Mów własnym głosem - Regina Brett - ebook + audiobook + książka

Mów własnym głosem ebook i audiobook

Regina Brett

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Odkryj swoją prawdę, wytrwale za nią podążaj i nie wahaj się nią dzielić – oto przesłanie nowej książki Reginy Brett.

Mów własnym głosem to 50 porywających lekcji o tym, jaką siłę mają słowa – nie milczenie; o tym, że nawet jeśli trudno zmierzyć się z prawdą, to tylko w ten sposób staniemy się wolni. Jak ćwiczyć się w odwadze? Jak stawiać czoła codzienności wbrew naszym obawom i lękom? I wreszcie – jak przekazywać swoją historię, by była inspiracją i nadzieją? Przeczytaj.

Ciesz się życiem, szczęściem, obfitością, zdrowiem i wolnością tak mocno, jak tylko potrafisz. To od ciebie zależy, jak bardzo otworzysz się na radość. Źródło wszelkiego dobra jest niewyczerpane, ale żeby z niego nabrać, musisz uwolnić się od swojej starej historii. I zacząć opowiadać nową. – Regina Brett

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 48 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
4,0 (152 oceny)
65
45
27
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olusia26074

Nie oderwiesz się od lektury

cudownie, pełna cennych rad, słuchało mi się z bardzo przyjemnie
00
Alexa12035

Z braku laku…

Książka pisana z pasją autorki. ale kompletnie do mnie nie przemawia.
00
Justyna_doe
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa i przyjemna w odbiorze, zawiera wiele przydatnych i motywujących uwag dla kogoś kto chce pisać, czy wyrażać się poprzez słowa. Bardzo dobra lektorka audiobooka.
00
grooszek11

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka o mówieniu własnym głosem i odwadze. Dla tych, którzy chcą pisać, działać i nagrywać podcasty.
00
Kinga563

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam. Zaczęłam praktykować niektóre rady np. Prowadzenie dziennika i mi to pomogło. Bardzo wzruszyła mnie jej historia i dało to mi trochę do myślenia.
00

Popularność




Tytuł oryginału Use Your Words. 50 Lessons for Speaking Your Truth

Copyright © 2018 Regina Brett. All rights reserved.

Przekład Olga Siara

Redakcja Dominika Rychel, Maria Brzozowska

Korekta Julia Diduch, Elżbieta Krok

Projekt okładki i skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Dymek na okładceVectorZilla/Shutterstock.com

Zdjęcie Reginy Brett © PhotShot.com

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2018. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-66071-56-8

Podziękowania za możliwość przedruku tekstów:Przedruk felietonów, które pierwotnie ukazały się w dzienniku „Plain Dealer” za zgodą Plain Dealer Publishing Co. „Plain Dealer” jest posiadaczem praw autorskich do felietonów Reginy Brett z lat 2000–2012. Wszelkie prawa zastrzeżone.Przedruk felietonów, które pierwotnie ukazały się w dzienniku „Beacon Journal” za zgodą Beacon Journal Publishing Co. Inc. „Beacon Journal” jest posiadaczem praw autorskich do felietonów Reginy Brett z lat 1994–2000. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Dane niektórych osób opisanych w książce zostały zmienione w celu ochrony ich prywatności.

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Snapchat: insignis_media

Dla Polek i Polaków.Sprawiacie, że czuję sięw waszym krajujak w domu

Mów własnym głosem

Wstęp

Polska to wspaniała nauczycielka.

Nasz zraniony świat może się od tego kraju wiele nauczyć o potędze milczenia i potędze solidarności. Na tej uświęconej ziemi rozegrały się wydarzenia ukazujące najpiękniejsze i najokrutniejsze obliczeludzkości.

Podczas szalonej trasy promującej moją poprzednią książkę odwiedziłam osiem polskich miast, a setki czytelników witały mnie wszędzie z otwartymi ramionami.

Każde spotkanie było dla mnie święte. Pewna kobieta jechała dwie godziny pociągiem, żeby się ze mną zobaczyć. Studenci prosili wykładowców o zwolnienie z zajęć, żeby zdobyć mój autograf. Ludzie w każdym wieku dzielili się ze mną swoimi sukcesami i tragediami przez kilka krótkich chwil rozmowy twarzą w twarz, serce w serce.

Odpoczywałam w dniu, gdy cały kraj miał wolne – 11 listopada, czyli w Święto Niepodległości. Planowałam zwiedzić Muzeum Emigracji w Gdyni z przyjaciółką i współpracowniczką z polskiego wydawnictwa Marią Brzozowską. W pobliżu Stoczni Gdańskiej taksówkarz zapytał, czy chcę zobaczyć, gdzie Lech Wałęsa i Polska zmienili świat. Po plecach przebiegł mi dreszcz. To była ta stocznia; to miejsce, które widziałam kilkadziesiąt lat temu w telewizji, zakład pracy, gdzie zwykli ludzie zbuntowali się i powiedzieli: „Dość”. To tu rozpoczął się upadek komunizmu. Zanim na Murze Berlińskim pojawiły się pierwsze rysy, młot wolności opadł na Stocznię Gdańską.

Z tego miejsca biła ogromna moc. Hymn Stanów Zjednoczonych kończy się słowami: „A gwiaździsty sztandar tryumfalnie powiewa ponad krajem wolnych, ojczyzną dzielnych ludzi”.

„Ojczyzna dzielnych ludzi”. To określenie pasuje również do Polski i Polaków.

Ludzi dość dzielnych, żeby stanąć w swojej obronie, wyrazić sprzeciw, walczyć o wolność.

Kiedy odjeżdżaliśmy spod stoczni, taksówkarz pokazał mi Europejskie Centrum Solidarności po drugiej stronie ulicy. Całe muzeum poświęcone solidarności? Musiałam je zwiedzić. Wiedziałam, że moja następna książka – ta, którą trzymasz w rękach – będzie o upominaniu się o siebie, więc chciałam poczuć siłę celebrowanej w tym budynku solidarności, żeby mieć odwagę pisać.

Wnętrze wygląda jak zardzewiały kadłub statku o pochyłych ścianach. Na ścianie oblepionej białymi kartkami krwistą czerwienią odcina się słowo „Solidarność”. W szklanej gablocie wisi skórzana kurtka jednego z bojowników o wolność. Kula pozostawiła w niej ziejącą dziurę.

Mapa świata ukazuje wszystkie państwa komunistyczne, podświetlone na czerwono. Stopniowo, państwo po państwie, światło staje się białe, co symbolizuje upadek komunizmu. Widząc to, po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że to w Polsce rozpoczął się ten proces.

Nigdy nie zapomnę, jak stałam pod morzem kasków przyczepionych do sufitu. Podobny nosił mój tata, blacharz. Zwykli ludzie, stoczniowcy, którzy pracowali w tych kaskach, zdobyli się na to, żeby powiedzieć: „Nie” – i zmienić świat.

Przez wiele lat zastanawiałam się, dlaczego Bóg wybrał Polskę na moją bratnią duszę. Dlaczego spośród kilkuset krajów świata właśnie tu moje książki cieszą się największą popularnością? Stojąc pod kaskami stoczniowców, nagle uświadomiłam sobie, jak brzmi odpowiedź. W tym świętym, zranionym miejscu, gdzie naziści dopuścili się najpotworniejszych zbrodni przy milczącej zgodzie świata, zapisano również najpiękniejsze karty historii.

Kiedy zwykli ludzie milczą, niesprawiedliwość i okrucieństwo mogą trwać na całym świecie. Kiedy zwykli ludzie protestują, reżimy upadają, instytucje przechodzą reformy, a seksualni oprawcy zostają strąceni z piedestału w kościołach i przedsiębiorstwach, w świecie sportu i w Hollywood.

Wykorzystywanie seksualne dzieci, gwałt i molestowanie kończą się, kiedy przestajemy milczeć na ten temat. Pora, żebyśmy wszyscy głośno mówili o swoich trudnych doświadczeniach.

Wielu z nas zostało skrzywdzonych w dzieciństwie i w młodości. Niektórzy wciąż doznają cierpienia z rąk ludzi nadużywających władzy – polityków, szefa czy członka rodziny.

To dla was napisałam tę książkę.

Możecie podzielić się swoją prawdą. Możecie opisać swoją prawdę. Możecie stanąć w swojej prawdzie.

W ten sposób odzyskacie utraconą siłę.

Ta książka to oficjalne pozwolenie na to, żebyście ujęli się za sobą – i już zawsze stali po swojej stronie.

Ujmij się za sobą

Lekcja 1

Pisz, żeby ratować życie – na początek swoje własne

Pisanie uratuje ci życie.

A potem uratuje życie komuś innemu.

Taką moc ma wyrażanie swojej prawdy.

Ja straciłam tę umiejętność we wczesnym dzieciństwie. Jednym z moich pierwszych wspomnień jest wrzask taty, spuszczającego mi lanie. Byłam jeszcze małą dziewczynką i próbowałam mu wytłumaczyć cichym, smutnym głosem: „Nie musisz na mnie krzyczeć. Jestem tylko dzieckiem”.

Miałam ledwie cztery albo pięć lat, więc nie mogłam wygrać z nim ani z jego pasem. Po pewnym czasie przestałam mówić cokolwiek na swoją obronę. Później jednak zaczęłam pisać. I to uratowało mi życie.

W szkole podstawowej zaczęłam prowadzić pamiętnik, a pisanie stało się moją terapią i moim najlepszym przyjacielem.

Było moją bratnią duszą, kiedy czułam się samotna. Moim jedynym słuchaczem, kiedy nie miałam komu zwierzyć się ze swojego cierpienia. Moim oparciem, bezpieczną przystanią i zbawieniem, zanim znalazłam Boga, który dał mi to wszystko i wiele więcej.

Kiedyś tylko pisanie pozwalało mi uwolnić się od lęku. Nadal miewam takie dni.

Wciąż jest mi oparciem – jak kula inwalidzka, która pomaga stanąć na nogi komuś zbyt słabemu, żeby mógł utrzymać się na nich samodzielnie.

Kiedy nie potrafiłam zebrać się na odwagę i powiedzieć rodzicom, że jestem w ciąży, sięgnęłam po długopis. W najtrudniejszym liście, jaki kiedykolwiek napisałam, musiałam przyznać się mamie i tacie, że zamierzam urodzić i wychować nieślubne dziecko, chociaż mam dopiero dwadzieścia jeden lat. Wsunęłam kartkę pod magnes na lodówce. Bałam się nawet wręczyć im ten list. Komunikacja ustna była dla mnie za trudna – musiałam postawić na pisemną.

Myślałam, że jeśli powiem im o wszystkim twarzą w twarz, mój tata podniesie głos i obrzuci mnie wyzwiskami, a mama rozpłacze się, pokręci głową z zażenowaniem, a potem ze złości przestanie się do mnie odzywać. Tymczasem rodzice bardzo pomogli mi w wychowaniu córki, która stała się ich ukochaną pierwszą wnuczką.

Wiele lat później, gdy poszłam na terapię, żeby uwolnić się od traum z dzieciństwa, napisałam do rodziców i rodzeństwa listy o tym, co przeżyłam w naszym rodzinnym domu. Chciałam przełamać panującą wśród bliskich zmowę milczenia, żeby oni również odważyli się sięgnąć po pomoc w ukojeniu swoich ran. Tylko w ten sposób mogliśmy przerwać łańcuch przemocy i ustrzec przed nią kolejne pokolenie.

Kiedy zachorowałam na raka piersi, pisanie ocaliło mnie przed rozpaczą. Zamiast zadręczać rodzinę i przyjaciół swoim smutkiem i strachem, pisałam dziennik. Przekułam to bolesne doświadczenie na felietony prasowe, które pomogły innym kobietom zmagającym się z rakiem piersi. Pisanie poprawiało mi nastrój, kiedy straciłam włosy, kiedy pożegnałam się ze swoimi piersiami, kiedy nie byłam pewna, czy mam przed sobą jeszcze jakąś przyszłość.

Gdy dowiedziałam się, że jestem nosicielką mutacji w genie BRCA1 i istnieje pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że inni członkowie mojej rodziny również są bardziej narażeni na raka piersi, napisałam listy do rodzeństwa i kuzynów. Wysłałam im swoje wyniki i namawiałam, żeby się przebadali i walczyli o własne życie.

Pisaniem możesz uratować innych. Ale najpierw uratujesz nim siebie samego.

Nie tylko ty czujesz się tak samotny, zdesperowany czy smutny. Nie tylko ty borykasz się z autyzmem, chorobą afektywną dwubiegunową czy obezwładniającą depresją. Nie tylko ty tęsknisz za dzieckiem, które wybrało narkotyki, trafiło do więzienia albo popełniło samobójstwo. Nie tylko ty masz za sobą poronienie, koszmarny rozwód czy diagnozę, która nie pozostawia żadnej nadziei.

Niezwykle cenną pamiątką jest dla mnie przywieziona z Irlandii pocztówka z cytatem Patricka Kavanagha:

W swojej samotności nie jesteśmy sami Inni zdążyli już poznać przed nami to cierpienie, które uważamy za jedynie swoje: nierozwiązane problemy, niedoszłe podboje, niespełnione przyjemności…

Pewnego roku szłam plażą pogrążona w rozpaczy, zastanawiając się, czego potrzebuję, żeby poczuć się lepiej. Zadałam to pytanie Atlantykowi, a odpowiedź przyszła natychmiast – tak wyraźna, jakby przemówił do mnie ocean. „Musisz pisać”.

I wtedy zrozumiałam. To był dla mnie jedyny ratunek.

Po co pisać?

Na to pytanie istnieje wiele odpowiedzi, a każdy z nas musi odnaleźć własną. Kiedy już na nią trafisz, zapisz ją na kartce i połóż ją przy klawiaturze, nalep na komputerze albo na okładce dziennika.

Kiedyś zakochałam się w robotniku budowlanym, który powiedział, że jego matka zajmuje się pisaniem. „A co pisze?” – zapytałam, sądząc, że chodzi o poezję, powieści albo opowiadania. „Pisze do chorych w szpitalach – wyjaśnił mój ukochany. – Codziennie wysyła jeden list albo kartkę, najczęściej do nieznajomych”.

Po co pisać?

Dobre powody podaje Henry David Thoreau w książce Walden, którą odkryłam w dziesiątej klasie na lekcji języka angielskiego: żeby „żyć świadomie […] zapędzić życie w kozi róg […] stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, […] przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem”*.

Ja piszę też z innych powodów. Oto moja lista – może odnajdziesz w niej coś dla siebie:

Żeby sławić Boga i karmić słowem Jego owce.

Żeby pozwolić mojej duszy uwielbiać Pana.

Żeby bronić radości.

Żeby mówić za tych, którym odebrano głos.

Żeby pokazać światu kogoś niepozornego, kogo mógł przeoczyć.

Żeby rozśmieszać czytelników i poprawiać im humor.

Żeby pocieszać niepocieszonych i niepokoić zbyt spokojnych.

Żeby uświadomić ludziom, że nie są sami.

Żeby uciszyć krytyków w swojej głowie.

Żeby ukoić swoje serce.

Żeby inspirować.

Żeby kwestionować.

Żeby ocierać łzy.

Żeby doprowadzać do łez.

Żeby wyrzucić z siebie to, o czym wstyd każe mi milczeć.

Żeby uleczyć swoje rany.

Żeby wiedzieć.

Żeby zapomnieć o tym, co wiem.

Żeby podzielić się wszystkim, czego doświadczyłam w życiu.

Żeby moja prawda nie umarła z zaniedbania.

Żeby nawiązywać kontakty.

Żeby żyć dwa razy.

Żeby zabierać ludzi w miejsca, w które wcale nie chcą iść – i których nigdy nie zapomną.

Żeby dać głos całemu pięknu i całej brzydocie świata.

Żeby przypomnieć innym, że bez względu na wszystko życie jest darem.

Żeby zmieniać świat.

Żeby dawać świadectwo.

Żeby ująć się za biednymi, słabymi, cichymi, chorymi, niepozornymi, samotnymi.

Żeby żyć wiecznie.

Jeśli pragniesz nieśmiertelności – pisz. Nawet kiedy ciebie już nie będzie, twoje słowa pozostaną z czytelnikami na zawsze. Annie Dillard radziła, żeby pisać jak umierający twórca do czytelników w stanie terminalnym. Wszyscy przecież umieramy, tylko niektórzy szybciej niż inni.

Zachowałam e-mail od matki, która napisała do mnie po śmierci syna w wypadku samochodowym: „Często się zastanawiam, czy reporterzy rozumieją wartość swoich słów. Słowa pokazują nasze wnętrze, a Pani wnętrze, pani Brett, musi być naprawdę piękne. Potrafiła Pani zrozumieć tę straszliwą sytuację, przynieść w niej choć odrobinę ulgi i okazać niezwykłe współczucie, co bardzo doceniam… Współczucie jest nam niezwykle potrzebne. Dziękuję za nie”.

Czytelnicy są dla mnie trenerami i cheerleaderkami. Towarzyszą mi w tej mistycznej podróży. Dzwonią, żeby powiedzieć: „Głowa do góry!”. Piszą, żeby mnie pochwalić: „Pani książka jest dla mnie jak ciepły uścisk”. Wysyłają e-maile z podziękowaniami za to, że daję nadzieję „tym, którym wydaje się, że się nie liczą”. Zostawiają odciski palców na moim sercu – jak kobieta, która znalazła czterdzieści pięć moich lekcji w kieszeni swojego męża. Zmarł czterdzieści pięć dni po tym, jak zdiagnozowano u niego raka.

Mój przyjaciel Bill Tammeus powiedział kiedyś: „Czytelnik jest twoim najważniejszym pracodawcą”. Możesz pisać dla siebie, ale piszesz też dla innych. Bezdomni będą cię czytać w bibliotece. Sekretarki będą cię czytać na stołówce w czasie przerwy na lunch. Pacjenci będą cię czytać w szpitalnych łóżkach.

Zapamiętałam słowa Randy’ego Shiltsa, które napisał po ukończeniu książki And the Band Played On (A orkiestra grała dalej) o epidemii AIDS, choroby, na którą później zmarł. Dziękował chorym na AIDS, którzy „poświęcili swoje ostatnie godziny na wywiady, czasem leżąc na łożu śmierci i walcząc o każdy oddech. Kiedy pytałem, dlaczego to robią, mówili, że chcą uchronić innych przed tym cierpieniem. Nie wyobrażam sobie większego bohaterstwa”.

W świecie pisarzy znajdzie się miejsce również dla ciebie. Może nie trafisz na listę bestsellerów ani przed Norweski Komitet Noblowski, ale gdzieś na świecie jest ktoś, do kogo dotrą twoje słowa – a dzięki nim miłość Boga. Powierz długopis służbie Bogu i tej osobie. Wystarczy, że okażesz swoją gotowość. Sukces zawsze będzie zasługą Boga.

Już dawno temu zawarłam z Nim umowę, której nadal dotrzymuję: ja piszę, a On dostarcza moje słowa ludziom na całym świecie, którzy ich potrzebują albo pragną.

Moje zadanie polega tylko na tym, żeby kochać to, co piszę, i ludzi, którzy to czytają.

Jeśli nie zaangażuję się na sto procent, ktoś inny zrobi to za mnie.

Albo, co gorsza, nie zrobi tego nikt.

* Henry David Thoreau, Walden, przeł. Halina Cieplińska, Poznań 2018.

Lekcja 2

Twoja prawda cię wyzwoli

Ileż treści zawiera się w tym zwrocie:

Me too.

Ja też.

Te dwa krótkie słowa przełamały milczenie, wstyd i samotność niezliczonych kobiet na całym świecie, które doznały molestowania albo napaści seksualnej.

Kiedy znalazłam ten apel na Facebooku, skopiowałam go i potwierdziłam, że mnie też to spotkało: „Gdyby wszystkie kobiety, które doświadczyły napastowania albo przemocy seksualnej, napisały w mediach społecznościowych: »Me too«, ludzie uświadomiliby sobie skalę problemu, dotykającego ponad 50% populacji. A kiedy piszę: »Me too«, mam na myśli również siebie”.

#MeToo.

A potem z bólem serca patrzyłam, jak dziesiątki znajomych kobiet udostępniają ten status i przyznają:

#MeToo.

Ja też. Moje przyjaciółki. Współpracowniczki. Siostrzenice i bratanice. Siostry. Kuzynki. Nawet moja córka.

Jak to możliwe, że dotyczyło to tak wielu bliskich mi kobiet? Dlaczego nie miałam o tym pojęcia?

Ruch #MeToo coraz bardziej się rozprzestrzeniał. Jak podał kanał informacyjny CBS News: „Według danych serwisu Twitter w ciągu czterdziestu ośmiu godzin hasztag został udostępniony niemal milion razy. Na Facebooku przed upływem doby pojawiło się ponad 12 milionów postów, komentarzy i reakcji na ten temat autorstwa 4,7 miliona osób z całego świata. W Stanach Zjednoczonych czterdzieści pięć procent użytkowników Facebooka miało wśród znajomych kogoś, kto użył hasła »MeToo«”.

A to nie obejmuje osób, które nie odważyły się podzielić swoim cierpieniem.

Początkiem ruchu #MeToo była prośba aktorki Alyssy Milano na Twitterze, żeby kobiety zamieściły ten hasztag, jeśli padły ofiarą molestowania albo gwałtu. Dziesięć lat wcześniej czarnoskóra aktywistka Tarana Burke promowała za jego pomocą ideę „upodmiotowienia dzięki empatii”.

Wiadomość o serii napaści seksualnych hollywoodzkiego producenta Harveya Weinsteina uruchomiła reakcję łańcuchową – kolejne aktorki mówiły głośno o tym, jak je potraktował, a wśród nich znalazły się: Ashley Judd, Angelina Jolie, Gwyneth Paltrow, Lupita Nyong’o i Rosanna Arquette.

Z czasem potężni mężczyźni zaczęli tracić wysokie pozycje: Matt Lauer, Charlie Rose, Kevin Spacey, Garrison Keillor, komik Louis C.K. Ich oskarżycielki i oskarżyciele dali nam odwagę, żeby powiedzieć: „Ja też”, chociaż większość kobiet nie wdawała się w szczegóły. Dlaczego? Bo te sytuacje były zbyt intymne. Zbyt bolesne. Zbyt trudne.

Albo dlatego, że zdarza się to zbyt często. Wybierzcie dowolny przykład:

Może ten, gdy jako nastolatka poszłam sama do parku w moim małym miasteczku, a jakiś nieznajomy złapał mnie za rękę i próbował ściągnąć z huśtawki, ale na szczęście udało mi się wyrwać i uciec.

Albo ten, gdy wybrałam się pierwszy raz na plażę i stałam wpatrzona w gwiazdy, a obcy mężczyzna chwycił moją dłoń i nie chciał mnie puścić, aż w końcu dał mi spokój, bo zaczęłam krzyczeć i ktoś przybiegł na pomoc.

Albo ten, gdy jako świeżo upieczona reporterka przeprowadzałam wywiad z pewnym politykiem, który powitał mnie mokrym całusem w policzek.

Albo ten, gdy dentysta, do którego już nigdy więcej nie wróciłam, rozłożył narzędzia na mojej klatce piersiowej – nie, na moich piersiach – a ja czułam się dziwnie i niekomfortowo, ale nie śmiałam zwrócić uwagi człowiekowi z wiertłem w mojej szczęce.

Albo te wszystkie sytuacje, kiedy jeden z redaktorów rozmawiał ze mną, gapiąc się na moją klatkę piersiową – nie, na moje piersi – zamiast patrzeć mi w oczy.

Albo moment, kiedy siedziałam w moim małym pomarańczowym fordzie fiesta niedaleko kampusu uniwersyteckiego, a trzech rosłych członków bractwa studenckiego dla żartu podniosło mój samochód – ze mną w środku.

Albo ten, gdy stałam w kolejce po napój na stadionie drużyny Cleveland Browns, a jakiś nieznajomy wsunął mi rękę między nogi i złapał mnie za krocze.

Albo ten, gdy futbolista amerykański z mojego liceum zmusił mnie do seksu, chociaż błagałam go, żeby przestał.

Albo ten, gdy koszykarz z drużyny uniwersyteckiej zmusił mnie do seksu, chociaż błagałam go, żeby przestał.

Dlaczego o tym nie mówimy?

Czasem przerywamy milczenie, ale otoczenie nam nie wierzy. Czasem spotykamy się z groźbami. A często po prostu nie potrafimy o tym mówić.

Kobiety mogą nabrać przekonania, że muszą się zwyczajnie pogodzić z podobnym traktowaniem – zwłaszcza gdy molestowanie seksualne staje się normą dla takich mężczyzn jak Bill Cosby, Bill Clinton, Bill O’Reilly czy Donald Trump, który został prezydentem Stanów Zjednoczonych, chociaż kiedyś powiedział: „Po prostu je całuj. Od razu. Kiedy jesteś gwiazdą, one na to pozwalają. Możesz zrobić wszystko. Złap je za c…ę”.

Wszystko zaczyna się już w dzieciństwie, kiedy uczymy małych chłopców, że kobiety to słaba płeć, a mężczyźni muszą być silni. Kiedy akceptujemy, że trenerzy i sportowcy obrażają się nawzajem słowami: „Grasz jak baba”.

Kiedy pozwalamy chłopcom ciągnąć dziewczynki za włosy i tłumaczymy ich: „To pewnie dlatego, że ją lubi”. Albo godzimy się, żeby strzelali dziewczynkom z ramiączek staników, i kwitujemy to ze śmiechem: „Tacy już są chłopcy”. A może warto wychować ich na lepszych chłopców i nauczyć szacunku dla dziewcząt?

Nikt nie chce uwierzyć, że jego syn, brat albo mąż dopuściłby się gwałtu albo żartował na ten temat – a jednak są synowie, bracia i mężowie, którzy tak się zachowują.

Każdy z nas powinien się zastanowić: czy zrobiłbym wszystko, żeby nie dopuścić do gwałtu?

W Ohio dwóch członków drużyny futbolu amerykańskiego ze Steubenville zgwałciło nieprzytomną pijaną szesnastolatkę. Ta historia obiegła cały internet. Udostępniano sobie zdjęcia dziewczyny zrobione telefonem komórkowym i publikowano ordynarne komentarze. Pojawił się też filmik, na którym jakiś student śmieje się z całej tej sytuacji.

Tyrone White, asystent trenera futbolu amerykańskiego w męskim liceum im. Świętego Ignacego w Cleveland, chce zmienić sposób, w jaki sportowcy traktują kobiety. Kiedyś stanął przed tłumem podopiecznych i zapytał: „Kto w tym pokoju zna osobę, która doświadczyła molestowania seksualnego albo została sfotografowana bez swojej wiedzy?”.

Przynajmniej jedna trzecia uczniów podniosła ręce.

Następne pytanie brzmiało: „I co z tym zrobiliście?”.

Nikt się nie odezwał.

„Czy ktoś stanął w jej obronie?”

Nie podniosła się ani jedna ręka.

„Widzicie, właśnie na tym polega problem” – skomentował trener.

Nadal prześladuje go własne milczenie w podobnej sytuacji. Trzydzieści lat temu, kiedy sam był studentem, kolega z drużyny wszedł do sali telewizyjnej w akademiku, oznajmiając, że właśnie uprawiał seks z pijaną dziewczyną, po czym zapytał, czy ktoś jeszcze chce ją przelecieć. Dziesięciu studentów poszło skorzystać z okazji. Pozostali nie powiedzieli ani nie zrobili nic, żeby ich powstrzymać.

„Jestem pewny, że ona do dziś cierpi z tego powodu – powiedział mi trener Ty. – A ja siedziałem przerażony przed telewizorem, zastanawiając się: czy powinienem jakoś zaprotestować?”

Nie zrobił tego.

Bał się, że jeśli stanie w obronie dziewczyny, straci zaufanie kumpli. Nie chciał robić problemów ich trenerowi, więc nikomu nie zgłosił tego zajścia.

„Zamiast pomyśleć o tym, co jej grozi, ja martwiłem się o siebie – przyznał. – Możesz nie uczestniczyć w takiej sytuacji, ale i tak ponosisz za nią odpowiedzialność, jeśli nie próbujesz jej zapobiec. Musimy razem przeciwstawić się złu”.

Trzeba nauczyć chłopców okazywania szacunku kobietom i dziewczynkom również wtedy, gdy nikt na nich nie patrzy. Na osobności zbyt wiele zachowań zbywamy jako żarty, chociaż tak naprawdę są karygodne, a często niezgodne z prawem.

Nie wystarczy wyjaśnić, skąd się biorą dzieci. Trzeba dodać, skąd się biorą gwałty. Musimy nauczyć naszych synów i nasze córki, że pijana dziewczyna nie prosi się o gwałt bez względu na to, jak jest ubrana czy ile wypiła.

Musimy wpoić naszym synom, że „nie” zawsze znaczy „nie”, a kobieta, która jest zbyt pijana, żeby to powiedzieć, wcale nie mówi „tak”.

Wszyscy powinniśmy zebrać się na odwagę i spróbować powstrzymać molestowanie albo gwałt, kiedy jesteśmy świadkami takiej sytuacji.

Nadzieję daje mi następne pokolenie. Jedna z moich bratanic, która obecnie robi doktorat, zaraz po statusie „MeToo” zamieściła na Facebooku poniższy wpis:

„Trudno będzie znaleźć kobietę bez takich doświadczeń. Ale oto inne, równie częste zjawisko, na którym łapię też samą siebie: brak reakcji, kiedy nasz współpracownik/kolega ze szkoły/przyjaciel lub ktokolwiek inny mówi albo robi coś, co umożliwia albo sankcjonuje przemoc seksualną w naszej kulturze”.

Łatwo jest milczeć z zażenowaniem, bagatelizować sprawę albo skwitować: „Tak już jest” – ale wcale nie musi tak być. Przemoc seksualna jest niedopuszczalna w żadnej formie – trzeba głośno o tym mówić. I właśnie to zamierzam robić. Nie wystarczą jedynie głosy ofiar, bo one często są ignorowane. Jeśli do nich nie należysz, tym lepiej. Ale wszyscy musimy robić więcej. Tak, odważę się to powiedzieć: z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność.

A kto ma tę moc?

My wszyscy.

Tak, panowie – #WyTeż.

Lekcja 3

Twój głos jest twoją supermocą – korzystaj z niej

Milczałam jak grób.

Przez wiele lat.

Nie powiedziałam nikomu. Ani rodzicom. Ani żadnej z pięciu sióstr. Żadnemu z licznych przyjaciół. Nikomu.

Przytłaczał mnie wstyd. Miałam mętlik w głowie. I bardzo bałam się, co wszyscy o mnie pomyślą.

Nie wiedziałam, że mogę mówić o gwałcie, którego ofiarą padłam jako siedemnastolatka. Próbowałam „przejść nad nim do porządku dziennego” i zachowywać się tak, jakby nigdy do niego nie doszło. Usiłowałam nawet „stworzyć związek” z futbolistą amerykańskim, który mnie zgwałcił, i udawać, że wszystko jest okej.

Wolność odzyskałam dopiero niemal dziesięć lat później na rekolekcjach dla kobiet. Siedziałyśmy w kręgu i opowiadałyśmy o sobie, gdy jedna z uczestniczek zwierzyła się, że została zgwałcona.

Przysięgam, że serce zamarło mi w piersi tak raptownie, jakby zaciągnęło hamulec ręczny. Poczułam w gardle ogromną gulę, przez którą z trudem nabrałam powietrza do płuc. Czyli mogłyśmy o tym mówić?

Ta kobieta mnie wyzwoliła. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z inną ofiarą gwałtu. Oczywiście tak mi się tylko wydawało. Spotkałam wcześniej kobiety, które przeżyły to samo co ja, ale nie miałam o tym pojęcia, bo żadna z nich nie poruszyła tego tematu.

Następnego dnia po zwierzeniach w kręgu umówiłam się w cztery oczy z księdzem i obnażyłam przed nim duszę. Zwierzyłam się ze swojego sekretu i upokorzenia komuś, kto musiał zachować je w tajemnicy. Opowiedziałam mu nawet o koszykarzu, który zgwałcił mnie, gdy miałam dwadzieścia jeden lat.

Wyjechałam z tych rekolekcji z poczuciem wolności.

Wiele lat później koleżanka z redakcji napisała esej o tym, jak została zgwałcona na randce. Tekst ukazał się w naszej gazecie pod jej nazwiskiem. Byłam pod wrażeniem jej odwagi.

Przeczytałam w nim o czymś, co spotkało także mnie. Mężczyzna, z którym się umówiła, zmusił ją do seksu.

Wow. Czyli wolno nam mówić o tym publicznie?

Tak! Możemy dzielić się swoją prawdą bez ograniczeń, bo gwałty się nie skończą, dopóki będziemy o nich milczeć.

Nie wiem, czy moi dwaj gwałciciele skrzywdzili też inne kobiety. Podejrzewam, że tak. I podejrzewam, że wcale nie uważają tego za gwałt. Skąd takie przekonanie? Kilka lat temu ten futbolista zaprosił mnie do znajomych na Facebooku. Z kolei koszykarz przysłał mi do pracy list, w którym opisał, jakim jest wspaniałym człowiekiem, i tłumaczył, dlaczego powinien znaleźć się w galerii sław naszego liceum. Był wściekły, że ja tam trafiłam, a on nie. W końcu zasługiwał na to jako sportowiec.

Naprawdę tak napisał. Wyrzuciłam jego list do śmieci i umyłam ręce. Dwa razy.

Niektórzy uważają, że o gwałcie można mówić tylko wtedy, gdy sprawcą jest nieznajomy z bronią. Ale gwałt to gwałt. Nie chodzi w nim o seks, tylko o władzę. A każdy gwałciciel ma broń. Jest nią jego ciało.

Możemy zrobić więcej, niż tylko słuchać kobiet, które dzielą się swoimi historiami. Możemy im uwierzyć. A kiedy zgłaszają gwałt, możemy odrobinę ułatwić im ten proces.

Moja przyjaciółka Diane Suchetka, która pracuje w szpitalu MetroHealth w Cleveland, zgłosiła mi, że placówka potrzebuje ubrań dla ofiar gwałtów. Razem z moją przyjaciółką Sheryl zorganizowała brunch połączony ze zbiórką nowej odzieży na ten cel.

Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale osoby, które zgłoszą się po napaści seksualnej na ostry dyżur, nie mogą wrócić do domu w tym, w czym przyszły. Nie odzyskują swoich ubrań, bo stanowią one materiał dowodowy i trafiają do laboratorium kryminalistycznego, gdzie pocięte na kawałeczki idą do analizy. Zdarza się, że ofiary przychodzą do szpitala w ulubionej koszuli, sukience czy dżinsach. Czasem są to ich jedyne dżinsy.

Diane poznała mnie z Liz Booth, ówczesną koordynatorką pielęgniarek sądowych w MetroHealth. Liz pracowała kiedyś na pogotowiu, a później odpowiadała za skład i szkolenie zespołu do spraw pacjentów po napaści seksualnej i ściśle współpracowała z prokuraturą i policją. Wiele ofiar nie ma do kogo zadzwonić po pomoc – a niektóre nie są gotowe powiedzieć bliskim o tym, czego doświadczyły. Nie mogą poprosić, żeby ktoś po nie przyjechał albo przywiózł im czyste ubranie, bo nie chcą, żeby ktokolwiek dowiedział się, że zostały zgwałcone.

Szpitale zwykle proponują im kitle lekarskie i bieliznę jednorazową albo ktoś z personelu poświęca przerwę na lunch, żeby pobiec do najbliższego sklepu. Niestety czasem nie ma innego wyjścia, niż odesłać pacjenta do domu w szpitalnym ubraniu.

„Przyjemnie jest dać im coś nowego – przyznała Liz. – Ofiary gwałtu czują się zbrukane, jakby nie mogły zmyć z siebie tego, co je spotkało”.

Tak czujesz się po gwałcie. Zbrukany.

Wyjść z ostrego dyżuru w nowym ubraniu to zupełnie co innego, niż opuścić go w używanych ciuchach, jednorazowej bieliźnie i szpitalnych skarpetkach.

Dlatego napisałam felieton, w którym zachęcałam czytelników, żeby pomogli ofiarom gwałtów zacząć życie od nowa. Wspólnie stworzyliśmy Szafę Troski i wypełniliśmy ją skarpetkami, majtkami, stanikami, bluzkami z długim rękawem, swetrami, bluzami i spodniami. Ofiarami gwałtu najczęściej padają kobiety. Zwykle mają od trzynastu do osiemdziesięciu lat.

Ludzie przynosili nowe skarpetki, bieliznę i dresy dla kobiet w każdym rozmiarze. Najlepsze są ubrania w ciemnych kolorach, bo ofiary najczęściej muszą zostawić w szpitalu biustonosz i nie chcą wkładać nic prześwitującego.

Mężczyźni też czasem padają ofiarą gwałcicieli. Dla nich zbieraliśmy skarpetki, bokserki, T-shirty i spodnie dresowe.

Pomoc lekarska dla ofiar gwałtu powinna być szybka, profesjonalna i pełna współczucia. W szpitalu MetroHealth po badaniu pacjenci mogą wziąć prysznic i zjeść posiłek; otrzymują również bon na taksówkę. A dzięki moim czytelnikom wychodzą w nowych, czystych ubraniach.

– Wybuchają płaczem – powiedziała mi Liz. – Nie mogą uwierzyć, że dostają nową odzież. Ofiary gwałtu zgłaszają się do nas w najtrudniejszej chwili swojego życia, a wychodzą z podniesionym czołem, gotowe zmierzyć się ze światem.

Byłoby wspaniale, gdyby każda osoba po napaści seksualnej po wyjściu ze szpitala miała szansę zacząć od nowa, w nowym ubraniu zamiast w szpitalnym fartuchu i jednorazowych majtkach i skarpetkach. Powinniśmy dążyć do tego, żeby Szafa Troski stanęła w każdej placówce, do której zgłaszają się ludzie po takim traumatycznym przeżyciu.

Jeśli nie ma tam miejsca na ubrania, darczyńcy mogą ufundować kupony do sklepów odzieżowych.

Ważne, żeby w szpitalach pracowały zespoły do spraw pomocy ofiarom napaści seksualnych z personelem przygotowanym do profesjonalnego prowadzenia badań, zbierania dowodów i przechowywania ich w taki sposób, by mogły zostać wykorzystane w sądzie. Jennifer Beigie, koordynatorka takiego zespołu w szpitalu MetroHealth, powiedziała, że jego członkowie przechodzą również szkolenie, jak rozmawiać z pacjentami w kryzysie i pomóc im w opracowaniu planu bezpieczeństwa przed opuszczeniem placówki.

„Nasz cel to zapewnić ofiarom gwałtu możliwie największy komfort po tak traumatycznym doświadczeniu” – wyjaśniła Jennifer.

Dlatego personel przynosi im nowe ubrania do wyboru. Podejmowanie samodzielnej decyzji nawet w tak prostej sprawie pomaga przywrócić pacjentom poczucie sprawczości.

Czytelnicy szybko zapełnili Szafę Troski w MetroHealth i innych pobliskich szpitalach. Jedna z miejscowych sędziów zaprosiła do zbiórki ubrań kolegów po fachu. Sędzia K.J. Montgomery z Sądu Miejskiego w Shaker Heights powiedziała mi: „Zwykle widzimy napastników i pierwsze, najbardziej bezpośrednie skutki ich czynów. To tylko smutne początki. Ofiary zawsze ogarnia rozpacz i poczucie bezradności. Dzięki tej akcji mamy nowy, konstruktywny sposób udzielania pomocy osobom dotkniętym tą potworną traumą”.

Nawet chorzy na raka i inni czytelnicy, którzy nie mogli iść na zakupy, włączyli się w zbiórkę, przysyłając pocztą bony podarunkowe i czeki. Pewna mieszkanka Massachusetts, która dowiedziała się o akcji z Facebooka, przysłała pieniądze. Pisały do mnie ofiary gwałtów z innych stanów, żeby przekazać, że wpłaciły datki na nasz cel. Zbiórki organizowały też żeńskie stowarzyszenia studenckie z lokalnych uczelni. Pewna dziewięciolatka zebrała 538 par skarpetek, żeby potrzebujący szybciej stanęli na nogi.

Liz odebrała mnóstwo e-maili i telefonów ze słowami wsparcia, a jej inicjatywę Szafy Troski promowały również stacje telewizyjne i radiowe. Była zaskoczona taką reakcją społeczną, ponieważ temat gwałtu u wielu osób budzi ogromny dyskomfort. Najbardziej poruszyły ją wiadomości od ofiar i ich rodzin oraz od mężczyzn, którzy zaangażowali się w akcję, bo nie mogli się pogodzić z tym, że przedstawiciele ich płci dopuszczają się takich czynów.

„Mam nadzieję, że teraz ofiarom łatwiej będzie się zwrócić o pomoc” – podsumowała Liz.

A ja podpisuję się pod jej słowami.

Lekcja 4

Zgody trzeba udzielić – inaczej jej nie ma

Powiedział mi, że nie chce żadnych zobowiązań. Nie interesowało go małżeństwo, wspólne mieszkanie ani miłość.

Interesował go za to seks, rzecz jasna.

Zapytałam, czy to nie jest pewna forma zobowiązania, chociażby do monogamii.

Wyjaśnił mi, że dotyczy to wyłącznie kobiet. Zaręczał, że mężczyźni potrafią uprawiać seks, który nic dla nich nie znaczy, a kobiety zawsze chcą czegoś więcej. Przyznał jednak, że seks zmienia związek, dlatego obiecał, że uszanuje wytyczoną przeze mnie granicę. Ale czyny przeczyły jego słowom.

Za każdym razem, kiedy zostawaliśmy sami, próbował ją przekroczyć.

Wyznaczyłam ją ponownie, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego, na co jestem gotowa, a na co nie. Wszystko było jasne. Nie wysyłałam sprzecznych komunikatów. Zgodził się na moje warunki, ale gdy usiedliśmy na kanapie, a on zanurzył mi dłonie we włosach i przywarł wargami do mojej szyi, pomylił moje westchnienia ze zgodą na seks.

Wzdychałam, bo podobało mi się to, co robił, ale on zdążył już dojść do wniosku, że granica została przesunięta. Tylko że ja jej nie przesunęłam. Nie powiedziałam mu: „Tak”. Więc zaprotestowałam. Słowami i czynami.

Był sfrustrowany. I ja też.

Jak wielu mężczyzn, z którymi spotykałam się, zanim poznałam mojego przyszłego męża, nie rozumiał, że kobieta może nie zgodzić się na współżycie, chociaż godzi się na namiętny dotyk i pieszczoty, które mieszczą się w tym szerokim spektrum między pocałunkiem a seksem.

Kiedy para zaczyna się całować, kto decyduje o tym, gdzie przebiega granica? I w którym momencie należy ją uwzględnić, uszanować albo zmienić?

Mężczyzna, o którym piszę, nie chciał też stosować antykoncepcji, przebadać się na obecność wirusa HIV ani porozmawiać o tym, co zrobimy, jeśli zajdę w ciążę.

Niektórzy mężczyźni zasłaniają się wymówką, że przy atrakcyjnej kobiecie nie potrafią się opanować z podniecenia. Mówią to tak, jakby partnerce powinno to pochlebiać, chociaż ona z pewnością wolałaby, żeby potrafili się kontrolować.

W dobie znajomości na jedną noc ruch #MeToo rozpoczął dyskusję o tym, czym jest zgoda na seks – jak rozumieliśmy to pojęcie do tej pory i jak powinniśmy je rozumieć.

Zdaniem ekspertów zgoda powinna zostać aktywnie wyrażona przez obie strony – nie można traktować jako wiążącej zgody udzielonej pod presją albo ze strachu ani zakładać, że partner udzielił jej milcząco.

Musi również zrobić to świadomie. Osoba nieprzytomna albo odurzona alkoholem lub narkotykami nie jest w stanie zgodzić się na seks.

Zgody może udzielić tylko człowiek dorosły, więc lepiej sprawdź, ile lat ma dziewczyna, która wygląda na dwudziestolatkę.

Poza tym zgoda powinna zostać jasno zakomunikowana – nie można o niej wnioskować z koloru szminki, głębokości dekoltu czy typu bielizny, którą włożyła – lub której nie włożyła – kobieta.

I jeszcze jedno, panowie: łzy partnerki to dla was znak STOP. Przestańcie skupiać się na jej ciele i sprawdźcie, co dzieje się w jej sercu.

Seks powinien być dobrowolny. Nie ma w nim miejsca na przemoc, groźby i zdania w rodzaju: „Kupiłem ci kolację, więc jesteś mi coś winna”. Seks nie jest walutą, którą płacimy za stek i wyjście do kina.

Zgoda to proces, który zachodzi nieustannie. Kiedy kobieta zmienia zdanie, zgoda znika.

Według mnie zgoda powinna bardziej przypominać entuzjastyczne: „Wow!” niż zrezygnowane: „No dobrze, może być”.

Nie wolno już milcząco przyjmować, że druga osoba wyraża zgodę, bo następnym razem możecie spotkać się w sądzie. Nie wolno zakładać, że skoro zgodziła się w zeszłą sobotę, to dziś wieczorem będzie tak samo. Zgody udziela się za każdym razem od nowa.

Jeśli nadal nie do końca rozumiecie, na czym polega zgoda na seks, obejrzyjcie w internecie filmik Tea Video stworzony przez Emmeline May i wytwórnię Blue Seat Studios. Porównuje seks do picia herbaty – i ma już ponad 4 miliony widzów.

„Seks jest jak herbata”, wyjaśnia. Jeśli ktoś mówi, że ma ochotę na herbatę, to świetnie. Jeśli nie jest tego pewny, „nie zmuszaj go, żeby ją wypił”. A jeśli odmawia, w ogóle nie parz dla niego herbaty.

Najcelniejszy tekst: „Jeśli ktoś jest nieprzytomny, nie wmuszaj w niego herbaty. Nieprzytomni ludzie nie chcą herbaty”.

Nikt nie ma prawa do ciebie ani do twojego ciała, bez względu na to, jak często uprawialiście seks, jak długo się spotykacie i ile lat jesteście małżeństwem.

Niektóre pary robią listę aktów seksualnych, których mogłyby spróbować, z okienkami „tak”, „nie”, „być może” obok każdego punktu. Rynek zalały aplikacje, w których partnerzy wpisują, na co się zgadzają, i potwierdzają to.

Kiedy umawiałam się na randki, niektórzy mężczyźni usiłowali mnie przekonać, że mają po prostu inną konstrukcję niż kobiety i muszą uprawiać seks. Ich zdaniem żaden samiec nie jest w stanie się opanować po rozpoczęciu gry wstępnej. Jeśli to prawda, to mężczyźni powinni zatrzymywać się, zanim dotrą do punktu, z którego nie ma już dla nich odwrotu.

Dlaczego to musi być wszystko albo nic?

Skoro kobieta potrafi zadecydować, jak daleko chce się posunąć z mężczyzną, i umie trzymać się swoich postanowień, to dlaczego on nie może tego zaakceptować albo zorientować się, gdzie przebiega jego granica, i nauczyć się mówić sobie „stop!”, zanim ją przekroczy?

Mężczyźni powinni odpowiadać za to, czy potrafią się kontrolować w seksie – tak jak wszyscy odpowiadamy za to, czy potrafimy się kontrolować w barze. Najpierw trzeba poznać reakcje swojego organizmu. Jak działają na mnie dwa piwa? A trzy kieliszki wina? Ile alkoholu to dla mnie za dużo? Gdzie leży ta granica?

Czemu więc nie zbadać reakcji własnego organizmu na namiętność? Jeśli jest taki moment, kiedy tracisz kontrolę nad swoim ciałem, to kiedy on następuje? Nie przekraczaj tego punktu, kiedy jesteś z kimś, kto nie chce tracić kontroli nad sobą. Jeśli nie umiesz się powstrzymać po tym, jak dotkniesz partnerkę poniżej pasa, to nie rób tego albo upewnij się, czy ona chce tego samego co ty.

Otwarta komunikacja i znajomość własnych ograniczeń mogą oszczędzić ci mnóstwa frustracji, a także problemów z prawem i pozwów sądowych.

Przez wiele lat to kobiety ustanawiały granice w seksie, ponieważ to one ponoszą jego konsekwencje. To one leżą na stołach aborcyjnych albo na salach porodowych. To ich reputacja cierpi, jeśli uprawiają seks ze zbyt wieloma partnerami, chociaż mężczyźni zbierają gratulacje za liczne podboje.

Dlaczego tylko kobieta ma odpowiadać za wytyczenie tych granic? Bo zostałyśmy nauczone, że mężczyźni tego nie potrafią. Wszystko zaczyna się w okresie dojrzewania, kiedy chłopcy odkrywają siłę swojego popędu seksualnego, a dziewczynki uczą się ich hamować, żeby ustrzec się przed nieplanowaną ciążą i chorobami przenoszonymi drogą płciową.

Przyszedł czas, żebyśmy obarczyli mężczyzn taką samą odpowiedzialnością jak kobiety – powinni rozumieć i jasno komunikować swoje pragnienia w sferze seksu. Zdecyduj, czego chcesz, zanim twoje ciało dokona tego wyboru za ciebie. Skonsultuj to ze swoją głową i swoim sercem.

Jeśli na pewnym poziomie podniecenia nie potrafisz już uszanować „nie” kobiety, to zatrzymaj się wcześniej. Bo jej „nie” znaczy „nie”.

Lekcja 5

„Nie” znaczy „nie”. I kropka

Anne Lamott została jedną z moich ulubionych pisarek, kiedy przeczytałam, że kieruje się w życiu następującą prawdą emocjonalną: „»Nie« to odpowiedź pełnym zdaniem”.

Dlaczego tak trudno nam wymówić to króciutkie, trzyliterowe słowo?

Bo „nie” pociąga za sobą poważne konsekwencje.

Nie chcemy nikogo rozczarować, nawet tych, których się boimy. Wolimy spełniać oczekiwania otoczenia, bo to karmi nasze ego. Wstyd podpowiada nam, że musimy powiedzieć „tak” i wspierać innych na ich warunkach, bo inaczej okażemy się złymi ludźmi. A czasem to smutne doświadczenia z dzieciństwa podpowiadają nam, że ten, komu odmówimy, poczuje się tak samo odrzucony jak my przed laty.

Ale to nieprawda. Ta osoba po prostu zwróci się ze swoją prośbą do kogoś innego.

Przez całe życie uczę się, że mówiąc komuś innemu „nie”, w rzeczywistości mówię „tak” samej sobie. Nadal jednak wzdrygam się, słysząc pytania: „Zrobisz coś dla mnie?”, „Jesteś wolna w przyszłym tygodniu?” albo „Czy mogę liczyć na twoje wsparcie?”.

Zamiast zawołać: „Jasne!”, dziś potrafię już dać sobie chwilę na zastanowienie, zanim odpowiem. To jeden z powodów, dla których nie prowadzę kalendarza w telefonie. Trzymam kalendarz w domu, więc mogę powiedzieć: „Muszę to sprawdzić. Dam ci znać”.

Dając sobie czas, wiele zyskujesz. W ten sposób tworzy się bufor między bodźcem a reakcją, więc przestajesz działać automatycznie i zgadzać się na każdą prośbę. Nie może być tak, że zadowoleni są wszyscy poza tobą – bo to ty jesteś najważniejszą osobą w swoim życiu.

Ja w takich sytuacjach staram się wysłuchać prośby do końca i sprawdzić reakcję swojego serca. Czy podskakuje z radości, czy kurczy się z głośnym: „Nieee!”? Jeśli nie jestem pewna, co czuję, odmawiam. Nie daję sobie więcej czasu, tylko mówię: „Nie”. W końcu życie postawi mnie w wielu innych sytuacjach, które przyniosą mi radość.