54,00 zł
Zbiór felietonów i esejów Piotra Wierzbickiego, który swymi pamiętnymi pracami o Chopinie i Bachu zapisał się w historii krytyki muzycznej. Najnowszy tom podzielony na cztery części (autobiograficzną, recenzyjną, felietonistyczną oraz finałowy esej), stanowi Wierzbickiego podsumowanie 'życia z muzyką'. Książka ukaże się w 90. urodziny Autora.
Jest to książka bardzo osobista, wyrastająca z głębokich umiłowań, silnych pasji, właśnie z życia z muzyką autora; zachwytów i olśnień, „zarażenia” muzyką na całe życie, z odczucia świata w muzyce, z muzycznego światopoglądu (a to coś znacznie więcej niż bycie tylko muzykiem czy tylko muzykologiem!); z ciągłej fascynacji tajemnicą muzyki (pod tym względem zaliczyłbym Wierzbickiego do grona pisarzy urzeczonych i przenikniętych muzyką: Proust, Mann, Broch, Iwaszkiewicz, Gombrowicz...). Ale ów subiektywizm autobiograficzny jest jedynie w punktach wyjścia i stanowi raczej tło czy też kontrapunkt do głównego nurtu i trzonu książki. Przenika ją bowiem silna i stała tendencja pisarza, krytyka, interpretatora do nadawania swoim odczuciom, intuicjom, spostrzeżeniom waloru powszechnego. Książka opowiada o wielkiej pasji i fascynacji, o przygodach z muzyką autora; zarazem jednak pisarstwo Wierzbickiego wznosi się wysoko ponad poziom „intymnych wyznań”. Bowiem nie samo spotkanie autora z muzyką jest tu najważniejsze, najbardziej istotne, ale rezultat tego spotkania, owych spotkań wieloletnich: opis, charakterystyka, interpretacja – tłumaczenie sensów ukrytych muzyki i wewnętrznych powiązań zjawisk muzycznych.
Bohdan Pociej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 230
Rok wydania: 2025
Redaktor prowadzący: Hubert Musiał
Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk
Redakcja: Małgorzata Plucińska
Indeks i korekta: Mirosława Kostrzyńska
W toku prac redakcyjnych dokonano nieznacznych poprawek o charakterze interpunkcyjno-ortograficznym zgodnie z obowiązującymi dziś zasadami polskiej pisowni.
Wydanie pierwsze w tym kształcie, Warszawa 2025
© Copyright by Piotr Wierzbicki
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8442-001-0
Jaki był mój pierwszy w życiu zapamiętany muzyczny dźwięk? Oto Kraków. Planty. Na latarni głośnik. Z głośnika pryska przeraźliwie szkliwo arii koloraturowej. Pryska i bombarduje mnie. Plantami bowiem idę ja. Idę i zanoszę się od… pogardy. Przepełnia mnie pogarda, wzgarda i jakiś straszliwy wstyd. Wstyd, że ona z tego głośnika tak… i że tego słucham ja. Paniusia drze się jak najęta, sypią się rozkokoszone szczebioty, nieznające umiaru, rozbuchane. Mizdrzy się umalowana, wyperfumowana, zagraniczna krawcowa. Idę i zanoszę się od wstydu.
Mam dziesięć lat. Są ostatnie miesiące wojny. Usłyszałem właśnie pierwszy w życiu zapamiętany muzyczny dźwięk – wrzask miejskiej paniusi. Ja, wiejski mężczyzna, monumentalny wiejski mężczyzna, od dopiero co w miejskim Krakowie, prosto z wiejskich Domaniowic, z woza drabiniastego na stojąco w rozkroku, rozkołysany szerokim krokiem, jakim po folwarku przechadzał się Mundek Frankowski, rozkiwany na lewo i na prawo, na lewo i na prawo, na bosaka piętami po pośladkach przez ścieżkę wokół klombu, na Cyrance na oklep na pastwisku… teraz za rączkę z mamusią przez Planty.
Żeńskość, babskość, miejskość. Spędziłem wojnę w Domaniowicach, w majątku mego dziadka. Majątek rozparcelowano, zostaliśmy przepędzeni do miasta. Ale ja byłem ciągle chłopcem wiejskim, straszliwym mężczyzną wiejskim i miastem gardziłem z całej duszy. Było takie żeńskie, babskie. Dokonywało na mnie gwałtu. Musiałem ubierać się po babsku, wkładać buciki, witać się po babsku, całować w rękę jakieś księżne i hrabiny. Trotuary były babskie, tramwaje były babskie, sklepy były babskie, lekcje w szkole były babskie i dźwięki, jakie docierały do moich uszu, były babskie. Nie jest pewne, czy zdawałem sobie wówczas w ogóle sprawę z tego, że istnieje coś takiego jak muzyka. Ale gdybym ją wtedy przyuważył, zdyskwalifikowałbym ją na pewno jako babską.
W tużpowojennym Krakowie orkiestra wojskowa często maszerowała ulicami. Gdy ją usłyszałem po raz pierwszy, zaniosłem się w środku, lecz tym razem nie wzgardą, pogardą, wstydem, lecz jakąś dziką euforią, dusza wyskakiwała ze mnie, serce podchodziło pod gardło. Nie: nie biegłem za orkiestrą, mnie biec za orkiestrą nie było wolno, byłem chłopczykiem dobrze wychowanym. Ja tej orkiestry s ł u c h a ł e m. To była dziwna, wszechogarniająca cielesno-duchowa rozkosz. Rośnie coś w środku, zatyka, zakręca, rozkręca – nagle orkiestra milknie i oto zostaję sam, z niczym. Orkiestra wojskowa nie była babska. Ale jest pewne, że doznając tego pierwszego i zarazem najsilniejszego w życiu dźgnięcia muzyką, nie miałem najmniejszej świadomości kontaktu z muzycznym pięknem. Jeśli coś z tego odbierałem w ogóle jako piękne, to raczej odświętny, zakazany, niczym z najważniejszych zabawek choinkowych połysk mosiężnych trąb.
Czy nie pamiętam żadnych głosów wcześniejszych? Przecież w naszym mieszkaniu przedwojennym na Żoliborzu, a potem na Grochowie stał fortepian i był używany, moja matka, absolwentka szkoły muzycznej imienia Władysława Żeleńskiego w Krakowie, ćwiczyła, tak jak wymaga tego zawód pianisty, kilka godzin dziennie. Ale ja, mimo iż z owego okresu wczesnego, przedwojennego dzieciństwa (gdy nie miałem więcej niż cztery lata) pamiętam szereg oderwanych obrazów, to fortepianu i ówczesnej gry fortepianowej matki nie przypominam sobie nawet przez mgłę. Tylko Etiuda a-moll Chopina, druga z opusu 10, którą matka – wiem to na pewno – grała przed wojną, do której nigdy już potem nie wróciła i która od zawsze, od pierwszych wysłuchań aż do teraz wydawała mi się i wydaje ciągle jakoś dziwnie, specjalnie, tajemniczo znajoma… tylko ona majaczy mi być może (nie jestem pewien: a nuż padam ofiarą złudzenia?) jako w pamięci wypłowiały ślad.
Nie pamiętam organów w bydlińskim kościele, do którego z Domaniowic jeździliśmy bryczką na niedzielną sumę. Pamiętam rozmowy dorosłych z księdzem proboszczem, miód, którym nas kiedyś poczęstował, gniazdo wilgi zawieszone wśród gałęzi wysokiego drzewa. Organów nie zauważyłem (choć oczywiście były), podobnie jak organów w kościołach, do których prowadzono mnie w Krakowie po opuszczeniu Domaniowic. Zauważyłem głosy ptaków. Mój dziadek nauczył mnie w domaniowickich czasach je rozróżniać. Wiele lat po wojnie, już jako człowiek dorosły zjawiłem się w Domaniowicach znowu. Nocowałem w stodole, nieopodal miejsca, gdzie stał niegdyś dwór. Obudziłem się wcześnie rano. Doznałem wstrząsu: ptaki śpiewały identycznie! Wszystko przeszło, dwór, nieremontowany, zrównali z ziemią, wycięli stare lipy w parku, nawet w lasku sosnowym wyrosła trawa, jakiej tam nigdy przedtem nie było, a mieszanka ptasich dźwięków porannych, ich kombinacja, instrumentacja, jedyna, okazuje się, niepowtarzalna, niesłyszana nigdzie indziej, przetrwała. Również w mojej pamięci. Głosy ptaków były bowiem wiejskie, męskie.
Gdy z babskiego Krakowa po rocznym tam zagrzaniu przenieśliśmy się do babskiej Łodzi, w naszym mieszkaniu pojawił się na powrót fortepian. Matka ćwiczyła. Gamy, pasaże – odtwarzam na podstawie późniejszych informacji – inwencje dwugłosowe Bacha, Chopina etiudy drugą i trzecią z opusu 10, trzecią i ósmą z opusu 25, Beethovena Sześć wariacji na temat z opery „La Molinara” Paisiella. Ta muzyka była żeńska, cienka, lalusiowato-pańska. Perswadowała jakieś treści żenujące wysokim, żenującym głosikiem. Ale czyniła to z niezmordowanym uporem i niepostrzeżenie żłobiła moją duszę. Miałem jedenaście lat. Zbierałem znaczki. A fortepian w przyległym pokoju godzinami gwizdał i zaciągał gamami, gamami, gamami. Popołudnie, senne zimowe popołudnie po powrocie ze szkoły. Senne, ale z zadrą sensacji, z ukłuciem niespodzianki, z gorączką oczekiwania. Klaser, ja nad klaserem, a w przyległym pokoju fortepian zanosi się molową wichurą, molową chromatyczną syreną. Zanosi się i po cichu robi swoją – we mnie w środku – robotę, tak że odtąd ilekroć usłyszę choćby jakiś strzęp molowego dwugłosu pnącego się równo w górę lub w dół w odstępie trzech tonów, tylekroć ląduję znów tam w Łodzi nad klaserem ze znaczkami w półmroku zimowego popołudnia, sennego, z domieszką tajemnicy. Władza zapamiętywania dźwięków, jeszcze nieświadoma samej siebie, niewzmocniona sztuką nazywania, budziła się we mnie pod żeńskim, wiolinowym, przymusowym fortepianowym prysznicem.
Aż przyszedł czas, że z magmy i z chaosu wychynęło wreszcie ono: indywidualne, przez kogoś nazwane dzieło. Zakopane. Zima. W pensjonacie salon z wielkimi miękkimi fotelami. Pianino. Przy pianinie mężczyzna. Czasy fokstrota, slow-foxa, Glenna Millera. Szlagiery grane na fortepianie w światłach dansingu mają jakąś chropowato-łaskotliwą harmonię, zalatującą księżycowym smętkiem i zgiełkiem egzotycznych miast. Jakieś panie, okazuje się, znają zawód mojej matki. Napierają, żeby coś zagrała. „Koniecznie”. „Ach, koniecznie”. „Koniecznie”. Matka siada do pianina i oto zgrzytają nade mną groźne gotyckie przepaście. Usłyszałem Scherzo b-moll Chopina. Jest dzikie, czarne, ostre. Nie znając tego pojęcia, odebrałem boleśnie jego raniącą b r z y d o t ę.
Miałem dwanaście albo trzynaście, albo czternaście lat i wciąż nie odbierałem żadnej fortepianowej edukacji. Matka dokonała podobno na mnie jakichś muzycznych sprawdzianów. Miało to wypaść nieszczególnie. Byłem niezupełnie głuchy na muzykę, odbierałem jakieś jej żeńskie wstydliwości, męskie euforie, nawet potrafiłem nazwać pierwsze jej spostrzeżone osobliwości. Wciąż jednak jeszcze poza zasięgiem mej duszy kryło się jej lekkie, eleganckie, dotykalne, akustyczne piękno. Ale czyżbym śmiał twierdzić, że nie otrzymałem starannego, przygotowującego grunt pod przyszłe elementy wychowania? Spędzałem wówczas dużo czasu w mieszkaniu moich dziadków. Babcia otrzymała na pensji w Petersburgu wykształcenie niezbyt głębokie, lecz wszechstronne i praktyczne. Czytała swobodnie w kilku językach i grała na fortepianie. Przed wojną w domu moich dziadków na Grochowie stał fortepian marki Bechstein, babcia – jak mi opowiadano – zasiadała do niego czasem, by w wolnym tempie zagrać Etiudę f-moll, drugą z opusu 25 Chopina. Babcia miała własną, odrębną bibliotekę. Była to, najwyraźniej, biblioteka lżejszego kalibru. O ile w pokoju dziadka zgromadzone zostały dzieła z dziedziny filozofii, kosmologii i innych nauk przyrodniczych, teologii, psychologii, a także wielotomowe wydania arcydzieł literatury rosyjskiej, o tyle na półkach babci znajdowały się obcojęzyczne romanse, popularne dziełka o treści religijnej, a także pamiętniki, wspomnienia i biografie wielkich ludzi. Wśród tych ostatnich stał gruby tom książki Ferdynanda Hoesicka o Chopinie. Babcia miała zwyczaj czytywać mi na głos fragmenty książek, których znajomość uważała dla mnie za wskazaną. Książka Hoesicka o Chopinie stanowiła, obok listów Odyńca, pamiętników T.T. Jeża i listów Sienkiewicza ważną pozycję żelaznego repertuaru dzieł czytywanych mi przez babcię na głos we fragmentach. Babcia bywała niegdyś na występach Paderewskiego (dziadek, z racji swych funkcji publicznych, znał go osobiście), w domu moich dziadków rozmawiało się tylko o wielkich ludziach, wielkich dziełach i najwyższych wzlotach ludzkiego ducha.
Tak z kilku naraz stron drążone podkopy przygotowywały mą duszę w niesłyszeniu piękna zatrzaśniętą do decydującego skoku. Miałżeby on nie nastąpić? Raptem w szkole rozdali nam bilety na koncert. I oto ja, uczeń szkoły podstawowej, sportowy i rowerowy, samochodowy i konny, wiejski, choć rozparcelowany, i choć już synkiem mamusi i wnuczkiem babci zalatujący, siedzę wśród swoich kolegów w małej sali na Mokotowie, a przede mną pianistka wystrojona, która właśnie zdobyła nagrodę na konkursie, gra z towarzyszeniem zespołu kilku instrumentów Koncert e-moll Chopina. Siedzę, słucham, wychodzę. A w środku, cóż to się we mnie kołysze, cóż to się rozkiwało od lewa do prawa w wiejskim mężczyźnie o kroku Mundka Frankowskiego? To unoszony w pamięci, trzymany tam ostrożnie, zachłannie, ledwo ledwo na granicy zgubienia, motyw początkowy pierwszego tematu pierwszej części odbiera mowę mojej duszy swym wiśniowo-przezroczystym, słodkim, bolesnym niczym wiśniowa rana pięknem. Piękno to jest wstydliwe, żenujące, żeńskie. Zanoszę się w duszy własno-cudzą, moją-niemoją, wiśniowo-sztuczną rozkoszą.
Gdy po powrocie z koncertu zadeklarowałem się w domu jako miłośnik pierwszej części Koncertu e-moll Chopina, musiano to przyjąć z rezerwą. Niewykluczone, że me emocje, trudne do ukrycia, wiązano raczej z osobą wystrojonej pianistki niż z muzyką. Miałem ugruntowaną opinię chłopca niezbyt muzykalnego. Spisano mnie na straty. Ale ja już parłem do przodu jak taran i z tępą, zawziętą metodycznością wkręcałem się w oporną materię nagle objawionego świata. Uczepiłem się (w domu pojawił się właśnie nowy, pięciolampowy szwedzki odbiornik radiowy) dwóch stałych w tygodniu półgodzinnych koncertów chopinowskich. Z bezwzględną pedanterią włączałem radio na parę minut przed czasem. Potem słuchałem, wisząc przy aparacie. Moim celem było identyfikować poszczególne dzieła i zapamiętać z każdego choćby strzęp. Wymyśliłem ćwiczenie: spiker ma zapowiedzieć utwór – wyciszam na moment radio, żeby nie usłyszeć, co ma być wykonane, pokręcam błyskawicznie gałką, sprawdzam, jaka sytuacja – jeszcze gadanie czy już muzyka – słucham, odgaduję, po czym głos spikera potwierdza lub neguje trafność mego przypuszczenia.
Cierpiałem. Prześladowało mnie paskudne mylenie i mieszanie dzieł podobnych. Czy ktoś wie, ile można oberwać od branych uporczywie za jedną dwóch chopinowskich ballad? Proszę posłuchać. Wzniesie się melodia i opadnie, wzniesie i opadnie, znów wzniesie i opadnie. Wzniesie się smutno i z wolna, opadnie też smutno, ale szybciej, gwałtowniej. Słyszę owo opadnięcie mocniej, dobitniej niż wznoszenie. Wznosząco-opadający temat jest dla mnie tematem opadającym. Milknie końcowa burza utworu, to – odgadłem – na pewno Ballada g-moll, ale zaraz będzie potwierdzenie. Wczepiam się w słowa spikera i oto – do cholery! – „ostatnim utworem dzisiejszego koncertu chopinowskiego była Ballada f-moll…”. Co się stało? Pomylił się spiker? Ja przecież wiem, że całkiem niedawno to słyszałem i zapowiadano wyraźnie: „g-moll”, nie żadne „f”. Siedzę nad wyłączonym radiem zupełnie zbity z tropu. Nic nie rozumiem.
Tak topiłem w jedną i myliłem dwie ballady różne, w których pamięć ma kulawa uwiesiła się jednej i w obu niemal tej samej opadającej połówki tematu.
Cierpiałem. Dotknięcie piękna oznaczało eksplozję strachu przed jego utratą. Zapamiętać choćby jeden motyw najkrótszy to był wtedy – jak powiedziałem – mój imperatyw. Zapamiętać, czyli umieć w dowolnym momencie po wysłuchaniu dzieła odegrać ów jego, choćby najmniejszy, fragment sobie w środku i zaśpiewać lub zagwizdać, choćby najbardziej nieudolnie. Byłem bombardowany strzępami utworów dopiero co poznanych, ledwo, ledwo zapamiętanymi lub prawie zapomnianymi, których piękność, odsłonięta na jedno mgnienie, domagała się obejrzenia jeszcze raz i jeszcze raz, aż do wyżłobienia trwałego dla siebie miejsca w pamięci. Słuchaniu chopinowskich koncertów towarzyszył więc nurt cichego trudu duszy, upartych łowów wymykającego się piękna, obcowania z muzyką bez muzyki. Zapominanie motywów było moją zmorą. Lęk przed tym, że mogę zapomnieć – i to zapomnieć na zawsze – wprowadzał niemożliwe napięcie do słuchania. Nie miałem tego minimalnego poczucia bezpieczeństwa, jakie pozwalałoby mi bez żalu dzieło zapomnieć lub wręcz przepuścić, skoro życie nie kończy się dziś i jeszcze się wszystko zdąży sto razy nadrobić w stosownym czasie. Niczym niemowlę w kołysce płaczące z najbłahszego powodu najbardziej rozpaczliwie, bo w braku perspektywy na przyszłe odmiany losu skłonne traktować swą chwilową niewygodę jako tę, która będzie trwać wiecznie, wczepiałem się w umykające mi motywy, jakbym już miał ich nie usłyszeć nigdy. Wkrótce jednak przekonałem się, że – wbrew moim katastroficznym przeczuciom nieuchronnej zatraty zapomnianego strzępu wśród niezmierzonej ilości możliwych kombinacji dźwięków – zapomnienie bezpowrotne nie istnieje. Dostatecznie długotrwała, uparta i intensywna koncentracja uwagi na zapomnianym motywie, myślenie o nim stale, chwytanie go desperackie na końcu pamięci, ilekroć tam mignie najmniejszym swoim strzępem, cofanie się niezmordowane dziesiątki razy, aż do skutku, ku miejscu, skąd dało się go odczuć, choćby na mgnienie, nagradzane jest zawsze, prędzej czy później. Kiedy bardzo chcę, mogę sobie coś przypomnieć nawet w czasie snu.
Wczesny ranek. Obóz dla młodzieży. Leżę na metalowym łóżku w wielkim murowanym domu w sudeckiej miejscowości B. Przed sekundą jeszcze spałem, a teraz budzę się, budzę sam siebie, podrywam na nogi swoją duszę, bo w owej ostatniej sekundzie snu objawił mi się raptem w pełni fortepianowego światła przedtem tygodniami daremnie wygrzebywany z pamięci pierwszy temat trzeciej części koncertu Griega. Rzucam się pierwszym haustem świadomości na ostatni podryg sennej mary, zagarniam swą jawą gasnące szybko tchnienie snu i – jest! pamiętam! nie uciekł! – zawzięte crescendo wali we mnie nadal niebieskim grzmotem wodospadu. Ostrożnie otwieram oczy.
Ręka jakaś niewidzialna, a w dawkowaniu i stopniowaniu wrażeń biegła, prowadziła mnie w owych latach po nieznanym, bacząc, bym zaczynał od rejonów swojskich, bliskich, domowych. Obok Chopina słuchałem wówczas najchętniej Moniuszki: uwertury do Halki, arii basowej ze Strasznego dworu, Bajki oraz pieśni do słów Goethego-Mickiewicza Znasz li ten kraj. Suity baletowe Czajkowskiego z Jeziora łabędziego oraz Dziadka do orzechów, nadawane niemal każdego ranka; Serenada, Trojka, Melodia zagęściły wkrótce tę powszednią grządkę przydomową, umajoną w końcu wiązanką arii Verdiego i Pucciniego. Po czym u drzwi mego domu rozskandowało się natrętnie zziajane pukanie wielkich symfonii Beethovena.
Nadwątliłem sceptycyzm otoczenia. Czyż można było nie zauważyć, iż w niezbyt muzykalnym chłopcu coś się ostatnio w środku przekręciło? Lato, sam jego środek lub koniec, ale jeszcze w apogeum upału. Idę z plecakiem od dworca kolejowego, gdzie właśnie wysiadłem z pociągu, który przywiózł mnie z kolonii. Wracam do domu. Ulice koło dworca są białe, puste. W powietrzu unosi się zapach gruzu. Czuję poprzez podeszwy pepegów gorąco trotuaru i kocich łbów. Rozglądam się naokoło, patrzę, wypatruję, stoi słup z afiszami, przyspieszam. Zbliżam się, zwalniam, staję. Wytrzeszczam oczy. Na wprost mnie nazwisko pianistki, która wygrała konkurs chopinowski. Patrzę niżej i oto: Chopin, Koncert fortepianowy e-moll. Data! Który to dzisiaj? Niestety, koncert się odbył. Już po wszystkim, a ja idę z plecakiem przez Warszawę białą, pustynną, jakby czymś przysypaną, i idę szybciej, raźniej, jakby na skrzydłach, zdopingowany chwilą, coraz bliższą, w której w domu, zaraz po przywitaniu, przekażę tę niesłychaną rewelację o afiszu nieaktualnym, bezużytecznym, lecz zawierającym drogocenne nazwy i nazwiska.
Czyż tak wraca z wakacji absolutnie niemuzykalny chłopiec? Na stole leży czasopismo. W nim na kolejnych stronach kolumny tytułów poprzedzone cyferkami. To tygodnik „Radio i Świat”, najważniejsza gazeta w naszym domu. Można się z niej dowiedzieć, i to zawczasu, jaki będzie radiowy program najbliższego tygodnia. W kilku miejscach, to tu, to tam, kółeczko zakreślone przez kogoś czerwonym ołówkiem. To przeze mnie. Jestem systematyczny. Zaznaczam wszystkie ciekawe koncerty i popularne audycje o muzyce. Niektóre dni w tygodniu są dla muzyki lepsze, inne gorsze. W poniedziałek, środę i piątek będzie coś na pewno – w tych dniach idą audycje z cyklu „Kompozytor tygodnia”. W niedzielę jest poranek symfoniczny z Bydgoszczy poprzedzony smętnym, południowo-niedzielnym sygnałem tamtejszej rozgłośni, rano audycja o muzycznych osobliwościach, po południu naturalnie (tak jak i we środę wieczorem) koncert chopinowski, później być może jeszcze coś. We wtorek nadają koncert muzycznych życzeń prowadzony przez spikera o głosie nacechowanym powagą. Na sobotę nie należy specjalnie liczyć, ale zawsze możliwa jest jakaś niespodzianka. Całkowicie jałowy jest czwartek. Nie ma tu nic stałego i nie zdarzy się na pewno nic nieoczekiwanego. Jest właśnie czwartek, najsmutniejszy dzień tygodnia. Jest właśnie jego najsmutniejsza godzina: wczesne popołudnie. Nic się teraz nie zdarzy i nie przytrafi. Snuję się po mieszkaniu bez sensu i bez nadziei: „Nadajemy komunikat o stanie wód…”.
Czyż tak snuje się po mieszkaniu absolutnie niemuzykalny chłopiec? Nadwątliłem sceptycyzm otoczenia. Byłem uczniem przedostatniej klasy liceum. Miałem dobrą, lepszą od przeciętnej, pamięć muzyczną, nie wyżej niż niezły słuch i palce sztywne jak patyki. Wybitna była we mnie tylko wola obcowania z muzyką i siła mej duchowej z nią więzi. Ale nawet przy owych muzycznych uzdolnieniach niespecjalnych byłbym zapewne w stanie przejść przez kolejne fazy systematycznego muzycznego kształcenia, gdyby we wczesnym dzieciństwie zapędzono mnie siłą do fortepianu. Ale w Domaniowicach fortepianu nie było, trwała wojna, zaś potem nikt nie mógł sobie pozwolić na ekstrawagancję kształcenia muzycznego głąba. Gdy głąbem być przestałem, miałem szesnaście lat i trzeba było myśleć nie o lekcjach fortepianowego elementarza, tylko o maturze zdanej na tyle idealnie, aby – na przekór pewnym specjalnym trudnościom związanym z mym nazwiskiem – dostać się na wyższe studia. I tak już zostałem – człowiek zza płota, zagapiony z zazdrosną czcią na szlachetne, dostojne postacie w niedostępnym ogrodzie muzyki, jak siedząc przy czarnych fortepianach, czytają a vista z księgi hieroglifów rozsypanych na drabinie z pięciu kresek.
Ale nadwątliłem sceptycyzm otoczenia. Matka zaczęła ze mną rozmawiać o muzyce. Opowiadała mi o dziełach, z którymi się jeszcze nie zetknąłem, a które poznam wkrótce. Usłyszałem po raz pierwszy o Koncercie fortepianowym Schumanna, Preludium, chorale i fudze oraz Wariacjach symfonicznych Francka, niektórych sławnych sonatach. Pewnego dnia, a byłem akurat świeżo po wysłuchaniu przez radio VII Symfonii Beethovena i stałem przy oknie, próbując zagwizdać temat Allegretta, matka wyjęła ze stosu nut gruby oprawny tom. Był to wyciąg fortepianowy wszystkich symfonii Beethovena. Siadła do fortepianu i zaczęła grać. Chropowate brzmienie fortepianu zapędzonego do nie swojej roli wystukiwania – bez sekundy odpoczynku, bez chwili klawiaturowej rozrywki – jakichś perswazji rozkołysanych szeroko skojarzyło mi się tego dnia z tymi symfoniami i wydaje mi się również dziś, że ów nie lisztowski, lecz zwykły, profesorsko-szkolny wyciąg bardziej jest autentyczny i stylowy od oryginalnych orkiestrowych grzmotów. Tego samego dnia pod dyktando matki, która wskazała mi wszystkie wymagane dźwięki w stosownej kolejności i z odpowiednim palcowaniem, zacząłem się uczyć na fortepianie pierwszych taktów Allegretta z VII Symfonii. Nie umiałem czytać nut.
Nie umiałem czytać nut, nie umiałem grać, a żądza czynnego obcowania z muzyką rosła we mnie natrętna, niezaspokojona. Mieszkańcy Warszawy z tamtych lat! Czy przypominacie sobie na ulicy albo na przystanku tramwajowym młodego człowieka w wieku licealno-studenckim zachowującego się w sposób nieznacznie odbiegający od normy? Młody człowiek ów gwizdał. Młody człowiek ów gwizdał, idąc ulicą, a także wiercąc się niespokojnie na przystanku, przy czym żeby to jeszcze było pogwizdywanie miłej dla ucha melodii. Niestety: młody człowiek nie pogwizdywał „do słuchu”, tylko, zaciąwszy się w tym gwiździe i zapiekłszy, gwizdał dla siebie, mącąc spokój uliczny, zarazem zaś odcinając się i separując od otoczenia. To, nieprawdaż, działało na nerwy i dziwnie przypominało tę muzykę, która jak się odezwie, trzeba natychmiast gasić radio. To byłem ja, z mym żałosnym instrumentem zastępczym zmajstrowanym z warg, zębów i języka. Przechodnie na trasie aleja Niepodległości (dom dziadków) – Rakowiecka (gimnazjum Reytana) – plac Unii Lubelskiej (dom rodziców) – Krakowskie Przedmieście (Uniwersytet), czy mnie pamiętacie?
Całe moje późniejsze życie z muzyką będzie wgramalaniem się w kolejne strefy p r z e d t e m n i e s ł y s z a n e g o, nieznanego przez traf lub zaniedbanie. Wiele razy w życiu przyjdzie mi odkrywać nowe morza muzyki i bezmiary mojej muzycznej ignorancji. Będą to dramatyczne albo rozpaczliwe, albo leniwe poruszenia duszy dopiero co wygodnie we własnym ciepełku przycupniętej. Będę tą duszą potrząsać, szturchać ją, nad nowe prowadzić krajobrazy, nawet wzbogacać i wysubtelniać odrobinkę. Ale jej podstawowe treścią wypełnienie odbyło się wtedy, na początku, gdy poddając się napierającemu strumieniowi żelaznego muzycznego repertuaru stała otworem, nieuprzedzona, gościnna, zachłanna w nieustającym czekaniu.
Oto wieczór. Ja przy radiu. Przesuwam z wolna przedziałką na skali odbiornika. Mijam gadania, szumy, estradowe usia-siusia i raptem!… Przedziałka nieruchomieje, ja nieruchomieję wraz z nią: muzyka, coś, czego nie znam, Beethoven?… Melodia ani potężna, ani groźna, ani dramatyczna, ani liryczna, ani skandowana, ani w złowróżbne przemieniona pukanie opowiada o czymś aksamitnie, słodko. Gdyby Beethoven komponował bajki… Ale ja Beethovena niczego podobnego nie słyszałem! Natężam się: nie symfonia, nie koncert fortepianowy, zaraz, zaraz, to przecież wobec tego… Z podręcznika historii muzyki, który leży wśród paru książek na nieużywanej umywalce w łazience, wiem o pewnym utworze nigdy dotychczas przeze mnie niesłyszanym. Beethoven aksamitno-bajkowy… Bo jeśli nie, to kto? Eliminuję, nazwisko po nazwisku, kolejne kontrprzypuszczenia. Czekam na koniec niecierpliwie. Niezrozumiały bełkot spikera pozostawia mnie na długie miesiące z zagadką prawie, prawie rozwiązaną.
Tak, zaokrąglając swą muzyczną wiedzę, poznałem r o z p o z n a n i e m n i g d y p r z e d t e m n i e z n a n e g o Koncert skrzypcowy Beethovena
Słówko „naj” zajmuje od zawsze ważne miejsce wśród moich słów. Wszystko musi mieć swoje „naj”. Muszę więc mieć i dzieło, osadzone na muzyki samym czubku. Przepowiadam sobie często w myśli swoje „naj”, upewniam się, czy je mam, czy je pamiętam, akceptuję. Moje „naj” to teraz finał Sonaty cis-moll „Księżycowej” Beethovena, ideał frunięcia, głos duszy, co to rozpędza się ku górze nawracającym warkotem pasażu urwanym dwoma akordami, by z wysokości zanucić frazę zachwytu, ale niespełnionego, niezaspokojonego, przechodzącego… w nowy wzlot. Miejsce tego dzieła o barwie złota zajmie później (by już tam pozostać) czarna Etiuda c-moll, ostatnia z opusu 25 Chopina. Dzięki swemu „naj” czuję się bezpieczny.
Wiejski mężczyzno, co się stało? Czyżbyś zapomniał swój monumentalny, groźny krok? Czyżbyś, drepcząc drobniutko, dał się prowadzić za rączkę przez żeńską, babską panią? Czyżbyś zapomniał już ten wstyd, z jakim odkrywałeś na swej duszy pierwsze ślady porażenia obcym pięknem? Wiejski mężczyzna jest usprawiedliwiony całkowicie. Wcale nie zdradził. Pogodził się z obcym pięknem, bo zdołał wypatrzyć w nim żywioł swojski: żywioł męski. Uczyniłem się w muzyce admiratorem męskiej siły. W muzyce i w jej wykonaniu. Gdy odtwarzam i sprawdzam kolejność tych wydarzeń, doznaję nieodpartego wrażenia, że mimo iż one, ma się rozumieć, rozciągają się w czasie i następują jedno po drugim, to znaczna ich liczba zdaje się skupiać, tworząc niemożliwe do rozplątania zagęszczenie w okolicach przedostatniej klasy licealnej, tak jakby w mej edukacji, przechodzącej bardzo pedagogicznie wszystkie swe stopnie i idącej, co tu dużo mówić, jak po grudzie, był jeszcze (dodatkowo) trochę bliżej końca niż początku jeden potężny skok. Różnice między rozmaitymi wykonaniami tej samej muzyki zacząłem dostrzegać właśnie wtedy. Mogło to nastąpić tylko na terenie najlepiej mi znanym. Przedmiotem mych pierwszych w tym względzie obserwacji był więc Chopin. I znów, tak jak wtedy, gdy przechodziłem szkołę rozpoznawania jego poszczególnych utworów, chwyciłem się ćwiczenia. Domownikom mocno wrył się w oczy ten obraz: radio nadające zapowiedź początkową koncertu chopinowskiego, przy radiu ja w przedziwnej pozie, z dłońmi na uszach bębniącymi w nie mocno i miarowo aż do chwili, gdy spiker milknie i odzywa się fortepian. Operowanie gałką radiową niesie w sobie ryzyko: odkręcić za późno – przepadnie część utworu, za wcześnie – katastrofa w postaci niechcący usłyszanych słów. Tak więc chytrze, słysząc, poprzez kratkę łomotu i ciszy, że jeszcze mówią, i nie słysząc, jaka jest zapowiedzi treść, przygotowywałem emocjonujący eksperyment, po czym wczepiałem się całą mocą uwagi w utwór Chopina, by przed końcem wybełkotać prawdopodobne nazwisko wykonawcy.
Moim ideałem został teraz Rubinstein. Dopiero później radio znajdzie sobie nowych bohaterów i Rubinstein przestanie być modny w Warszawie. Teraz jednak, gdy chadzam do Hali Mirowskiej albo Romy posłuchać, jak grają Sztompka, Szpinalski, Kędra i Woytowicz, Rubinsteina nadaje się przez radio stale i jego wykonania polonezów oraz mazurków stanowią dla mnie szczyt sztuki wykonawczej. Najbardziej podoba mi się Polonez fis-moll z opusu 44. Imponuje mi tu, rzecz jasna, straszliwa męska siła. Gardzę graniem nerwicowym, neurastenicznym, cienkim, cichym, babskim. Nienawidzę owych ponurych człapań, jakie z Poloneza fis-moll robią pianistki i pianistko-pianiści, owych ponurych człapań wystękanych miarowo, osowiale, rękami mdlejącymi z wysiłku. Wściekam się na zamienianie (przez jakichś patentowanych zdechlaków) toczącego pianę rumaka w zadyszaną chabetę. Kontempluję wielkie rubinsteinowskie falowanie, gwałtowne przyspieszenia obudowane ciszą wytrzymaną hojnie, władczo, zamykanie bez ceregieli zagrożonych rozwlekłością fraz i mam poczucie harmonii: męskość ma własna chwyta zimny, stalowy, męski, kwiatogromny ton.
Czasy zrobiły się odrobinę lepsze i z drugiego pokoju, z którego ostatnimi laty dochodziły mnie tylko senne odgłosy lekcji muzyki udzielanych przez matkę obcym dzieciom, znów słyszę muzykę. Matka nie powtarza już godzinami gam, pasaży i etiud, gra dla przyjemności finały koncertów Chopina. Matka gra lekko, jakby oschle, niemal bez pedału. Wystrzega się wszelkich sztuczek i klajstrowań, jakich osoby o mniej wyrobionym guście używają dla zatarcia technicznych trudności. Miejsca liryczne opuszcza albo markuje nawiasowo i wstydliwie.
Lubię słuchać koncertów Chopina granych przez matkę w tempach trochę wolniejszych niż normalne, ze smakiem, pogodnie, etiudowo. Słyszę wtedy czasem więcej niż w czasie koncertowych popisów, gdy orkiestra, pedał i solistyczne emocje pianisty zagłuszają skoczną piosenkę fortepianu.
Matka nie wierzy w bajki o subtelnościach pianistycznych dusz. Jej zdaniem wszystko to, co odbieramy jako wielce podniebny interpretacyjny styl, wynika z całkowicie przyziemnych, materialnych właściwości pianistycznych rąk. Słucham tego z niedowierzaniem.
Muzyka mnie ani nie otwiera, ani nie zamyka. Potrafię jej słuchać wspólnie. Poddaję się nawet całkiem stadnym emocjom. Na stole leży album barwny, a w nim fotografie młodych mężczyzn i kobiet o twarzach fascynujących, inteligentnych, tępych lub nijakich. Niektóre – egzotyczne: Turczynka, Japonka, Chińczyk. Obok każdego zdjęcia – kawałek tekstu, w nim tytuły utworów. Przewertowaliśmy już tę książkę w tę i nazad dziesięć razy, a jeszcze co chwila do niej wracamy, zaglądamy, zerkamy, coś porównujemy, zestawiamy, sprawdzamy, wpatrujemy się w twarz zastygłą w minie codziennej lub odświętnej i próbujemy z niej coś wycisnąć, wydrzeć z niej tajemnicę duszy i rąk, smaku i palców. Z radia cieknie Preludium opus 45 Chopina, niespokojnie dotkliwe jak lekki ból zęba lub stan podgorączkowy w późne zimowe popołudnie. Dyskutujemy, oburzamy się, mamy nadzieję i słuchamy z zapartym tchem jakichś komunikatów ostatecznych.
Tak konkurs chopinowski zaludnia mą duszę setką nowych twarzy i wykonań. A także podrywa do żałosnych wzlotów. Gram. Gram już, obok pierwszych taktów Allegretta z VII Symfonii, początek Preludium opus 45 Chopina oraz – w całości – z opusu 28 preludia siódme i dwudzieste. Gram je – o hańbo! – nadal nie umiejąc czytać nut. Jestem leniwy, tępy albo sparaliżowało mnie poczucie, że już za późno. Sztywnymi palcami wystukuję bez końca kilkadziesiąt taktów wykutych pod dyktando, interpretuję je, podrywam do galopu, rozpinam na pełnej skali dynamicznej, chcę nimi wygrać całą muzykę, jaką znam. Zza ściany dolatuje mnie głos: „Ciszej, ciszej!”
Muzyka mnie ani nie otwiera, ani nie zamyka. Jest umiarkowanie towarzyska. Do mojej klasy u Reytana chodzi K.B., uczeń szkoły muzycznej. Na akademii zagrał raz dziecięcego poloneza Chopina. Narzeka na swe ręce, które nie bardzo nadają się do fortepianu: są, jego zdaniem, małe, nierozciągliwe. K.B. jest za to muzycznym intelektualistą, wiele o muzyce opowiada, wszyscy w klasie wiedzą, że on jest muzyk, często powtarza, co zasłyszał u siebie w domu, przy stole, od gości, wśród których trafiają się profesorowie muzyki. W jego mieszkaniu stoją dwa fortepiany; jak przyjdzie czas na utwory z orkiestrą, będzie mu akompaniować matka, elegancka pani o włosach blond, pojawiająca się często na korytarzu szkolnym z racji swych funkcji w komitecie rodzicielskim. Od czasu do czasu skupiamy się na przerwie w kilku, by posłuchać komentarzy K.B. A teraz jest zima, przedpołudnie mroźne i słoneczne, ze świerków wokół ścieżki urywa się co chwila czapa śniegu, by wybuchnąć srebrno-złotą mgłą. Wybraliśmy się na Bukowinę, idziemy na nartach grzbietem Tarasówki, próbując wydostać się z lasu i zobaczyć wreszcie jakiś widok. K.B. peroruje, las przechodzi w zagajnik, który się ciągnie bez końca, a mnie roznosi w środku, unosi jak na skrzydłach i ukazuje apetyczne bezkresy Andante z V Symfonii Beethovena, ujrzane raptem w podtatrzańskiej bieli, jak stąpa swym spiesznym, rześkim, z lekka chybotliwym krokiem.
Muzyka mnie nie otwiera ani nie zamyka. Nie stanowi we mnie, broń Boże, żadnej sfery intymnej. Mogę o niej rozmawiać bez wstydu. Nie pojmuję ludzi, którzy ogłaszają, że jest to dla nich sprawa niezwykle, wyłącznie osobista i że w związku z tym nie będą o niej mówić za żadne skarby. Drażnią mnie ludzie, którzy słuchają muzyki tylko „w samotności”, w jakichś zatęchłych kapliczkach. Nie wiem, jak ich zażyć. Czuję błąd, nawet fałsz, ale w którym punkcie on się tak chytrze zadekował?
(Dziś, mądrzejszy o czterdzieści lat, wszystkim mym ówczesnym dręczycielom w dwóch punktach niniejszym odpowiadam. Po pierwsze, jeśli coś jest intymne, osobiste naprawdę, to się tego nie ogłasza i nie rozgłasza. Odmowa rozmowy o pięknie motywowana dyskrecją w obronie własnej intymności jest demonstracją bardziej nachalną od najbardziej ekspansywnego gadulstwa. Gdybyście byli dyskretni naprawdę, nigdy bym się o waszym „intymnym” stosunku do muzyki nie dowiedział. Po drugie, „intymny” stosunek do muzyki wydaje mi się zaprzeczać jej istocie. Ona, będąc p r z e d m i o t e m, jest przecież zarazem j ę z y k i e m: specyficzną, nieprzekładalną na język naturalny, ale intersubiektywną, mającą własne fonologie, gramatyki, semantyki, mową duszy. Jej żywiołem jest zatem przepływ, kontakt. Żywiołem angielskiego, japońskiego, chińskiego jest też przepływ, kontakt. Sinolog, który o chińskim rozmawiać nie potrafi, bo to jest intymny zakątek jego wnętrza… To, nieprawdaż, nieporozumienie. Miłośnik muzyki czysto i szalenie intymny to jest taki sobie właśnie ktoś).
Więc, bywa, muszę o muzyce mówić głośno. W gazecie wiadomość: przyjechał pianista Richter. Piszą: „jeden z największych pianistów świata”. Dziwne: nigdy o takim nie słyszałem. Poszedłem jednak do Romy. Richter, wysoki, postawny, lekko łysiejący, z głową skłonioną na bok, z miną uprzejmą chłodno, kamiennie, wszedł szybkim krokiem na estradę, slalomowo-opływowo-wężowymi ruchami pokonał zakręty na niewidocznej ścieżce wśród muzyków, skłonił się we wszystkich trzech kierunkach głęboko, miękko i sprężyście i zasiadł do fortepianu. W programie był III Koncert Beethovena. Gdy orkiestra grała wstępną partię, czekał, z głową skłonioną nadal w bok, odchylony do tyłu, i kołyszący się nieznacznie, koliście, i była w tym czekaniu jakaś siła niewidzialna przemieniająca czekanie w nieczekanie, szykowanie się w spełnienie, zacieranie dłoni w ich bębnienie realne po klawiszach. Richter, nie grając, grał już od pierwszych taktów orkiestry i kiedy wreszcie zaczął naprawdę i wykonał owe trzy gamy w obu rękach unisono wprowadzające pierwszy temat, ja już wiedziałem z góry, że jestem naprawdę, jakimś cudem, na koncercie jednego z największych pianistów świata. Richter grał miękko, sprężyście i opływowo, potęga brzmienia jego fortepianu w fortissimo
