Bóg nigdy nie mruga 2 - Regina Brett - ebook + audiobook + książka

Bóg nigdy nie mruga 2 ebook i audiobook

Regina Brett

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dziesięć lat temu ukazała się w Polsce pierwsza książka Reginy Brett Bóg nigdy nie mruga. Szybko podbiła serca czytelników. Nasz kraj pokochał autorkę za jej pełne optymizmu i otuchy słowa, za wielką empatię i otwartość, za wyjątkową charyzmę i autentyczność. Dziś – gdy rzeczywistość wokół nas tak bardzo się zmieniła – Regina powraca z nowym zbiorem felietonów, by w swoim niepowtarzalnym stylu przypomnieć nam, co w życiu jest naprawdę ważne; by znów obudzić nadzieję i dzielić się swoim przesłaniem.

*

Pięćdziesiąt nowych lekcji. Pięćdziesiąt wskazówek. Bóg nigdy nie mruga 2 to niezwykłe nawiązanie do międzynarodowego bestsellera sprzed dekady. Świat przez ten czas nie stał w miejscu, a w ostatnich latach boleśnie nas wszystkich doświadcza.

Nowy zbiór felietonów uwielbianej pisarki i dziennikarki przypomina, że nawet w najtrudniejszych i najbardziej mrocznych chwilach nie warto tracić nadziei. Regina podpowiada, jak rozwiązywać życiowe łamigłówki i jak iść przez życie, by mimo trudności w pełni się nim cieszyć. Przekonuje, że najlepszą odpowiedzią na wszystko jest miłość.

Regina Brett jak zawsze wzrusza i wywołuje uśmiech, dodaje otuchy i otwiera oczy, stawiając pytania, obok których nie da się przejść obojętnie. I wciąż wierzy, że Bóg nigdy nie mruga.

Pamiętacie to proste hasło z pierwszej książki Reginy? „Życie jest dobre”. Naprawdę takie jest.

*

Mam nadzieję, że na każdej stronie mojej nowej książki poczujecie się zrozumiani, usłyszani i zobaczeni, i kochani mocniej niż kiedykolwiek dotąd – Regina Brett

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 12 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
4,1 (79 ocen)
35
29
8
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bella35

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, jak poprzednie czytało się wyśmienicie. Polecam
00
crazyzana

Nie oderwiesz się od lektury

Duża dawka motywacji
00
joglon

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna do słuchania, mądra i wzruszająca.
00
Rercio

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część fenomenalnej książki „Bóg nigdy nie mruga” zachwyca, chwyta za serce i rozczula dokładnie tak samo jak jej pierwsza część. Nie zabrakło wzruszeń i inspiracji na życie w pełni szczęścia.
00
malgorzata_76

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję
00

Popularność




Tytuł oryginału God Never Blinked. 50 Lessons for Life’s Biggest Detours

Copyright © 2022 Regina Brett. All rights reserved.

PrzekładOlga SiaraPaweł Podmiotko

Redaktor prowadzącaMaria Brzozowska

Redakcja i korektaMagdalena Pazura, Katarzyna Zegadło-Gałecka, Joanna Rozmus

Projekt okładki, składTomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Grafika na okładcespadochroniarz: Ron and Joe / Shutterstock.comżółta karteczka: kharlamova_lv / Depositphotos.com

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-60-4

Autorka dziękuje za możliwość skorzystania z cytatów ze swoich poprzednich felietonów.

Felietony, które pierwotnie ukazały się w „Plain Dealer”, zostały przedrukowane za zgodą Plain Dealer Publishing Co. „Plain Dealer” posiada prawa autorskie do felietonów Reginy Brett napisanych w latach 2000–2012. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Felietony, które pierwotnie ukazały się w „Beacon Journal”, zostały przedrukowane za zgodą Beacon Journal Publishing Co. Inc. „Beacon Journal” posiada prawa autorskie do felietonów Reginy Brett napisanych w latach 1994–2000. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Dane niektórych osób opisanych w książce zostały zmienione w celu ochrony ich prywatności.

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla Ashera, Ainsley i River –moich źródeł radości

Wstęp

 

Moja pierwsza książka, Bóg nigdy nie mruga, ukazała się w Polsce dziesięć lat temu.

Znalazłam wtedy swój drugi dom.

Przyjęliście moją książkę i mnie do waszych serc, a to na zawsze odmieniło moje życie. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Odbyłam cztery trasy autorskie po Polsce. Moja poprzednia wizyta w waszym kraju w 2018 roku była prawdziwym świętem. Ostatniej nocy w warszawskiej księgarni tłoczyło się ponad czterystu czytelników. Czułam się jak na ogromnym zjeździe rodzinnym. Nie mogliśmy się ze sobą rozstać!

Każde spotkanie w Warszawie, Białymstoku, Katowicach, Łodzi, Wrocławiu, Poznaniu, Gdańsku, Rzeszowie, Szczecinie, Lublinie, Kielcach, Krakowie, Toruniu i Bydgoszczy było dla mnie chwilą świętości. Ludzie dzielili się ze mną radościami i smutkami, opowiadali o swoich problemach i o tym, jak się z nimi uporali. W księgarniach zbierały się osoby wszelkich płci i orientacji, w różnym wieku.

Przez minioną dekadę doświadczyliśmy tak wielu zmian. Szczególnie obfitowały w nie ostatnie dwa lata. Wybuchła pandemia. Rosja dokonała inwazji na Ukrainę. Wojna pochłonęła już tysiące ofiar, a miliony osób zmusiła do emigracji. Dodajmy do tego rosnący problem przemocy z użyciem broni, kryzys klimatyczny i przywódców politycznych, którzy jeszcze pogłębiają podziały społeczne, odbierając nam nadzieję w kwestiach aborcji, praw osób homoseksualnych czy kontroli nad sprzedażą i posiadaniem broni palnej.

Mimo to nadal uważam, że Bóg nigdy nie mruga.

Naprawdę w to wierzę.

Dziesięć lat temu moja książka dodała otuchy czytelnikom na całym świecie. Została przełożona na dwadzieścia dwa języki.

Teraz zdecydowałam się napisać drugą część.

Ten nowy zbiór felietonów powstał w tym samym duchu miłości, aby znów poruszyć serca. Starałam się nawiązywać do pięćdziesięciu oryginalnych lekcji, spojrzeć na nie świeżym okiem albo rozszerzyć ich zakres, żeby odpowiadały czasom, w których żyjemy, i znów natchnęły was nadzieją.

Zawarłam tu zupełnie nowe lekcje i opowieści, zachowując jednak duchowe przesłanie tekstów sprzed dekady. Na każdej stronie znajdziecie inspirujące historie o ludziach, którzy stanęli w obliczu mniejszych lub większych wyzwań i mimo wszystko zdołali zbudować dla siebie życie, jakiego pragną. Dzielę się również własnymi doświadczeniami, swoją siłą, nadzieją i poczuciem humoru.

Choć są dni, kiedy można odnieść wrażenie, że wokół nas panuje chaos, to czasy, w których żyjemy, naprawdę mają w sobie coś magicznego. Świat nie stanął w miejscu, tylko brutalnie wyrwał nas ze snu.

A teraz, gdy już nie śpimy, pora na decyzję: co dalej?

To nasz moment prawdy. Mamy przed sobą wyzwanie – ty, ja, my wszyscy.

Wszechświat zesłał nam tę chwilę.

Co z nią zrobimy?

Jak chcemy być pamiętani, kiedy to wszystko się skończy? Jakie historie będziemy opowiadać dzieciom i wnukom? I jakie historie oni będą opowiadać o nas?

Jak potraktujemy naszych małżonków, nasze dzieci, naszych rodziców? Jak podejdziemy do najsłabszych, którzy z trudem radzą sobie nawet w najlepszych czasach? Jak przyjmiemy uchodźców, którzy trafiają na nasze granice, marząc o nowym domu? Jakimi okażemy się ludźmi?

Mam nadzieję, że ta książka pomoże wam podążać drogą miłości.

Mam nadzieję, że na każdej stronie poczujecie się zrozumiani, usłyszani, zauważeni i kochani bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Uściski!

Lekcja 1

Życie wręczyło ci zwycięski los. Wykorzystaj go

Bez pracy nie ma kołaczy.

Nie ma róży bez kolców.

Nie ma tęczy bez deszczu.

To nie tylko wyświechtane slogany z plakatów motywacyjnych. To głębokie prawdy, którymi warto się kierować.

Zbyt często pragniemy wyeliminować z życia to, co wydaje nam się nieprzyjemne. Drobnostki takie jak deszcz czy kolce na łodydze róży. I większe przeszkody: niepomyślną diagnozę, rozwód, chorobę. Błagamy, żeby los nam ich oszczędził.

Tkwiąc w chaosie codzienności, nie rozumiesz sensu tych trudnych wydarzeń. Dopiero gdy nabierzesz do nich dystansu, z perspektywy czasu, w lusterku wstecznym życia możesz dostrzec przenikającą je magię i uświadomić sobie, jak bardzo cię odmieniły.

Tak jest z chorobą nowotworową. Nikt nie chce jej doświadczyć. Pustoszy życie każdego, kogo dotyka.

W 1998 roku wykryto u mnie raka piersi. Początkowo nie potrafisz myśleć o niczym innym. Po zakończeniu leczenia ostrożnie uczysz się na nowo ufać swojemu ciału. To wymaga czasu. Udaje ci się osiągnąć granicę pięciu lat od diagnozy i wreszcie oddychasz z ulgą. Potem upływa od niej dekada, a w końcu druga – dostajesz czas, o którym nie śmiałaś nawet marzyć.

Myślisz wtedy: jaka szkoda, że nie miałam pojęcia, ile jeszcze przede mną. Wtedy nie wylałabym tylu łez i nie zamartwiałabym się niepotrzebnie. Ale może też nie doceniałabym tak każdej chwili.

Dlatego co roku hucznie obchodzę 19 lutego, moją „racznicę”. Teraz jest dla mnie czymś radosnym. Już nie kojarzy mi się źle.

Dzień, w którym odebrałam wynik badania histopatologicznego, stał się cezurą w mojej biografii, punktem zwrotnym dzielącym ją na dwie ery: przed rakiem i po raku.

Kiedy w 1998 roku znalazłam pod palcami guzek w prawej piersi, poczułam się tak, jakbym odkryła w swoim ciele odbezpieczony granat. Bałam się, że eksplozja zabije mnie i zasypie odłamkami wszystkich, których kocham.

Ale przeżyłam. I wciąż żyję. A 19 lutego corocznie jest dla mnie świętem nowej szansy. Dostałam szansę na dalsze życie. Dostałam szansę, by być tutaj. To jak kolejne urodziny, które będę obchodzić już zawsze.

Poza lutym potrafię tygodniami i miesiącami nie myśleć o raku, dopóki nie zostanie zdiagnozowany ktoś znajomy. Któregoś dnia dostajesz maila, takiego jak ja otrzymałam od mojej przyjaciółki Danielle. Nosił tytuł: „Chyba uratowałaś mi życie”. Danielle Wiggins, prezenterka telewizyjna porannego programu GO! w stacji WKYC w Cleveland, wzięła sobie do serca moje zrzędzenie i dzięki regularnym samobadaniu piersi znalazła u siebie guzek.

Choć ja raka widzę już tylko w lusterku wstecznym, pamięć o chorobie wciąż pomaga mi wspierać innych. Trzymam w portfelu swoje zdjęcie z łysą głową, by przypominać sobie, że dostałam dodatkowy czas na Ziemi po to, żeby służyć bliźnim.

Nieustannie przypominam ludziom: jeśli masz piersi, możesz dostać raka piersi. Ta choroba nie zna pojęcia dyskryminacji. Co roku zabija kobiety na całym świecie: stare i młode, o jasnym i ciemnym kolorze skóry, Żydówki, gojki i muzułmanki, bogate, biedne i średnio zamożne.

Niektórzy mają już dość tego tematu. Drażnią ich różowe wstążki i medialna wrzawa wokół raka piersi, bo innym śmiertelnym chorobom nowotworowym – trzustki, okrężnicy czy płuca – nie poświęca się tyle uwagi. Moi przyjaciele i krewni umierali na różne rodzaje nowotworów: mózgu, przełyku i okrężnicy, na białaczkę i chłoniaki. Ta choroba jest do bani bez względu na to, który organ zaatakuje.

Jednak mnie wybrał rak piersi, więc robię, co w mojej mocy, by pomagać innym jego ofiarom. Upatrzył sobie też pięć z moich kuzynek, które stoczyły z nim zdecydowaną walkę i zwyciężyły. Wszystkie przeszłyśmy podwójną mastektomię, żeby móc dalej żyć.

Żadna z nas nie została amazonką z własnej woli. Tak wielu problemów wolelibyśmy w życiu uniknąć – w szczególności choroby nowotworowej. Ale ja już nie myślę o niej z niechęcią. Rak mnie ukształtował – dosłownie. Mówię o sobie, że jestem płaska, piękna i przebojowa!

Życie rozdaje karty – mnie przypadł rak, który okazał się darem dla innych. Gdy po chemioterapii wypadły mi włosy, nie chciałam paradować z łysą głową. Kupiłam drogą perukę, ale salon fryzjerski, który miał ją dla mnie wymodelować, spartaczył robotę.

Wyglądałam, jakby na głowie zdechło mi zwierzątko futerkowe.

Dziś potrafię się z tego śmiać, a peruka służy moim wnukom jako przebranie na Halloween – wnukom, o których nie śmiałam nawet marzyć w momencie, gdy nie wiedziałam, ile zostało mi czasu.

Wtedy jednak na widok zniszczonej peruki wpadłam w rozpacz. Ostatecznie chodziłam z łysą głową, najczęściej w czapeczce baseballowej.

Wiele lat później przemawiałam w ośrodku wsparcia dla chorych onkologicznie w stanie Indiana. Przypominał nasz lokalny ośrodek The Gathering Place w Cleveland, tyle że miał salon z darmowymi perukami dla wszystkich potrzebujących.

Darmowe peruki?! Wow.

Obfotografowałam go ze wszystkich stron i wysłałam zdjęcia Eileen Saffran, założycielce The Gathering Place. Dzięki pomocy darczyńców i personelu u nas również pojawiły się bezpłatne peruki. Obecnie podobne salony działają w obu filiach ośrodka oraz w MetroHealth Cancer Center w Cleveland.

Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to ważne, dopóki nie zabrałam Danielle do The Gathering Place, żeby pokazać jej salon z perukami. Zapomniałam, że nazwano go na moją cześć – wciąż nie mogę w to uwierzyć.

Danielle ma dopiero czterdzieści lat. Ja byłam o rok starsza, kiedy poznałam diagnozę. Opisywałam swoje doświadczenia w felietonach, a Danielle dzieliła się swoimi w programie telewizyjnym, który prowadzi. Zaprosiła mnie tam, żebyśmy razem mogły ratować życie innym.

Wiele osób nie chce, żeby definiowała je choroba nowotworowa. Odsuwają od siebie ten temat i nigdy o nim nie rozmawiają. W porządku. Ja jednak patrzę na to w ten sposób: w loterii życia wylosowałam raka. Nie chciałam na niego trafić, ale teraz, gdy ktoś inny wyciąga ten sam los, ja podnoszę własny. Zachorowałam i wciąż żyję. Wszystkim nie jestem w stanie pomóc, lecz niektórych mogę wesprzeć.

Być może twój los to choroba Parkinsona, alzheimer mamy albo autyzm syna. A może przypadły ci w udziale zaburzenia afektywne dwubiegunowe, depresja czy alkoholizm.

W prawdziwej loterii większość losów przegrywa. Sprawdzasz numery i z rozczarowaniem wyrzucasz los do śmieci. Ale w loterii życia twój los może przysłużyć się innym, a wtedy wszyscy wygrywają.

Właśnie dlatego gdy dostałam od Danielle kartkę z podziękowaniami, z koperty wypadł też plik losów na loterię.

Bez względu na to, co zostało albo zostanie nam dane, zawsze znajdzie się tam coś, czego nie chcemy. Coś, czego sami byśmy nie wybrali. Coś, czym powinniśmy podzielić się ze światem, żeby służyć innym.

Przyjaciele ze wspólnoty AA nauczyli mnie pięknej obietnicy, która pozwala obrócić własną niechlubną przeszłość w błogosławieństwo dla kogoś innego: „Nie będziemy żałować przeszłości ani zatrzaskiwać za nią drzwi”*.

Danielle właśnie otworzyła je na oścież dla wielu kobiet, szczególnie z czarnoskórej społeczności, w której współczynniki umieralności na nowotwory są wyższe.

Wyobraź sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby wszyscy otworzyli te drzwi.

Każdy człowiek dostał jakiś los w loterii życia. Wykorzystaj swój.

Niech przyniesie komuś wygraną.

* Jeśli nie podano autora przekładu cytatu, pochodzi on od tłumaczy niniejszej książki (przyp. tłum.).

Lekcja 2

Kiedy zalewa cię fala emocji, złap oddech, pomódl się i ruszaj dalej

Policzek wymierzony podczas ceremonii wręczenia Oscarów widziało szesnaście milionów ludzi.

Kiedy komik Chris Rock zakpił z łysej głowy Jady Pinkett Smith, jej mąż Will Smith poderwał się ze swojego miejsca i wbiegł na scenę. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, spoliczkował komika z takim impetem, że głowa Rocka odskoczyła w tył.

Każdy z nas miewa chwile słabości – na szczęście nie są one transmitowane na żywo na całym świecie! Zwykle pokazujemy się od najgorszej strony zdecydowanie mniej licznej publiczności, najczęściej złożonej z naszych współpracowników, członków rodziny lub przyjaciół.

Dzieje się to, gdy słyszysz nieuprzejmy lub złośliwy komentarz, krytykę twoich kompetencji zawodowych czy metod wychowawczych. Albo gdy życie niespodziewanie stawia przed tobą jakąś przeszkodę: przebitą oponę, mandat za przekroczenie prędkości, minutę spóźnienia na pociąg. Coś nie układa się zgodnie z twoimi oczekiwaniami, więc tracisz panowanie nad sobą.

To może być błahostka: zepsute ksero, plama na nowej kanapie, literówka w tekście. Ale małe problemy mogą wywołać wielkie emocje.

Kiedy któreś z moich wnucząt jest zdenerwowane, moja córka mówi: „Widzę, że to budzi w tobie wielkie emocje”. Nie ocenia dzieci za to, że płaczą, krzyczą albo rozpaczają. Zamiast podnosić głos, mówi wtedy ciszej i nazywa targające nimi uczucia.

Silnymi emocjami mogą być strach, stres, wstyd, gniew, wściekłość, smutek czy rozczarowanie.

Przyjaciele ze wspólnoty AA nauczyli mnie, jak sobie z nimi radzić. Korzystają z książki Dwanaście kroków i dwanaście tradycji, w której napisano: „W okresach emocjonalnych zawirowań albo niezdecydowania zawsze możemy zatrzymać się w biegu, uspokoić myśli i wypowiedzieć w ciszy te proste słowa: »Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić. Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić. I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego. Bądź wola twoja, nie moja«”.

Dzięki temu przed podjęciem decyzji daję sobie chwilę na zastanowienie, modlitwę i konsultacje z Bogiem, szczególnie gdy czuję się zestresowana, przytłoczona albo pełna wątpliwości. Jeśli sama nie wiem, co powinnam myśleć, powiedzieć czy zrobić, Bóg podsunie mi właściwą odpowiedź.

Innym wspaniałym nauczycielem jest ocalały z Holocaustu psychiatra Viktor Frankl. Nie miał żadnego wpływu na to, co naziści zrobią z nim i jego rodziną w obozie koncentracyjnym, ale tylko od niego zależało, jak na to zareaguje. Jego książkę Człowiek w poszukiwaniu sensu kupiłam w księgarni Muzeum Auschwitz-Birkenau w Polsce. Podejście Frankla można podsumować następująco: zawsze masz możliwość wyboru, jak postąpisz. Pomiędzy bodźcem a reakcją na niego jest bowiem przestrzeń, która pozwala nam na wybór. Od tego, jak zareagujemy, zależy nasz rozwój i nasza wolność.

Dla mnie najważniejsze jest poszerzanie tej przestrzeni, w której mogę stawiać sobie nowe wyzwania i zmieniać siebie. Jak to zrobić? Poniżej kilka metod.

Odczekaj trzy dni

Czasem możesz stworzyć spory bufor między tobą a bieżącymi wydarzeniami. Moja przyjaciółka Jill żartuje, że zawsze daje sobie trzy dni na ochłonięcie, zanim zareaguje na cokolwiek – zwłaszcza na kłótnię rodzinną.

Jeśli odczekasz z reakcją trzy dni, możesz uświadomić sobie, że w zasadzie to, co zaszło, to nie twoja sprawa i sama się ona rozstrzygnie. A niekiedy te trzy dni pozwalają ci zareagować z godnością.

Zwolennicy zaostrzenia amerykańskiego prawa lobbują za obowiązkowym odroczeniem dostawy broni o trzy dni od momentu złożenia zamówienia. Wyobraźmy sobie, że ktoś w przypływie furii zamawia pistolet, żeby wyrządzić krzywdę innej osobie. Dzięki takiemu rozwiązaniu do czasu dostarczenia broni emocje zdążą opaść.

Kiedy kupujesz dom, otrzymujesz ostateczną wersję dokumentów na trzy dni przed planowanym podpisaniem umowy, żebyś mógł dokładnie zapoznać się z jej warunkami i wszystkimi kosztami. Masz czas, by przetrawić te informacje, zanim podejmiesz tak poważne zobowiązanie.

Panuje dość powszechne przekonanie, że kiedy poznasz kogoś interesującego, warto odczekać trzy dni przed ponownym kontaktem. Jeśli napiszesz albo zadzwonisz szybciej, wydasz się nachalny lub zdesperowany. Weź namiary na tę osobę, ale nie korzystaj z nich przez trzy dni. Pozwól, żeby pierwszy zawrót głowy minął. Wtedy będziesz mógł zaangażować się w tę znajomość całym sobą, kierując się przede wszystkim rozsądkiem, zamiast zdawać się tylko na uczucia i hormony.

Sama stosuję tę zasadę przed większymi wydatkami. Jeśli cena przekracza sto dolarów, a ja mogę odroczyć decyzję, robię to. Po trzech dniach namysłu często rezygnuję z zakupu.

Odczekaj dziewięćdziesiąt sekund

Półtorej minuty wydaje się wiecznością, kiedy twoje ciało zalewa fala adrenaliny z jednoznacznym komunikatem: „ZRÓB COŚ!”. Ale ta dziewięćdziesięciosekundowa pauza to bezcenny czas na BRAK reakcji.

Uwielbiam książkę Tajemnica zdrowego mózgu doktor Jill Bolte Taylor, specjalistki od anatomii mózgu z dyplomem Uniwersytetu Harvarda. Autorka pisze, że wystarczy półtorej minuty, aby rozpoznać emocję i pozwolić jej zgasnąć. Kiedy poczujesz strach albo stres, przerwij wszystko na dziewięćdziesiąt sekund, żeby poziom adrenaliny w twoim ciele zdążył opaść.

Kiedy doświadczasz drażniącego bodźca zewnętrznego, uruchamia to w tobie efekt neurologiczny nazywany przez Taylor regułą dziewięćdziesięciu sekund. Twój organizm zalewają wówczas substancje chemiczne, które stawiają go na baczność, jakby wył w nim alarm samochodowy. Upływa około dziewięćdziesięciu sekund, zanim ten hałas ucichnie, a związki odpowiedzialne za wyzwolenie emocji ulegną całkowitej neutralizacji w twoim mózgu i całym twoim ciele.

Często słyszymy, że ktoś poczuł nagły „przypływ adrenaliny”. Ona rzeczywiście płynie w naszych żyłach, ale tylko przez jakieś dziewięćdziesiąt sekund – później znika.

Ważne jest, co zrobisz w tym krótkim czasie, żeby nie zapętlić się w emocjach, które nie służą ani tobie, ani innym.

Zamiast skupiać się na bieżącym problemie, spróbuj nabrać do niego dystansu. Obserwuj. Zauważaj. Obudź w sobie ciekawość.

Możesz nastawić minutnik w telefonie na dziewięćdziesiąt sekund i oddychając możliwie najwolniej i najgłębiej, patrzeć, jak cyfry przeskakują na ekranie.

Możesz powtarzać sobie uspokajającą mantrę, na przykład: „Wszystko dobrze. Wszystko dobrze. Wszystko dobrze”.

Możesz odmówić Psalm 23, Modlitwę o pogodę ducha, Ojcze nasz albo kilka Zdrowaś Mario.

Możesz zadać sobie pytanie: „Czego wymaga ode mnie ta chwila?”.

To niesamowite, z jaką łagodnością można odpowiadać na życiowe wyzwania, kiedy postanowimy nie reagować odruchowo.

Dwuminutowe ostrzeżenie

National Football League, czyli największa zawodowa liga futbolu amerykańskiego, spopularyzowała zwyczaj znany jako „dwuminutowe ostrzeżenie”. W każdej połowie meczu sędziowie przerywają grę i informują obie drużyny, że na zegarze zostały jeszcze tylko dwie minuty. Dzięki temu gracze mogą strategicznie zaplanować swoje ostatnie akcje.

Wielu rodziców posługuje się tą metodą, by zakomunikować dzieciom, że pora kończyć zabawę. Moja córka oznajmia: „Dwuminutowe ostrzeżenie!”, kiedy któreś z jej trojga dzieci musi zaraz wyjść na zajęcia piłki nożnej, wziąć prysznic albo biec do szkoły. Nikt nie może się skarżyć: „Nie wiedziałem, że to już!” ani „Nic nie mówiłaś!”.

Na mnie też to działa. Zerkam na zegar i mówię sobie: „Regino, za dwie minuty wylogowujesz się z Facebooka”. W ten sposób tracę mniej czasu na oglądanie filmików o kotach. I nie jest to wielkie wyrzeczenie.

Bezcenna chwila

„Daj mi chwilę”.

Często słyszę to zdanie. Ludzie potrzebują momentu spokoju, żeby ogarnąć umysłem i sercem słowa, które właśnie padły, albo sytuację, której byli świadkami.

„Minuta to chwila z uchwytami”. Nie znam autora tych słów, ale wizja uchwytnej chwili bardzo mi się podoba.

Któregoś roku w Dzień Matki córka poprosiła, żebym zarezerwowała sobie czas na wspólną kolację. Dawniej to było moje święto, ale odkąd urodziła dzieci, sama znalazła się w centrum uwagi. I słusznie. Ja nie potrzebuję żadnych szczególnych obchodów. Każdego dnia najwspanialszym prezentem jest dla mnie miłość do córki i wnucząt.

Zrobiło mi się jednak miło na myśl o kolacji tylko we dwie. Tego samego dnia spotkaliśmy się na meczu piłkarskim, a zięć wspomniał mimochodem, że wybiera się wieczorem na koncert.

„A kto pilnuje dzieci?” – zdziwiłam się. Zakładałam, że zostanie z nimi, bo my przecież wychodzimy.

I nagle dotarło do mnie, że to on wychodzi, nie my. Źle zrozumiałam zaproszenie córki. Chciała przyrządzić coś w domu dla mnie i dla dzieciaków. A mnie spodobałby się ten pomysł, gdybym wcześniej nie fantazjowała na temat naszego spotkania tylko we dwie.

Trybiki w moim umyśle zaczęły obracać się z zawrotną prędkością. Jak mogłam tak się pomylić? Nie wpadłam w otchłań wstydu z dzieciństwa, chociaż byłam blisko. Potrzebowałam chwili, by pozbierać myśli i pogodzić się z tym, że wieczór będzie wyglądał inaczej, niż sądziłam.

Gdy ja próbowałam poukładać sobie to wszystko w głowie, córka i zięć ułożyli plany na nowo. Najwyraźniej zauważyli moje rozczarowanie. „Miło mi będzie zjeść u was” – powtarzałam, ale urządzili wszystko tak, żeby córka mogła jednak zaprosić mnie na kolację do restauracji. Tym razem chwila nie wystarczyła mi na opanowanie emocji – przede mną jeszcze dużo pracy.

Jak przed każdym z nas, prawda?

Lekcja 3

Nie pozwól nienawiści rozgościć się w twoim sercu i w twoim domu

Tęczowe flagi powiewają śmielej na całym świecie po tym, jak Carl Nassib jako pierwszy czynny gracz National Football League ogłosił, że jest gejem.

Przez sto jeden lat historii NFL homoseksualizm był tematem tabu, zanim tę zmowę milczenia przerwał jeden 59-sekundowy instagramowy filmik, na którym zawodnik z pozorną swobodą dokonał coming outu.

Grający w obronie drużyny Las Vegas Raiders Carl Nassib spojrzał w obiektyw i zaczął: „Chciałbym wykorzystać ten moment, żeby powiedzieć wam, że jestem gejem”.

Potem dodał: „Jestem dość skryty, więc liczę, że zrozumiecie, że nie chodzi mi o zwrócenie na siebie uwagi. Uważam po prostu, że reprezentatywność i widoczność są bardzo ważne. Właściwie to mam nadzieję, że kiedyś takie filmy i cały proces coming outu staną się niepotrzebne, ale zanim to nastąpi, będę robił, co w mojej mocy, żeby kształtować kulturę akceptacji i empatii”.

Następnie ogłosił, że przekazuje sto tysięcy dolarów na konto fundacji, której celem jest zapobieganie samobójstwom młodzieży ze społeczności LGBTQ+ w Ameryce.

Brzmiało to wszystko bardzo prosto, ale w pewnym momencie przyznał, jak trudno przychodzi mu wydać to krótkie oświadczenie: „Niestety, odwlekałem tę chwilę przez ostatnich piętnaście lat”.

Piętnaście lat zbierał się, żeby nagrać ten niespełna jednominutowy filmik.

Nassib miał wtedy dwadzieścia osiem lat i wyrzucał sobie, że od trzynastego roku życia milczał na temat swojej orientacji. Stereotypowy gej nie wygląda zazwyczaj jak dwumetrowy futbolista amerykański, ważący ponad sto dwadzieścia kilogramów.

Właśnie dlatego tęczowe flagi, Miesiąc Dumy i wspieranie społeczności osób nieheteronormatywnych mają tak duże znaczenie. Geje i lesbijki to ludzie wszelkich kształtów, rozmiarów, ras i religii, o różnego rodzaju talentach, pasjach i doświadczeniach życiowych.

Swoim wyznaniem Nassib przełamał stereotypy dotyczące jednej z najbardziej demonstracyjnie męskich dyscyplin sportowych w Ameryce. Trudno być jawnym gejem, kiedy wiele osób uznaje to za słabość, wadę albo jakiegoś rodzaju grzech.

Jak dużym wyzwaniem może być dla sportowca przyznanie się do orientacji homoseksualnej?

W 2013 roku Jason Collins, środkowy w lidze NBA, powiedział w wywiadzie dla magazynu „Sports Illustrated”, że jest gejem. W tamtym momencie był dopiero drugim otwarcie homoseksualnym zawodnikiem zawodowej ligi sportowej w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

W artykule Collins stwierdził: „Ciągle się bałem, że palnę jakieś głupstwo. Źle sypiam. Zawsze miałem z tym problemy. Jednak za każdym razem, gdy dzielę się z kimś moją prawdą, czuję się silniejszy i łatwiej mi zasnąć. Utrzymywanie tak wielkiej tajemnicy pochłania ogromne pokłady energii. Cierpiałem latami i zadawałem sobie wiele trudu, by żyć w kłamstwie. Byłem pewny, że jeśli ktokolwiek się dowie, kim jestem, cały mój świat się zawali. A jednak gdy przyznałem się do mojej orientacji seksualnej, po raz pierwszy w życiu poczułem się w pełni sobą”.

Nassib ma za sobą pięć sezonów w trzech drużynach NFL – grał też w naszym lokalnym zespole Cleveland Browns. Kiedy wyznał, że jest gejem, niektórzy skwitowali to krótko: „A kogo to obchodzi? Po prostu graj w futbol”.

Tych ludzi nie wyparli się rodzice zawstydzeni orientacją swojego dziecka. W szkole nikt się z nich nie wyśmiewał, nie dręczył ich ani nie wykazywał wobec nich agresji. Nie zostali odrzuceni przez własny kościół, a nieznajomi nie skazali ich na wieczne potępienie za to, kogo kochają.

Kiedy Nassib dokonał coming outu, prezydent Joe Biden napisał na Twitterze: „Twoja odwaga napawa mnie dumą. Dzięki tobie mnóstwo dzieci na całym świecie zobaczyło się dziś w nowym świetle”.

Wsparcie okazała mu też ikona tenisa Billie Jean King w swoim tweecie: „To takie ważne, żeby żyć autentycznie”.

Żyć autentycznie.

Każdy powinien mieć do tego prawo.

Żyjemy autentycznie wtedy, gdy w pełni akceptujemy i kochamy samych siebie – tak jak mój przyjaciel Roger.

Nie wiedziałam, że jest gejem, dopóki kilka lat temu nie opublikował na Facebooku zdjęć swojego męża. Podobnie jak ja, Roger pochodził z Ravenny, małego miasteczka w stanie Ohio, i ukończył wydział dziennikarstwa na Uniwersytecie Stanowym w Kent. Pracował dla lokalnego dziennika „Record Courier” w Ravennie, najpierw jako reporter, później na stanowisku redaktora.

Na swoim facebookowym profilu Roger Di Paolo opisał się w następujący sposób: „Szczęśliwy emeryt. Psi tata. Dostarczyciel cudów”.

Rzeczywiście, obficie obdarzał nas cudami. Roger był artystą. Pisarzem. Poetą. Fotografem. Dziennikarzem. Tatą. Mężem. Przyjacielem. Działaczem. Historykiem lokalnym. Prawdziwym skarbem dla swojej społeczności.

A przy tym był gejem.

Jego syn stał dumnie obok trumny, podczas gdy mąż Rogera dziękował serdecznie wszystkim żałobnikom za przybycie na to ostatnie pożegnanie.

Na widok tęczowej flagi udrapowanej na trumnie zaparło mi dech w piersiach. Wyglądało to tak, jakby otulili nią Rogera do snu, jeszcze raz świętując to, kim był.

Poczułam wtedy wdzięczność za każdego Carla Nassiba, który żyje autentycznie na oczach całego świata, wiedząc, że warto ujawnić swoją orientację seksualną, by inni nie czuli się w obowiązku ukrywać własnej. Tak wielu ludzi tkwi uwięzionych w ciele, które nie pasuje do ich duszy.

Wiem, wiem, kiedyś wszystko wydawało się jasne jak słońce: on, ona, jemu, jej, oni. I nagle w języku angielskim ten ostatni zaimek nabrał zupełnie nowego znaczenia. A może nigdy nie było to takie oczywiste dla tych wszystkich, którzy skrywali swoją prawdziwą tożsamość za murem bólu i wstydu.

Ostatnio słyszę o wielu ludziach w moim wieku (czyli nie pierwszej młodości!) mających problem z określaniem zaimkiem „oni” osoby, do której nie pasuje „on” ani „ona”.

Sama zetknęłam się z tą kwestią dzięki mojej bratanicy. Przed wizytą u nas poprosiła, żebyśmy zwracali się do towarzyszącej jej osoby zaimkiem „oni”, bo nie identyfikuje się z żadną płcią. Początkowo miałam problem, by ogarnąć tę prośbę rozumem, ale kiedy poznałam tego człowieka, moje serce pojęło ją bez trudu.

„»Oni« wskazuje na liczbę mnogą” – narzekają moi znajomi boomerzy. „To dezorientująca praktyka i błąd gramatyczny” – przekonują.

Ale zaimki „on” i „ona” są dezorientujące i błędne dla wielu osób nieodnajdujących się w ciele, w którym przyszły na świat.

Znam ludzi, którzy wyśmiewali to, że złoty medalista olimpijski Bruce Jenner okazał się Caitlyn Jenner. W 1976 roku Caitlyn (jeszcze w ciele Bruce’a) zwyciężyła w dziesięcioboju lekkoatletycznym, a jej (czy też jego) wizerunek trafił na pudełko płatków śniadaniowych Wheaties. W 2015 roku dokonała coming outu jako transkobieta.

Wiele osób podziwiało jej odwagę. Inne ją wyśmiały.

Nie ja. Mam bliską przyjaciółkę, której syn jest po tranzycji płciowej. Ten proces był skomplikowany dla całej rodziny. Moja przyjaciółka, osoba niezwykle otwarta i pełna współczucia, musiała opłakać stratę córki, jednocześnie ciesząc się tym, że zyskuje syna. Po prostu potrzebowała czasu, żeby przetrawić tę zmianę.

Sama wciąż uczę się poprawnie używać zwrotów takich jak binarność, cispłciowość i transpłciowość oraz znaczenia skrótowca LGBTQ+. Trzeba się przyzwyczaić do zmian językowych, ale warto zapłacić tę cenę, jeśli przyczynimy się do stworzenia świata, w którym inni ludzie poczują się kochani i akceptowani takimi, jacy są.

Dawniej, gdy rodziło się dziecko, ktoś oznajmiał gromko: „Chłopiec!” albo „Dziewczynka!”.

Później pojawiła się moda na przyjęcia, na których ujawnia się płeć nienarodzonego potomka. Pewna rodzina zorganizowała z tej okazji pokaz fajerwerków, wywołując ogromny pożar. Wydaje nam się, że wszystko jest takie jasne: czarno-białe, męskie i żeńskie.

Ale nie jest. I nigdy nie było.

Ze łzami w oczach oglądałam serial telewizyjny Pose, w którym transpłciowi aktorzy grają postaci odrzucone przez rodzinę.

Dziś niektóre stany i samorządy miejskie pozwalają zaznaczyć na dokumencie tożsamości nie tylko M (male) dla mężczyzny czy F (female) dla kobiety, lecz także X.

Redaktorzy słownika Merriam-Webster poszli z duchem czasu i w 2019 roku dodali nową definicję zaimka „oni”. Teraz może się on również odnosić do „pojedynczej osoby o niebinarnej tożsamości płciowej”.

Ruch Anonimowych Alkoholików, powołany w Akron w stanie Ohio w 1935 roku, w swojej preambule ogłosił się „wspólnotą mężczyzn i kobiet”. Teraz jest „wspólnotą ludzi” – preambułę zaktualizowano w 2021 roku.

Któregoś dnia oglądałam z wnukami odcinek serialu Klub opiekunek na Netfliksie. Kilkunastoletnia babysitterka Mary Anne je w nim podwieczorek z dzieckiem o imieniu Bailey. W pewnym momencie Bailey zalewa herbatą swój strój księżniczki i musi się przebrać.

Mary Anne otwiera szafę pełną chłopięcych ubrań.

„To moje stare ciuchy” – rzuca Bailey, a potem pokazuje opiekunce komodę z dziewczęcymi strojami.

Przyjaciółka Mary Anne wyjaśnia jej później:

„Gdyby ktoś zmuszał cię, żebyś robiła wszystko lewą ręką, czułabyś się megadziwnie, prawda? Tak czuje się Bailey. Wie, że jest dziewczynką, tak samo jak ty wiesz, że jesteś praworęczna… Wszyscy chcemy, żeby nasz wygląd odzwierciedlał nasze wnętrze”.

W dalszej części odcinka Bailey z powodu gorączki trafia na pogotowie. Denerwuje się, bo personel szpitala traktuje ją jak chłopca, więc Mary Anne decyduje się stanąć w jej obronie. Wychodzi z sali na korytarz i prosi lekarza i pielęgniarkę, żeby przynieśli Bailey różową koszulę szpitalną zamiast niebieskiej i nie używali w stosunku do niej zaimków „on”, „jego” ani „jemu”.

Okazuje się, że aktorka, która gra Bailey, nazywa się Kai Shappley i jest transpłciowa. Pochodzi z małego miasteczka w Teksasie, w którym z trudem walczyła o akceptację.

To, jak odnosimy się do innych, ma znaczenie. Moje wnuki wiedzą, że nie każdego da się zaszufladkować jako kobietę albo mężczyznę. Zamiast określać takie osoby mianem transpłciowych, jedno z moich wnucząt stwierdziło: „Oni są elastyczni”.

Jaka to piękna perspektywa.

Taka właśnie powinnam być – dość elastyczna, żeby po prostu kochać ludzi tak, jak chcą być kochani.

A ludzkie serce jest mięśniem wystarczająco elastycznym, aby zaakceptować innych i darzyć ich bezwarunkową miłością.

Wszystkich, bez wyjątku.

Lekcja 4

Czasem jedynym wyjściem jest śmiech

Jak każdy świeżo upieczony tata, Rob Snow uwielbiał chwalić się swoim pięknym nowo narodzonym synkiem.

Kiedy jednak znajomi orientowali się, że Henry ma zespół Downa, rzedły im miny. Potem padały słowa, które zaczęły napawać Roba zgrozą: „Tak mi przykro”.

Widząc smutek i współczucie na twarzach przyjaciół, miał ochotę krzyczeć z frustracji. Zamiast tego wyraził ją w książce pod tytułem What I Should Have Said, czyli „Co należało odpowiedzieć”.

Rob, mieszkaniec Mediny w stanie Ohio, przyznaje, że nie jest to dzieło godne Nagrody Pulitzera. Swoją książkę zalicza raczej do gatunku „literatury łazienkowej”. Jest krótka, ale każdą z osiemdziesięciu dziewięciu stron przepełnia humor, sarkazm, dowcip i mądrość autora. (Rob sprzedaje ją na swojej stronie internetowej standupfordowns.org).

Napisał tę książkę dla bliskich i znajomych osób z zespołem Downa, którzy nieustannie narażeni są na krzywdzące komentarze otoczenia. Chciał w ten sposób podnieść w społeczeństwie świadomość tego, czym jest, a czym nie jest ten zespół wad wrodzonych.

„My nie rozpaczamy, łkając co noc w poduszkę” – wyjaśnia w książce. „Należymy do wyjątkowego klubu ludzi, którzy rozumieją oryginalną i piękną wizję życia swoich dzieci, krewnych i przyjaciół o specjalnych potrzebach. Możemy obserwować, jak radzą sobie z przeszkodami, jak cieszą się z rzeczy, na które my nie zwracamy uwagi, jak robią postępy, zachowując przy tym większy optymizm niż jakakolwiek grupa, z którą miałem do czynienia”.

Dla mnie brzmi to jak dar. I tym właśnie jest Henry. Darem. Jak każde dziecko.

Gdyby każdy zdawał sobie z tego sprawę, nie padałyby komentarze typu: „Tak mi przykro”.Zupełnie niepotrzebnie. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile Henry nauczył o życiu swoich rodziców, Roba i Ellen.

„Kiedy dostajesz od życia cytryny, zrób lemoniadę”.Słysząc to zdanie, Rob ma ochotę dopytać rozmówcę: „Czy ty nazwałeś właśnie mojego syna cytryną?”.

„Czy lekarz nie proponował wam amniopunkcji?”Po tym pytaniu Robowi ciśnie się na usta następująca odpowiedź:„Owszem, proponował. Ale doszedłem do szalonego wniosku, że nawet jeśli moje dziecko urodzi się z niepełnosprawnością, to mimo wszystko będzie miało pewną wartość dla świata”.

„Nie byłeś rozczarowany, kiedy się dowiedziałeś?”Rob odpowiada: „Muszę przyznać, że byłem. A mój syn każdego dnia uświadamia mi na nowo, że nie miałem racji”.

„Co za potworna choroba”.To nie choroba, tylko zespół wad wrodzonych. Oto jak definiuje go amerykańska organizacja National Down Syndrome Society: „W jądrze typowej komórki znajdują się 23 pary chromosomów. Zespół Downa spowodowany jest obecnością dodatkowego materiału genetycznego chromosomu 21”.

„Pewnie płaczesz co noc?”Uwielbiam ripostę Roba: „Tylko wtedy, gdy myślę o niedoinformowanych ignorantach, którzy wypowiadają się o moim synu”.

Czasem nie sposób zachować powagi, na przykład gdy ktoś rzuci pocieszająco: „Dzieciak wcale nie wygląda, jakby miał Downa”. Co na to Rob? „Och, pewnie dziś akurat go nie ma”.

Rob podsumowuje sens swojego życia w dwóch zdaniach: „Mam syna z zespołem Downa i talent komediowy… Od narodzin Henry’ego staram się połączyć te dwie miłości”.

Rozśmieszanie innych to specjalność Roba. Jest założycielem organizacji Stand Up for Downs. Ma też program komediowy zatytułowany We Need A Sign, w którym opowiada o doświadczeniach rodziców wychowujących dziecko o specjalnych potrzebach. Jego życiową misją jest sprawić, by ludziom z zespołem Downa żyło się lepiej.

Rob dorastał niedaleko Cleveland w stanie Ohio i od zawsze chciał zostać komikiem. Obsesyjnie oglądał występy komediowe w telewizji i – jak można się spodziewać – był klasowym błaznem. Uczył się improwizacji w słynnym teatrze Second City w Chicago, a później występował w klubach w całym kraju.

Ale w 2000 roku zrezygnował z marzeń o karierze komika, żeby wieść „normalne życie” – mieć żonę, dzieci, domek z ogródkiem… Wiadomo, postanowił się ustatkować. Wszystko szło zgodnie z planem do 2009 roku. On i jego żona Ellen mieli syna Charliego i zdecydowali się na kolejne dziecko. Gdy Henry urodził się z zespołem Downa, ich świat wywrócił się do góry nogami.

Książka Roba otwiera oczy, a jego poczucie humoru otwiera serca. Jego własne serce otworzyło się jeszcze szerzej w dniu narodzin drugiego synka.

Kiedy Ellen była w ciąży, USG wykazało miękkie markery, które mogły wskazywać na zespół Downa, ale lekarze je zlekceważyli.

„Po porodzie zobaczyliśmy prześlicznego chłopczyka” – wspominał Rob.

Położnik powiedział, że nie widzi żadnych niepokojących oznak i ocenił, że Henry najprawdopodobniej jest zdrowy, ale mimo to zlecił badanie krwi. Kilka godzin później do sali weszła pediatra, którą Rob i Ellen wybrali zupełnie przypadkowo, i oznajmiła: „Cóż, mam około osiemdziesięciu procent pewności, że państwa synek ma zespół Downa”.

Rob poczuł bolesny ucisk w żołądku. W tamtym momencie wydawało się to najgorszą możliwą wiadomością. A potem pediatra dodała: „Gratuluję!” – i otworzyła laptopa, by pokazać im zdjęcia swojej córeczki. Na widok pięciolatki z zespołem Downa, która z włosami zaplecionymi w warkoczyki gra w piłkę nożną, Rob zaczął rozumieć, ile czeka ich radości.

Co pomogło mu najbardziej? Rob ma dla czytelników kilka rad.

Kiedy pogodzisz się ze swoim problemem, możesz dostrzec w nim przywilej. Dokształcaj się, żeby zrozumieć, z czym się mierzysz. Nie wierz we wszystko, co przeczytasz w internecie.

Proś o pomoc. I przyjmuj ją. Ludzie chcą ci jej udzielić, więc pozwól im na to. To dla nich zaszczyt, że mogą cię wesprzeć.

Odnajduj dobre strony swojej sytuacji. Czasem trudno je dostrzec, ale nie ustawaj w poszukiwaniach.

Zapytaj siebie: „Dlaczego to robię?”, i przypominaj sobie odpowiedź, żeby zachować optymizm i nie rozmieniać się na drobne. „Każdy krok jest łatwiejszy, kiedy wiesz, dlaczego zmierzasz do swojego celu. Coś płonie w twojej duszy i motywuje cię do działania” – tłumaczył Rob. „Zawsze, gdy odrzucasz pomoc, wróć do pytania: »Dlaczego to robię?«. Jak mocno zależy ci na osiągnięciu swojego celu?”

Henry stał się dla taty inspiracją. Rob napisał dzięki niemu trzy monodramy i założył organizację charytatywną Stand Up For Downs. Powołał też do istnienia jedyną w swoim rodzaju grupę improwizatorów z zespołem Downa, The Improvaneers. Chciał w ten sposób dać Henry’emu szansę na lepsze życie, pomóc mu zdobyć cenne umiejętności, takie jak rozwiązywanie problemów, przystosowanie do zmian, praca w grupie, słuchanie rozmówcy, skupienie uwagi, utrzymywanie kontaktu wzrokowego i prawidłowa emisja głosu. Wszystkie one pomogą Henry’emu w nawiązywaniu relacji w szkole, w pracy i na gruncie towarzyskim.

Ta grupa zmieniła życie wielu osób. Pewien chłopiec z autyzmem i zespołem Downa przed dołączeniem do The Improvaneers potrafił wypowiedzieć zaledwie kilka słów. Teraz mówi pełnymi zdaniami i z entuzjazmem wita przyjaciół i rodzinę, kiedy go odwiedzają.

Do pierwszej edycji programu Rob wybrał dziesięciu uczestników z dwudziestu pięciu chętnych. Tak powstałą grupę szkolił raz w tygodniu przez półtora roku. Wspólnie stworzyli dwa programy komediowe. Bilety rozeszły się jak świeże bułeczki. Od tamtej pory The Improvaneers jeżdżą z występami po całych Stanach Zjednoczonych.

Na czas pandemii COVID-19 warsztaty przeniesiono na platformę Zoom. Tygodniowo odbywało się nawet trzydzieści zajęć, w których udział brało ponad czterystu uczestników. Rob szkoli teraz nauczycieli, żeby mieć czas na opracowywanie kolejnych występów. Pisze też książkę o tym, jak zmniejszyć górę, na którą musimy się wspiąć w życiu.

„Naszą górą był zespół Downa” – powiedział. Później musiał zmierzyć się z utratą pracy i śmiercią bliskiego przyjaciela, ale miłość do Henry’ego przygotowała go na wszystko.

„Henry jest czystą, nieskrępowaną radością” – opowiadał Rob. „Ciągle mnie rozśmiesza. Tak się cieszę, że stał się częścią mojego życia”.

Niektórzy pytają: „Czy on wie, że jest inny?”.

Inny? Rob odpowiada im z uśmiechem: „Przecież wszyscy różnimy się od siebie. Właśnie to jest najpiękniejsze, prawda?”.

Najprawdziwsza prawda.

Lekcja 5

Błądzić jest rzeczą… zabawną

Błądzenie staje się dziś zapomnianą sztuką.

Według mnie winę za to ponoszą GPS, aplikacje typu Mapy Google i ludzie tacy jak ja, którzy zdecydowanie za bardzo na nich polegają.

Moja córka ma wbudowany wewnętrzny kompas. Nawet jeśli zawiążesz jej oczy i okręcisz ją osiem razy wokół własnej osi, ona nadal będzie wiedziała, gdzie jest północ.

Ze mną jest na odwrót. Moja igła magnetyczna tkwi w stogu siana. Kiedyś jechałam autostradą międzystanową w niewłaściwym kierunku przez dwie godziny. Wybierałam się na wschód, do Virginia Beach, z moim chłopakiem, który przysnął w samochodzie. Po przebudzeniu stwierdził, że krajobraz wygląda zbyt znajomo. Okazało się, że wyjeżdżając ze stacji benzynowej po tankowaniu, wybrałam drogę wiodącą na zachód i zawróciłam.

Kiedy kupowałam ostatni samochód, dopłaciłam za instalację lusterka wstecznego z kompasem – teraz podświetlone na czerwono litery informują mnie, w którym kierunku jadę. Tylko w ten sposób jestem w stanie zlokalizować wschód i zachód. W Cleveland nie wystarczy zadrzeć w tym celu głowy i kierować się słońcem. Przez większość czasu trudno je dostrzec, bo niebo zasnuwają chmury znad jeziora Erie. Wszystko zrzucamy na efekt jeziora, od kiepskiej pogody począwszy, na przegranych lokalnych drużyn sportowych skończywszy.

Niedawno przeczytałam jednak, że błądzenie bywa błogosławieństwem. Aktywuje hipokamp, co zapobiega kurczeniu się mózgu.

W artykule zamieszczonym w dzienniku „The Washington Post” M.R. O’Connor wyjaśniła, że gdy zdajemy się na gadżety w kwestii orientacji w terenie, nasze mózgi zaczynają ulegać zmianie. „Kiedy aplikacja dyktuje kierowcom, w którą stronę mają skręcić, zwalnia ich z obowiązku tworzenia i zapamiętywania własnych tras” – napisała. „Zwracają wtedy mniejszą uwagę na otoczenie. A neurobiolodzy są już w stanie stwierdzić, że mózg zachowuje się inaczej, kiedy ludzie podążają za szczegółowymi wskazówkami”.

Dziennikarka zacytowała Amira-Homayouna Javadiego, autora badania opublikowanego w czasopiśmie „Nature Communications” w 2017 roku, który odkrył, że „osoby, które posługują się narzędziami takimi jak GPS, są mniej zaangażowane w proces nawigacji. W efekcie obszar mózgu odpowiedzialny za nawigację jest rzadziej wykorzystywany, co skutkuje kurczeniem się tego sektora”.

Odkąd pewnej jesieni wybrałam się na wędrówkę z plecakiem przez Wirginię Zachodnią, staram się trenować umysł, ćwicząc orientację w terenie.

„Zawsze powinnaś wiedzieć, w którą stronę świata idziesz” – poradził mi spotkany na trasie turysta.

Codziennie urządzam sobie sprawdziany. I zdecydowanie zbyt często je oblewam.