By the Book. Między wierszami - Jasmine Guillory - ebook

By the Book. Między wierszami ebook

Guillory Jasmine

3,8

Opis

To połączenie baśni i komedii romantycznej jest czystą magią! Wzrusza i porywa od początku do końca!

Julie Murphy, autorka Kluseczki i If the Shoe Fits. Zanim wybije północ, bestsellerów „New York Timesa”

Jasmine Guillory to niekwestionowana królowa współczesnego romansu.

vogue.com

Nikt nie wypełnia porywających romansów dowcipem i celnymi obserwacjami jak Jasmine Guillory.

elle.com

Jeden z najwyrazistszych nowych głosów w romansie.

Entertainment Weekly

CZASEM, BY KOGOŚ POZNAĆ, TRZEBA CZYTAĆ MIĘDZY WIERSZAMI.

Isabelle nie tak wyobrażała sobie dwudziestopięcioletnią siebie, gdy zaraz po studiach zaczynała karierę w branży wydawniczej. Ale dwa lata później wciąż mieszka z rodzicami i jest jedną z niewielu czarnych osób w swojej firmie. Przepracowana i marnie opłacana, wciąż rozdarta między walką o swoje a trzymaniem języka za zębami, Izzy zaczyna rozumieć, że pragnie czegoś więcej. Kiedy przypadkiem słyszy, jak jej szefowa skarży się na nieznośnego celebrytę, który nie dotrzymał terminu oddania wyczekiwanego zbioru wspomnień, Isabelle wykorzystuje swoją szansę. Wystarczy, że pojedzie do posiadłości niedoszłego pisarza w Santa Barbara i porządnie go zmotywuje. Nic trudnego, prawda? Ale Izzy szybko przekonuje się, że rzuciła się na głęboką wodę. Beau Towers to nie żaden banalny celebryta spisujący swoje skandalizujące przeżycia. Jest zblazowany, wycofany i, jak się okazuje, równie zagubiony jak Izzy. Ale jeśli ambitna dziewczyna chce osiągnąć swój cel,

musi poskromić jego opryskliwość i pomóc mu przelać trudne wspomnienia na papier. Wkrótce okazuje się, że łączy ich więcej, niż oboje się spodziewali.

Romantyczna odsłona Pięknej i Bestii pióra bestsellerowej pisarki Jasmine Guillory to historia stara jak świat… opowiedziana na nowo.

Jasmine Guillory to autorka bestsellewrów „New York Timesa”, w tym „The Wedding Date. Randka w ciemno”, wyróżnionego przez Reese’s Book Club „The Proposal” i „While We Were Dating”. Jej teksty pojawiały się na łamach „Wall Street Journal”, „Cosmopolitan”, „Bon Appétit” i „Time”. Często wypowiada się też na tematy okołoksiążkowe w programie „Today”. Mieszka w Oakland w Kalifornii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (29 ocen)
8
9
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pap3r_girl

Z braku laku…

Naciągne 2★|5¿ Dostałam cukrzycy. Poza tym książka wydaje się strasznie naiwna(?), zbyt lekka i utrzymana w takim tonie mało dopracowanego fanfiction. Bohaterowie wzajemnie się na siebie obrażają niczym niedojrzałe emocjonalnie dzieci... A poza tym, robią tyle, co nic. Dosłownie nudziłam się podczas czytania tych samych akapitów, w których Beau i Isabelle jedzą (albo kolację, obiad, śniadanie, ciasto, przekąski... dosłownie cały czas coś żrą - przepraszam za sformuowanie, ale frustrowało mnie to jak nie wiem), albo siedzenia w bibliotece, kiedy każde z nich dziubało coś w swojej książce. Jednak wolałam te nijakie fragmenty od przepełnionych kwiatkami, tęcza i jednorożcami dialogów, od chwili zejścia się głównego shipu. Podsumowując: wysiadłam od przesłodzenia.
10
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka 👍 polecam 🔥🔥🔥
00
klistwan

Całkiem niezła

Powiem tak: duży potencjał, ale nie wykorzystany w pełni. Sama historia jest naprawdę ok i pomysł na ich współpracę również. Ale całość jest tak słodko -słodka, że momentami bolą zęby. A ilość literówek.... "Plama pośrodku ogrodu" dobiła mnie całkowicie.
00
Ainai1

Całkiem niezła

taki slow romans bez scen erotycznych może być dla mlodszej młodzieży bez szału ale może być
00
malgooskaB

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Prolog

Isabelle Mar­lowe uśmie­chała się do świata, masze­ru­jąc tęt­niącą życiem, zatło­czoną ulicą Man­hat­tanu. Nie mogła nic na to pora­dzić. Wie­działa, że powinna zacho­wać poke­rową twarz i spo­kój pan­tery, uda­wać, że wcale nie omdlewa na myśl o pierw­szym dniu w nowej pracy, ale po pro­stu nie była w sta­nie. Cie­szyła się tak bar­dzo, że miała ochotę pisz­czeć. Chyba każdy by tak reago­wał, prawda? W Nowym Jorku wstał sło­neczny lutowy dzień, zbli­żała się wio­sna, a Izzy za mniej wię­cej trzy­dzie­ści minut miała ofi­cjal­nie zostać asy­stentką sze­fo­wej redak­cji w jed­nym z naj­więk­szych domów wydaw­ni­czych na świe­cie: Tale as Old as Time Publi­shing. Nie mogła się docze­kać.

Dotarła przed cza­sem. Nie chciała ryzy­ko­wać spóź­nie­nia, bo do Nowego Jorku przy­jeż­dżała pocią­giem aż z New Jer­sey, gdzie wciąż miesz­kała w domu swo­ich rodzi­ców. Dla­tego, żeby zabić czas, przy­sta­nęła przed wóz­kiem z gorą­cymi napo­jami naprze­ciwko swo­jego nowego biura i kupiła sobie drugi tego ranka kubek kawy. Jakimś cudem nie było kolejki.

– Dzień dobry! – zaszcze­bio­tała. – Jestem Isa­belle. Dla przy­ja­ciół Izzy, ale w pracy pew­nie powin­nam przed­sta­wiać się jako Isa­belle, tak będzie bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nie, prawda? W każ­dym razie…

– Kawy? – burk­nął sprze­dawca.

– A! Tak, kawy, zde­cy­do­wa­nie. Popro­szę. Z kapką mleka i bez cukru. Dzię­kuję!

Podał jej kubek z ponu­rym mruk­nię­ciem, a ona odpo­wie­działa pro­mien­nym uśmie­chem. Nie odwza­jem­nił go, ale nie wzięła sobie tego do serca.

Upiła łyk. Dodał za dużo mleka, ale nic nie szko­dzi! Rozej­rzała się dookoła. Może powinna pokrę­cić się tro­chę po oko­licy, zoba­czyć, co kryją boczne uliczki, i pocze­kać, aż wybije dzie­wiąta. Gdy przy­je­chała tu na roz­mowę o pracę, była tak zde­ner­wo­wana, że nie zare­je­stro­wała nie­mal nic.

O pro­szę, księ­gar­nia! O tej porze wciąż była zamknięta, ale Izzy przej­rzała książki na wysta­wie. Więk­szość z nich już czy­tała. Wła­śnie rzu­ciła pracę w księ­garni, która zapew­niała jej dostęp do wszyst­kich naj­now­szych tytu­łów – i przy­jemną zniżkę. Spró­bo­wała zaj­rzeć głę­biej przez przy­ciem­niane okna, żeby spraw­dzić, co stało na naj­bliż­szych sto­łach. Dostrze­gła kilka nazwisk swo­ich ulu­bio­nych pisa­rek i pisa­rzy. Te okładki roz­po­zna­łaby wszę­dzie. Była też książka „Żyć ina­czej”. Izzy ode­szła z pracy w księ­garni przed pre­mierą, ale wprost nie mogła się docze­kać, by ją prze­czy­tać. Nie była pewna, kiedy to się sta­nie – sta­rała się ści­śle trzy­mać zapla­no­wa­nego budżetu, a w swo­jej biblio­tece była na jakimś sześć­dzie­sią­tym miej­scu w kolejce. W takim tem­pie mogła pocze­kać jesz­cze parę dobrych mie­sięcy. Ist­niała moż­li­wość, że zła­mie się wcze­śniej i wyda skrzęt­nie odkła­dane pie­nią­dze.

Wycią­gnęła tele­fon z kie­szeni, żeby spraw­dzić godzinę, i zoba­czyła wia­do­mo­ści od obojga rodzi­ców.

Od taty:

Uda­nego pierw­szego dnia, Isa­belle!

I od mamy:

Powo­dze­nia, kocha­nie!

Uśmiech­nęła się do ekranu.

Dzięki!!! Już nie mogę się docze­kać!

Wciąż miesz­kała z rodzi­cami, ale już nie­długo. Na razie jej pen­sja nie zachwy­cała (cho­ciaż cie­szyła się, że w ogóle coś zara­bia!), więc stary pokój i dojazdy z New Jer­sey wyda­wały się naj­roz­sąd­niej­szym roz­wią­za­niem. Nie prze­szka­dzało jej to – w końcu świet­nie doga­dy­wała się z rodzi­cami. Poza tym była prze­ko­nana, że wkrótce znaj­dzie coś swo­jego.

Za dzie­sięć dzie­wiąta zde­cy­do­wała, że już czas skie­ro­wać się do biura. Zer­k­nęła na swoje odbi­cie w szy­bie okna, wygła­dziła ulu­bioną nie­bie­ską sukienkę i popra­wiła polu­zo­waną wsuwkę we wło­sach. Sta­nęła przed drzwiami wej­ścio­wymi biura Tale as Old as Time, cyk­nęła sobie sel­fie dla rodzi­ców i weszła do środka.

– Dzień dobry – rzu­ciła do ochro­nia­rza z sze­ro­kim uśmie­chem. – Jestem Isa­belle Mar­lowe, dziś mój pierw­szy dzień.

Męż­czy­zna odwza­jem­nił uśmiech.

– Cześć, Isa­belle. Witamy na pokła­dzie. Zer­knę tylko na twój dowo­dzik i wpusz­czę cię na górę.

Po pobież­nej kon­troli doku­men­tów i szyb­kim tele­fo­nie ochro­niarz (który, jak wyczy­tała na jego iden­ty­fi­ka­to­rze, miał na imię Frank) pokie­ro­wał ją w stronę wind.

– Powo­dze­nia! – rzu­cił na poże­gna­nie.

– Dzię­kuję! – Isa­belle wzięła głę­boki oddech i weszła do pierw­szej windy.

Gdy dotarła na miej­sce, za drzwiami cze­kała na nią ciem­no­włosa kobieta w oku­la­rach.

– Isa­belle? Cześć, jestem Rachel. Miło cię wresz­cie poznać oso­bi­ście po tych wszyst­kich mailach. Marta przyj­dzie póź­niej. Ja cię opro­wa­dzę.

Nowa sze­fowa Izzy, Marta Wal­lace, była jedną z głów­nych redak­to­rek w TAOAT. Dziew­czyna przy­jęła wia­do­mość o jej nie­obec­no­ści z pewną ulgą – pod­czas roz­mowy Marta wydała jej się strasz­nie onie­śmie­la­jąca, co utwier­dziło ją w prze­ko­na­niu, że nie dosta­nie tej pracy.

Nie mogła uwie­rzyć, gdy kilka tygo­dni póź­niej zadzwo­nili do niej z działu kadr, i potrzeba było wielu maili, zanim prze­ko­nała się, że to wszystko dzieje się naprawdę.

W tam­tym cza­sie była pewna, że dosta­nie pracę w innym wydaw­nic­twie. Pod­czas stażu wzięła udział w pro­gra­mie men­tor­skim i pod­czas jed­nego ze spo­tkań poznała Jose­phine Henry, redak­torkę w Mau­rice, która także była czarna. Izzy zebrała się na odwagę i wysłała do niej mail z prośbą o kilka wska­zó­wek. A Jose­phine zaofe­ro­wała jej znacz­nie wię­cej – zapro­siła ją na kawę, potem na lunch i prze­ka­zała wiele cen­nych porad, jak zna­leźć pracę w branży wydaw­ni­czej. A gdy poja­wił się anons, że w Mau­rice szu­kają asy­stenta redak­tor naczel­nej, Izzy natych­miast wysłała zgło­sze­nie. Była zdru­zgo­tana, gdy nie dostała tej posady. Ale wkrótce potem pro­po­zy­cja przy­szła od Marty z TAOAT, a gorzki zawód prze­ro­dził się w radość.

Izzy roz­glą­dała się, gdy szły kory­ta­rzami, a z każ­dym kro­kiem jej oczy robiły się coraz więk­sze. Książki były dosłow­nie wszę­dzie. Od dzie­ciń­stwa marzyła, by się nimi ota­czać. Nie mogła uwie­rzyć, że ta pasja dopro­wa­dziła ją aż tutaj.

Rachel poka­zała na boks.

– To twoje sta­no­wi­sko – oznaj­miła. – A biuro Marty jest tam. – Wska­zała ciemne pomiesz­cze­nie nieco dalej.

W tym momen­cie minął je biały facet z burzą ciem­nych wło­sów. Miał oku­lary i mary­narkę, którą nawet nie­wprawne oko Izzy oce­niło jako kosz­towną.

– O, cześć, jesteś nową asy­stentką Marty? – zaga­dał, przy­sta­jąc.

Ski­nęła głową z uśmie­chem.

– Hej, tak! Isa­belle Mar­lowe, miło mi.

Spoj­rzał na nią znad oku­la­rów i odwza­jem­nił uśmiech.

– Gavin Ridley. Sie­dzę o tam – odparł, poka­zu­jąc na sto­jące nie­opo­dal biurko. – Do nie­dawna asy­stent Marty, a teraz młod­szy redak­tor.

– Ojej, gra­tu­la­cje!

– Dzięki. Gdy­byś miała jakieś pyta­nia albo potrze­bo­wała rady, to wal śmiało. Chęt­nie pomogę. – Poma­chał do Izzy i ruszył do swo­jego biurka.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się pod nosem. Wszy­scy, któ­rych dotych­czas poznała, wyda­wali się bar­dzo mili.

Rachel pokle­pała stertę doku­men­tów leżącą na biurku Izzy.

– Masz tu tro­chę papie­ro­lo­gii, tym­cza­sową prze­pustkę i kilka pre­zen­tów na powi­ta­nie. Prze­brnij przez to, a potem zaj­rzyj do mnie, to zro­bimy ci zdję­cie do prze­pustki i odbęb­nimy resztę for­mal­no­ści.

Izzy ski­nęła głową i zasia­dła za biur­kiem.

– Jasne. Dzię­kuję!

Wyjęła z torby swoje ulu­bione pióro i zaczęła sta­ran­nie wypeł­niać cze­ka­jące na bla­cie for­mu­la­rze. Kiedy się z tym upo­rała, poświę­ciła chwilę na przy­jem­no­ści. Wzięła w ręce obszerną płó­cienną torbę z logo Tale as Old as Time i uśmiech­nęła się do niej pro­mien­nie. Nowa torba! Oczami wyobraźni widziała już, jak w week­end zabiera ją do parku, a w niej swoje notat­niki, dłu­go­pisy oraz lap­top, i pra­cuje nad powie­ścią, którą zaczęła pisać mie­siąc temu.

Się­gnęła do środka. Bidon, kubek na kawę i… o mój Boże, „Żyć ina­czej”! Od mie­sięcy nie mogła prze­stać myśleć o tej książce, a teraz tak po pro­stu znaj­duje ją w tor­bie? Czyżby tra­fiła do magicz­nej kra­iny dar­mo­wej lite­ra­tury?

Uśmiech­nęła się od ucha do ucha i wstała, żeby poszu­kać Rachel. Nowy roz­dział w jej życiu nie mógł zacząć się lepiej.

Rozdział pierwszy

Dwa lata póź­niej

W ponie­dział­kowy pora­nek Izzy weszła do biura, poma­chała prze­pustką ochro­nia­rzowi i ruszyła do windy. Zer­k­nęła na wyświe­tlacz tele­fonu. Od kiedy opu­ściła sta­cję metra, w jej skrzynce przy­było trzy­na­ście nowych maili. Z czego pięć od Marty. Te mogły pocze­kać, aż dotrze do swo­jego biurka. I, jeśli dobrze pój­dzie, wypije przy­naj­mniej połowę kiep­skiej kawy, którą nio­sła w kubku, choć ten luk­sus nie był gwa­ran­to­wany. Wes­tchnęła ciężko, gdy winda zatrzy­mała się na jej pię­trze, a co naj­mniej trzy osoby w zatło­czo­nej kabi­nie zawtó­ro­wały podob­nym wes­tchnie­niem.

Po dro­dze do biurka ścią­gnęła czapkę i potrzą­snęła głową, uwal­nia­jąc dłu­gie war­ko­czyki. Czapka sta­no­wiła tylko czę­ściową ochronę przez trza­ska­ją­cym mro­zem. Luty w Nowym Jorku był przy­gnę­bia­jący. Nie powinno być aż tak ponuro, prawda? W końcu to ostat­nie podrygi zimy! Ale ten naj­krót­szy mie­siąc w roku cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność, lodo­waty, smętny i wieczny.

Jej kole­żanka Priya Gupta poma­chała do niej, gdy Izzy minęła jej biurko. Priya też była asy­stentką w redak­cji – zaczęła pracę w TAOAT kilka mie­sięcy po Izzy i wspie­rała Holly Moore, inną szy­chę wśród redak­to­rów. W jej pierw­szym mie­siącu odbyło się spo­tka­nie, pod­czas któ­rego jeden z redak­to­rów z roz­ko­szą roz­wo­dził się nad tym, jakie to nie­zwy­kle róż­no­rodne książki wyda­wali w tym sezo­nie. Z dwu­dzie­stu pię­ciu tytu­łów na tape­cie całe trzy napi­sali nie­biali auto­rzy, z któ­rych żaden nie był czarny. Izzy i Priya wymie­niły wtedy zna­czące spoj­rze­nia z dwóch kątów pomiesz­cze­nia.

Od tam­tego czasu trzy­mały się razem.

– RANY, nie mogę się docze­kać przy­szłego tygo­dnia, a ty? – zagad­nęła Priya.

Izzy zamknęła oczy i uśmiech­nęła się błogo.

– Kali­for­nia. Będzie cie­plutko, a my roz­ło­żymy się na leża­kach przy base­nie z dobrymi książ­kami i pozwo­limy, żeby słońce nadało naszej skó­rze jesz­cze głęb­szy odcień brązu. Taki jest plan, co nie?

Priya ski­nęła głową.

– No jasne, nie ma innej opcji.

Obie zda­wały sobie sprawę, że to w dużej mie­rze fan­ta­zja. Jechały na kon­fe­ren­cję, gdzie ich zada­niem miało być lata­nie w tę i we w tę z pudłami peł­nymi ksią­żek i narę­czami iden­ty­fi­ka­to­rów oraz eskor­to­wa­nie pisa­rzy to tu, to tam. Ale miło było poma­rzyć. A poza tym asy­stenci rzadko mieli oka­zję uczest­ni­czyć w takich kon­fe­ren­cjach. Izzy i Priya były jedy­nymi, które jechały, bo auto­rzy przy­pi­sani ich prze­ło­żo­nym byli naj­bar­dziej wyma­ga­jący i spo­dzie­wali się asy­sty od drzwi do drzwi i od rana do wie­czora. Jasne, Izzy przez pół tygo­dnia będzie musiała się uże­rać z ego wiel­ko­ści sta­dionu – jesz­cze więk­szymi niż zazwy­czaj – ale cie­szyła się na tę krótką chwilę odpo­czynku od biura.

No i potrze­bo­wała paru dni z dala od rodzi­ców. Bo miesz­ka­nia z nimi miała już ser­decz­nie dość. Kochała ich, no jasne, że tak! Ale była zmę­czona tym, jak sta­rali się wcią­gnąć ją do roz­mowy każ­dego ranka i wiecz­nie zasy­py­wali lawiną pytań, przez co wciąż czuła, że powinna dać im znać za każ­dym razem, gdy miała wró­cić do domu póź­niej, zupeł­nie jak nasto­latka. Czuła się stłam­szona, sfru­stro­wana.

Dotarła do biurka i wes­tchnęła ciężko. Od piąt­ko­wego wie­czoru poja­wiła się na nim kolejna sterta ksią­żek. Świet­nie, nowy stos, przez który trzeba prze­brnąć. Ode­pchnęła ją na bok.

Pierw­szą godzinę wypeł­niło jej to, czym zwy­kle roz­po­czy­nała tydzień: spraw­dziła wła­sne maile, przej­rzała pobież­nie skrzynkę sze­fo­wej na wypa­dek, gdyby poja­wiły się jakieś manu­skrypty bądź pożary, które nale­żało jak naj­szyb­ciej uga­sić, spraw­dziła wyniki sprze­da­żowe tytu­łów wyda­nych w poprzed­nim tygo­dniu, zapew­niła sze­reg pisa­rzy i agen­tów, że tak, Marta w końcu się do nich ode­zwie (co… zwy­kle było prawdą). Stan­dard.

Aha, musiała też zmo­dy­fi­ko­wać wer­sję maila, który wysłała do Beau Towersa dwa tygo­dnie wcze­śniej. Beau Towers: kie­dyś dzie­cięca gwiazda, syn dwojga cele­bry­tów, naj­pierw był nasto­let­nim obiek­tem wes­tchnień fanek, póź­niej typo­wym roz­wy­drzo­nym dzie­cia­kiem boga­tych rodzi­ców (w port­fo­lio kla­syka gatunku: bójki w klu­bach, mio­ta­nie apa­ra­tami papa­raz­zich, roz­bi­ja­nie spor­to­wych aut i tego typu wybryki). A dalej te wszyst­kie awan­tury, w które wdał się pod­czas pogrzebu ojca i po nim. Tablo­idy roz­pi­sy­wały się o tym przez dłuż­szy czas.

Zaraz po pogrze­bie Marta zaofe­ro­wała mu hojną sumkę w zamian za napi­sa­nie wspo­mnień. Ale minął już ponad rok, od kiedy Beau Towers zapadł się pod zie­mię. Na pewno nie umarł – jego agent od czasu do czasu prze­sy­łał maile, w któ­rych zarze­kał się, że Beau wciąż pra­cuje nad książką, choć ter­min zło­że­nia jej w wydaw­nic­twie już dawno minął. Ale Marta mimo to pole­ciła odzy­wać się do niego regu­lar­nie i przy­po­mi­nać o sobie, więc punk­tu­al­nie o 9:45 co drugi ponie­dzia­łek Izzy wysy­łała mu mail. Ni­gdy nie odpi­sał, więc już dawno prze­stała liczyć na jaką­kol­wiek reak­cję z jego strony.

Prze­czy­tała wia­do­mość, którą wysłała dwa tygo­dnie wcze­śniej. W pierw­szych kilku mailach z tej serii była uprzejma, pro­fe­sjo­nalna i szczera w proś­bach o kon­takt ze sobą lub z Martą, zapew­nie­niach, że z rado­ścią odpo­wie na wszel­kie pyta­nia, i pro­po­zy­cjach wide­ospot­kań z poten­cjal­nymi gho­stw­ri­te­rami. Odkryła chyba wszyst­kie moż­liwe spo­soby na powie­dze­nie „Pro­szę, pro­szę, bła­gam, odpisz!!!” bez uży­cia tych kon­kret­nych słów. Ale po wielu mie­sią­cach posy­ła­nia tych maili w mil­czący eter, gdy jed­no­cze­śnie w pracy wszystko sta­wało się coraz bar­dziej i bar­dziej stre­su­jące, w końcu pękła.

Teraz przy­kry obo­wią­zek prze­kuła w zabawę, mając pew­ność, że nikt prócz niej tego nie czyta – ani Beau Towers, ani agent Beau Towersa, ani Marta, którą zawsze dołą­czała do listy adre­sa­tów.

Do: Beau Towers DW: Marta Wal­lace, John Moore Od: Isa­belle Mar­lowe

Dzień dobry, Panie Towers,

weso­łego lutego! Luty to nie tylko naj­krót­szy mie­siąc roku, ale także Mie­siąc Histo­rii Czar­nych, Mie­siąc Świa­do­mo­ści Zdro­wia Serca w Ame­ryce, Naro­dowy Mie­siąc Kar­mie­nia Pta­ków oraz Naro­dowy Mie­siąc Prze­ką­sek! (O dwóch pierw­szych wie­dzia­łam, a dwóch ostat­nich już nie – czło­wiek codzien­nie się uczy!). Mam nadzieję, że nowy mie­siąc dobrze się dla Pana roz­po­czął. Odzy­wam się, tra­dy­cyj­nie, żeby o sobie przy­po­mnieć. Jestem pełna nadziei, że pisa­nie idzie Panu zna­ko­mi­cie. Jak zwy­kle zapew­niam, że jeśli potrze­buje Pan wspar­cia w pracy, jestem do dys­po­zy­cji wir­tu­al­nie i tele­fo­nicz­nie o każ­dej porze. Pro­szę dać znać, jeśli możemy z Martą jak­kol­wiek pomóc.

Pozdra­wiam ser­decz­nie Isa­belle Mar­lowe Asy­stentka redak­tor naczel­nej Marty Wal­lace

Skoń­czyła czy­tać i uśmiech­nęła się szel­mow­sko. Chyba mogła sobie pozwo­lić na cho­ciaż taki nie­winny spo­sób na poprawę humoru w tej jakże nie­wdzięcz­nej, stre­su­ją­cej i przy­tła­cza­ją­cej pracy, prawda?

Ponow­nie przy­wdziała swoją wypra­co­waną przez ostat­nie dwa lata maskę sztucz­nej mailo­wej pro­mien­no­ści i wkle­pała kolejny mail do Beau Towersa:

Do: Beau Towers DW: Marta Wal­lace, John Moore Od: Isa­belle Mar­lowe

Panie Towers,

czy czy­tał Pan ostat­nio jakąś dobrą książkę? Ja w ciągu ostat­nich mie­sięcy pochło­nę­łam kilka war­tych pole­ce­nia zbio­rów wspo­mnień – Michael J. Fox, Jes­sica Simp­son i Gabrielle Union wydali nie­dawno naprawdę zna­ko­mite tytuły! Ludzie wciąż upar­cie dają mi książki pod cho­inkę, mimo że pra­cuję w miej­scu, gdzie dosłow­nie tonę w książ­kach, ale tych pozy­cji aku­rat bra­ko­wało w mojej biblio­teczce i z rado­ścią i zasko­cze­niem odkry­łam, że cał­ko­wi­cie mnie pochło­nęły. Na wypa­dek, gdyby utknął Pan na jakimś frag­men­cie wła­snych wspo­mnień, pomy­śla­łam, że zapro­po­nuję je Panu w ramach inspi­ra­cji! Z chę­cią pod­sunę wię­cej tytu­łów i, jak zawsze, uży­czę wszel­kiego innego wspar­cia. (Na mar­gi­ne­sie, książka Bar­racka Obamy jest zde­cy­do­wa­nie za długa, ale ta Michelle jest świetna! Cho­ciaż z dru­giej strony, kto ważyłby się reda­go­wać słowa byłego pre­zy­denta?). Cie­szę się na Pań­ską odpo­wiedź!

Pozdra­wiam ser­decz­nie Isa­belle Mar­lowe Asy­stentka redak­tor naczel­nej Marty Wal­lace

Nie­mal par­sk­nęła śmie­chem. Jakby spo­dzie­wała się, że nagle raczy jej odpi­sać. Znacz­nie bar­dziej praw­do­po­dobne było to, że będzie mu wysy­łać coraz bar­dziej odkle­jone wia­do­mo­ści co dwa tygo­dnie aż do śmierci.

Na tę myśl posmut­niała. Jak długo jesz­cze była w sta­nie to robić?

Jej pierw­szy rok w TAOAT oka­zał się trudny, bez wąt­pie­nia, ale wszystko wciąż było nowe i eks­cy­tu­jące, a każdy dzień wypeł­niony entu­zja­zmem pły­ną­cym z obco­wa­nia z tyloma książ­kami, przy­czy­nia­nia się do ich powsta­wa­nia. Ale choć nie­które aspekty jej pracy z cza­sem stały się łatwiej­sze, to inne bar­dzo się pokom­pli­ko­wały, aż zaczęły ją przy­tła­czać. Marta zrzu­cała na nią coraz wię­cej i wię­cej obo­wiąz­ków – wię­cej szcze­gó­łów do dopil­no­wa­nia, manu­skryp­tów do prze­czy­ta­nia i pisa­rzy, któ­rych nale­żało poin­stru­ować, pocie­szyć lub uspo­koić.

Te wszyst­kie nowe obo­wiązki były super, a Izzy czuła, że w więk­szo­ści z nich nie­źle się spraw­dza, ale poja­wiały się zawsze jako doda­tek do jej zwy­kłej pracy, więc cza­sem czuła, że po pro­stu tonie. A ponie­waż była jedną z garstki nie­bia­łych pra­cow­ni­czek wydaw­nic­twa, oprócz tego wszyst­kiego nie­ustan­nie odcią­gano ją od zajęć, żeby wypy­tać o kwe­stie zwią­zane z róż­no­rod­no­ścią i inklu­zyw­no­ścią albo zabrać na spo­tka­nie z tym jed­nym czar­nym pisa­rzem, który miał tego dnia odwie­dzić ich biuro. Musiała z uśmie­chem na ustach potul­nie robić to, o co ją pro­szono, ale wszystko razem było wyczer­pu­jące.

A poza tym jedy­nym, co tak naprawdę się liczyło, było to, co o jej pracy sądziła Marta, a ta kwe­stia pozo­sta­wała dla Izzy zagadką. Codzien­nie sta­rała się sobie przy­po­mi­nać, że pra­cuje dla genial­nej redak­torki, jak wiele, obser­wu­jąc i słu­cha­jąc, się uczy, jak wiel­kie ma szczę­ście, że w ogóle tu pra­cuje. Ale choć to wszystko było prawdą, nie mniej praw­dziwe było to, że z Martą pra­co­wało się pie­kiel­nie trudno – bywała opry­skliwa, ni­gdy ser­deczna, rzadko wspie­ra­jąca, a pochwały ser­wo­wała od wiel­kiego dzwonu. Izzy marzyła o awan­sie na młod­szą redak­torkę, a w przy­szło­ści – po pro­stu redak­torkę. Nie od razu, ale w końcu. Prze­cież Gavin dostał taki awans wła­śnie po dwóch latach, a jej do tego stażu bra­ko­wało już naprawdę nie­wiele. Ale Marta nawet się nie zająk­nęła o takiej moż­li­wo­ści.

Spo­ra­dycz­nie raczyła swoją asy­stentkę lako­nicz­nym „Dobra robota”, co zawsze nie­sa­mo­wi­cie cie­szyło Izzy. Po takiej pochwale pra­co­wała cię­żej przez kolej­nych kilka tygo­dni w nadziei, że Marta to zauważy i ponow­nie ją doceni. Ale gdy pochwały nie przy­cho­dziły, w roz­pa­czy w końcu się pod­da­wała. Pew­nego razu po szcze­gól­nie oschłym mailu od Marty doty­czą­cym redak­cji, nad którą Izzy strasz­nie długo ślę­czała, z despe­ra­cji zak­tu­ali­zo­wała swoje CV. Ale na tym poprze­stała. Jak miała pod­jąć jakie­kol­wiek dal­sze kroki, skoro nie miała poję­cia, czy w ogóle spraw­dza się w swo­jej pracy? To był wła­śnie jeden z naj­bar­dziej dołu­ją­cych aspek­tów jej sytu­acji – liczyła na wspar­cie, men­to­ring, wska­zówki, które pomo­głyby jej się roz­wi­nąć, a któ­re­goś dnia stać się redak­torką pokroju Marty.

Pra­gnęła reda­go­wać wszystko od naj­wyż­szej klasy bele­try­styki, po zwy­kłe czy­ta­dła i wspo­mnie­nia. Ale nie miała poję­cia, czy cze­go­kol­wiek się uczy.

I, tak, marzyła też o napi­sa­niu cze­goś wła­snego, naj­le­piej z tej pierw­szej kate­go­rii. Ale od mie­sięcy spod jej pal­ców nie wyszło ani jedno słowo.

Zaczy­nała się zasta­na­wiać, czy w ogóle tu pasuje, do tej branży, do tej kariery, czy to wszystko jest dla niej. Z przy­kro­ścią musiała przy­znać, że praca w TAOAT zatruła jej nie­gdyś pro­stą i bez­wa­run­kową miłość do lite­ra­tury i ksią­żek. Czy­ta­nie było kie­dyś jej ulu­bio­nym hobby, źró­dłem spo­koju, bło­go­ści i szczę­ścia. Na książ­kach mogła pole­gać, znaj­do­wała w nich opar­cie. A teraz czy­ta­nie przy­po­mi­nało uciąż­liwą pracę domową, choć ni­gdy wcze­śniej tak go nie trak­to­wała, nawet w szkol­nych cza­sach. Teraz miała poczu­cie winy za każ­dym razem, gdy się­gała po lek­turę dla przy­jem­no­ści, bo zawsze było coś innego, co powinna czy­tać, kolejny manu­skrypt, coś, na co cze­kała Marta albo pisarz, albo jego agent. Czy­ta­nie stało się stre­su­jące.

Izzy wes­tchnęła ciężko. Pora się­gnąć po kolejną książkę z wyso­kiej sterty, którą zepchnęła na skraj biurka.

Kilka minut póź­niej nade­szła Marta zajęta roz­mową z Gavi­nem. Gdy zbli­żyli się do biurka Izzy, stało się jasne, że wpa­dli na sie­bie w zeszły week­end pod­czas wypadu na narty. Aha, więc to dla­tego w pią­tek oboje wyszli wcze­śniej.

Izzy nie potra­fiła powstrzy­mać zazdro­ści, jaką czuła wobec nie­na­pię­tej i nie­skom­pli­ko­wa­nej rela­cji, którą z Martą miał Gavin. Cho­ciaż sama myśl o prze­ło­żo­nej onie­śmie­lała i stre­so­wała Izzy, wciąż okrop­nie pra­gnęła jej zaim­po­no­wać. Żało­wała, że zupeł­nie nie wie, jak to zro­bić.

Marta ski­nęła głową, mija­jąc jej sta­no­wi­sko. To ser­decz­niej­sze powi­ta­nie niż to, które ser­wo­wała jej zazwy­czaj – naj­czę­ściej zda­wała się w ogóle nie zauwa­żać Izzy. Nato­miast Gavin przy­sta­nął przy jej biurku po dro­dze do swo­jego miej­sca pracy.

– Hej, Isa­belle. Jak minął week­end?

Izzy przy­wi­tała go uśmie­chem.

– Nie­źle, dzięki. A tobie? Czyż­byś był na nar­tach…?

Sły­szała całą roz­mowę – nie silili się na dys­kre­cję – ale uznała, że pozwoli Gavi­nowi tro­chę się pocheł­pić. Był nieco nadęty i lubił snuć opo­wie­ści, ale zawsze był dla niej miły – udzie­lił jej wielu cen­nych rad w kwe­stii pracy dla Marty i stał się dla niej kimś w rodzaju men­tora, z braku zain­te­re­so­wa­nia tą rolą ze strony bez­po­śred­niej sze­fo­wej.

Kilka mie­sięcy temu zastał Izzy w biu­rze dawno po godzi­nach dru­ku­jącą wer­sję robo­czą swo­jego manu­skryptu i zapy­tał, czy może rzu­cić okiem. Tro­chę wsty­dziła się mu go poka­zać – nikt wcze­śniej go nie czy­tał, a wie­działa o nim wła­ści­wie tylko Priya – ale mimo to podała mu wydru­ko­waną kopię. Oddał ją Izzy tydzień póź­niej, a jego komen­tarz spro­wa­dził się do pokle­pa­nia jej po ramie­niu. Nie powinna była dopy­ty­wać, odpo­wiedź mogła wyczy­tać z jego miny, ale nie zdo­łała się powstrzy­mać.

– Faj­nie, że spró­bo­wa­łaś Isa­belle – zaczął z rezerwą. – Ale… nie jestem pewien, czy to twoje powo­ła­nie. Widzia­łem, że… silisz się na bły­sko­tliwy styl, ale… cóż… – Zawa­hał się. – Nie chcę cię doło­wać, więc może poprze­stańmy na tym.

A ponie­waż Izzy miała skłon­ność do umar­twia­nia się, popro­siła go, żeby powie­dział coś wię­cej, a on skwa­pli­wie to uczy­nił. W naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Od tam­tego czasu nie napi­sała ani słowa.

Teraz otrzą­snęła się ze wspo­mnień i spró­bo­wała sku­pić na tym, co Gavin opo­wia­dał jej o sto­kach Ver­montu, czy gdzie tam on i Marta wpa­dli na sie­bie w ten week­end.

– Aha – dodał, gdy skoń­czył roz­wo­dzić się nad tym, jak prze­je­chał się wycią­giem z Jona­tha­nem Fra­ze­nem. – Pamię­tasz, jak w zeszłym tygo­dniu zasta­na­wia­łaś się, czy możesz liczyć na awans w tym roku? Poroz­ma­wia­li­śmy o tym tro­chę z Martą, kiedy się spo­tka­li­śmy i… nie mów jej, że ci powie­dzia­łem, dobrze?

Izzy nagle poczuła, że bra­kuje jej powie­trza.

– Pew­nie, że nie – zapew­niła.

Uśmiech­nął się, ale z tego uśmie­chu wyczy­tała, że nie ma dla niej dobrych wie­ści.

– Nie w tym roku, Isa­belle. Z tego, co Marta o tobie mówiła, wnio­skuję, że chyba w ogóle nie.

Do oczu napły­nęły jej łzy. Dla­czego to aż tak bolało? Nie zda­wała sobie sprawy, jak wielką żywiła wciąż nadzieję.

– Ale wiesz, jaka ona jest – rzu­cił. – Trzy­masz się?

Izzy nie zamie­rzała pozwo­lić, by kto­kol­wiek w biu­rze zoba­czył, jak pła­cze. Zmu­siła się do uśmie­chu. Pogod­nego, weso­łego, jaki zawsze nosiła w pracy.

– No jasne, pew­nie – zapew­niła. – Tak, wiem, jaka jest. Dzięki, że mi powie­dzia­łeś, Gavin.

Uśmiech­nął się i ruszył do swo­jego biurka.

Izzy odwró­ciła się do moni­tora i pozwo­liła uśmie­chowi zrzed­nąć. Miała ochotę wybiec z biura, wyjść na dwór, żeby pokrzy­czeć albo popła­kać, ale było za zimno, a w łazience wszy­scy usły­sze­liby jej szloch. Dla­tego sku­piła się na nad­cho­dzą­cej podróży, a myśl o niej przy­nio­sła nieco otu­chy. Potrze­bo­wała słońca, przy­gody, wytchnie­nia. Cho­ciaż jechała do Kali­for­nii tylko na kilka dni, posta­no­wiła, że zrobi wszystko, by wycią­gnąć z tej wyprawy jak naj­wię­cej.

Rozdział drugi

Izzy i Priya weszły do swo­jego pokoju hote­lo­wego i spoj­rzały na sie­bie, szcze­rząc zęby w rado­snym uśmie­chu. Zza okna powi­tały je palmy i słońce. Oglą­da­jąc Pacy­fik z samo­lotu, gdy zni­żali się do lądo­wa­nia w Los Ange­les, Izzy posta­no­wiła, że bez względu na wszystko będzie się dobrze bawić.

Otwo­rzyła walizkę, a Priya par­sk­nęła śmie­chem.

– Zda­jesz sobie sprawę, że będziemy tu tylko cztery dni, prawda? A myśla­łam, że to ja za dużo spa­ko­wa­łam!

Izzy wzru­szyła ramio­nami.

– Lubię być przy­go­to­wana. – Dobra, jasne, tro­chę prze­sa­dziła, ale prze­cież nie ma nic złego w zapew­nie­niu sobie róż­nych opcji! Ciu­chy na kon­fe­ren­cję, wszyst­kie ulu­bione piżamy, żeby mogła naprawdę się odprę­żyć w tym hote­lo­wym pokoju, strój do ćwi­czeń, któ­rego wpraw­dzie nie założy, ale mimo to go spa­ko­wała, kilka par oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych z czy­stego opty­mi­zmu, że będzie miała szansę wyjść na dwór i doświad­czyć połu­dnio­wo­ka­li­for­nij­skiej pogody, a nie tylko hote­lo­wej kli­ma­ty­za­cji, notat­niki, które z przy­zwy­cza­je­nia wszę­dzie ze sobą zabie­rała, cho­ciaż od wielu mie­sięcy nie posta­wiła w nich nawet kropki, kilka par pła­skich butów i… aha, nie, bie­ga­nie na bank sobie daruje, bo zapo­mniała o sne­aker­sach. No cóż, mówi się trudno.

Rozej­rzała się po pokoju i wes­tchnęła cicho. Żało­wała, że nie może być tutaj sama. Uwiel­biała Priyę, ale po trzech latach miesz­ka­nia z rodzi­cami marzyła o kilku dniach samot­no­ści, o prze­strzeni (i łazience!), któ­rej nie musia­łaby z nikim dzie­lić.

Po popo­łu­dniu, które obie spę­dziły na bie­ga­niu tam i z powro­tem po hali kon­fe­ren­cyj­nej, wró­ciły do pokoju, żeby prze­brać się na przy­ję­cie kok­taj­lowe.

Izzy prze­cią­gnęła szminką po ustach.

– Nie wiem jak ty – ode­zwała się Priya z pro­mien­nym uśmie­chem – ale ja jestem gotowa na dar­mowe wino i tycie kana­peczki.

Izzy z entu­zja­zmem poki­wała głową.

– Zde­cy­do­wa­nie – odparła, zer­ka­jąc na strój przy­ja­ciółki: sukienkę w odcie­niu głę­bo­kiej czer­wieni, zwi­sa­jące złote kol­czyki i pła­skie san­dały w tym samym kolo­rze. – Mówił ci już ktoś, że jesteś osza­ła­mia­jąco piękna?

Priya odrzu­ciła włosy, a kol­czyki zadzwo­niły zalot­nie.

– Zabawne, wła­śnie mia­łam powie­dzieć ci to samo.

Par­sk­nęły śmie­chem. Parę mie­sięcy temu w jakimś barze pewien ubz­dryn­go­lony typek powie­dział im, każ­dej z osobna, że są osza­ła­mia­jąco piękne, i od tej pory pra­wiły sobie ten kom­ple­ment.

– Ale poważ­nie, obłędna szminka. Świet­nie ci w jaskra­wym różu. No i wiesz, że uwiel­biam tę kieckę.

Izzy uśmiech­nęła się do swo­jego odbi­cia. Ona też uwiel­biała tę sukienkę. Skła­dała się z kwa­dra­tów czer­wieni i różu – Izzy przy­mie­rzyła ją bez prze­ko­na­nia, nie mając pew­no­ści, czy będzie jej do twa­rzy w tym połą­cze­niu, ale rado­sny pisk, który wydała z sie­bie Priya, kiedy Izzy wynu­rzyła się z przy­mie­rzalni, prze­są­dził sprawę. Przy­ja­ciółka miała rację, te barwy świet­nie współ­grały z jej brą­zową skórą, szcze­gól­nie w połą­cze­niu z jaskra­wym różem szminki.

– Pomy­śla­łam, że skoro jeste­śmy w Kali­for­nii, dla odmiany założę coś, co nie jest czarne. – Wsu­nęła polu­zo­wany war­ko­czyk do koka na czubku głowy i zawie­siła sobie iden­ty­fi­ka­tor na szyi. No dobrze, była gotowa. – Chodź, pokażmy się tam, zanim sprzątną nam sprzed nosa naj­lep­sze prze­ką­ski.

Na miej­scu skrę­ciły pro­sto do baru i natych­miast chwy­ciły po kie­liszku taniego bia­łego wina. Izzy odwró­ciła się, żeby powie­dzieć Priyi, że powinny poszu­kać innych zna­jo­mych z TAOAT – i prze­ką­sek – gdy nie­spo­dzie­wa­nie sta­nęła twa­rzą w twarz z Jose­phine Henry.

– O, Isa­belle – przy­wi­tała ją Jose­phine. – Miło cię znowu widzieć.

– Cześć, Jose­phine – odpo­wie­działa Izzy.

Czy jej głos brzmiał natu­ral­nie? Pew­nie nie. Wiele razy, pew­nie zbyt czę­sto, zasta­na­wiała się, jak wszystko by się poto­czyło, gdyby dostała posadę asy­stentki redak­cyj­nej u Jose­phine zamiast u Marty. O ile lepiej ta pierw­sza spraw­dzi­łaby się w roli men­torki, o ile wię­cej nauczy­łaby się Izzy, o ile pew­niej czu­łaby się teraz, zabie­ra­jąc głos i wal­cząc o swoje.

A może wcale nie. Kto to wie­dział? Może to tylko domy­sły w stylu „wszę­dzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Ale intu­icja pod­po­wia­dała jej co innego.

Izzy prze­ło­żyła kie­li­szek z jed­nej dłoni do dru­giej, sta­ra­jąc się spra­wiać wra­że­nie odprę­żo­nej.

– Cie­bie też wspa­niale zoba­czyć – powie­działa. – Jak się mie­wasz?

– Na pewno zrobi mi się lepiej, kiedy zdo­będę tro­chę wina, wiesz, jak to jest pierw­szego dnia kon­fe­ren­cji, wiecz­nie zala­tana, ani chwili odde­chu. – Zer­k­nęła na iden­ty­fi­ka­tor Izzy. – A no tak, jesteś teraz w TAOAT. Dla kogo pra­cu­jesz?

Priya się zmyła. Izzy opo­wie­działa jej wszystko o swo­ich przej­ściach z Jose­phine.

– Dla Marty Wal­lace – odpo­wie­działa, omia­ta­jąc salę sze­ro­kim gestem. – Na pewno gdzieś tu jest.

Jose­phine się zaśmiała.

– Oj tak, w końcu na nią wpadnę. To jest zabawne w tych kon­fe­ren­cjach. W Nowym Jorku wszy­scy pra­cu­jemy parę prze­cznic od sie­bie, a jed­nak potrzeba zjazdu na dru­gim końcu kraju, żeby­śmy się w końcu spo­tkali.

Bar­man podał Jose­phine kie­li­szek, a ona przy­jęła go z wdzięcz­nym ski­nie­niem głowy. Izzy zaczęła się wyco­fy­wać – uznała, że jej roz­mów­czyni ma zamiar poszu­kać kogoś waż­niej­szego. Ale ku jej zdzi­wie­niu Jose­phine przy­sta­nęła w kącie i gestem zapro­siła ją, żeby pode­szła.

– Dawno cię nie widzia­łam. Jak tam sprawy, Isa­belle?

Izzy wie­działa, jak należy odpo­wie­dzieć na takie pyta­nie: powie­dzieć to, co ludzie zawsze chcieli usły­szeć. Miała w tym ogromną wprawę.

– A, wszystko dobrze! Mnó­stwo pracy, ale świet­nie się przy niej bawię. Od dawna marzy­łam o branży wydaw­ni­czej, więc strasz­nie się cie­szę, że tu jestem!

Za każ­dym razem, gdy recy­to­wała tę for­mułkę, okra­szała ją pro­mien­nym uśmie­chem i peł­nym prze­ko­na­nia tonem, a roz­mówcy zawsze odcho­dzili zado­wo­leni. Ale tym razem nie była w sta­nie wło­żyć w swój występ serca. Może mówiła to już zbyt wiele razy, albo powo­dem było to, co Gavin powie­dział jej tydzień wcze­śniej, ale słowa zabrzmiały bez entu­zja­zmu, nie­mal gniew­nie.

Jose­phine się skrzy­wiła.

– Uff, aż tak źle?

O nie. Z tego dołka już się nie wygrze­bie. Nie chciała, by Jose­phine uznała ją za nie­wdzięczną.

– Nie chcia­łam, żeby to tak wyszło. To tylko…

Jose­phine jej prze­rwała.

– Oj, chyba jed­nak chcia­łaś. Daj spo­kój, prze­cież wiesz, z kim roz­ma­wiasz, możesz być szczera.

Izzy z zasko­cze­nia wybuch­nęła śmie­chem. Jose­phine wyszcze­rzyła zęby w figlar­nym uśmie­chu, ale Izzy wie­działa, że naprawdę chce poznać odpo­wiedź.

– Radzę sobie – oświad­czyła po chwili namy­słu. – Jest naprawdę sporo rze­czy, które uwiel­biam w tej pracy. Ale cza­sem bywa trudno. Z… wielu powo­dów.

Mina Jose­phine zdra­dzała, że to rozu­mie.

– Oj, bywa, bywa. – Jose­phine omio­tła salę gestem. – Kiedy zaczy­na­łam, byłam jedną z garstki czar­nych ludzi. Teraz są nas tu może dwie garstki. – Wes­tchnęła. – Naprawdę sądzi­łam, że sprawy będą wyglą­dały znacz­nie lepiej w dru­giej deka­dzie dwu­dzie­stego pierw­szego wieku.

Izzy czuła się przy niej o niebo swo­bod­niej niż w towa­rzy­stwie Marty. Gdyby tylko… nie, nie mogła myśleć w ten spo­sób.

Jose­phine upiła łyk wina.

– Dosta­jesz jakieś cie­kawe zaję­cia? Marta ma u sie­bie parę naprawdę świet­nych nazwisk.

Izzy odru­chowo kiw­nęła głową.

– To prawda, ma. Ale… – Zawa­hała się. Powinna skoń­czyć ten temat. Swoje praw­dziwe uczu­cia wobec Marty powinna zacho­wać dla sie­bie. No i może Priyi. Ta branża była na zde­cy­do­wa­nie za mała na takie poga­duszki. – Dużo się uczę – bąk­nęła w końcu.

Jose­phine zmie­rzyła ją scep­tycz­nym spoj­rze­niem.

– W to nie wąt­pię – odparła. – Szcze­gól­nie żon­glo­wa­nia, co?

Izzy par­sk­nęła śmie­chem.

– Oj tak. – Naprawdę powinna zmie­nić temat. Już i tak powie­działa za dużo. – W każ­dym razie nie mogę się skar­żyć. Dosta­łam parę naprawdę cen­nych oka­zji do roz­woju.

– Mnie nie musisz ściem­niać – powtó­rzyła Jose­phine. – Słu­chaj, w wydaw­ni­czym graj­dołku pierw­sze lata bywają naprawdę trudne, ale…

Ktoś dotknął jej ramie­nia.

– A, Jose­phine, zna­la­złam cię. Leah Jack­son tu jest, szuka cię.

Jose­phine się roz­pro­mie­niła.

– Dotarła! Wspa­niale! – Ponow­nie zwró­ciła się do Izzy. – Isa­belle, muszę lecieć, ale wró­cimy do tej roz­mowy, dobrze? Jeśli nie tutaj, to złapmy się na kawę albo lunch po powro­cie do Nowego Jorku. Wyślę ci mail.

Izzy ski­nęła głową.

– Bar­dzo chęt­nie.

Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że nawet jeśli Jose­phine mówiła w tym momen­cie poważ­nie, praw­do­po­do­bień­stwo, że zapa­mięta tę roz­mowę w natłoku pracy, a tym bar­dziej fak­tycz­nie się z nią skon­tak­tuje, było zni­kome. Ale z dru­giej strony Izzy nie była pewna, czy wytrzyma kolejne kaza­nie o tym, że powinna tylko zaci­snąć zęby i wytrzy­mać jesz­cze tro­chę, że Marta by jej nie zatrud­niła, gdyby nie dostrze­gła, jaka jest uta­len­to­wana i bystra, że branża wydaw­ni­cza potrafi być bez­względna, ale jeśli się zaweź­miesz i będziesz ciężko haro­wać, suk­ces muro­wany.

Izzy odwró­ciła się, żeby poszu­kać Priyi, gdy do jej uszu dobiegł głos Marty.

– …masz na myśli moją naj­więk­szą zmorę?

Izzy przy­sta­nęła i upiła łyk wina, uda­jąc, że roz­gląda się po sali. O czym, a wła­ści­wie o kim, mogła mówić Marta? Izzy odwró­ciła się nieco, żeby spraw­dzić, z kim roz­ma­wia jej sze­fowa. Stał przy niej Will Vic­tor, inna redak­tor­ska szy­cha w TAOAT. Izzy wycią­gnęła tele­fon, by nie spra­wiać wra­że­nia, że pod­słu­chuje.

– Zdu­mie­wa­jące, że gość mil­czy już od roku. – Will z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową.

Marta zdrowo pocią­gnęła z kie­liszka.

– O, grubo ponad rok! Jego agent wci­snął mi kit o tym, jak bie­da­czek wypruwa sobie flaki, ale on sam nie raczył się ode­zwać nawet słów­kiem, a tym bar­dziej pode­słać choćby skrawka, ochłapu tek­stu. Więc trudno mi wie­rzyć w donie­sie­nia o cięż­kiej pracy.

Ano tak. Mówiła o Beau Tower­sie. „Moja naj­więk­sza zmora” zda­wało się lekką prze­sadą – w końcu to nie Marta co dwa tygo­dnie mar­no­wała czas na pisa­nie maili, które igno­ro­wał. Cho­ciaż z dru­giej strony to ona zaofe­ro­wała mu sied­mio­cy­frową sumkę za tę książkę. Ale to pew­nie nie spę­dzało jej snu z powiek – Mar­cie zale­żało tylko na tej publi­ka­cji.

– Moja biedna asy­stentka musi już mieć ser­decz­nie dość posy­ła­nia jemu i jego agen­towi swo­ich uprzej­mych, milu­sich maili.

Izzy uśmiech­nęła się ukrad­kiem. Czyli Marta z pew­no­ścią dawno nie czy­tała jej wia­do­mo­ści do Beau.

– Nie cho­dzi mi nawet o ten kosz­mar­nie zawa­lony ter­min – cią­gnęła Marta. – Umówmy się, tego się po nim spo­dzie­wa­łam. Dla takich jak on ter­min to tylko suge­stia. Ale wszystko wska­zuje na to, że szanse na powsta­nie tej książki są równe zeru. Pomy­śla­łam, że może skoro jestem w LA, to sfor­suję jego jaski­nię, wycią­gnę go na drinka i spró­buję coś wykom­bi­no­wać. Ale według mojej asy­stentki wcale go tutaj nie ma! Zaszył się w Santa Bar­bara! Nie chcę zry­wać umowy. W ten spo­sób odzy­ska­li­by­śmy pie­nią­dze, ale to nie one się tu liczą. Nie o nie tu cho­dzi. Chcę tej książki, Will! Czuję, jak­bym utknęła z nim w mar­twym punk­cie, a wiesz, że rzadko mi się to zda­rza.

Izzy ni­gdy dotąd nie sły­szała, żeby Marta przy­zna­wała się do porażki. To było fascy­nu­jące.

– Na tym eta­pie jedy­nym spo­so­bem na ugra­nie cze­go­kol­wiek może być infor­ma­cja, że zamie­rzasz wyco­fać się z umowy – stwier­dził Will. – Cza­sem tacy ludzie reagują tylko na groźby. Nie rozu­miem, dla­czego po pro­stu nie zatrudni sobie gho­stw­ri­tera. Za duże ego? Wspo­mi­na­łaś mu, że nikt się nie dowie, że nie on to napi­sał, prawda?

Wes­tchnie­nie Marty zabrzmiało nie­mal jak syk­nię­cie.

– Pew­nie, że tak. Nie zli­czę, ile razy. Ja, moja asy­stentka, jego agent, wszy­scy mu to mówi­li­śmy. Wiesz, co odpo­wiada? Abso­lut­nie nic! Przy­się­gam, muszę posłać kogoś do jego domu, żeby wziął go z zasko­cze­nia i wypy­tał, co wła­ści­wie dzieje się z tą książką. – Zro­biła wiel­kie oczy. – Cze­kaj, jestem genialna. Tak, wła­śnie tego mi potrzeba. Tę sprawę da się roz­wią­zać tylko u źró­dła.

Izzy nie miała poję­cia, co ją do tego popchnęło. Nagły przy­pływ odwagi, grom z jasnego nieba, chwi­lowe zaćmie­nie zdro­wego roz­sądku, trzy łyki wina, które wzięła, przy­słu­chu­jąc się tej roz­mo­wie… W każ­dym razie, odwró­ciła się i pode­szła do Marty.

– Ja to zro­bię – oświad­czyła. – Pojadę poroz­ma­wiać z Beau Tower­sem.

Rozdział trzeci

Nie wiem, co mnie opę­tało, Priya! Zupeł­nie nagle moje usta mówiły, jak­bym nie miała nad nimi kon­troli. Byłam prze­ko­nana, że Marta mnie obśmieje, ale ona powie­działa tylko, że to świetny pomysł i że zawsze może na mnie liczyć.

Była noc. Izzy i Priya wró­ciły już do swo­jego pokoju i zaja­dały się pizzą, którą zamó­wiły do hotelu, a teraz popi­jały wódką z toni­kiem. Zro­biły najazd na mini­ba­rek mimo zastra­sza­ją­cych cen. Sytu­acja była kry­zy­sowa.

Priya pokrę­ciła głową.

– Marta powie­działa, że zawsze może na cie­bie liczyć? Kosmita prze­jął jej ciało, czy co?

Izzy się­gnęła po swo­jego drinka. Sama też nie mogła w to uwie­rzyć.

– Mnie też wyda­wało się to mało praw­do­po­dobne, ale nie wymy­śli­ła­bym tego w naj­śmiel­szych snach, więc musiała to powie­dzieć. Stwier­dziła nawet, że jestem ide­alną osobą do tego zada­nia.

Priya wytrzesz­czyła oczy.

– Okej, teraz zaczy­nam się poważ­nie mar­twić. Albo naprawdę mamy do czy­nie­nia z kosmitą w prze­bra­niu Marty, albo to jakaś pułapka. Myślisz, że wyj­dziesz z tego cało? Czy ten Beau Towers nie jest przy­pad­kiem kosz­marny?

Izzy wzięła kolejny kawa­łek pizzy.

– No jasne, że jest! Myślisz, że dla­czego kogo­kol­wiek inte­re­suje wyda­nie jego wspo­mnień? To typowy cele­bryta. Bójki w barach, wypadki samo­cho­dowe, co tydzień nowa aktorka albo modelka u boku, znasz ten typ. Ostatni wybryk, jaki papa­raz­zim udało się nagrać, pole­gał na tym, że ten dupek nawrzesz­czał na swoją matkę pod­czas pogrzebu ojca. Pełna klasa. Ponoć paskud­nie się roz­wie­dli, no ale nie wiem, czy to cokol­wiek uspra­wie­dli­wia.

Dla­czego wła­ści­wie zgło­siła się na ochot­niczkę, żeby do niego poje­chać?

Priya się­gnęła po swój tele­fon.

– Ano tak, jego mama to ta słynna czarna modelka. O matko, jaka ona jest piękna!

– Tak, Nina Rus­sell. – Izzy z nie­za­do­wo­le­niem uświa­do­miła sobie, że wie o Beau Tower­sie zde­cy­do­wa­nie za dużo.

Priya siorb­nęła ze swo­jej szklanki, prze­glą­da­jąc Google.

– Te zdję­cia jego rodzi­ców razem są dzi­waczne. Zupeł­nie do sie­bie nie paso­wali. Jego tata był reży­se­rem, nie?

– Reży­se­rem i sce­na­rzy­stą. Jim Towers – przy­znała Izzy tonem eks­pertki. – W każ­dym razie, jedyną odpo­wie­dzią, jaką otrzy­ma­łam na moich kil­ka­dzie­siąt maili, była ta na prośbę o adres kore­spon­den­cyjny, żeby­śmy mogli mu posłać kosz upo­min­kowy na święta. Tylko dla­tego w ogóle wiemy, gdzie go szu­kać.

Priya wciąż wpa­try­wała się w ekran tele­fonu.

– O mój Boże. Isa­belle Mar­lowe, nie wie­rzę, że zaser­wo­wa­łaś mi tyle fak­tów z życia Beau Towersa, a nie raczy­łaś się zająk­nąć na temat tego, jakie z niego cia­cho! To zna­czy, jeśli kręcą cię takie krzep­kie wiel­ko­ludy. Bo mnie na przy­kład total­nie. Kogo obcho­dzi, czy obija komuś cza­sem gębę w barze, skoro tak wygląda?

Izzy par­sk­nęła śmie­chem i spoj­rzała na tele­fon, który Priya pod­sta­wiła jej pod nos.

– Znasz mnie. Ja tam wolę raczej takich w typie wychu­dzo­nego poety.

Priya zesko­czyła z łóżka i pode­szła do minin­baru.

– Tak, nie­stety zdaję sobie z tego sprawę i dosko­nale wiem, dokąd cię to zapro­wa­dziło.

Izzy miała świa­do­mość, kogo doty­czyła ta uwaga. Wychu­dzony gość w typie poety, z któ­rym uma­wiała się przez parę mie­sięcy poprzed­niego lata, więk­szość czasu grał na kon­soli, zamiast pisać poezję czy… spo­ty­kać się z Izzy.

Priya zła­pała kolejne dwie bute­leczki wódki i podała jej jedną.

– Nie wie­rzę, że naprawdę zamie­rzasz to zro­bić. – Nalała wódki do szklanki i dodała tonik. – Będziesz musiała mi opo­wie­dzieć, jak jest w Santa Bar­bara. Jadę tam na wesele kuzynki w przy­szłym mie­siącu. – Pokrę­ciła głową. – Co to w ogóle za opcja, że w środę, kiedy my wszy­scy będziemy tło­czyć się w samo­lo­cie do Nowego Jorku, ty tak po pro­stu poje­dziesz do domu Beau Towersa i zapu­kasz do jego drzwi.

Izzy prych­nęła z roz­ba­wie­niem.

– Brzmi absur­dal­nie, co? Gość olał wszyst­kie moje dwa­dzie­ścia dzie­więć maili… tak, liczy­łam… nie mówiąc o tych, które wysłała mu Marta, więc niby dla­czego miałby zare­ago­wać na dzwo­nek do drzwi? Zakła­da­jąc, że w ogóle będzie w domu. Ale szcze­rze powie­dziaw­szy, mam to gdzieś. Tra­fiła mi się wymówka, żeby spę­dzić dodat­kowy dzień w Kali­for­nii. Może naprawdę uda mi się wygo­spo­da­ro­wać chwilę i poczy­tać przy base­nie.

Cały dodat­kowy dzień poza biu­rem. Na samą myśl jej serce moc­niej biło z rado­ści.

– Wła­śnie – odparła Priya. – A do tego Marta może czy­hać na cokol­wiek, co pozwoli jej wci­snąć mu gho­stw­ri­tera. Jeśli cię oleje… albo co gor­sza nawrzesz­czy, wyj­dzie na potwora. Może wła­śnie na to liczy Marta.

– Słuszna myśl – przy­znała Izzy. – To by było bar­dzo w jej stylu. Zna­czy się, jasne, wciąż w głębi duszy mam nadzieję, że może uda mi się zasko­czyć wszyst­kich i trium­fal­nie wró­cić do Nowego Jorku z manu­skryp­tem w ręku. Wiesz, tym manu­skryp­tem, który Beau Towers już dawno napi­sał i cho­wał przez ten cały czas, a teraz wresz­cie prze­każe go tylko dla­tego, że to ja go do tego prze­ko­nam.

Priya par­sk­nęła śmie­chem i unio­sła szklankę.

– Za to chęt­nie wypiję.

W śro­dowy pora­nek Izzy wymel­do­wała się z hotelu i wyru­szyła do Santa Bar­bara. Z początku podróż jej się dłu­żyła: auto­strady, korki i te sprawy. Nie­ważne, Izzy to nie prze­szka­dzało. Towa­rzy­stwa dotrzy­my­wała jej ulu­biona play­li­sta, a wypo­ży­czone auto miało szy­ber­dach, który natych­miast otwo­rzyła na całą sze­ro­kość. Lecz nagle auto­strada skrę­ciła, mono­tonny kra­jo­braz znik­nął, a przed Izzy roz­po­starł się ocean, który zna­lazł się tak bli­sko, że wyda­wał się nie­mal na wycią­gnię­cie ręki.

Spoj­rzała na jego migo­tliwą powierzch­nię i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. Taka wła­śnie Kali­for­nia jej się marzyła.

Zje­chała z auto­strady i ruszyła nieco krętą trasą, jaką GPS pro­wa­dził ją do domu Beau Towersa. Wszę­dzie rosły palmy, w oddali pię­trzyły się ogromne góry, a wszyst­kie budynki w zasięgu wzroku, nawet zwy­kłe sklepy, rumie­niły się dachów­kami z czer­wo­nej tera­koty. Wspi­nała się coraz wyżej wśród roz­le­głych wzgórz, gdzie domy sta­wały się coraz więk­sze, a w ogro­dach roiło się od kak­tu­sów i innych pokaź­nych roślin odpor­nych na suszę. Izzy zapa­mię­tała, żeby póź­niej zro­bić zdję­cie dla Priyi – przy­ja­ciółka miała obse­sję na punk­cie trzech małych suku­len­tów, które trzy­mała na swoim biurku i zdo­łała utrzy­mać przy życiu przez cały ostatni rok.

W końcu tele­fon oznaj­mił:

– Jesteś na miej­scu.

Izzy zatrzy­mała się przed wiel­kim różo­wym domem ozdo­bio­nym stiu­kiem.

Spraw­dziła adres, żeby upew­nić się, że dobrze tra­fiła. Tak, wszystko się zga­dzało. Budy­nek znacz­nie róż­nił się od jej ocze­ki­wań, choć teraz sama nie była pewna, czego się spo­dzie­wała. Może cze­goś posęp­nego, tro­chę nie­po­ko­ją­cego, przy­cza­jo­nego za zardze­wiałą, skrzy­piącą żela­zną bramą i uschnię­tymi krze­wami, albo czymś takim. Ale nic z tych rze­czy, ten dom przy­po­mi­nał wszyst­kie domy, które minęła po dro­dze: wielki, oka­zały, przy­kryty tera­ko­to­wymi dachów­kami, ukryty za murem poro­śnię­tym zie­lo­nymi pną­czami z jasno­czer­wo­nymi kwia­tami, oto­czony pal­mami i suku­len­tami. Był nawet cał­kiem… uro­czy?

Teraz pozo­stało jej tylko podejść do drzwi wej­ścio­wych, zapu­kać i… po pro­stu powie­dzieć, że szuka Beau Towersa? Nagle poczuła tremę, choć do tej pory była zupeł­nie odprę­żona.

Wzięła głę­boki oddech. No dobrze. Raz kozie śmierć.

Wysia­dła z samo­chodu i ruszyła pnącą się pod górę ścieżką, wspięła się po scho­dach z czer­wo­nych kafel­ków, pode­szła do dużych drew­nia­nych drzwi fron­to­wych i zadzwo­niła. Gdy drzwi się otwo­rzyły, Izzy przy­go­to­wała się na to, że powita ją wrzask Beau Towersa.

Ale w progu sta­nęła kobieta o dłu­gich ciem­nych wło­sach i z uśmie­chem na twa­rzy. Musiała mieć koło trzy­dziestki. Dziew­czyna Towersa?

Wyda­wała się na to zbyt nor­malna i przy­ja­zna, szcze­gól­nie wziąw­szy pod uwagę modelki, z któ­rymi dotąd się uma­wiał. Ale z dru­giej strony z takimi jak on ni­gdy nie wia­domo.

– Cześć – rzu­ciła. Zer­k­nęła na ulicę, a potem ponow­nie prze­nio­sła wzrok na Izzy. – To jakaś dostawa?

Izzy zda­wała sobie sprawę, że ma tylko kilka sekund, zanim kobieta zatrza­śnie jej drzwi przed nosem.

– Cześć! Nie, nie dostawa. Nazy­wam się Isa­belle Mar­lowe, jestem asy­stentką redak­tor naczel­nej w wydaw­nic­twie Tale as Old as Time i mia­łam nadzieję poroz­ma­wiać z Beau Tower­sem – wyrzu­ciła z sie­bie na jed­nym odde­chu.

Uśmiech na twa­rzy kobiety zrzedł, ale mimo to wzięła wizy­tówkę, którą pode­tknęła jej Izzy. Izzy dzię­ko­wała sobie w duchu, że pamię­tała, by zabrać je z kon­fe­ren­cji.

– Pra­cuję dla Marty Wal­lace – cią­gnęła. – Redak­torki zaj­mu­ją­cej się jego zbio­rem wspo­mnień. Jest już… troszkę po ter­mi­nie i Marta popro­siła mnie, żebym poroz­ma­wiała z panem Tower­sem o jego książce, dowie­działa się, w czym pro­blem, i usta­liła, jak możemy pomóc.

Kobieta pokrę­ciła głową.

– Hej, Isa­belle. Przy­kro mi, że prze­je­cha­łaś taki szmat drogi po nic, bo nie sądzę, żeby Beau chciał z tobą poroz­ma­wiać.

Izzy tego się spo­dzie­wała.

– Mogła­byś go zapy­tać? Może zgo­dziłby się spo­tkać na dosłow­nie kilka minut? Chcia­ła­bym tylko się upew­nić, że zdaje sobie sprawę, jak bar­dzo nam zależy na tym, żeby poka­zać jego książkę światu, i że jeste­śmy gotowi uży­czyć mu wspar­cia. Zro­bimy wszystko, aby pomóc mu odnieść suk­ces.

Kobieta przyj­rzała się Izzy, a na jej ustach błą­kał się nikły uśmiech. Izzy nie była w sta­nie stwier­dzić, co myśli. Uzmy­sło­wiła sobie, że cho­ciaż z góry zało­żyła, że jej misja się nie powie­dzie, teraz, gdy się tu zna­la­zła, za wszelką cenę pra­gnęła dopiąć swego. Jasne, nie liczyła, że opu­ści to miej­sce z manu­skryp­tem, jak żar­to­bli­wie wspo­mniała w roz­mo­wie z Priyą, ale zale­żało jej na jakim­kol­wiek suk­ce­sie. Minęło tyle czasu, od kiedy ostat­nio czuła, że jakiś odnio­sła. Chciała wejść do tego domu, poroz­ma­wiać z Beau i prze­ko­nać go do zatrud­nie­nia gho­stw­ri­tera, żeby w końcu mogli wydać tę książkę. Gdyby cho­ciaż zdo­łała namó­wić go, żeby zaczął odpo­wia­dać na jej maile, to już byłby prze­łom. Mogłaby wró­cić do Nowego Jorku z tar­czą i pochwa­lić się swoim trium­fem przed Martą.

W końcu kobieta ski­nęła głową.

– Pocze­kaj tu – popro­siła, po czym odwró­ciła się i ruszyła dłu­gim kory­ta­rzem.

Drzwi zosta­wiła lekko uchy­lone, więc nie­całą minutę póź­niej uszu Izzy dosię­gnęło dono­śne NIE MA MOWY dobie­ga­jące z głębi domu. Ach, mityczny Beau Towers. Dokład­nie tak cza­ru­jący, jak go sobie wyobra­ziła.

Kilka sekund póź­niej kobieta ponow­nie uka­zała się w drzwiach.

– Pró­bo­wa­łam, ale Beau nie dał się prze­ko­nać – powie­działa. – Bar­dzo mi przy­kro.

Izzy uśmiech­nęła się do niej. Kim­kol­wiek była ta kobieta, wyda­wała się miła. Jeśli była dziew­czyną Towersa, Izzy jej współ­czuła.

– Dzię­kuję, że spró­bo­wa­łaś – powie­działa. – To naprawdę wiele dla mnie zna­czy. No cóż, nie szko­dzi. Szanse były nie­wiel­kie, ale zawsze warto spró­bo­wać. A ja przy­naj­mniej mam z tego mini­wa­ka­cje w Santa Bar­bara.

Kobieta odwza­jem­niła uśmiech.

– O, to nie jest tak źle. Do kiedy zosta­jesz?

Izzy par­sk­nęła śmie­chem.

– Nie prze­sa­dza­łam z tym „mini”. Przy­je­cha­łam tu pro­sto z kon­fe­ren­cji w LA, a teraz mam około czte­rech godzin, zanim będę musiała ruszać z powro­tem pro­sto na lot­ni­sko. Ale wyci­snę z tego czasu wszystko, co zdo­łam. Może zjem tacos, posie­dzę na plaży. W Nowym Jorku jest teraz poni­żej zera, więc zamie­rzam się cie­szyć tą pogodą, póki mogę.

Kobieta uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

– Powiem ci, dokąd pójść. Znam świetną taqu­erię, nie przy plaży, ale nie­da­leko. Powiedz im, że przy­słała cię Micha­ela, obsłużą cię, jak należy.

Izzy wycią­gnęła tele­fon, żeby zano­to­wać nazwę, którą podała jej kobieta.

– Dzięki – powie­działa. – Miło z two­jej strony. – Wzięła głę­boki oddech. – Mogła­bym cię popro­sić, żebyś prze­ka­zała Beau, że może do mnie napi­sać w spra­wie swo­jej książki, kiedy tylko chce? Jestem asy­stentką, jesz­cze tro­chę mi do eks­pertki, więc może wolałby kon­tak­to­wać się bez­po­śred­nio z Martą, ale jeśli potrze­buje po pro­stu zachęty, paru cie­płych słów czy coś z tych rze­czy, to z rado­ścią pomogę. – Dla­czego w ogóle to powie­działa? Oj tam, i tak nie miała nic do stra­ce­nia.

Micha­ela znów potrak­to­wała ją tym prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem. Zupeł­nie jakby była w sta­nie przej­rzeć Izzy na wylot.

– Jasne – odparła. – Prze­każę mu. – Wsu­nęła stopy w san­dały leżące przy drzwiach. San­dały w lutym, bajka. – Odpro­wa­dzę cię do samo­chodu. I tak muszę spraw­dzić skrzynkę na listy.

I pew­nie chciała się upew­nić, że Izzy rze­czy­wi­ście opusz­cza teren pose­sji.

Ruszyły ścieżką w dół, a na jej końcu Micha­ela skrę­ciła w stronę skrzynki. Nagle pośli­zgnęła się albo o coś potknęła, tak szybko, że Izzy nie zdą­żyła nawet wycią­gnąć ręki, i upa­dła pro­sto pod jej nogi.

– O nie! – Izzy nachy­liła się nad nią. – Jesteś cała?

Micha­ela pod­nio­sła głowę.

– Chyba skrę­ci­łam kostkę.

Izzy uklę­kła.

– Mogę pomóc ci wstać? Sprawdźmy, co z tą kostką.

Micha­ela wsparła się na Izzy i pod­nio­sła się z wysił­kiem. Z gry­ma­sem bólu usi­ło­wała prze­nieść cię­żar ciała na lewą nogę.

– Dasz radę dojść do drzwi? – spy­tała Izzy.

Micha­ela spró­bo­wała zro­bić krok i przy­sta­nęła.

– Pomo­gła­byś mi wejść do środka?

Izzy oto­czyła ją ramie­niem.

– Oczy­wi­ście. Powin­naś jak naj­szyb­ciej przy­ło­żyć lód.

Zaczęły bar­dzo powoli iść przed sie­bie.

– Wiel­kie dzięki za pomoc – ode­zwała się Micha­ela. – Nie chcę zabie­rać ci cen­nych mini­wa­ka­cji.

– Prze­cież nie zosta­wi­ła­bym cię roz­ło­żo­nej na ziemi – odparła Izzy. – Tacos mogą pocze­kać.

W końcu dotarły do schod­ków, a Izzy pomo­gła Micha­eli dokuś­ty­kać do drzwi.

– Strasz­nie głu­pio mi o to pro­sić – powie­działa Micha­ela – ale pomo­gła­byś mi dote­le­pać się do kuchni?

– Pew­nie, żaden pro­blem. – Izzy otwo­rzyła drzwi.

Powoli ruszyły dłu­gim kory­ta­rzem. Izzy wyko­rzy­stała oka­zję, żeby rozej­rzeć się dys­kret­nie i prze­ko­nać, jak mieszka Beau Towers. Pod­łoga była kafel­kowa, drzwi duże i drew­niane (a do tego w więk­szo­ści zamknięte), ściany obwie­szone obra­zami. Hm, nie tak wyobra­żała sobie jego dom. Był dużo przy­tul­niej­szy, niż się spo­dzie­wała.

W końcu dotarły do kuchni. Była jasna i cie­pła, wypo­sa­żona w arse­nał kosz­tow­nych przy­rzą­dów. We wnęce znaj­do­wała się zaciszna mini­ja­dal­nia z okrą­głym sto­łem pod wiel­kim oknem. Izzy popro­wa­dziła Micha­elę w tamtą stronę.

– Uf, naj­gor­sze za nami. Usiądź wygod­nie i połóż kostkę wyżej. Przy­niosę tro­chę lodu.

W dro­dze do lodówki ścią­gnęła z haczyka ścierkę kuchenną. Otwo­rzyła zamra­żal­nik i wycią­gnęła torebkę groszku. Dostrze­gła coś krze­pią­cego w tym, że nawet taki bogaty gość trzy­mał mro­żony gro­szek.

– Pro­szę. – Otu­liła torebkę ścierką i podała ją Micha­eli. – Przy­łóż to do kostki. Daj mi chwilkę, napeł­nię drugą torbę lodem, żebyś mogła chło­dzić z obu stron.

Micha­ela poło­żyła gro­szek na kostce i wes­tchnęła, po czym pod­nio­sła wzrok na Izzy.

– Powie­dzia­ła­bym, że nie musisz robić tego wszyst­kiego, ale domy­ślam się, że nic bym nie wskó­rała, co?

Izzy pokrę­ciła głową.

– Abso­lut­nie nic. Cie­szę się, że nawet się nie tru­dzi­łaś. Macie tu gdzieś galo­nowe pla­sti­kowe torby? Takie zamy­kane?

Micha­ela poka­zała pal­cem.

– W tam­tej szu­fla­dzie po pra­wej od zmy­warki.

Izzy wycią­gnęła torbę i przyj­rzała się kost­karce.

– Fiu, fiu, kilka rodza­jów lodu do wyboru? Ide­al­nie. – Wci­snęła guzik, a maszyna wypluła kru­szony lód pro­sto do pla­sti­ko­wej torby. – Dobrze, pod­łóż jedną od spodu, a drugą przy­łóż od góry. Ale naj­pierw owiń kostkę ścierką, bo może ci się zro­bić tro­chę za zimno. I nie zapo­mnij, że ten gro­szek posłu­żył za okład.

Micha­ela zaśmiała się pod nosem.

– Powin­nam go jakoś ozna­czyć, żeby to zapa­mię­tać.

No dobrze, Izzy musiała zapy­tać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki