w pe­ni­sie i po za­pię­ciu roz­por­ka kro­ple mo­czu jesz­cze dłu­go ska­pu­ją mi w spodnie. Za to mam dwa po­ko­je go­ścin­ne.

Sku­tek tego jest taki, że je­śli miesz­kasz w Eu­ro­pie, to przy­cią­gasz go­ści. Wie­lu go­ści. Na bi­le­ty ze Sta­nów wy­da­ją kro­cie. Kie­dy do­cie­ra­ją na miej­sce, są już tak spłu­ka­ni i zmę­cze­ni, że gdy­by­śmy za­pro­po­no­wa­li im noc­leg w na­szym au­cie, pew­nie i na to by przy­sta­li. W Nor­man­dii, gdzie kie­dyś mie­li­śmy wiej­ski do­mek, go­ści kła­dli­śmy na pod­da­szu, któ­re słu­ży­ło też za pra­cow­nię Hugh, śmier­dzia­ło far­bą olej­ną i roz­kła­da­ją­cy­mi się my­sza­mi. Mia­ło ru­sty­kal­ne kro­kwie, ale bra­ko­wa­ło ogrze­wa­nia, więc za­zwy­czaj było tam albo za cie­pło, albo za zim­no. Do­mek miał tyl­ko jed­ną ła­zien­kę, wci­śnię­tą mię­dzy kuch­nię a na­szą sy­pial­nię. Go­ściom bra­ko­wa­ło pry­wat­no­ści, któ­rej cza­sem po­trze­ba w to­a­le­cie, więc dwa razy dzien­nie pro­wa­dzi­łem Hugh w stro­nę drzwi wej­ścio­wych i krzy­cza­łem za sie­bie, jak­by to było coś naj­nor­mal­niej­sze­go w świe­cie:

– Wy­cho­dzi­my do­kład­nie na dwa­dzie­ścia mi­nut, czy ktoś po­trze­bu­je cze­goś z po­bo­cza dro­gi?

Z Nor­man­dią wią­zał się jesz­cze inny pro­blem: nie mie­li­śmy tam nic do ro­bo­ty. W na­szej wio­sce nie było ni­cze­go, a spa­cer do naj­bliż­szej, któ­ra ofe­ro­wa­ła ja­kieś atrak­cje, nie na­le­żał do szcze­gól­nie przy­jem­nych, sie­dzia­ło się więc w domu. Nie zna­czy to, że nasi go­ście źle się ba­wi­li – po pro­stu trze­ba było mieć sil­ną mo­ty­wa­cję, od­po­wied­ni cha­rak­ter i lu­bić spę­dza­nie cza­su na świe­żym po­wie­trzu. W West Sus­sex, gdzie miesz­ka­my te­raz, tro­chę ła­twiej przyj­mo­wać go­ści. W pro­mie­niu pięt­na­stu ki­lo­me­trów mamy jed­no uro­cze mia­stecz­ko z zam­kiem i dru­gie, rów­nie uro­cze, z trzy­dzie­sto­ma sied­mio­ma skle­pa­mi, któ­re sprze­da­ją sta­ro­cie. Mamy upstrzo­ne kre­dą wzgó­rza, po któ­rych moż­na wę­dro­wać, mamy tra­sy ro­we­ro­we. W pięt­na­ście mi­nut moż­na do­je­chać na pla­żę, a od naj­bliż­sze­go pubu dzie­li nas krót­ki spa­cer.

Go­ście za­zwy­czaj przy­jeż­dża­ją z Lon­dy­nu po­cią­giem, i w dro­dze na sta­cję przy­po­mi­nam Hugh, że w trak­cie ich wi­zy­ty bę­dzie­my od­gry­wać rolę pary do­sko­na­łej. To ozna­cza: żad­nych kłót­ni i sprze­czek. Kie­dy sie­dzę przy ku­chen­nym sto­le, a Hugh stoi za mną, ma kłaść dłoń na moim ra­mie­niu, do­kład­nie w miej­scu, gdzie przy­sia­dła­by pa­pu­ga, gdy­bym był pi­ra­tem, a nie chło­pa­kiem do­sko­na­łym. Kie­dy opo­wia­dam ja­kąś hi­sto­rię, któ­rą on sły­szał już tyle razy, że mógł­by mnie dub­bin­go­wać, ma uda­wać, że sły­szy ją po raz pierw­szy, i uba­wić się nią tak samo jak go­ście – o ile nie bar­dziej. Ja mam ro­bić tak samo, uda­wać za­chwyt, kie­dy po­da­je coś, cze­go nie zno­szę, na przy­kład rybę z drob­ny­mi ość­mi. Na­praw­dę za­wa­li­łem kil­ka lat temu, kie­dy na noc zo­sta­ła jego przy­ja­ciół­ka Sue, a on ugo­to­wał coś, co rów­nie do­brze mo­gło być szczot­ką do wło­sów. Za­wa­li­łem tak bar­dzo, że po jej wy­jeź­dzie roz­wa­ża­łem na­sła­nie na nią za­bój­cy.

– Ta ko­bie­ta za dużo wie – oświad­czy­łem Hugh. – Przez to jest dla nas nie­bez­piecz­na i mu­si­my ją uci­szyć.

Jego przy­ja­ciół­ka Jane też wi­dzia­ła tro­chę pa­skud­nych rze­czy, a choć lu­bię i ją, i Sue, choć zna­my się pra­wie dwa­dzie­ścia lat, obie za­li­cza­ją się do ka­te­go­rii „go­ście Hugh”. To zna­czy, że od­gry­wam swo­ją rolę, ale za­ba­wia­nie ich nie na­le­ży do mo­ich obo­wiąz­ków. Ow­szem, pro­po­nu­ję im cza­sem drin­ka. Zja­wiam się w po­rze po­sił­ków, ale poza tym mogę ro­bić, co mi się po­do­ba, cza­sem na­wet wy­cho­dzić z po­ko­ju, kie­dy ktoś coś mówi. Mój oj­ciec ro­bił tak całe ży­cie. Mó­wi­łeś coś do nie­go, a on wy­cho­dził – nie po­gnie­wa­ny, po pro­stu skoń­czył z tobą roz­ma­wiać, i tyle. Mia­łem chy­ba ja­kieś sześć lat, kie­dy za­uwa­ży­łem to po raz pierw­szy. Ktoś mógł­by po­my­śleć, że mnie to za­bo­la­ło, ja tym­cza­sem pa­trzy­łem na tę rej­te­ra­dę, mó­wiąc do sie­bie w du­chu: Na­praw­dę moż­na tak ro­bić bez­kar­nie? Se­rio? Hur­ra!

W dwa ty­sią­ce dwu­na­stym od­wie­dzi­ły nas w Sus­sex na świę­ta trzy z mo­ich sióstr, więc Gret­chen i Amy do­sta­ły po­ko­je go­ścin­ne, a Li­sie od­da­li­śmy na­szą sy­pial­nię i prze­nie­śli­śmy się z Hugh obok, do prze­ro­bio­nej staj­ni, któ­ra słu­ży mi za ga­bi­net. Jed­na z rze­czy, na któ­re Hugh zwró­cił uwa­gę w trak­cie ich po­by­tu, to że poza Amy i mną nikt w na­szej ro­dzi­nie nie mówi do­bra­noc. Po pro­stu wy­cho­dzi się z po­ko­ju – cza­sa­mi w po­ło­wie ko­la­cji – i po­ja­wia zno­wu na­stęp­ne­go dnia rano. Moje sio­stry za­li­cza­ły się do mo­ich go­ści, ale po­nie­waż wy­stę­po­wa­ły w gru­pie i ła­two mo­gły za­ba­wiać się wza­jem­nie, mia­łem w za­sa­dzie wol­ną rękę i mog­łem zaj­mo­wać się swo­imi spra­wa­mi. Nie że nie spę­dza­li­śmy wspól­nie cza­su. W róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach wy­bie­ra­li­śmy się na spa­ce­ry czy ro­we­ro­we wy­ciecz­ki, ale poza tym albo ga­da­ły w sa­lo­nie, albo zbie­ra­ły się w kuch­ni, żeby pa­trzeć, jak Hugh go­tu­je. Do­łą­cza­łem do nich na chwi­lę, a po­tem mó­wi­łem, że mu­szę tro­chę po­pra­co­wać. To ozna­cza­ło pój­ście do staj­ni, włą­cze­nie kom­pu­te­ra i od­pa­le­nie Go­ogle’a z my­ślą Cie­ka­we, co sły­chać uRus­sel­la Cro­we’a?

Za­pro­si­łem tę trój­kę (do tego stop­nia, że na­wet ku­pi­łem im bi­le­ty), bo mia­łem po­czu­cie, że to już chy­ba nasz ła­bę­dzi śpiew. Poza Pau­lem – któ­ry nie ma pasz­por­tu, ale z peł­nym prze­ko­na­niem za­pew­nia mnie, że we­dług pew­ne­go elek­try­ka, któ­re­go po­znał w pra­cy, pasz­port moż­na ku­pić na lot­ni­sku – wszy­scy je­ste­śmy już po pięć­dzie­siąt­ce. Zdro­wot­nie for­tu­na nam sprzy­ja, póki co, ale to tyl­ko kwe­stia cza­su, za­nim wy­czer­pie­my po­kła­dy szczę­ścia i któ­reś z nas do­sta­nie raka. I wte­dy nas po­wy­strze­la­ją jak na strzel­ni­cy, a zwa­żyw­szy na to, ja­kie wie­dli­śmy ży­cie, bę­dzie­my ła­twym ce­lem.

Od­li­cza­łem dni do przy­jaz­du sióstr, więc dla­cze­go nie by­łem obok, dla­cze­go nie sie­dzia­łem obok Hugh, jak przy­sta­ło na parę ide­al­ną, w na­szej szes­na­sto­wiecz­nej kuch­ni, z ka­mien­ną pod­ło­gą i trza­ska­ją­cym ogniem? Może oba­wia­łem się, że je­śli się nie od­su­nę, ro­dzi­na za­cznie mi grać na ner­wach albo – co na­wet bar­dziej praw­do­po­dob­ne – vice ver­sa i nasz wspól­ny ty­dzień nie bę­dzie tak do­sko­na­ły, jak so­bie obie­ca­łem. Wy­co­fy­wa­łem się do swo­je­go ga­bi­ne­tu, gdzie spę­dza­łem czas, nie ro­biąc nic waż­ne­go. Po­tem wra­ca­łem do domu, sły­sza­łem coś i za­czy­na­łem ża­ło­wać, że w ogó­le wy­sze­dłem. Jak­bym wszedł do kina go­dzi­nę po roz­po­czę­ciu fil­mu i za­czął się za­sta­na­wiać Ja­kim cu­dem ten kan­gur do­rwał się do tego nun­cza­ko?

Jed­na z opo­wie­ści, na któ­re się spóź­ni­łem, do­ty­czy­ła ja­kichś pi­gu­łek, któ­re Gret­chen za­czę­ła brać pół­to­ra roku wcze­śniej. Nie po­wie­dzia­ła, na co je prze­pi­sa­no, ale za ich spra­wą cho­dzi­ła i ja­dła przez sen. Wi­dzia­łem to na wła­sne oczy w po­przed­nie Świę­to Dzięk­czy­nie­nia, któ­re spę­dzi­li­śmy ra­zem w wy­na­ję­tym domu na Ha­wa­jach. Ko­la­cję po­da­no o siód­mej i koło pół­no­cy Gret­chen, ja­kąś go­dzi­nę po tym, jak po­szła do łóż­ka, wy­to­czy­ła się ze swo­je­go po­ko­ju. Hugh i ja pod­nie­śli­śmy wzrok znad ksią­żek i zo­ba­czy­li­śmy, jak wcho­dzi do kuch­ni. Wy­ję­ła z lo­dów­ki in­dy­ka i za­czę­ła obie­rać mię­so pal­ca­mi.

– Może weź so­bie ta­lerz? – za­pro­po­no­wa­łem, a ona spoj­rza­ła na mnie nie szy­der­czo, ale obo­jęt­nie, jak­by to wiatr przy­niósł te sło­wa. Się­gnę­ła po kor­pus i wy­szarp­nę­ła tro­chę na­dzie­nia. Dziu­ba­ła wy­biór­czo, któ­rąś grzan­kę ta­jem­ni­czo uzna­wa­ła za lep­szą od in­nej, po czym stwier­dzi­ła, że wy­star­czy, i wró­ci­ła do swo­je­go po­ko­ju, zo­sta­wia­jąc za sobą ba­ła­gan.

– O co cho­dzi­ło? – za­py­ta­łem jej na­stęp­ne­go dnia rano.

Twarz Gret­chen na­szy­ko­wa­ła się na przy­ję­cie złej wia­do­mo­ści.

– O co cho­dzi­ło z czym?

Po­wie­dzia­łem jej, co się wy­da­rzy­ło, na co od­par­ła:

– Cho­le­ra ja­sna. No wła­śnie się za­sta­na­wia­łam, skąd się wzię­ły te brą­zo­we śla­dy na po­dusz­ce.

Rok póź­niej, wszedł­szy w po­ło­wie hi­sto­rii, do­wie­dzia­łem się, że owa noc Świę­ta Dzięk­czy­nie­nia wca­le nie była dla Gret­chen taka zła. Kil­ka ty­go­dni po tam­tej przy­go­dzie z in­dy­kiem we­szła któ­re­goś ran­ka do kuch­ni, u sie­bie, w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, i zna­la­zła na bla­cie otwar­ty sło­ik dże­mu z okrusz­ka­mi w środ­ku. Na po­cząt­ku po­my­śla­ła, że to z ja­kie­goś cia­stecz­ka, ale wte­dy zo­ba­czy­ła wy­wró­co­ne pu­deł­ko i zro­zu­mia­ła, że zja­dła kar­mę dla swo­ich żół­wi­ków ma­lo­wa­nych. Był to ba­ton pro­te­ino­wy, dłu­go­ści pew­nie dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, zro­bio­ny ze spra­so­wa­nych jak bry­kie­ty opa­ło­we mar­twych much.

– Mało tego – do­da­ła. – Po wszyst­kim zja­dłam też płat­ki gwiaz­dy be­tle­jem­skiej – po­krę­ci­ła gło­wą. – Zo­sta­ła tyl­ko goła ło­dy­ga, za­uwa­ży­łam ją na bla­cie obok pu­deł­ka po je­dze­niu dla żół­wi.

Wró­ci­łem do ga­bi­ne­tu bar­dziej niż pe­wien, że to na­sze ostat­nie wspól­ne świę­ta. Mu­chy, ja­sna cho­le­ra! Je­śli zda­rza ci się przez sen zjeść kar­mę dla zwie­rząt, dla­cze­go nie po­my­śleć za­wcza­su i nie wy­mie­nić żół­wi na cho­mi­ka albo kró­li­ka, żeby było bez­piecz­nie i we­ge­ta­riań­sko? W su­mie na­le­ża­ło­by też po­zbyć się roś­lin do­nicz­ko­wych – od kak­tu­sa po­cząw­szy – i do­brze scho­wać de­ter­gen­ty.

Tego sa­me­go wie­czo­ra za­sta­łem sio­stry wy­ciąg­nię­te przed ko­min­kiem ni­czym ko­ci­ce.

– Kie­dyś, mi­ja­jąc ja­kieś lu­stro, za­wsze pa­trzy­łam na swo­ją twarz – po­wie­dzia­ła Gret­chen, wy­dmu­chu­jąc kłąb pa­pie­ro­so­we­go dymu. – Te­raz tyl­ko spraw­dzam, czy sut­ki mam w jed­nej li­nii.

Mój Boże – po­my­śla­łem – Kie­dy to się wszyst­ko za­czę­ło? Ostat­ni raz spę­dza­li­śmy świę­ta wszy­scy ra­zem w dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym. By­li­śmy w Ra­le­igh u Gret­chen, któ­ra za­czy­na­ła dzień od kar­mie­nia swo­jej żaby. Był to płaz wiel­ko­ści że­laz­ka i miał na imię Pap­py. Trzy­ma­no go w ciem­nym ogrze­wa­nym stu­li­tro­wym akwa­rium, któ­re sta­ło w sa­lo­nie, obok trzech tra­szek ja­poń­skich za­miesz­ku­ją­cych bla­chę do pie­cze­nia. Da­le­ko było temu do nor­mal­nych świąt, ale na­sza mat­ka do­pie­ro co umar­ła, więc uzna­li­śmy, że le­piej ze­rwać z tra­dy­cją i spró­bo­wać cze­goś zu­peł­nie no­we­go: tak oto wy­lą­do­wa­li­śmy u mo­jej sio­stry, gdzie czu­li­śmy się jak w ba­gnie, za­miast spę­dzić ten czas w ro­dzin­nym domu, w któ­rym te­raz było za gę­sto od hi­sto­rii. Od tam­tych świąt się­ga­ją­ce pasa wło­sy Gret­chen zdą­ży­ły już po­si­wieć, a ona sama tro­chę kuś­ty­ka, lu­na­ty­ku­jąc. Ale cóż, wszy­scy się sta­rze­je­my.

Pierw­sze­go dnia w Sus­sex wła­do­wa­li­śmy się wszy­scy do vo­lvo i po­je­cha­li­śmy do mia­stecz­ka z trzy­dzie­sto­ma sied­mio­ma an­ty­kwa­ria­ta­mi. Pro­wa­dził Hugh, a ja wci­sną­łem się na sam tył, my­śląc so­bie ra­do­śnie: No izno­wu je­ste­śmy ra­zem wkom­bi, sio­stry ija, jak wte­dy, kie­dy by­li­śmy mło­dzi. Kto by w sześć­dzie­sią­tym szó­stym po­my­ślał, że kie­dyś bę­dzie­my je­chać ra­zem przez po­łu­dnio­wą An­glię? Żad­ne z nas nie prze­wi­dzia­ło ta­kiej przy­szło­ści. Amy nie zo­sta­ła po­li­cjant­ką, o czym ma­rzy­ła. Lisa nie jest pie­lę­gniar­ką. Żad­ne z nas nie ma domu peł­ne­go słu­żą­cych ani tre­so­wa­nych no­sa­czy sun­daj­skich, a jed­nak po­wio­dło się nam cał­kiem nie­źle, czyż nie?

W jed­nym ze skle­pów, któ­re tego dnia od­wie­dzi­li­śmy, zo­ba­czy­łem pe­ru­kę sę­dzie­go. Była pa­skud­na, w ko­lo­rze brud­nych maj­tek, ale ani Amy, ani po­tem Gret­chen nie prze­szko­dzi­ło to w przy­mie­rze­niu jej.

– Dzię­ki – po­wie­dzia­ła Lisa, kie­dy i jej to za­pro­po­no­wa­ły – nie chcę mieć na gło­wie tych wszyst­kich za­raz­ków.

Ich za­raz­ków – po­my­śla­łem.

Tam­te­go po­po­łu­dnia słoń­ce za­szło koło czwar­tej i wra­ca­li­śmy do domu już po ciem­ku. Za­sną­łem na tyl­nym sie­dze­niu na parę mi­nut, a kie­dy się obu­dzi­łem, Lisa mó­wi­ła o swo­jej ma­ci­cy, a kon­kret­nie o tym, że jej wy­ściół­ka zro­bi­ła się chy­ba za gru­ba.

– Skąd przy­szedł ci do gło­wy taki po­mysł, na Bo­ga? – za­py­ta­ła Amy.

Lisa po­wie­dzia­ła coś o ja­kiejś swo­jej przy­ja­ciół­ce i do­da­ła, że je­śli mo­gło się to przy­da­rzyć Cyn­thii, to rów­nie do­brze może się to zda­rzyć jej.

– Albo każ­dej z nas – do­da­ła.

– A co, je­śli tak? – za­py­ta­ła Gret­chen.

– Wte­dy trze­ba ją wy­skro­bać – od­par­ła Lisa.

Pod­nio­słem gło­wę z fo­te­la.

– Tak w ogó­le to czym jest wy­ście­lo­na ma­ci­ca? – Wy­obra­ża­łem so­bie coś słod­kie­go i lep­kie­go. – Czymś ta­kim jak to, z cze­go zro­bio­ne są wi­no­gro­na?

– Wte­dy by­ła­by wi­no­gro­nem – za­uwa­ży­ła Amy. – Wi­no­gro­na zro­bio­ne są z wi­no­gron.

– W su­mie do­bre py­ta­nie – stwier­dzi­ła Lisa. – Czym jest wy­ście­lo­na ma­ci­ca? Na­czy­nia­mi krwio­no­śny­mi? Ner­wa­mi?

– Ta two­ja ro­dzi­na – po­wie­dział Hugh. – Nie do wia­ry, o czym wy ga­da­cie, kie­dy je­ste­ście ra­zem.

Przy­po­mnia­łem mu póź­niej, jak od­wie­dzi­ła nas kie­dyś w Nor­man­dii jego sio­stra Ann. Któ­re­goś po­po­łu­dnia wró­ci­łem z ro­we­ru, wsze­dłem do sa­lo­nu i usły­sza­łem, ją mó­wią­cą do Joan, swo­jej mat­ki, któ­ra też była wte­dy u nas:

– Czy do­tyk igu­any nie jest po pro­stu bo­ski?

Pa­mię­tam, że po­my­śla­łem so­bie: Lu­dzie, kim wy je­ste­ście? Tej sa­mej nocy, po ką­pie­li, usły­sza­łem, jak pyta:

– No ale nie mogę tego zro­bić z wiel­błą­dzie­go ma­sła?

– Mo­żesz, ale nie po­le­cam – od­par­ła pani Ham­rick.

Chcia­łem za­py­tać o szcze­gó­ły: „Co ta­kie­go kon­kret­nie zro­bić z wiel­błą­dzie­go ma­sła?” – ale uzna­łem, że wolę nie wie­dzieć. Tak bywa w to­wa­rzy­stwie. Do koń­ca ży­cia będę się za­sta­na­wiał, co mia­ła na my­śli pew­na zna­jo­ma z Pa­ry­ża, kie­dy wy­sze­dłem przed dom i usły­sza­łem zda­nie:

– Małe kóz­ki by­ły­by spo­ko.

Albo, jesz­cze le­piej, kie­dy Sam, oj­ciec Hugh, przy­je­chał z wi­zy­tą w to­wa­rzy­stwie swo­je­go przy­ja­cie­la z De­par­ta­men­tu Sta­nu. Wspo­mi­na­li cza­sy, gdy pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych prze­by­wa­li w Ka­me­ru­nie, i kie­dy wsze­dłem do kuch­ni, usły­sza­łem, jak pan Ham­rick mówi:

– Ale ten ko­leś był Pig­me­jem czy tyl­ko fał­szy­wym Pig­me­jem?

Od­wró­ci­łem się i idąc do ga­bi­ne­tu, po­my­śla­łem: Za­py­tam oto póź­niej. A po­tem oj­ciec Hugh zmarł, jegosta­ry kum­pel z De­par­ta­men­tu Sta­nu rów­nież. Pew­nie mógł­bym wy­gu­glo­wać „fał­szy­wy Pig­mej”, jed­nak to nie to samo. Mia­łem szan­sę się do­wie­dzieć, o co cho­dzi­ło, ale ją za­prze­pa­ści­łem.

Hugh bar­dzo ża­łu­je, że jego oj­ciec ni­g­dy nie zo­ba­czył domu w Sus­sex. To miej­sce jest do­kład­nie w sty­lu Sama: ru­ina prze­ro­bio­na w taki spo­sób, że wciąż wy­glą­da na nisz­cze­ją­cą. Głów­na róż­ni­ca po­le­ga na tym, że te­raz oka­blo­wa­nie jest bez­piecz­ne i za­in­sta­lo­wa­li­śmy ogrze­wa­nie. Przy­jeż­dża za to pani Ham­rick i cza­sa­mi sia­da­ją z Hugh w kuch­ni, wspo­mi­na­jąc Sama. To, że o nim mó­wią, zdra­dza­ją nie tyle strzę­py roz­mo­wy, ile gło­sy, któ­re na­wet de­ka­dę po jego śmier­ci wciąż się ła­mią, sły­chać w nich sza­cu­nek, po­czu­cie stra­ty i tę­sk­no­tę. Tak kie­dyś brzmie­li­śmy, sio­stry i ja, mó­wiąc o na­szej mat­ce. Te­raz, po dwu­dzie­stu sied­miu la­tach, każ­da roz­mo­wa o niej koń­czy się zda­niem „Dasz wia­rę, że była taka mło­da?”. Wkrót­ce bę­dzie­my mie­li tyle lat, ile ona, kie­dy do­sta­ła raka i umar­ła. A po­tem bę­dzie­my na­wet star­si, co wy­da­je się po pro­stu nie­wła­ści­we, jak­by wbrew na­tu­rze.

Po­sta­no­wi­łem so­bie już lata temu, że nie po­zwo­lę, by to się sta­ło, że też umrę w wie­ku sześć­dzie­się­ciu dwóch lat. Po­tem do­bi­łem pięć­dzie­siąt­ki piąt­ki i po­my­śla­łem, że może kap­kę prze­sa­dzam. Te­raz, kie­dy mam już parę przy­zwo­itych po­koi go­ścin­nych, by­ło­by głu­pio nie wy­ko­rzy­stać ich tro­chę bar­dziej.

Kie­dy go­ście wy­jeż­dża­ją, czu­ję się jak ak­tor ob­ser­wu­ją­cy wy­cho­dzą­cych z te­atru wi­dzów – z mo­imi sio­stra­mi było tak samo. Przed­sta­wie­nie do­bie­gło koń­ca, wró­ci­li­śmy z Hugh do gor­szych wer­sji sa­mych sie­bie. Nie je­ste­śmy okrop­ną parą, ale zda­rza­ją się nam kłót­nie, ta­kie, któ­re za­czy­na­ją się od rzu­co­nej byle gdzie skar­pet­ki i na­gle ro­bią się awan­tu­rą o wszyst­ko.

– Nie lu­bię cię od dwa ty­sią­ce dru­gie­go – syk­nął Hugh nie­daw­no w trak­cie kłót­ni o to, któ­ra ko­lej­ka do kon­tro­li na lot­ni­sku jest naj­szyb­sza.

Nie tyle mnie to za­bo­la­ło, ile ra­czej skon­fun­do­wa­ło.

– Co się ta­kie­go sta­ło w dwa ty­sią­ce dru­gim? – za­py­ta­łem.

W sa­mo­lo­cie prze­pro­sił, a kil­ka ty­go­dni póź­niej, kie­dy wró­ci­łem do te­ma­tu pod­czas obia­du, po­wie­dział, że nie pa­mię­ta tam­tej sy­tu­acji. To jed­na z wie­lu wspa­nia­łych cech Hugh: nie trzy­ma ura­zy. Poza tym zna­ko­mi­cie so­bie ra­dzi ze star­szy­mi ludź­mi, do któ­rej to gru­py w nie­da­le­kiej przy­szło­ści sam będę na­le­żał. Mu­szę tyl­ko prze­brnąć przez ten cho­ler­ny wiek śred­ni.

Se­kret, rzecz ja­sna, po­le­ga na tym, żeby być ciąg­le za­ję­tym. Gdy to­wa­rzy­stwo wy­jeż­dża, czysz­czę więc ich ła­zien­ki i zdej­mu­ję ich po­ściel. Je­śli go­ście byli moi – jak na przy­kład sio­stry – sia­dam na brze­gu ma­te­ra­ca i przy­ci­skam do pier­si ich po­ściel, mnę ją przez chwi­lę, wdy­cha­jąc ich za­pach, po czym wsta­ję i chwiej­nie czła­pię do pral­ni, któ­rą za­wsze chcia­łem mieć.

Te­raz jest nas piąt­ka

Pod ko­niec dwa ty­sią­ce trzy­na­ste­go, kil­ka ty­go­dni przed swo­imi pięć­dzie­sią­ty­mi uro­dzi­na­mi, po­peł­ni­ła sa­mo­bój­stwo moja naj­młod­sza sio­stra, Tif­fa­ny. Wy­naj­mo­wa­ła po­kój w roz­sy­pu­ją­cym się domu w pod­łej dziel­ni­cy So­me­rvil­le w Mas­sa­chu­setts i – jak stwier­dził ko­ro­ner – kie­dy wy­wa­żo­no drzwi, nie żyła już co naj­mniej od pię­ciu dni. Wia­do­mość do­sta­łem, cze­ka­jąc na wy­lot z Dal­las. We­zwa­no mnie do jed­ne­go z tych bia­łych lot­ni­sko­wych te­le­fo­nów alar­mo­wych. Mój sa­mo­lot do Ba­ton Ro­uge miał za­raz star­to­wać, a ja nie wie­dzia­łem, co ro­bić, więc wsze­dłem na po­kład. Na­stęp­ne­go ran­ka wsia­dłem do ko­lej­ne­go sa­mo­lo­tu, tym ra­zem do Atlan­ty, a dzień póź­niej po­le­cia­łem do Na­shvil­le, cały czas my­śląc o swo­jej ro­dzi­nie, któ­ra kur­czy­ła się co­raz bar­dziej. Czło­wiek spo­dzie­wa się, że umrą mu ro­dzi­ce. Ale ro­dzeń­stwo? Po­czu­łem, że tra­cę toż­sa­mość, któ­rą cie­szy­łem się od sześć­dzie­sią­te­go ósme­go, kie­dy przy­szedł na świat mój brat.

– Sze­ścio­ro dzie­ci! – mó­wi­li lu­dzie. – Jak wy so­bie ra­dzi­cie, bie­da­czy­ska?

W dziel­ni­cy, w któ­rej do­ra­sta­łem, było wie­le du­żych ro­dzin. Co dru­gi dom był udziel­nym księ­stwem, więc nie­spe­cjal­nie się nad tym za­sta­na­wia­łem, do­pó­ki nie do­ro­słem i moi przy­ja­cie­le nie za­czę­li mieć swo­ich dzie­ci. Jed­no czy dwo­je to cał­kiem roz­sąd­nie, ale wszyst­ko po­nad tę licz­bę wy­da­wa­ło mi się szo­ku­ją­ce. Pew­na para, któ­rą zna­li­śmy z Hugh w Nor­man­dii, przy­cho­dzi­ła do nas na ko­la­cję ze swo­ją trzy­oso­bo­wą eki­pą roz­biór­ko­wą, a kie­dy po kil­ku go­dzi­nach wy­cho­dzi­li, czu­łem się, jak­by wy­rzą­dzo­no krzyw­dę każ­dej czę­ści mo­je­go cia­ła.

Weź­cie te dzie­ci, po­mnóż­cie przez dwa i odej­mij­cie ka­blów­kę: oto z czym mu­sie­li ra­dzić so­bie moi ro­dzi­ce. Te­raz jed­nak jest nas nie szóst­ka, lecz piąt­ka. Roz­ma­wia­jąc z Lisą, za­uwa­ży­łem kie­dyś:

– I tak na­praw­dę nie mo­żesz rzu­cić w roz­mo­wie z kimś: „kie­dyś było nas sze­ścio­ro”. Lu­dzie się tyl­ko po­czu­ją nie­swo­jo.

Przy­po­mnia­łem so­bie ojca z sy­nem, któ­rych po­zna­łem kil­ka lat wcze­śniej w Ka­li­for­nii.

– Są ja­kieś inne dzie­ci? – za­py­ta­łem.

– Są – od­parł. – Trój­ka ży­ją­cych i cór­ka, Chloe, któ­ra zmar­ła przed swo­im na­ro­dze­niem, osiem­na­ście lat temu.

Pa­mię­tam, że po­my­śla­łem wte­dy: To nie fair, bo co w koń­cu ma czło­wiek zro­bić z czymś ta­kim?

W po­rów­na­niu z więk­szo­ścią osób, któ­re skoń­czy­ły czter­dzie­ści dzie­więć lat, a na­wet więk­szo­ścią tych, któ­re ukoń­czy­ły czter­dzie­ści dzie­więć mie­się­cy, Tif­fa­ny nie mia­ła zbyt wie­le. Zo­sta­wi­ła jed­nak te­sta­ment. Za­rzą­dzi­ła w nim, że my, jej ro­dzi­na, nie do­sta­nie­my cia­ła i nie weź­mie­my udzia­łu w ce­re­mo­nii po­grze­bo­wej.

„No to te­raz mu­si­cie zjeść tę żabę” – po­wie­dzia­ła­by na­sza mat­ka.

Kil­ka dni po tym, jak do­tar­ła do nas wia­do­mość o śmier­ci Tif­fa­ny, Amy po­je­cha­ła do So­me­rvil­le z przy­ja­ciół­ką i ze­bra­ła z po­ko­ju na­szej sio­stry dwa pu­dła rze­czy: zdję­cia ro­dzin­ne, wie­le z nich po­dar­tych na ka­wał­ki, an­kie­ty sa­tys­fak­cji klien­ta z lo­kal­ne­go spo­żyw­cza­ka, no­te­sy, ra­chun­ki. Łóż­ko, czy­li le­żą­cy na pod­ło­dze ma­te­rac, za­bra­no, a w za­mian wsta­wio­no wiel­ki prze­my­sło­wy wen­ty­la­tor. Amy zro­bi­ła na miej­scu kil­ka zdjęć, któ­re resz­ta z nas (in­dy­wi­du­al­nie i w gru­pach) stu­dio­wa­ła póź­niej w po­szu­ki­wa­niu wska­zó­wek: pa­pie­ro­wy ta­lerz na ko­mo­dzie bez kil­ku szu­flad, za­pi­sa­ny na ścia­nie nu­mer te­le­fo­nu, ko­lek­cja ki­jów od mopa, każ­dy w in­nym ko­lo­rze, za­aran­żo­wa­nych jak ike­ba­na w po­ma­lo­wa­nej na zie­lo­no me­ta­lo­wej becz­ce.

Pół roku przed tym, jak na­sza sio­stra się za­bi­ła, za­pla­no­wa­łem zjazd ro­dzin­ny w dom­ku przy pla­ży na Eme­rald Isle, wy­spie u wy­brze­ża Ka­ro­li­ny Pół­noc­nej. Co roku jeź­dzi­li­śmy tam całą ro­dzi­ną na wa­ka­cje, ale za­nie­cha­li­śmy tego po śmier­ci mat­ki. Nie dla­te­go, że prze­sta­ło nas to ba­wić, ale po­nie­waż to wła­śnie ona wszyst­ko or­ga­ni­zo­wa­ła i, co waż­niej­sze, za wszyst­ko pła­ci­ła. Dom, któ­ry zna­la­złem z po­mo­cą Ka­thy, mo­jej szwa­gier­ki, miał sześć sy­pial­ni i mały ba­sen. Nasz ty­go­dnio­wy po­byt za­czął się w so­bo­tę 8 czerw­ca i kie­dy przy­je­cha­li­śmy, za­sta­li­śmy na pod­jeź­dzie do­staw­czy­nię z ko­szem pre­zen­to­wym, wy­sła­nym przez przy­ja­ciół w ge­ście współ­czu­cia: trze­ma ki­lo­gra­ma­mi owo­ców mo­rza.

– Jest też su­rów­ka z ka­pu­sty – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na, wrę­cza­jąc nam tor­bę.

W prze­szło­ści, kie­dy wy­naj­mo­wa­li­śmy do­mek, cze­ka­li­śmy z sio­stra­mi pod drzwia­mi jak szcze­nia­ki przy mi­sce. Oj­ciec otwie­rał klu­czem drzwi, a my roz­bie­ga­li­śmy się po domu, zaj­mu­jąc po­ko­je. Za­wsze wy­bie­ra­łem naj­więk­szy, z wi­do­kiem na oce­an, i kie­dy tyl­ko za­czy­na­łem się roz­pa­ko­wy­wać, wcho­dzi­li ro­dzi­ce, mó­wiąc, że ten jest ich.

– Co ty so­bie wy­obra­żasz, do cho­le­ry, że kim niby je­steś? – py­tał oj­ciec.

Wpro­wa­dza­li się tam z mat­ką, a mnie wy­ko­py­wa­li do tak zwa­nej służ­bów­ki, za­wil­go­co­nej ko­mór­ki obok miej­sca par­kin­go­we­go, za­wsze na par­te­rze. W bu­dyn­ku ni­g­dy nie było klat­ki scho­do­wej. Na pię­tro trze­ba było wcho­dzić po ze­wnętrz­nych scho­dach i prze­waż­nie pu­kać do drzwi, jak że­brak ma­ją­cy na­dzie­ję, że ktoś go za­pro­si do środ­ka.

– A ty cze­go chcesz? – py­ta­ły sio­stry.

– Chcę wejść.

– Śmiesz­ne – mó­wi­ła naj­star­sza, Lisa, do po­zo­sta­łych, któ­re ota­cza­ły ją jak ako­lit­ki. – Sły­sza­ły­ście to jak­by skam­le­nie? Co może wy­da­wać ta­kie od­gło­sy? Krab pu­stel­nik? Ja­kiś mały śli­mak mor­ski?

W mo­jej ro­dzi­nie za­zwy­czaj ist­niał spo­łecz­ny po­dział mię­dzy trój­ką star­sze­go a trój­ką młod­sze­go ro­dzeń­stwa. Lisa, Gret­chen i ja trak­to­wa­li­śmy resz­tę jak służ­bę i było nam z tym bar­dzo do­brze. Ale nad mo­rzem za­sa­dy nie obo­wią­zy­wa­ły i wszyst­ko spro­wa­dza­ło się do „ci z góry” kon­tra „ci z dołu”, czy­li wszy­scy prze­ciw­ko mnie.

Tym ra­zem, po­nie­waż to ja pła­ci­łem, mo­głem wziąć so­bie naj­lep­szy po­kój. Amy wpro­wa­dzi­ła się do są­sied­nie­go, a obok niej za­miesz­kał mój brat Paul z żoną i dzie­się­cio­let­nią cór­ką Mad­dy. Wię­cej po­koi z wi­do­kiem na oce­an nie było. Resz­ta przy­je­cha­ła póź­niej i mu­sia­ła za­do­wo­lić się tym, co zo­sta­ło. Po­kój Lisy wy­cho­dził na uli­cę, ojca też. Po­kój Gret­chen wy­cho­dził na uli­cę i prze­zna­czo­ny był dla ko­goś nie­peł­no­spraw­ne­go. Z su­fi­tu zwi­sa­ły pasy od elek­trycz­ne­go pod­no­śni­ka, któ­ry miał dźwi­gać z łóż­ka cia­ło w uprzę­ży.

W prze­ci­wień­stwie do dom­ków z cza­sów na­szej mło­do­ści ten aku­rat nie miał służ­bów­ki. Był na to zbyt nowy i zbyt ele­ganc­ki, tak samo jak po­zo­sta­łe re­zy­den­cje wo­kół. Tra­dy­cyj­nie na wy­spie bu­do­wa­no na pa­lach, ale co­raz czę­ściej do­da­je się te­raz par­te­ry. Wszyst­kie domy na­zy­wa­ją się pla­żo­wo i są po­ma­lo­wa­ne na pla­żo­we ko­lo­ry, ale więk­szość tych, któ­re zbu­do­wa­no po roku dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym, kie­dy to w wy­brze­że wal­nął hu­ra­gan Fran, ma po trzy kon­dy­gna­cje i wy­glą­da pra­wie jak zwyk­łe domy na przed­mie­ściach. Nasz był prze­stron­ny i prze­wiew­ny. Przy sto­le w kuch­ni mo­gło za­siąść dwa­na­ście osób, a w kuch­ni była nie jed­na, lecz dwie zmy­war­ki. Na ścia­nach ob­ra­zy o te­ma­ty­ce ma­ry­ni­stycz­nej, z la­tar­nia­mi mor­ski­mi i wi­do­ka­mi mo­rza, wszyst­kie z uno­szą­cym się w po­wie­trzu „V” ma­ją­cym sym­bo­li­zo­wać mewę. W sa­lo­nie wi­siał wy­ha­fto­wa­ny ob­ra­zek z ha­słem sta­rzyma­ry­na­rzenieumie­ra­ją, tyl­kood­pły­wa­jąnawiecz­nąwach­tę. Obok ze­gar z nie­da­ją­cy­mi się od­czy­tać, le­żą­cy­mi na ku­pie cy­fra­mi, jak­by od­le­pi­ły się od tar­czy. Nad nimi sło­wa: a ja­kie to ma zna­cze­nie?

Zła­pa­li­śmy się na tym, że sami tak za­czę­li­śmy od­po­wia­dać, ile­kroć ktoś za­py­tał o go­dzi­nę.

– A ja­kie to ma zna­cze­nie?

Dzień przed na­szym przy­jaz­dem nad mo­rze w „Ra­le­igh News & Ob­se­rver” wy­dru­ko­wa­no ne­kro­log Tif­fa­ny, któ­ry do re­dak­cji przy­sła­ła Gret­chen. Na­pi­sa­ła, że na­sza sio­stra zmar­ła spo­koj­nie w swo­im domu. Brzmia­ło to tak, jak­by była bar­dzo sta­ra i mia­ła dom. No ale co in­ne­go moż­na było zro­bić? Lu­dzie ko­men­to­wa­li na stro­nie ga­ze­ty, ja­kiś fa­cet na­pi­sał, że Tif­fa­ny przy­cho­dzi­ła do wy­po­ży­czal­ni vi­deo w So­me­rvil­le, gdzie pra­co­wał. Kie­dy stłukł so­bie oku­la­ry, dała mu inne, któ­re wy­grze­ba­ła z czy­je­goś śmiet­ni­ka, szu­ka­jąc ma­te­ria­łów do ma­lo­wa­nia. Dała mu rów­nież „Play­boya” z lat sześć­dzie­sią­tych, z roz­kła­dów­ką pod ty­tu­łem Cip­ka na go­rą­cym bla­sza­nym da­chu.

Było to fa­scy­nu­ją­ce, bo tak na­praw­dę nie zna­li­śmy na­szej sio­stry zbyt do­brze. Na ja­kimś eta­pie ży­cia każ­de z nas od­da­li­ło się od ro­dzi­ny – mu­sie­li­śmy wy­kuć wła­sne toż­sa­mo­ści, z ja­kie­goś Se­da­ri­sa stać się włas­nym, kon­kret­nym Se­da­ri­sem. Tif­fa­ny jed­nak od­su­nę­ła się na do­bre. Na­wet je­śli obie­ca­ła, że przy­je­dzie do domu na świę­ta, to w ostat­niej chwi­li za­wsze znaj­dy­wa­ła ja­kąś wy­mów­kę: spóź­ni­ła się na sa­mo­lot, mia­ła dużo pra­cy. Tak samo by­ło­by z na­szy­mi wa­ka­cja­mi.

– Wszy­scy inni ja­koś dali radę – po­wie­dział­bym, świa­dom tego, że brzmię jak zrzę­dli­wy dziad.

Jej nie­obec­ność roz­cza­ro­wa­ła­by nas wszyst­kich, choć z róż­nych po­wo­dów. Na­wet je­śli aku­rat ktoś nie do­ga­dy­wał się z Tif­fa­ny, mu­siał przy­znać, że od­sta­wia­ła nie­zły show – dra­ma­tycz­ne wej­ścia, nie­ustan­ny po­tok mi­strzow­skich obelg, cha­os, któ­ry zo­sta­wia­ła za sobą. Jed­ne­go dnia rzu­ca­ła w nas ta­le­rza­mi, a na­stęp­ne­go ro­bi­ła z ich odłam­ków mo­zai­kę. Kie­dy so­jusz z któ­rymś z ro­dzeń­stwa do­bie­gał koń­ca, za­wie­ra­ła inny. Ni­g­dy nie było tak, żeby do­ga­dy­wa­ła się ze wszyst­ki­mi, ale za­wsze był ktoś, z kim utrzy­my­wa­ła kon­takt. Pod ko­niec była to Lisa, ale wcze­śniej każ­de z nas mia­ło swo­ją ko­lej.

Ostat­ni raz przy­je­cha­ła z nami na Eme­rald Isle w osiem­dzie­sią­tym szó­stym.

– I na­wet wte­dy wy­je­cha­ła po trzech dniach – przy­po­mnia­ła nam Gret­chen.

Kie­dy by­li­śmy dzieć­mi, czas na pla­ży spę­dza­li­śmy, pły­wa­jąc. Jako na­sto­lat­ko­wie od­da­wa­li­śmy się opa­la­niu. Za­wsze lu­bi­łem ten szcze­gól­ny ro­dzaj roz­mo­wy, któ­ra to­czy się, kie­dy le­żysz otę­pia­ły na słoń­cu. Pierw­sze­go po­po­łu­dnia ostat­niej z na­szych wy­praw wy­ję­li­śmy je­den z ko­ców, któ­re mie­li­śmy jako dzie­ci, uło­ży­li­śmy się na nim, jed­no obok dru­gie­go, i za­czę­li­śmy prze­rzu­cać wspo­mnie­nia­mi na te­mat Tif­fa­ny.

– A pa­mię­ta­cie Hal­lo­we­en, któ­re spę­dzi­ła w ba­zie woj­sko­wej?

– Albo kie­dy przy­szła na uro­dzi­ny taty z pod­bi­tym okiem?

– Pa­mię­tam dziew­czy­nę, któ­rą lata temu po­zna­ła na ja­kiejś im­pre­zie – za­czą­łem, kie­dy na­de­szła moja ko­lej. – Mó­wi­ła, ja­kie to musi być okrop­ne mieć bli­zny na twa­rzy, na co Tif­fa­ny od­par­ła: „Ja mam małą bli­znę na twa­rzy i nie ro­zu­miem, co w tym okrop­ne­go”. „Zro­zu­mia­ła­byś, gdy­byś była ład­na”, stwier­dzi­ła ta dziew­czy­na.

Amy za­śmia­ła się i prze­krę­ci­ła na brzuch.

– Och, to nie­zły tekst.

Po­pra­wi­łem ręcz­nik, któ­re­go uży­wa­łem w cha­rak­te­rze po­dusz­ki.

– Praw­da?

Gdy­by ta hi­sto­ria do­ty­czy­ła ko­goś in­ne­go, mo­gła­by być przy­kra, ale Tif­fa­ny ni­g­dy nie mia­ła pro­ble­mu z uro­dą, zwłasz­cza kie­dy mia­ła dwa­dzie­ścia parę, trzy­dzie­ści parę lat, a na jej wi­dok męż­czyź­ni po­ty­ka­li się o wła­sne nogi.

– Dziw­ne – po­wie­dzia­łem – ale nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby mia­ła bli­znę na twa­rzy.

Sie­dzia­łem na słoń­cu zbyt dłu­go i spa­li­łem so­bie czo­ło. To tyle, je­śli cho­dzi o pla­żo­wa­nie. Przez resz­tę ty­go­dnia kła­dłem się na ko­cy­ku tyl­ko na chwi­lę, żeby wy­schnąć po pły­wa­niu, ale więk­szość dni spę­dza­łem na ro­we­rze, jeż­dżąc tam i z po­wro­tem wzdłuż wy­brze­ża, roz­my­śla­jąc o tym, co się wy­da­rzy­ło. Choć resz­ta ro­dzeń­stwa do­ga­dy­wa­ła się ze sobą bez tru­du, z Tif­fa­ny za­wsze wy­ma­ga­ło to pew­ne­go wy­sił­ku. Po kłót­ni za­zwy­czaj się go­dzi­li­śmy, ale na­sza ostat­nia awan­tu­ra, osiem lat przed jej śmier­cią, tak mnie wy­koń­czy­ła, że po­tem już ani razu nie roz­ma­wia­li­śmy. Przez ten czas wie­lo­krot­nie by­wa­łem nie­opo­dal So­me­rvil­le i mi­mo że cią­gle bi­łem się z my­śla­mi, czy by się z nią nie skon­tak­to­wać, ni­g­dy tego nie zro­bi­łem, choć oj­ciec mnie na­ma­wiał. Do­sta­wa­łem za to ra­por­ty od nie­go i od Lisy: Tif­fa­ny stra­ci­ła miesz­ka­nie, Tif­fa­ny do­sta­ła za­si­łek dla nie­peł­no­spraw­nych, Tif­fa­ny wpro­wa­dzi­ła się do po­ko­ju, któ­ry zna­la­zła jej opie­ka spo­łecz­na. Być może wo­bec swo­ich przy­ja­ciół była wy­lew­niej­sza, ale ro­dzi­na do­wia­dy­wa­ła się za­wsze tyl­ko ja­kichś strzę­pów. Nie tyle z nami roz­ma­wia­ła, co prze­ma­wia­ła, wy­gła­sza­ła dłu­gie mowy, któ­re były na prze­mian za­baw­ne, by­stre i tak we­wnętrz­nie sprzecz­ne, że trud­no było po­łą­czyć to, co czło­wiek wła­śnie sły­szy, z tym, co pa­dło przed se­kun­dą. Za­nim prze­sta­li­śmy ze sobą roz­ma­wiać, za­wsze wie­dzia­łem, że to ona dzwo­ni. Wcho­dzi­łem do domu i sły­sza­łem, jak Hugh po­wta­rza: „Aha… aha… aha…”.

Poza dwo­ma pu­dła­mi Amy przy­wio­zła z So­mer­vil­le księ­gę pa­miąt­ko­wą na­szej sio­stry z sie­dem­dzie­sią­te­go ósme­go. Po­mię­dzy wpi­sa­mi ko­le­gów z kla­sy zna­lazł się i taki, na­pi­sa­ny przez ja­kąś dziew­czy­nę, któ­ra obok swo­je­go imie­nia na­ry­so­wa­ła liść ma­ri­hu­any:

Tif­fa­ny, je­steś je­dy­na wswo­im ro­dza­ju więc się nie zmie­niaj ty wy­jąt­ko­wa ty­pia­ro. Szko­da żenie mo­gły­śmy wię­cej ra­zem im­pre­zo­wać. Ta szko­ła jest do dupy. Bądź

– cool

– zba­ka­na

– pi­ja­na

– zje­ba­na

Trzym się!

Po­tem było:

Tif­fa­ny,

cze­kam aż się wspól­nie upa­li­my tego lata.

Tif­fa­ny,

ode­zwij się do mnie tego lata ipój­dzie­my gdzieś ra­zem się zja­rać.

Kil­ka ty­go­dni po tym, jak za­pi­sa­no te sło­wa, Tif­fa­ny ucie­kła z domu, na sku­tek cze­go zo­sta­ła po­tem kar­nie ze­sła­na do pla­ców­ki wy­cho­waw­czej w Ma­ine, szko­ły o na­zwie Élan. We­dług tego, co nam po­wie­dzia­ła póź­niej, było to strasz­ne miej­sce. Wró­ci­ła do domu w ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym, spę­dziw­szy tam dwa lata, i od tam­tej pory nie było roz­mo­wy, w któ­rej by nie wspo­mnia­ła o Élan. Mia­ła pre­ten­sje do ro­dzi­ny, że ją tam wy­sła­ła, choć my, jej ro­dzeń­stwo, nie mie­li­śmy z tym nic wspól­ne­go. Na przy­kład Paul miał le­d­wie dzie­sięć lat, kie­dy wy­je­cha­ła. Ja mia­łem dwa­dzie­ścia je­den. Przez pierw­szy rok co mie­siąc wy­sy­ła­łem do niej list. Po­tem ka­za­ła mi prze­stać. Z ko­lei ro­dzi­ce nie mo­gli prze­cież prze­pra­szać w nie­skoń­czo­ność.

– Mie­li­śmy resz­tę dzie­ci – mó­wi­li na swo­ją obro­nę. – Na­praw­dę my­ślisz, że mo­gli­śmy wszyst­ko za­wie­sić na koł­ku z po­wo­du jed­ne­go z was?

By­li­śmy nad mo­rzem od trzech dni, kie­dy do­łą­czy­li do nas Lisa i oj­ciec, pod­ów­czas dzie­więć­dzie­się­cio­let­ni. Przy­jazd na wy­spę ozna­czał, że prze­ga­pi kil­ka za­jęć spin­nin­gu, na któ­re cho­dził w Ra­le­igh, więc zna­laz­łem mu si­łow­nię nie­da­le­ko na­sze­go wy­na­ję­te­go domu i każ­de­go po­po­łu­dnia spę­dza­li­śmy na niej tro­chę cza­su. W dro­dze na miej­sce roz­ma­wia­li­śmy, ale kie­dy tyl­ko za­sia­da­li­śmy na swo­ich ro­wer­kach sta­cjo­nar­nych, obaj po­grą­ża­li­śmy się we wła­snych my­ślach. Si­łow­nia była mała, nie tęt­ni­ła ży­ciem. Salę nad­zo­ro­wał wy­ci­szo­ny te­le­wi­zor, na­sta­wio­ny na ka­nał z pro­gno­zą po­go­dy i przy­po­mi­na­ją­cy nam, że tu czy tam za­wsze ma miej­sce ja­kaś ka­ta­stro­fa, za­wsze ko­muś za­le­wa dom albo ktoś sal­wu­je się uciecz­ką przed trą­bą po­wietrz­ną. Pod ko­niec ty­go­dnia za­sta­łem ojca w po­ko­ju Amy, jak prze­glą­dał znisz­czo­ne przez Tif­fa­ny zdję­cia. W ręku trzy­mał ka­wa­łek gło­wy mamy z pla­mą nie­bie­skie­go nie­ba. Wja­kich oko­licz­no­ściach to ode­rwa­ła? – po­my­śla­łem. To w koń­cu rów­nie me­lo­dra­ma­tycz­ny gest jak rzu­ce­nie kie­lisz­kiem w ścia­nę. Ta­kie rze­czy ro­bią lu­dzie w fil­mach.

– Okrop­ne – szep­nął oj­ciec. – Czy­jeś ży­cie zre­du­ko­wa­ne do jed­ne­go li­che­go pu­dła.

Po­ło­ży­łem mu rękę na ra­mie­niu.

– Tak na­praw­dę są dwa.

– Do dwóch li­chych pu­deł – po­pra­wił się.

Któ­re­goś po­po­łu­dnia na Eme­rald Isle po­je­cha­li­śmy wszy­scy ra­zem do Food Lion na za­ku­py. By­łem na wa­rzy­wach, oglą­da­łem czer­wo­ne ce­bu­le, kie­dy mój brat za­szedł mnie z tyłu i kich­nął gło­śnym „A psik!”, rów­no­cze­śnie prze­ci­na­jąc po­wie­trze bu­kie­tem mo­krej pie­trusz­ki. Po­czu­łem kro­pel­ki na kar­ku i za­mar­łem, prze­ko­na­ny, że wła­śnie na­smar­kał na mnie ja­kiś obcy i bar­dzo cho­ry czło­wiek. Nie­zły dow­cip, tyl­ko ski­chał się też na Hin­du­skę, któ­ra sta­ła po mo­jej le­wej stro­nie. Mia­ła na so­bie krwi­sto­czer­wo­ne sari, więc kro­ple po­le­cia­ły jej na gołe ra­mię, kark i dół ple­ców.

– Sor­ry, sta­ry – po­wie­dział Paul, kie­dy od­wró­ci­ła się ze zgro­zą. – Chcia­łem tyl­ko zro­bić ka­wał mo­je­mu bra­tu.

Ko­bie­ta mia­ła na ręku kil­ka cie­niut­kich bran­so­le­tek, któ­re za­dzwo­ni­ły, kie­dy prze­tar­ła dło­nią tył gło­wy.

– Po­wie­dzia­łeś do niej „sta­ry” – za­uwa­ży­łem, kie­dy już so­bie po­szła.

– Se­rio? – za­py­tał.

Amy do­sko­na­le go na­śla­do­wa­ła:

– Se­rio?

Mo­je­go bra­ta, jak i mnie, czę­sto bio­rą przez te­le­fon za ko­bie­tę. Ro­bi­li­śmy da­lej za­ku­py, kie­dy po­wie­dział mi, że van mu się nie­daw­no ze­psuł i gdy za­dzwo­nił po po­moc dro­go­wą, dys­po­zy­tor­ka po­że­gna­ła się sło­wa­mi: „Za­raz bę­dzie­my, ko­cha­nień­ka”. Wło­żył ar­bu­za do wóz­ka i od­wró­cił się do swo­jej cór­ki:

– Mad­dy ma ta­tu­sia, co mówi jak pa­niu­sia, ale jej to nie ru­sia, co nie?

Za­chi­cho­ta­ła i wal­nę­ła go w brzuch, a mnie ude­rzy­ło, jak swo­bod­nie czu­ją się w swo­im to­wa­rzy­stwie. Nasz oj­ciec był fi­gu­rą au­to­ry­te­tu, Paul zaś jest ra­czej kum­plem.

Kie­dy jeź­dzi­li­śmy nad mo­rze jako dzie­ci, w oko­li­cach czwar­te­go dnia oj­ciec mó­wił: „Faj­nie by było ku­pić tu­taj do­mek, nie są­dzi­cie?”. Ro­bi­li­śmy so­bie na­dzie­ję, a po­tem za­czy­nał wy­li­czać prak­tycz­ne za­strze­że­nia. Nie były bła­he – kup­no domu, któ­ry może zo­stać zmie­cio­ny przez hu­ra­gan, to za­pew­ne nie jest naj­lep­sza in­we­sty­cja – ale i tak bar­dzo pra­gnę­li­śmy go mieć. Kie­dy by­łem mło­dy, po­wie­dzia­łem so­bie, że pew­ne­go dnia sam so­bie ku­pię dom na pla­ży i że bę­dzie dla wszyst­kich. Pod wa­run­kiem, że będą prze­strze­gać mo­ich dra­koń­skich za­sad i ni­g­dy nie prze­sta­ną mi za nie­go dzię­ko­wać. Sta­ło się więc tak, że w śro­dę rano w po­ło­wie wa­ka­cji Hugh i ja skon­tak­to­wa­li­śmy się z agent­ką imie­niem Phyl­lis, któ­ra wzię­ła nas na oglą­da­nie nie­ru­cho­mo­ści wy­sta­wio­nych na sprze­daż. W pią­tek po po­łu­dniu zło­ży­li­śmy ofer­tę na dom z wi­do­kiem na oce­an, nie­opo­dal tego, któ­ry wy­na­ję­li­śmy, i jesz­cze przed za­cho­dem słoń­ca zo­sta­ła przy­ję­ta. Ogło­si­łem to wszyst­kim przy ko­la­cji i re­ak­cja była taka, ja­kiej się spo­dzie­wa­łem.

– Chwi­la mo­ment – po­wie­dział oj­ciec. – Mu­sisz się do­brze za­sta­no­wić.

– Już to zro­bi­łem – od­par­łem.

– No do­bra, to w ja­kim sta­nie jest dach? Ile razy go wy­mie­nia­no w cią­gu ostat­nich dzie­się­ciu lat?

– Kie­dy mo­że­my się wpro­wa­dzić? – za­py­ta­ła Gret­chen.

Lisa chcia­ła się do­wie­dzieć, czy może przy­wo­zić swo­je psy, a Amy, jak się na­zy­wa dom.

– Póki co na­zy­wa się Fan­ta­stycz­ne Miej­sce – od­po­wie­dzia­łem – ale za­mie­rza­my to zmie­nić.

Kie­dyś my­śla­łem, że do­sko­na­łą na­zwą dla dom­ku na pla­ży jest Być Mo­rze. Te­raz mia­łem jed­nak lep­szy po­mysł.

– Na­zwie­my go Kałsz­kwał.

Oj­ciec odło­żył ham­bur­ge­ra.

– O nie, nie, ani mi się waż.

– Ale to do­sko­na­łe – od­par­łem. – Na­zwa po­win­na ko­ja­rzyć się z pla­żą, a je­śli jest ja­kiś żart ję­zy­ko­wy, tym le­piej.

Wspo­mnia­łem o dom­ku, któ­ry wi­dzie­li­śmy wcześ­niej tego dnia, a któ­ry na­zy­wał się Dzień­do­bry­za, a mój oj­ciec za­mru­gał.

– A może na­zwać go Tif­fa­ny? – za­py­tał.

Na­sze mil­cze­nie ozna­cza­ło: „Uda­je­my, że tego nie sły­szy­my”.

Po­now­nie wziął do ręki ham­bur­ge­ra.

– Uwa­żam, że to świet­ny po­mysł. Zna­ko­mi­ty spo­sób na oka­za­nie na­sze­go sza­cun­ku.

– W ta­kim ra­zie po­win­ni­śmy go na­zwać imie­niem mamy – po­wie­dzia­łem. – Albo po­ło­wę imie­niem Tif­fa­ny, a po­ło­wę imie­niem mamy. Ale to jest dom, a nie na­gro­bek, a poza tym nie pa­so­wa­ło­by do nazw po­zo­sta­łych do­mów.

– A tam, bzdu­ra – po­wie­dział oj­ciec. – Wpa­so­wy­wa­nie się… to nie na­sza rzecz. My nie z ta­kich, co się wpa­so­wu­ją.

Paul prze­rwał mu i za­pro­po­no­wał Wil­got­ną Mu­szel­kę.

Amy za­pro­po­no­wa­ła, żeby było coś o majt­kach, a Gret­chen coś jesz­cze bar­dziej spro­śne­go.

– A co jest nie tak z obec­ną na­zwą? – za­py­ta­ła Lisa.

– Nie, nie, nie – po­wie­dział oj­ciec, za­po­mniaw­szy chy­ba, że to nie do nie­go na­le­ży de­cy­zja.

Kil­ka dni póź­niej, jak to po każ­dym du­żym na­byt­ku, na­szły mnie wąt­pli­wo­ści i za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy kup­no tego domu nie było spo­so­bem po­wie­dze­nia: „Wi­dzi­cie, to bar­dzo pro­ste. Żad­ne­go dzie­le­nia wło­sa na czwo­ro. Żad­ne­go do­pra­sza­nia się o to, żeby ci po­ka­za­no szam­bo. Po pro­stu uszczę­śli­wiasz ro­dzi­nę, a de­ta­la­mi mar­twisz się póź­niej”.

Dom, któ­ry ku­pi­li­śmy, ma dwie kon­dy­gna­cje i zbu­do­wa­no go w sie­dem­dzie­sią­tym ósmym. Stoi na pa­lach, jak na­le­ży, i ma dwa wy­cho­dzą­ce na oce­an ta­ra­sy, je­den nad dru­gim. Do koń­ca wrze­śnia był wy­na­ję­ty let­ni­kom, ale na­stęp­ne­go ran­ka, po tym jak wy­mel­do­wa­li­śmy się z na­sze­go, Phyl­lis po­zwo­li­ła nam zaj­rzeć i po­ka­zać go ro­dzi­nie. Kie­dy już ku­pisz ja­kąś nie­ru­cho­mość, za­wsze wy­glą­da ina­czej – prze­waż­nie go­rzej – więc kie­dy resz­ta bie­ga­ła po scho­dach w tę i we w tę, re­zer­wu­jąc so­bie po­ko­je na przy­szłość, ja przy­kła­da­łem nos do otwo­ru wen­ty­la­cyj­ne­go i wdy­cha­łem za­pach stę­chli­zny. W ce­nie były me­ble, więc zro­bi­łem też li­stę roz­kła­da­nych fo­te­li i wiel­kich te­le­wi­zo­rów, któ­rych się po­zbę­dę, ra­zem z na­rzu­ta­mi w mu­szel­ki i po­dusz­ka­mi w ko­twi­ce.

– Chcę, żeby mo­ty­wem prze­wod­nim na­sze­go dom­ku była ko­lej – oświad­czy­łem. – Po­cią­gi na za­sło­nach, po­cią­gi na ręcz­ni­kach, pój­dzie­my na ca­łe­go.

– Chry­ste Pa­nie – jęk­nął oj­ciec.

Usta­li­li­śmy, że wró­ci­my na Świę­to Dzięk­czy­nie­nia. Po­że­gna­li­śmy się, ro­dzi­na po­dzie­li­ła się na gru­py i każ­da ru­szy­ła w swo­ją stro­nę. Nad mo­rzem wia­ła bry­za, ale kie­dy tyl­ko wy­je­cha­li­śmy z wy­spy, po­wie­trze sta­nę­ło. Ro­bi­ło się co­raz go­rę­cej i wraz z tem­pe­ra­tu­rą ro­sło ogól­ne przy­gnę­bie­nie. W la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych w dro­dze po­wrot­nej do Ra­le­igh mi­ja­li­śmy Smi­th­field i bil­l­bo­ard na przed­mie­ściach ku klux klan wita. Tym ra­zem po­je­cha­li­śmy inną tra­są, taką, któ­rą za­pro­po­no­wał mój brat. Pro­wa­dził Hugh, obok nie­go sie­dział oj­ciec. Osu­ną­łem się na tyl­nym sie­dze­niu, obok Amy. Ile­kroć pod­no­si­łem gło­wę, wi­dzia­łem to samo pole soi albo przy­sa­dzi­sty bu­dy­nek z pu­sta­ków, któ­re chy­ba mi­ja­li­śmy przed dwu­dzie­sto­ma mi­nu­ta­mi.

By­li­śmy w dro­dze od po­nad go­dzi­ny, kie­dy za­trzy­ma­li­śmy się na tar­gu. Pod za­da­sze­niem ja­kaś ko­bie­ta ofe­ro­wa­ła dar­mo­we ta­le­rze hu­mu­su z sa­łat­ką ku­ku­ry­dzia­no-fa­so­lo­wą, więc wzię­li­śmy po jed­nym i usied­li­śmy na ław­ce. Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej więk­szość miejsc tego typu mia­ła do za­ofe­ro­wa­nia naj­wy­żej sma­żo­ną okrę. Te­raz sprze­da­wa­li or­ga­nicz­ną kawę i tra­dy­cyj­nie ro­bio­ny kozi ser. Nad na­szy­mi gło­wa­mi wi­siał szyld ran­czo szept go­łę­bi­cy i wła­śnie w chwi­li, gdy po­my­śla­łem, że mo­gli­by­śmy być gdzie­kol­wiek, usły­sza­łem nada­wa­ną z gło­śni­ków mu­zy­kę – chrze­ści­jań­ską, ale no­we­go typu, taką, że Je­zus jest cza­der­ski.

Hugh przy­niósł mo­je­mu ojcu pla­sti­ko­wy ku­bek z wodą.

– Wszyst­ko okej, Lou?

– W po­rząd­ku – od­po­wie­dział oj­ciec.

– Jak my­śli­cie, dla­cze­go to zro­bi­ła? – za­py­ta­łem, kie­dy zno­wu wy­szli­śmy na słoń­ce. W koń­cu o tym wszy­scy bez prze­rwy my­śle­li­śmy, od chwi­li, gdy do­sta­li­śmy wia­do­mość. Mu­sia­ła chy­ba my­śleć, że pi­guł­ki nie będą aż tak moc­ne, a nie­uda­na pró­ba przy­wró­ci ją na łono ro­dzi­ny, czyż nie? Jak­że ktoś mógł­by ce­lo­wo nas opu­ścić – wła­śnie nas? Tak to wi­dzia­łem, bo choć czę­sto tra­ci­łem wia­rę w sie­bie, ni­g­dy nie stra­ci­łem wia­ry w swo­ją ro­dzi­nę, w to, że je­ste­śmy za­sad­ni­czo lep­si od wszyst­kich in­nych. Wiem, że to ar­cha­icz­ne prze­ko­na­nie, ale od póź­nych lat na­sto­let­nich na­wet nie zda­rzy­ło mi się go na po­waż­nie pod­wa­żać i wciąż je ży­wię. Nasz klub jest je­dy­nym klu­bem, do któ­re­go kie­dy­kol­wiek chcia­łem na­le­żeć, więc nie po­tra­fi­łem so­bie wy­obra­zić, że ktoś z nie­go wy­stę­pu­je. Wy­co­fa­nie się na rok czy dwa było czymś zro­zu­mia­łym, ale tak moc­ne pra­gnie­nie wy­pi­sa­nia się, żeby aż ode­brać so­bie ży­cie?

– Wąt­pię, by to mia­ło co­kol­wiek wspól­ne­go z na­mi – po­wie­dział oj­ciec. Ale jak mia­ło­by nie mieć? Czyż po każ­dym sa­mo­bój­stwie krew nie ochla­pu­je nam twa­rzy?

Po dru­giej stro­nie par­kin­gu sta­ła bud­ka, w któ­rej sprze­da­wa­li gady. W ogrom­nych akwa­riach le­ża­ły dwa py­to­ny, każ­dy wiel­ki jak wąż stra­żac­ki. Upał chy­ba im od­po­wia­dał i pa­trzy­łem, jak uno­szą gło­wy, ba­da­ją wie­ka z me­ta­lo­wej siat­ki. W ni­skiej za­gro­dzie obok węży le­żał ali­ga­tor z za­wią­za­nym py­skiem. Nie był jesz­cze do­ro­sły, ra­czej mło­dy, miał pew­nie z metr i wy­glą­dał na ob­ra­żo­ne­go. Ja­kaś dziew­czyn­ka wło­ży­ła rękę przez siat­kę i gła­dzi­ła grzbiet rzu­ca­ją­ce­go gniew­ne spoj­rze­nia zwie­rzę­cia, w któ­rym wszyst­ko się go­to­wa­ło.

– Ku­pił­bym wszyst­ko tu­taj, tyl­ko po to, żeby móc to po­tem po­za­bi­jać – po­wie­dzia­łem.

Oj­ciec wy­tarł czo­ło chu­s­tecz­ką hi­gie­nicz­ną.

– Peł­na zgo­da, bra­chu.

Kie­dy by­li­śmy mali i jeź­dzi­li­śmy nad mo­rze, ga­pi­łem się przez okno na wszyst­kie cha­rak­te­ry­stycz­ne obiek­ty, któ­re mi­ja­li­śmy – si­los Pu­ri­ny na po­łu­dnie od Ra­le­igh, bil­l­bo­ard z Ku Klux Kla­nem – wie­dząc, jak będę nie­szczę­śli­wy, mi­ja­jąc je za ty­dzień. Po wa­ka­cjach aż do świąt nie było po co żyć. Dziś moje ży­cie jest znacz­nie peł­niej­sze niż wte­dy, a jed­nak w cza­sie tego po­wro­tu czu­łem się tak samo.

– Któ­ra go­dzi­na? – za­py­ta­łem Amy.

Za­miast od­rzec „A ja­kie to ma zna­cze­nie?”, burk­nęła:

– Sam mi po­wiedz. To ty masz na ręku ze­ga­rek.

Kil­ka go­dzin póź­niej, na lot­ni­sku, wy­trze­pa­łem pia­sek z kie­sze­ni i po­my­śla­łem o na­szych ostat­nich chwi­lach w domu nad mo­rzem, któ­ry ku­pi­łem. Sta­łem na gan­ku z Phyl­lis, któ­ra wła­śnie za­mknę­ła drzwi. Od­wró­ci­li­śmy się w stro­nę po­zo­sta­łych, cze­ka­ją­cych na nas ni­żej, na pod­jeź­dzie.

– To jed­na z pań­skich sióstr? – za­py­ta­ła, wska­zu­jąc na Gret­chen.

– Ow­szem – od­par­łem. – Tak samo jak te dwie ko­bie­ty obok niej.

– I jesz­cze ma pan bra­ta – za­uwa­ży­ła. – To w su­mie piąt­ka. Łał. To się na­zy­wa duża ro­dzi­na.

Spoj­rza­łem na spie­czo­ne słoń­cem sa­mo­cho­dy – na te roz­pa­lo­ne pie­ce, do któ­rych mie­li­śmy się za­raz za­ła­do­wać, i od­par­łem:

– Tak, nie da się ukryć.

Czło­wie­czek

Któ­re­goś wie­czo­ru sie­dzia­łem w domu, kie­dy na­gle za­czą­łem się za­sta­na­wiać, ile wzro­stu miał Rock Hud­son. Nie my­ślę o nim czę­sto, ale aku­rat ja­kiś czas wcze­śniej obej­rza­łem po­now­nie film Ol­brzym, więc przy­szedł mi do gło­wy.

Jed­na z wie­lu rze­czy, któ­rych ni­g­dy nie zro­zu­miem, to dla­cze­go wy­ni­ki wy­szu­ki­wa­nia na moim kom­pu­te­rze róż­nią się tego, co znaj­du­je ktoś inny – na przy­kład moja sio­stra Amy. Amy wcho­dzi na stro­nę Go­ogle’a, wpi­su­je „Jak wy­glą­da 55-let­nia ko­bie­ta?” i wy­świe­tla­ją się zdję­cia, któ­re nie wia­do­mo ja­kim cu­dem mogą być w in­ter­ne­cie bez żad­nej blo­ka­dy, do­stęp­ne dla każ­de­go. Nie mó­wię o fot­kach z „Play­boya”, ale o ta­kich, ja­kie moż­na zna­leźć w „Hu­stle­rze”. Jak gdy­by wpi­sa­ła: „Jak wy­glą­da wnę­trze 55-let­niej ko­bie­ty?”

.

.

.

...(fragment)...

Całość w wersji pełnej.

Nota o au­to­rze

Da­vid Se­da­ris

Ame­ry­kań­ski pi­sarz, któ­re­go kil­ka­na­ście ksią­żek prze­tłu­ma­czo­nych na 25 ję­zy­ków sprze­da­ło się do tej pory w 12 mi­lio­nach eg­zem­pla­rzy. Ze swo­ją sio­strą Amy na­pi­sał też kil­ka sztuk te­atral­nych, przede wszyst­kim jed­nak jest au­to­rem je­dy­ne­go w swo­im ro­dza­ju ga­tun­ku pro­za­tor­skie­go bę­dą­ce­go po­łą­cze­niem ese­ju, opo­wia­da­nia i me­mu­aru. Zna­kiem roz­po­znaw­czym Se­da­ri­sa jest sar­ka­stycz­ny ton, w ja­kim pi­sarz opi­su­je wła­sną ro­dzi­nę, swo­ją orien­ta­cję sek­su­al­ną, ame­ry­kań­ską kla­sę śred­nią, po­wszech­ne w spo­łe­czeń­stwie ner­wi­ce. Po raz pierw­szy o Se­da­ri­sie sta­ło się gło­śno w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, kie­dy za­czął czy­tać swo­je pa­mięt­ni­ki w ra­diu. Dziś jest uwiel­bia­nym stand-upo­wcem – ta­lent ko­me­dio­wy zy­skał mu rze­sze fa­nów. Jego tek­sty – czę­sto naj­pierw wy­po­wia­da­ne na sce­nie, a po wy­stę­pach wie­lo­krot­nie prze­pi­sy­wa­ne i do­pro­wa­dza­ne do per­fek­cji – ce­chu­je za­ra­zem bez­li­to­sna au­to­iro­nia i czu­ły hu­mor w opi­sy­wa­niu in­nych. Brak ta­ry­fy ulgo­wej w opi­sy­wa­niu sa­me­go sie­bie jest z pew­no­ścią jed­nym z po­wo­dów jego po­pu­lar­no­ści. Fe­lie­to­ny Se­da­ri­sa sta­le pu­bli­ku­je „The New Yor­ker”. Do tej pory po pol­sku wy­szła tyl­ko jed­na jego książ­ka: Me Talk Pret­ty One Day – prze­ło­żo­na przez Ra­fa­ła Śmie­ta­nę i wy­da­na pod ty­tu­łem Zjem to, co ma na so­bie (Kra­ków 2006).

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

W to­wa­rzy­stwie

Te­raz jest nas piąt­ka

Czło­wie­czek

Prze­kra­cza­jąc

Dom po­dzie­lo­ny

Do­pa­so­wa­ni

Le­wia­tan

Pana an­giel­ski jest tak do­bry

Ca­lyp­so

Skrom­ne oświad­czy­ny

Ci­che dni

Nie­oswo­jo­na

Oca­le­ni(e)

Sor­ry

Gro­za-śmo­za

Kil­ka po­wo­dów, dla któ­rych je­stem ostat­nio przy­bi­ty

Dla­cze­go się nie śmie­jesz?

Wciąż sto­ję

Świat du­cho­wy

A przy oka­zji, sko­ro już tam je­steś, zba­daj mi pro­sta­tę

No­tat­ka Co­meya

Po­sło­wie

Nota o au­to­rze