Bogowie wojny - Gérard Klein - ebook

Bogowie wojny ebook

Gerard Klein

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

W "Bogach wojny", autor zastanawia się nad tajemnicami wszechświata, wykorzystując wszystkie możliwości wynikające z dowolnego manipulowania czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Gérard Klein

Bogowie wojny

Przełożył: Andrzej Pruszyński

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału francuskiego

Les seigneurs de la guerre

© Editions Robert Laffont S.A. 1971

© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik1 Warszawa 1979

Niebo rozsiewa ziarna zła... Kiedyż nadejdzie chwila ta, Gdy pogodzone wspólnym trudem Zbratają się zwaśnione ludy? I tratata, i tratata - Niebo rozsiewa ziarna zła.

1

Bestia płakała jak małe dziecko. Nie z powodu wyrzu­tów sumienia, że zabiła trzy tuziny ludzi, lecz dlatego, że znajdowała się tak daleko od rodzinnej planety. Corson rozumiał tę rozpacz. Musiał włożyć wszystkie siły w to, by jej nie podzielić.

W ciemności ostrożnie obmacywał ziemię, obawiając się zranienia o trawę, ostrą, według Instrukcji, jak brzytwa. Wyczuł wolną przestrzeń i dopiero wtedy, nieskończenie powoli, posunął się nieco do przodu. Dalej trawa była miękka jak futro. Corson, zdziwiony, cofnął rękę. Trawa POWINNA być twarda i ostra. Uria była planetą wrogą i niebezpieczną. Według Instrukcji miękka trawa MUSI oznaczać pułapkę. Uria była w stanie wojny z Ziemią.

Najistotniejszą jednak sprawą było to, czy tubylcy wy­kryli już przybycie Bestii i Georges’a Corsona. Bestia mo­gła stawić im czoła. Corson nie. Po raz dwudziesty po­wtórzył tę samą kalkulację. Tubylcy widzieli, jak statek roz­pada się w oceanie ognia, i pewnie uznali, że załoga nie żyje. Nie podjęliby poszukiwań w nocy, gdyby dżungla Urii była tylko w połowie tak niebezpieczna, jak to okre­ślała Instrukcja.

Corson dochodził ciągle do tego samego wniosku. Musi stawić czoła trzem śmiertelnym niebezpieczeństwom: Bestii, tubylcom i faunie Urii. Ważąc ryzyko, postanowił wstać. Na czworakach nie zaszedłby daleko. Gdyby znajdował się w pobliżu Bestii, kosztowałoby go to życie. Mógł okre­ślić kierunek, w którym znajdowała się Bestia, ale nie mógł ocenić dzielącej ich odległości. Noc pochłania dźwięki. A może też ogłuszał go strach. Podniósł się po­woli, nie chcąc dotykać trawy I hipotetycznego listowia. Nad jego głową spokojnie świeciły gwiazdy, obce, lecz wcale nie wrogie, gwiazdy podobne do tych, które widział dziesiątki razy z powierzchni planet rozsianych w różnych częściach galaktyki. Rozgwieżdżone sklepienie było widokiem pocieszającym, ale pozbawionym sensu. Kiedyś na Ziemi ludzie ukuli nazwy dla konstelacji sądząc, iż są nie­zmienne, a było to tylko arbitralne i tymczasowe uporząd­kowanie ciał niebieskich obserwowanych z chwilowo uprzy­wilejowanego punktu. Zniknął przywilej i razem z nim od­szedł religijny porządek przyznawany gwiazdom.

Sytuacja jest beznadziejna, myślał Corson. Dysponował dobrą, lecz prawie wyładowaną bronią. Tuż przed wypad­kiem jadł i pił, co dawało mu kilkunastogodzinną auto­nomię. Powietrze było rześkie, a to chroniło go przed za­śnięciem. A najważniejsze, że był jedynym ocalałym człon­kiem trzydziestosiedmioosobowej załogi i dlatego też jemu tylko przypadła w udziale niewiarygodne szczęście. Ponad­to nic nie krępowało mu ruchów, nie był ani ranny, ani kontuzjowany.

Zawodzenia Bestii rozległy się ze wzmożoną siłą, co skierowało uwagę Corsona na najbliższy z problemów. Gdyby nie znajdował się w bezpośredniej bliskości klatki Bestii w chwili, gdy ta zaatakowała, dryfowałby prawdo­podobnie w stanie pary w górnych warstwach atmosfery Urii. Jak tego wymagał jego zawód, próbował porozumieć się z Bestią. Z drugiej strony niewidzialnej ścianki Bestia wpatrywała się w niego sześcioma z osiemnastu oczu otaczających to, co przyjęto nazywać jej talią. Te pozbawione powiek oczy zmieniały kolor w zróżnicowanym rytmie, bę­dącym jednym ze sposobów porozumiewania się Bestii. Sześć długich, uzbrojonych w pazur palców każdej z jej sześciu nóg rąbało po podłodze klatki w rytm drugiego sposobu porozumiewania się, a długa i monotonna skarga wydo­bywała się z najwyższego otworu Bestii, którego Corson nie mógł dostrzec. Bestia była przynajmniej trzykrotnie od niego wyższa, a jej pysk otoczony był lasem włókienek, które z daleka mogły uchodzić za grzywę, lecz z bliska były dosyć podobne do tego, czym były w istocie: do moc­nych jak stal, cienkich witek, mogących rozciągać się z za­straszającą szybkością i służyć także jako czułki.

Corson nigdy nie wątpił, że Bestia jest inteligentna. Zresztą twierdziła tak również Instrukcja. Może nawet była inteligentniejsza od człowieka. Wielką słabością rodzaju, do którego Bestia należała, było ignorowanie – może był to wyraz pogardy – tego wielkiego wynalazku, który uczynił potężnym człowieka i kilka Innych ras: społeczeństwa. Instrukcja wspominała, że nie był to jedyny przypadek. Nawet na samej Ziemi, przed erą kosmiczną i systema­tyczną eksploatacją oceanów, istniał w morzu wyjątkowo indywidualistyczny, inteligentny gatunek, który nigdy nie zdobył się na zbudowanie cywilizacji: gatunek delfinów. Jego wymarcie było ceną tego zaniedbania. Ale zbudowa­nie społeczeństwa wcale nie było wystarczającym warun­kiem przetrwania jakiegoś gatunku. Nieustanna wojna między Urią a Ziemią była tego dowodem.

Oczy, palce i głos Bestii z drugiej strony niewidzialnej ścianki mówiły jedną i tę samą rzecz, jasną i oczywistą, chociaż Corson nie mógł zrozumieć języka Bestii: „Znisz­czę cię, gdy tylko będę mogła”. Z przyczyn Corsonowi nie znanych nadarzyła się okazja. Nie mógł uwierzyć, że ge­neratory statku przestały działać. Było bardziej prawdo­podobne, że siły Urii wykryły ich i otworzyły ogień. Podczas pikosekundy potrzebnej komputerom do uruchomienia ekranów, w ciągu której obniżył się też potencjał ener­getyczny klatki, Bestia dokonała niebywale gwałtownej agresji. Wykorzystując ograniczoną zdolność kontroli cza­su i przestrzeni, wysłała część swego otoczenia daleko w przestrzeń, co spowodowało katastrofę. Było to dowo­dem, o ile dowód jest tu potrzebny, że Bestia była naj­wspanialszą bronią Ziemian w wojnie przeciw Urii.

Ani Corson, ani Bestia nie zostali zabici podczas pierw­szego wybuchu, gdyż ją chroniła klatka energetyczna, a jego zabezpieczała podobna strefa, choć mniejsza, ma­jąca go osłaniać przed ewentualnym atakiem Bestii. „Archimedes” zanurkował w skłębione głębiny atmosfery Urii. Z całej załogi najprawdopodobniej jedynie Corson i Bestia ocaleli na pokładzie statku. Corson miał dosyć refleksu, by złączyć swą strefę z klatką. Kiedy wrak znalazł się paręset metrów nad ziemią, Bestia wydała przeraźliwy ryk i zareagowała na oczywiste niebezpieczeństwo. Pociągając za sobą część otaczającej ją przestrzeni, przemieściła się o parę ułamków sekundy w czasie. Częścią tej przestrzeni był Corson. Znalazł się nagle w towarzystwie Bestii, poza wrakiem, wyrzucony w atmosferę. Emanacja jego strefy energetycznej złagodziła upadek. Bestia, dbając o własne bezpieczeństwo, zrobiła resztę. Corson wylądował u jej bo­ku i wykorzystując zamieszanie szczęśliwie oddalił się w ciemnościach, po omacku.

Cała sprawa była przykładową demonstracją możliwo­ści Bestii. Corson znał niektóre z nich i domyślał się in­nych, nigdy jednak nie odważyłby się wykazać w rapor­tach, że była ona tak trudna do zabicia.

Proszę sobie jednak wyobrazić zwierzę ścigane i oto­czone przez zgraję napastników, którzy wahają się przez moment. Wydaje się, że od ściganego zwierza dzieli ich niewidzialna bariera. Ruszają. I nagle znajdują się jedną sekundę wcześniej. Albo dwie. W tej samej pozycji, w ja­kiej znajdowali się przed przekroczeniem nieuchwytnej granicy. Nigdy nie dosięgną zdobyczy, gdyż ta bez wytch­nienia odrzuca ich w przeszłość. A kiedy są już wystarcza­jąco zdezorientowani, ona z kolei przystępuje do ataku.

Proszę sobie teraz wyobrazić, iż zwierzem tym jest Be­stia, posiadająca inteligencję przynajmniej równą ludz­kiej, z refleksem szybszym niż węgorz elektryczny, przeja­wiająca zimne okrucieństwo i nieposkromioną nienawiść do wszystkiego, co do niej niepodobne.

A będzie to skromny obraz Bestii.

Może ona kontrolować wokół siebie około siedmiu se­kund czasu lokalnego, zarówno w przyszłość jak i w prze­szłość. Może wyrwać przyszłości okruch Wszechświata i rzucić kilka sekund w przeszłość. Albo odwrotnie. I prze­widzieć, co wydarzy się za kilka sekund, zanim zdarzy się to rzeczywiście, przynajmniej dla ślepego obserwatora, na przykład dla człowieka.

Stąd jej nagły atak na pokładzie statku kosmicznego. Bestia wiedziała przed ludźmi i maszynami, kiedy wejdzie do akcji flota Urii czy też naziemne baterie albo zdarzy się wypadek. Z wystarczającą precyzją usytuowała pikosekundę, podczas której pręty jej klatki z czystej energii sta­ły się słabsze. Uderzyła w odpowiednim momencie i wy­grała.

Albo przegrała. To zależy od punktu widzenia.

I tak Bestia przeznaczona była dla Urii. Po trzydziestu latach bezskutecznej walki przeciw Imperium Urii, Mocar­stwo Słoneczne obrało taktykę, która miała zniszczyć dum­nych Książąt. Dokładniej, dziesięć lat wcześniej znalazło sprzymierzeńca, który kosztował je jedną flotę, potem pewną liczbę pojedynczych statków, bazę kosmiczną, jed­ną planetę, którą trzeba było ewakuować, plus jeden układ planetarny, który trzeba było odizolować i nadzoro­wać, i jeszcze bliżej nie znaną liczbę ofiar, co jest tajem­nicą wagi państwowej. Krótko mówiąc, był to eksperyment naprawdę ogromny, chociaż efekty tej chwilowo ostatecz­nej broni tak naprawdę nie były nigdy do końca zbadane. Zastosowanie: rozpętać na jednej planecie Imperium, naj­lepiej na planecie-stolicy, najgorszą ze znanych w historii plag. Zastrzeżenie: nie pogwałcić oficjalnie trwającego Zawieszenia Broni, które położyło kres gorącemu okreso­wi wojny, a milcząco przestrzeganemu od przeszło dwu­dziestu lat przez obie strony. Sposób wykorzystania: wy­sadzić Bestię w określonym miejscu Urii unikając wykry­cia i pozwolić jej na działanie.

Sześć miesięcy później Bestia dałaby życie około osiem­nastu tysiącom istot jej podobnych. Najwyżej w rok póź­niej stolicę Imperium Urii ogarnęłaby panika. Książęta Urii, by pozbyć się Bestii, musieliby pokonać odrazę i pro­sić o pomoc Mocarstwo Słoneczne. I odbudować. Od pię­ciu czy sześciu tysięcy lat była to nieuchronna konsekwen­cja wojen. Zwycięzca odbudowuje dla zwyciężonego. Na swój sposób.

Za wszelką cenę nie zdradzić pochodzenia „Archimedesa”. Gdyby Książęta Urii mogli ustalić, że Bestia wypusz­czona została na ich teren ze statku słonecznego, Mocar­stwo miałoby niejakie trudności z aprobatą własnego punktu widzenia przez Kongres Galaktyczny. Mocarstwo ryzykowało banicją.

Banicja: przerwanie całego międzygwiezdnego handlu, konfiskata statków handlowych spoza sieci lokalnej, znisz­czenie spotkanych okrętów wojennych, wyjęcie spod pra­wa obywateli. Czas trwania: nieograniczony.

Z tych wszystkich powodów misja „Archimedesa” była samobójcza. Z tego też punktu widzenia zakończyła się całkowitym sukcesem. Z jednym wyjątkiem: przeżyciem Georges'a Corsona. Ze statku nie pozostała ani jedna drobina, pozwalająca na jego identyfikację, Książęta Urii musieliby przyznać, że Bestia przybyła na planetę-stolicę na pokładzie własnego statku. Jedynie Ziemianie znali do­kładne współrzędne jej rodzinnej planety i technologiczne, niewielkie zresztą, możliwości tego gatunku. Jedynym śla­dem pozwalającym Książętom Urii rozpoznać pochodzenie Bestii, był sam Corson. Gdyby tubylcom udało się go zła­pać, mieliby ważki dowód winy Ziemian. Logicznym dla Corsona rozwiązaniem było samobójstwo. Był o tym prze­konany. Jednakże nie znał żadnego sposobu, który pozwo­liłby mu zniknąć zupełnie. Ładunek jego pistoletu wystar­czyłby mu tylko do zabicia się. Bestia rozszarpałaby go na kawałki, lecz na miejscu zostałoby dosyć pamiątek, by przekonać Kongres Galaktyczny. Żadna przepaść tej pla­nety nie byłaby wystarczająco głęboka, aby tropiciele nie mogli znaleźć tam jego ciała. Jedyną szansą, by zostać niedostrzeżonym, było pozostanie przy życiu.

W końcu Bestia została dostarczona do miejsca prze­znaczenia.

2

Noc chroniła Corsona przed Bestią, której oczy nie rea­gowały na podczerwień ani nawet na czerwień, za to wi­działy dosyć dobrze w ultrafiolecie. Posiadała też zdolność kierowania się w ciemnościach wydając ultradźwięki. Ale zbyt mocno zajęta była rozczulaniem się nad sobą, by tropić Corsona.

Corson rozpaczliwie próbował zrozumieć przyczynę la­mentów Bestii. W zasadzie pewny był, że Bestia nie wie, co to strach. Na jej rodzinnej planecie nie istniał żaden wróg, który mógłby poważnie zagrażać jej życiu. Nie znała niepowodzenia i niewątpliwie nie wyobrażała sobie prze­ciwnika potężniejszego od niej, dopóki nie napotkała lu­dzi. Jedyną granicą demograficznej ekspansji Bestii był głód. Mogła ona rozmnażać się tylko wtedy, gdy dyspo­nowała wystarczającą nadwyżką pożywienia. W innym przypadku pozostawała jałowa. Podczas realizacji projektu jedną z zasadniczych trudności, na jaką napotkali zoolo­gowie Ziemi, było nakarmienie Bestii.

Corson nie mógł również uwierzyć, że Bestia jest głodna lub że odczuwa chłód. Jej organizm był potężną machiną mogącą zaspokoić łaknienie większością substancji orga­nicznych lub mineralnych. Obfite prerie Urii mogły dostar­czyć jej wybornego pokarmu. Klimat przypominał w pew­nym stopniu klimat najlepszych rejonów jej rodzinnej pla­nety. Inny był skład atmosfery, ale nie do tego stopnia, by zaszkodzić istocie, która, jak wynikało z doświadczeń, mogła bez widocznego uszczerbku przeżyć wiele dziesiąt­ków godzin w próżni i nurzać się w kwasie siarkowym. Samotność nie mogła doprowadzić Bestii do rozpaczy. Eksperymenty badające ich zachowanie, a polegające na wypuszczeniu Bestii na niezamieszkane planetoidy wyka­zały, że jedynie w niewielu przypadkach potrzebują one towarzystwa. Choć gromadziły się w hordy, by zrealizować zadanie przekraczające siły jednostki, czy też dla zabawy albo dla wymiany zarodników zawierających ekwiwalent genowy, to nie wydawało się, by były one w jakiś sposób towarzyskie.

Nie, nic tu nie pasowało. Głos Bestii przypominał łkanie niemowlęcia zamkniętego przez nieuwagę lub za karę w ciemnej szafie, które czuje się zagubione w szero­kim świecie, niezgłębionym i przerażającym, zaludnionym koszmarami i fantastycznymi siłami, w pułapce, z której samo nie potrafi się wydostać. Corson chciałby wejść w kontakt z Bestią, aby dowiedzieć się, co ją dręczy. Lecz było to niemożliwe. Podczas całej podróży próbował się z nią porozumieć. Wiedział, że są jej dostępne różnora­kie sposoby rozumowania, ale podobnie jak jego poprzed­nicy nigdy nie mógł poprowadzić z nią sensownej rozmo­wy. A to najwidoczniej z powodu nieuleczalnej wrogości, jaką żywiła ona do gatunku ludzkiego. Przyczyny tej wro­gości nie były znane. Mogła to być sprawa zapachu, ko­loru, dźwięków. Zoologowie usiłowali oszukać ją na różne sposoby. Na próżno. Dramatem Bestii było posiadanie wy­starczająco dużej inteligencji, by nie dać się oszukać, gdy wykorzystywano do tego jej instynkty, i za mało tejże, by odgadnąć i zapanować nad głuchymi, kłębiącymi się w niej siłami, dzięki którym uznawano, że należy ją bez­względnie tępić.

Próbując przejść parę kroków Corson potknął się i da­lej już czołgał kilkaset metrów na kolanach, aż wreszcie zmordowany postanowił się przespać, obiecując sobie nie rezygnować całkowicie z czujności. Poderwał się, jak mu się wydało, po kilku zaledwie minutach. Zegarek wskazywal jednak, że spał cztery godziny. Nadal panowała noc. Bestia uspokoiła się.

Po niebie najwidoczniej przesuwała się duża chmura, gdyż z całej jego części znajdującej się po lewej ręce Corsona zniknęły gwiazdy. Chmura przesuwała się szybko. Miała wyraźny brzeg. Jakieś olbrzymie ciało, niewątpliwie aparat latający, o którym Corson nigdy nie słyszał, mimo że studiował zagadnienia budowy maszyn wojennych sto­sowanych przez Książąt Urii, przelatywał nad nim bezgło­śnie. Ponieważ urządzenie było prawie niewidoczne, wszelka ocena jego wysokości i szybkości była utrudnio­na. Lecz kiedy było już nad Corsonem, czarna plama, jaką tworzyło na firmamencie, szybko się powiększyła i Corson ledwie miał czas zdać sobie sprawę, że obiekt za chwilę go rozgniecie.

Pojawienie się aparatu uciszyło Bestię i właśnie cisza obudziła Corsona. Z kilkusekundowym wyprzedzeniem Be­stia wiedziała, co się stanie, o czym niechcący ostrzegła swego przypadkowego ludzkiego sprzymierzeńca. Corson poczuł, jak krew stygnie mu w żyłach i kurczą się mięśnie brzucha. Bez złudzeń ścisnął swą broń. Nie miał wątpli­wości, że statek przybył, by go ująć. Wiedział też, że jego determinacja niewiele znaczy wobec tej olbrzymiej maszy­ny. Jedyna taktyka, jaką mógł przyjąć, to, jeśli zostanie uwięziony, sprowokować załogę statku do wprowadzenia Bestii do środka. Następnie nie miałby już nic do roboty, tylko pozwoliłby jej działać, bez względu na to, w jaką klatkę czy więzienie byłby wyposażony statek. Trochę szczę­ścia i obcy obiekt będzie równie dokładnie zniszczony jak „Archimedes”, a Książęta Urii nie znajdą śladu pobytu na tej planecie Georges'a Corsona.

3

Z nicości wyłoniły się szczegóły statku. Z jego czarnego I wypolerowanego kadłuba trysnął strumień światła i prze­biegł zarośla, w które wślizgnął się Corson. Zatem Książęta Urii byli tak pewni siebie, że nie używali nawet projektora czarnego światła. Corson instynktownie wycelował broń w latarnię. Spód statku był gładki i wypolerowany jak po­wierzchnia jakiegoś cacka. Jego konstruktor wzorował się zapewne na estetyce geodezyjnej, co przejawiało się w sposobie klejenia płatków metalu. Statek ten w niczym nie przypominał okrętu wojennego.

Corson spodziewał się jakiegoś wyładowania albo za­pachu gazu czy też spadającej na jego ramiona stalowej siatki. Spodziewał się usłyszeć gdaczący głos jakiegoś uriańskiego żołnierza. Ale wiązka światła tylko spoczęła na nim i już go nie puściła. Statek obniżył się jeszcze i znie­ruchomiał. Nawet nie podnosząc się, Corson mógłby go dotknąć. Dookoła maszyny rozbłysły wielkie iluminatory. Mógłby spróbować zniszczyć je przy pomocy swej broni. Lecz nie zrobił tego. Drżał i jednocześnie bardziej był zain­trygowany niż zaniepokojony dziwacznym, przynajmniej z wojskowego punktu widzenia, zachowaniem się pasaże­rów statku.

Zgięty wpół obszedł konstrukcję wokoło. Przez okna usi­łował zajrzeć do środka, lecz widok był rozmazany. Z roz­mieszczenia wnętrza uzyskał tylko zniekształcony, niepre­cyzyjny obraz. Wydało mu się, że dostrzega humanoidalną sylwetkę, co go zresztą nie zaskoczyło. Tubylcy, oglądani z pewnej odległości, mogli uchodzić za humanoidów.

Zaskoczony światłem, zamknął na moment oczy. Jasno oświetlone drzwi otwierały się w kadłubie ponad zawie­szonymi w powietrzu rozkładanymi schodkami. Corson przysiadł i skoczył do środka. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Ale ponieważ spodziewał się tego, nie zwró­cił na to uwagi.

– Niech pan wejdzie, panie Corson – odezwał się mło­dy kobiecy głos. – Nie widzę żadnego powodu, aby miał pan czekać na korytarzu.

Był to ludzki głos. Nie jakiś naśladowany, ale prawdzi­wy ludzki głos. Urianie nie umieliby naśladować go z taką doskonałością. Może potrafiłaby to maszyna, lecz Corson wątpił, by jego wrogowie trudzili się do tego stopnia przy zastawianiu pułapki, skoro on już w nią wpadł. Walczący rzadko przyjmują napastników w roli turystów.

Corson usłuchał. Popchnął uchylone drzwi, które znik­nęły w ścianie. Przed nim znajdowała się obszerna sala, a jej podłogę zajmował gigantyczny iluminator. Wyraźnie dostrzegał ciemne kontury lasu, nad którym przelatywali, i Jaśniejszą, błyszczącą Unię oceanu, nad którym wstawał dzień. Zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Przed nim stała młoda kobieta. Otaczał ją rodzaj delikatnej jak mgiełka zasłony. Uśmiechnięta twarz okalały blond włosy. W jej szarych oczach nie wykrył żadnej wrogości. Najwy­raźniej była panią siebie. Upływało pięć lat, odkąd Corson nie widział niczego podobnego do kobiety, nie licząc plastoidów zajmujących ich miejsce na pokładzie okrętów wojennych. Zbyt wysoka była zdolność reprodukcji gatun­ku, by ważono się ryzykować obecnością w kosmosie ko­biety w wieku nadającym się do reprodukcji. Ta była wy­jątkowo ładna. Odzyskał oddech, przeanalizował szybko sytuację i stłumił wyuczone refleksy walki. Obudziła się W nim jakby druga osobowość. Zapytał:

– Skąd pani wie, że nazywam się Corson?

Wyraz twarzy młodej kobiety zdradzał zdziwienie pomie­szane z lękiem. Corson wiedział już, że położył palec na pulsie wydarzeń. Fakt, iż kobieta znała jego nazwisko, mógł oznaczać, że Książęta Urii dysponowali szczegóło­wymi informacjami na temat misji „Archimedesa” i znali nazwiska wszystkich członków załogi. Z drugiej strony ko­bieta należała do rodzaju ludzkiego, tak ludzkiego jak i jej głos, i już jej obecność na Urii była niewyjaśnioną zagadką. Żaden chirurg nie mógłby wyposażyć Urianina w podobną aparycję. Żadna operacja nie pozwoliłaby na zastąpienie rogowego dzioba przez te słodkie usta. Gdyby młoda kobieta była ubrana, Corson wątpiłby nadal. Lecz wszystkie szczegóły anatomii zdradzały jej pochodzenie. Wyraźnie dostrzegał pępek. Był to szczegół, którego Urianie, rodzący się w jajkach, nie posiadali. A plastoidy nig­dy nie osiągały takiego stopnia doskonałości.

– Przecież przed chwilą pan mi to powiedział – odparła.

– To pani najpierw zawołała mnie po nazwisku – rzekł z uczuciem dreptania w miejscu. Jego mózg pracował szybko, ale bezskutecznie. Poczuł silny impuls, by zabić kobietę i zawładnąć statkiem, lecz na pewno nie była sama na pokładzie i przede wszystkim musiał się czegoś więcej dowiedzieć. Może wtedy nie będzie musiał jej za­bijać.

Corson nigdy nie słyszał, by ludzie przeszli na stronę Książąt Urii. Zawód zdrajcy nie istniał w wojnie, u której podstawy jako jedyny chyba powód leżała różnica biolo­giczna połączona ze zdolnością życia na tych samych ty­pach planet. Nagle przypomniał sobie, że wkraczając na statek nie poczuł charakterystycznego zapachu Urian. A wyczułby zapach chloru nawet wówczas, gdyby choć je­den Uiianin znajdował się na pokładzie. Tymczasem...

– Czy jest pani uwięziona?

Nie miał nadziei, że się przyzna, lecz że dostarczy mu przynajmniej jakiegoś tropu.

– Zadaje pan dziwne pytania.

Otworzyła szeroko oczy. Jej usta zaczęły drżeć.

– Pan jest obcy. Sądziłam... Dlaczego miałabym być uwięziona? Czy na pańskiej planecie więzi się kobiety?

Nagle wyraz jej twarzy zmienił się. W jej spojrzeniu od­czytał nagłe przerażenie.

– Nie!

Krzyczała i cofała się szukając przedmiotu, którym mo­głaby się bronić. Wiedział już, co powinien zrobić. Prze­szedł przez salę, uchylił się przed słabym uderzeniem, któ­re w niego wymierzyła, zatkał jej ręką usta i przycisnął do siebie unieruchamiając ręce. Kciuk i palec wskazujący odnalazły na szyi witalne punkty. Przestała walczyć. Gdyby nacisnął mocniej, już by nie żyła. Wystarczyło mu jej om­dlenie. Chciał mieć trochę czasu do namysłu.

Obszedł cały statek i przekonał się, że są sami na po­kładzie. Wydało mu się to niewiarygodne. Obecność mło­dej kobiety na pokładzie wycieczkowego statku – na po­kładzie nie było żadnej broni – unoszącego się nad la­sami wrogiej planety, była dla niego czymś niezwykłym. Odkrył pulpity nawigacyjne, lecz systemu sterowania nie zrozumiał. Czerwony punkt, przedstawiający z pewnością statek, przesuwał się po ściennej mapie. Ale nie rozpoznał ani kontynentów, ani oceanów Urii. Czy komendant „Archimedesa” pomylił planety? Bzdura. Flora, słońce, skład atmosfery wystarczały do zidentyfikowania Urii, a przeprowadzony atak rozwiewał ostatnie wątpliwości.

Spojrzał przez okno. Wehikuł leciał na wysokości około trzech tysięcy metrów i, według oceny Corsona, z szybkością około czterystu kilometrów na godzinę. Za jakieś dzie­sięć minut będą przelatywali nad oceanem.

Wrócił do pierwszej sali i usiadł w barokowym fotelu patrząc na młodą kobietę, którą położył na podłodze pod­sunąwszy jej uprzednio poduszkę pod głowę. Rzadko moż­na znaleźć poduszki na pokładzie okrętu wojennego. Haf­towane poduszki. Próbował przypomnieć sobie dokładnie, co zdarzyło się od momentu, gdy wkroczył na statek.

Zawołała go po nazwisku.

Zanim otworzył usta.

Wydawała się przerażona.

Zanim przyszło mu do głowy rzucić się na nią.

W pewnym stopniu to odczytane w jej oczach przeraże­nie pchnęło go do działania.

Telepatka?

A więc znała jego nazwisko i jego zadanie oraz Istnie­nie Bestii i powinna umrzeć, zwłaszcza jeżeli pracowała dla Książąt Urii.

Lecz ona cofnęła się, zanim nawet pomyślał o tym, by ją uspokoić.

Poruszała się. Zaczął ją związywać, odrywając od tape­ty długie taśmy materiału. Związał jej ręce i nogi w ko­stkach. Ale jej nie zakneblował. Próbował zorientować się w rodzaju okrycia, które ją otaczało. Nie była to ani tka­nina, ani gaz. Coś w rodzaju świecącej mgiełki, tak lek­kiej, iż myliła wzrok. Tylko kątem oka można było dostrzec jej kontury. Rodzaj pola, tyle że na pewno nie pola ochronnego.

Język, którym do niego przemówiła, był czystym pangalem. To jeszcze niczego nie oznaczało. Urianie używali go równie dobrze jak Ziemianie. Sam nawet próbował nau­czyć podstaw pangalu – języka szczycącego się tym, że jest łącznikiem wszystkich istot rozumnych – Bestię, lecz na próżno. Tak jak i wszystkiego innego.

Tymczasem klucz do rozwiązania zagadki dała mu Be­stia.

Młoda kobieta miała przynajmniej jeden punkt wspólny z Bestią. W pewnych granicach zdolna była przewidzieć przyszłość. W chwili, gdy przybył na pokład, wiedziała, że postawi jej pytanie: „Skąd pani wie, że nazywam się Corson?“. Fakt, iż jej przerażenie pchnęło Corsona do zaata­kowania jej, nic nie zmienia, powstaje jedynie problem, kto zaczął. Jak w większości paradoksów czasowych. A ci, którzy obcowali z Bestią, uczyli się czegoś na ten temat, naj­częściej własnym kosztem. Mógł zatem ocenić apercepcję czasową młodej kobiety na około dwie minuty. To lepiej niż Bestia. Nie wyjaśniało to jednak tajemnicy jej pobytu na Urn.