Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“BodyBook” to szczery, osobisty i inspirujący przewodnik po świecie akceptacji własnego ciała. Jolanta Lewicka – projektantka, mentorka i twórczyni marki Li Parie – dzieli się swoimi doświadczeniami oraz wiedzą, by pomóc czytelnikom spojrzeć na siebie z większą czułością i zrozumieniem.
Książka nie moralizuje, lecz zaprasza do refleksji, ćwiczeń i rozmowy z własnym ciałem. Znajdziesz tu historie z życia, konkretne narzędzia psychologiczne i ćwiczenia, które pomogą Ci rozbroić wewnętrznego krytyka, porzucić nierealistyczne ideały piękna i zbudować zdrowszą relację z samym sobą.
To książka nie tylko do przeczytania, ale i do przeżycia.
O autorce
Jolanta Lewicka – projektantka bielizny, założycielka marki Li Parie, mentorka i autorka warsztatów wspierających samoakceptację. Od lat pracuje z kobietami i mężczyznami, pomagając im budować autentyczne relacje z własnym ciałem i emocjami. W swojej pracy łączy psychologię, doświadczenie w pracy z ciałem oraz głęboki szacunek do indywidualności każdego człowieka.
“BodyBook” to jej pierwsza książka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę dedykuję wszystkim wrażliwcom, którzy od lat nie radzą sobie z ogromem emocji, jakie kumulują się w ich ciałach, oraz wszystkim tym, którzy odcięli swoje ciała, aby nie odczuwać, i jedyne, z czym mają połączenie, to mózg. Dołożę do Waszej rzeczywistości ŚWIADOME CIAŁO.
Ekspertka brafittingu, założycielka polskiej bieliźnianej marki Li Parie. Projektantka i współproducentka modowej kolekcji bielizny, kostiumów kąpielowych, akcesoriów i ubrań. Współwłaścicielka luksusowych salonów z bielizną Body coach i relation coach.
Od wielu lat zabierałam się do napisania książki o ciele. Większość swojego dziś 52-letniego życia spędziłam w takich dziwnych, intymnych miejscach, w których od rana do wieczora kobiety się rozbierają i mierzą bieliznę – w przymierzalniach.
Przymierzalnie to nieocenione źródło wiedzy o ciele, z którym zostajemy sam na sam. To miejsce tabu, sekretów, obnażania się i patrzenia na swoje odbicie w lustrze. To miejsce prawdy. Towarzyszą temu niewyobrażalne emocje, z którymi nie tylko klientki nie mogą sobie poradzić; ja także je odczuwam, pozostają częścią mojej rzeczywistości.
W przymierzalniach słuchałam tego, co naprawdę myślimy o swoim ciele. Rejestrowałam sposoby, w jakie je opisujemy i codziennie traktujemy!
Ta wiedza okazała się najbardziej okrutnąwiedzą w moimżyciu. Nie wiedziałam, co zrobić z tym, co słyszę i widzę, a z czym na co dzień mam do czynienia.
Po zamknięciu sklepu zostawałam z potężną dawką zróżnicowanych emocji, słowami krytyki, łzami i brakiem akceptacji. Z obrazami bezradnych, uwięzionych i porzuconych ciał.
To wszystko latami spędzało mi sen z powiek.
Niezależnie od tego, czy po powrocie do domu zjadałam kolację i kładłam się spać, czy miałam intymną sytuację łóżkową, każdy obraz z przymierzalni i każdy dźwięk wbijały się pod moje powieki. Myślę też, że jestem w czołówce osób na świecie, które słowo „Nie!” usłyszały najwięcej razy w życiu. Cały czas je słyszę…
Mimo że chciałam „tylko sprzedawać staniki”, życie napisało mi kompletnie inny scenariusz – musiałam pogłębić swoją wiedzę na temat świadomościciała i – wbrew swoim planom – zająć się własnymrozwojemosobistym.
I tak po latach powstała ta książka.
Potrzebowałam czasu, aby nauczyć się pisać i uporządkować wszystko, co wiem, czego doświadczyłam i czego się nauczyłam. Podzielę się z Tobą moją świadomością ciała, a nawet trochę się przed Tobą obnażę i w prosty sposób rozłożę ten wstydliwy temat na czynniki pierwsze.
Obnażanie wszystkich sekretów ciała zacznę od siebie (mam nadzieję, że nie umrę przy tym ze wstydu).
Tempo mojego życia zawodowego nie pozwalało mi ani na chwilę usiąść na tyłku, żebym mogła zacząć spisywać to, co miałam w głowie. Po prostu biegłam, właściwie brałam udział w nieustającym maratonie. Nie wiem, czy uciekałam przed biustami, które przytłaczały mnie w hurtowych ilościach, czy biegałam za nimi. Po prostu biegłam.
Pewnego dnia przyleciałam na Sycylię – a właściwie zostałam zmuszona do odpoczynku przez Jeana-François, mojego ukochanego Francuza.
Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna po prostu usiadłam w jednym miejscu, myślami będąc daleko od spraw firmy, które przecież nigdy się nie kończą (na pewno to znasz: rozwiążesz jedną sprawę, a wyrastają trzy kolejne).
Przez wiele lat byłam w służbie działalności gospodarczej, w więzieniu biznesu, w kieracie firmy, którą sama stworzyłam. Bez perspektyw, że kiedykolwiek skończy się gonitwa, że moje ciało się zrelaksuje, mózg – zatrzyma, a moje serce – uwolni od ton emocji, które towarzyszą prowadzeniu biznesu.
Nie pamiętałam już, co znaczą ten luksus spokoju i czas tylko dla siebie.
W tym miejscu chciałam podziękować mojej wspólniczce Marcie Małeckiej za wolność i przestrzeń w głowie, które w wieku 27 lat straciłam wraz z założeniem własnej firmy. To Marta wzięła na siebie najtrudniejsze kwestie, które zaczynały mnie zabijać, i razem ze mną stworzyła mocny – i barwny – biznesowy duet, w ramach którego działamy na rzecz wspierania rozwoju osobistego i zawodowego kobiet.
Książka powstawała w czasie wakacji i podróży. Pisałam ją głównie w samolotach, na lotniskach, w pociągach i w brabusie, którym podróżuję po Polsce z ekipą z Li Parie Bra Poland Tour.
Zaczęłam pisać na Sycylii, kontynuowałam w Malibu, potem w Casares, a zakończyłam w Le Touquet-Paris-Plage, gdzie pomieszkuję z ukochanym Jeanem-François Nowackim. To niesamowite, jak mózg pracuje na wysokościach – uwielbiam latać i najwięcej napisałam właśnie w samolotach.
Chciałam też wyrazić wdzięczność dla niepogody w czasie ostatnich wakacji – obfity deszcz, na który zwykle się złoszczę, tym razem okazał się zbawienny, bo wygonił mnie z plaży do sypialni, w której stał komputer.
To podstawowa wiedza, którą każdy człowiek powinien otrzymać, gdy przychodzi na świat. Prosty, prawdziwy elementarz o ciele. Trochę inny, niż się spodziewasz. Bo wszystko w nim będzie odwrotne.
Zamiast być na wiecznej diecie i kompletnie nie akceptować swojego wyglądu, zamiast walczyć z ciałem, jak to robi ponad 90% kobiet w Polsce, zamiast ciągle narzekać, że nie jest takie, jakie miało być, że nie mam co na nie włożyc, że nie chce mi się mu gotować, a ruszanie się jest męką, będę Cię o nim uczyć. Jedno mogę Ci obiecać: nie będzie nudno.
Jak mówi moja wspólniczka Marta: „Idź do Jolki, ona ci pokaże twoje ciało”. Poznasz kompletnie inną perspektywę postrzegania ciała. Będzie tak, jakbyś spojrzała na nie z odległości kilku metrów, z boku, bez roszczeń, głupot i wymysłów, które są w Twojej w głowie – w większości nieprawdziwe – oraz bez emocji, które wypaczają obraz siebie.
Nauczę Cię 7 podstawowych kroków do wspaniałej relacji ze swoim ciałem.
Dowiesz się:
jak patrzeć na swoje ciało z totalną akceptacją, uwielbieniem i miłością;jak być w ciele, wracać do niego, kiedy przeniesiesz się w myślach w inny czas, w inne miejsce, do innych ludzi;jak zarządzać emocjami, które sprawiają, że opuszczasz swoje ciało;co to znaczy być uwięzioną w gonitwie skłębionych myśli;co sprawia, że nie jesteś sobą;kiedy tracisz swój potencjał;jak komunikować się z ciałem w trzech podstawowych sprawach, w których kompletnie nie wiesz, o co chodzi (mam na myśli jedzenie, ubieranie się i ruch);co i jak jeść, żeby się nie roztyć;jak ćwiczyć, żeby ruch Cię nie męczył;jakie ubrania zakładać, żeby nie tyle nie było Ci zimno, ile żebyś dobrze wyglądała i tak też się czuła.Opowiem Ci o akceptacji ciała bez roszczeń i nieszczerych intencji, bo to one sprawiają, że nie ma w nas zgody na zmiany i na ciało, które dostałyśmy od natury.
Jak ważne jest, żeby polubić ciało?
To nie musi być od razu wielka miłość. Na początek wystarczy zwyczajne lubienie – sprawi, że nie będziesz się męczyć ani forsować, kiedy zechcesz zrobić coś dla swojego ciała.
Opowiem o ukochaniu ciała. Pięknym, magicznym momencie naszego życia, który jest konsekwencją patrzenia, bycia, rozmowy, akceptacji i polubienia swojego ciała.
Dowiesz się, że tylko kochaneciała są piękne, wolne, szczęśliwe i silne – bo tylko wtedy jesteśmy sobą, budujemy swoją wartość i stajemy się zaproszeniem dla innych wspaniałych ludzi w naszym życiu.
Tak, będziesz tworzyć wspaniałą relację ze swoim ciałem!
Wiem, że brzmi dziwnie, ale przekonasz się, że zbudowanie relacji ze swoim ciałem to zbudowanie relacji ze sobą. Tu chodzi o nas. Nie można pominąć w tym ciała.
Relacja z ciałem jest związana z naszym rozwojem osobistym. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które do potencjału intelektualnego (mózgu) i do potencjału emocjonalnego (serca) dołoży potencjał fizyczny – ciało. Tylko wtedy stajemy się kompletne.
Podczas czytania uświadomisz sobie, co zobaczyłam i w przymierzalniach, i wtedy, gdy wędrowałam po świecie, poszukując wiedzy o ciele.
Ciało nie jest niewolnikiem, który ma służyć do śmierci i słuchać naszych rozkazów. Ciało jest żywe – a przez to świadome i magiczne. W ciele jest zapisana historia naszego życia, emocje i myśli nasze i innych; traumy, oceny, krytyka, poniżenia i nadużycia, które same sobie serwowałyśmy albo które – za naszym przyzwoleniem – serwowali mu inni.
Z zawodu jestem nauczycielką biologii, ale ta lekcja będzie inna. Zamiast nudnej teorii o układzie rozrodczym i przepływie krwi i limfy, zamiast opowieści o komórkach nerwowych i układzie hormonalnym, który steruje wszystkim wbrew naszej woli, to będzie lekcja o ciele.
Chcę, żebyś po jej zakończeniu wstała z ławki i ruszyła w swoje życie, czyli przygodę z ciałem.
Wszystko, czego się dowiesz, wydarzyło się naprawdę.
Urodziłam się w małej wsi Borucza. Wychowywałam się 70 km od Warszawy, z dala od cywilizacji. Wraz z moim przyjściem na świat w naszej wiosce pojawiły się pierwsze słupy z elektrycznością. Oznaczało to pierwsze światło, pierwszą pralkę i pierwszy telewizor.
Do najbliższego przystanku autobusowego trzeba był iść około godziny. Pieszo. Nie było ulic; chodziliśmy skrótami przez łąki, pola i lasy. Latem boso brnęliśmy przez piaszczyste ścieżki, niosąc buty w rękach, wiosną, jesienią i zimą brodziliśmy w gumowych butach po kałużach, mokradłach i śniegu.
Odkąd pamiętam, codziennie bolała mnie głowa. Byłam niezwykle wrażliwym dzieckiem. Z trudem znosiłam surowe, skromne życie na wsi, wypełnione pracą fizyczną. Gdy była ładna pogoda, pracowałam w polu, a gdy padał deszcz, zawsze znalazło się coś do zrobienia w gospodarstwie.
W czasie wakacji przy żniwach w upale i kurzu obstawiałam z dziadkiem kłujące snopy słomy, które sięgały niemal po horyzont, zbierałam zboże za kosą i grabiłam siano na łące. Wiosną i jesienią sadziłam, pieliłam, zbierałam, przebierałam lub obierałam ziemniaki albo chodziłam z wiaderkiem za pługiem i koniem. Rozrzucałam obornik i pracowałam w stodole przy młockarni. Codziennie pomagałam karmić lub doić zwierzęta w oborze i pasłam krowy i owce na łące.
Codziennie też zadawałam sobie dwa pytania: „Co ja tutaj robię?” i „Jak mogę stąd uciec?”.
Na swoje nieszczęście odkryłam, że najlepszymi rozwiązaniami będą szkoła lub szybkie wyjście za mąż. Wykształcony chłopak z miasta miał stać się moją szansą na lepsze życie.
Uczyłam się i wszędzie czytałam – jadąc na wozie z sianem, pod jabłonką na podwórzu i kiedy pasłam te nieszczęsne krowy „na ostatniej łące na Paluchach”.
Gdy miałam 15 lat, wyjechałam do Łochowa do szkoły z internatem. Wkrótce potem wyszłam za mąż za nauczyciela starszego ode mnie o 10 lat – małżeństwo z nim było warunkiem mojej dalszej nauki.
Taki układ mi odpowiadał. W piątek skończyłam szkołę, w sobotę wzięłam ślub, a w niedzielę wyjechałam na studia dzienne do obecnej Akademii Rolniczej w Siedlcach. Podczas wesela zorganizowanego na ponad 300 osób w wiejskiej stodole miałam spakowaną walizkę na studia i myślałam tylko o tym, że jutro wyjadę.
Małżeństwo już po miesiącu okazało się porażką, ale nikomu nie powiedziałam o tym, co się wydarzyło podczas miesiąca miodowego za zamkniętymi drzwiami naszego nauczycielskiego mieszkanka. Tak się wstydziłam, że udawałam, że nic się nie dzieje. Chciałam leczyć, ratować nasze małżeństwo.
Gdy miałam 21 lat, na drugim roku trudnych studiów – biologii o specjalności nauczycielskiej – zostałam matką. Małżeństwo się rozpadło. Mąż wyprowadził się do drugiego pokoju i nigdy do mnie nie wrócił. Nie dotykał ani mnie, ani dziecka. Powiedział, że nie dorósł do roli ojca. Przeżyłam traumę, kiedy odkryłam jego obrzydliwą przeszłość, problemy osobisto-emocjonalne i drugie życie.
Grzegorz był okrutnym, nieobliczalnym człowiekiem, który krzywdził, poniżał i wykorzystywał nie tylko mnie, lecz także wielu ludzi wokół. Na wiele sposobów. Fizycznie i emocjonalnie. Uciekłam od niego. Mama pomogła mi w opiece nad synem. Zamieszkałam w pustym domu w surowym stanie, który stał po rodzicach. Wykończyłam dwa pomieszczenia i łazienkę. Kończyłam studia i jednocześnie pracowałam w wiejskiej szkole jako nauczycielka biologii, chemii, matematyki i fizyki.
1 września spakowałam się w jeden plecak, wzięłam pod pachę trzyletniego synka i uciekłam do Warszawy. Nie miałam pracy, mieszkania ani pieniędzy. Przespałam się u kuzynki Marioli.
Szybko znalazłam pracę, mieszkanie i przedszkole dla synka. Ukrywałam, że mam dziecko, bo nikt by mnie nie zatrudnił.
Klepałam biedę. Zarabiałam 400 zł miesięcznie, a samo wynajęcie mieszkania kosztowało 370 zł. Dorabiałam, pracując fizycznie: chałupnictwo, sprzątanie biura i klatek schodowych. Jadłam odsmażany chleb i śliwki, które zbierałam na ulicach. Głodowałam i tułałam się po mieszkaniach.
Przetrwałam. Jedyne, co sprawiało mi radość, to świadomość, że jestem samodzielna, do nikogo nie wyciągam ręki o pieniądze, żyję biednie, ale godnie. Po swojemu.
Czułam się samotna, więc wplątywałam się w różne relacje. Bycie ubogą rozwódką z dzieckiem nie zachęcało jednak chłopaków do budowania dłuższej relacji. To, że byłam wykształconą, samodzielną, atrakcyjną, pracowitą i niegłupią dziewczyną, kompletnie nie miało znaczenia. Zrozumiałam, że nikt nie weźmie odpowiedzialności za życie moje i mojego syna. I chociaż wtedy się wkurzyłam, dzisiaj jestem wdzięczna trzem chłopakom, którzy porzucili mnie z tego powodu – Robercie, Piotrku i Arturze, absolutnie nie mam do was żalu, kochani!
Dotarło do mnie, że nikt mi nie pomoże i że nawet przy pracy po 12 godzin dziennie do samej śmierci nie uda mi się kupić mieszkania.
Odkryłam jeszcze coś: nie ma takiego człowieka na tej planecie, który musiałby mi pomagać w opiece nad synem. Nawet jego ojciec. Wszystkim mężczyznom dałam wolne. Wszystkim. Tak odzyskałam wolność w głowie od roszczeń wobec innych i siłę oraz wiarę w swoje działania.
Po kilku nieprzespanych nocach podjęłam decyzję. Odeszłam z korporacji i założyłam firmę bieliźniarską. W kieszeni miałam 1500 zł. Odkładałam je przez rok. Wystartowałam z drewnianą budką na bazarku na Sadybie.
Biznes zaczęłam ze swoją siostrą Anią, która po staniu w deszczu, na zimnie i mrozie, po przewlekłych przeziębieniach zachorowała na gruźlicę i na długi czas zaległa w szpitalu. Zostałam sama. Z kiepskim biznesem, z synem, z wynajmem i ze wszystkim na głowie. Potężny kryzys finansowo-emocjonalny, który przetrwałam.
Potem w tragicznym wypadku zginął ojciec mojego syna Łukasza. Jak się przekazuje taką informację ośmioletniemu chłopcu? Nie wiedziałam. Obudziłam małego w niedzielę rano i powiedziałam mu, co się stało. Pamiętam, że się rozpłakał, a potem przez pół roku nie zabierał głosu w szkole. Ponownie do mnie dotarło, że muszę przejąć pełną odpowiedzialność za jego życie i przyszłość. Teraz naprawdę zostałam sama – z siostrą i z synem, których musiałam postawić na nogi.
To zmobilizowało mnie do działania. Zaczęłam rozwijać firmę. Tak, jak umiałam. Bez wiedzy biznesowej, intuicyjnie, ciężką pracą i entuzjazmem.
To były lata mozolnej pracy. Wychodziłam do ludzi i wszędzie szukałam klientów. Po drodze zaliczyłam kilka wywrotek finansowych, ale i odniosłam kilka spektakularnych sukcesów. Stałam się ekspertką i stworzyłam od zera polską markę bieliźnianą Li Parie Lingerie, która była obecna w prestiżowych centrach handlowych w Warszawie – w Arkadii, w Galerii Mokotów i w Złotych Tarasach. Wypracowałam w Polsce pozycję lidera. Prowadziłam też własną produkcję kolekcji bielizny.
Potem otworzyłam kolejną firmę – agencję reklamową Li Parie Advertising Company, którą teraz Łukasz Mendyk – mój syn – prowadzi samodzielnie pod nazwą Reklama Li Parie (www.reklamaliparie.pl). Świetnie sobie radzi, jest inteligentnym, przedsiębiorczym i odpowiedzialnym dżentelmenem, który ma niesamowite poczucie humoru.
Sporo razem przeszliśmy. Na długi czas straciliśmy ze sobą kontakt. Jako matka odebrałam ekstremalną lekcję, na którą niewiele matek byłoby w stanie się zgodzić. Był moment, że się poddałam i musiałam przyznać, że rola matki mi nie wyszła. Po kilku miesiącach ta lekcja okazała się początkiem spektakularnej transformacji w życiu mojego syna. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo uwięziliśmy się w tej relacji.
Zaliczyłam kolejne małżeństwo i kolejny rozwód. Znowu samotność i lata eksperymentów w relacjach i z młodszym, i ze starszym; i z milionerem, i z takim, który spał u siostry na materacu; i z gangsterem, i z naukowcem, i z artystą. I z wieloma innymi mężczyznami.
Przetrwałam samotność w biznesie i w życiu osobistym. Podróżowałam po świecie, uprawiałam wszystkie możliwe sporty. Moje życie ciągle się zmieniało, a ja cały czas ulegałam transformacji.
Stałam się wizjonerką. Na moje kolejne pomysły zmian, rewolucji i zwrotów w pracy wszyscy otwierali oczy ze zdumienia. Nie rozumieli moich wizji. Walczyli ze mną. Złościli się. Musiałam przeprowadzać swój team przez ciągłe, niekończące się zmiany. Motywować i tłumaczyć.
Nie pamiętam nawet, ile razy w życiu stawałam pod ścianą.
Bardzo mi się podobało, w jaki sposób premier brytyjski, noblista z 1953 roku, sir Winston Churchill określił, kim jest właściciel biznesu.
Dla większości byłam typowym drapieżnym wilkiem, którego trzeba było odstrzelić, bo wszystkich wkurzał i burzył ich święty spokój. Dla sporej części byłam krową, którą można było regularnie wykorzystywać i doić. Jednocześnie byłam typowym koniem, który wszystko i wszystkich ciągnął do przodu.
Poczułam się częścią tego opisu.
Zawsze rzucałam się na głęboką wodę. Tylko w ten sposób się uczyłam.
Nie pamiętam, ile razy byłam w kompletnej rozsypce. Gdy otwierałam firmę, nie zdawałam sobie sprawy, że czekają mnie olbrzymia presja, stres, ogrom odpowiedzialności za sprawy firmy, ludzi wokół, niewyobrażalna tytaniczna praca i codzienna służba firmie. Przez wiele lat miałam wolne tylko Boże Narodzenie, Wielkanoc i Wszystkich Świętych. Ciągle pracowałam. Ciągle. Nie ustawałam w działaniu.
W moim życiu działy się rzeczy okrutne i wspaniałe, z przewagą tych pierwszych. Gdy rozwiązałam jakiś problem, pojawiał się kolejny – dwa razy trudniejszy. To się nigdy nie kończyło. Wciąż dostawałam po tyłku.
W takich momentach często zadawałam sobie pytania: „Dlaczego w moim życiu nie może być miło?”, „Dlaczego nie jest fajnie?”. Tłumaczyłam sobie: „Jestem przecież dobrym człowiekiem, niezwykle pozytywnie nastawionym do życia i pracy; nieba bym uchyliła każdemu! O co chodzi w tym wszystkim…?!”.
I wtedy odkryłam, że mój rozwój osobisty odbywa się tylko w takich absurdalnie niekomfortowych momentach, kiedy dosłownie zeskrobuję siebie z podłogi, zbieram z kawałków, zszywam i liżę rany.
W takich momentach wiedziałam, że robię to sobie ostatniraz. Że już do tego nie wrócę.
Tak odrabiałam swoje życiowe lekcje.
Brak komfortu, wstyd i ból trwały chwilę. Jakimś cudem udawało mi się przetrwać. A potem zmieniałam i rozwijałam swoje życie. Na zawsze. Stawałam się coraz bardziej obecna, coraz silniejsza. Tak doszłam do samoświadomości.
Straciłam na to pół wieku…
Przez prawie 50 lat kopiowałam życie innych, żyłam dla innych, byłam na służbie innych. Nieświadoma, po co robię to, co robię. Zagmatwałam się w ogromnej liczbie głupot, wymysłów, roszczeń, osądów i wyobrażeń.
Byłam miła – źle. Nie byłam miła – też źle. Byłam biedna – nikt mnie nie chciał. Byłam bogata – również zostawałam samotna. Nie umiałam być z kimś i nie umiałam być sama.
Na garnuszku męża czułam się ubezwłasnowolnionym nikim. Gdy zostałam z synem, wszyscy się śmiali i pytali, co jest ze mną nie tak, że jestem sama. Gdy ponownie wyszłam za mąż, szybko się znudziłam. Uciekałam od mężczyzn, przeszkadzała mi ich obecność. Gdy zaczęłam prowadzić swoją firmę i dużo pracowałam, wyzywano mnie od wyrodnej matki i pracoholiczki pozbawionej emocji i wartości rodzinnych; mówiono, że swoje dziecko okradam z opieki. Kompletnie nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi!
Życie przeczołgało mnie przez trzy depresje, dwa małżeństwa, jedno umieranie i kilka biznesowych bankructw. Zdarzyło mi się stracić półtora miliona plus podatek z powodu faktury, której ktoś mi nie zapłacił. Dopiero po tak olbrzymiej stracie wzięłam się porządnie do roboty i przekonałam, jaka jestem pracowita. Właściwie do dziś nie mogę się zatrzymać z robotą.
Pamiętam, jak byłam w stanie totalnego rozpadu. Mój syn Łukasz nie mógł już dłużej patrzeć, jak tracę czas i energię na rozpacz. Zapytał, czy umiem zarabiać. Przypomniałam sobie, że tak, umiem. Potem zapytał, czy umiem robić coś z niczego, od zera. No jasne, że umiem. Poprosił, żebym wstała od stołu, umyła twarz i pojechała do sklepu zarabiać na spłatę długów. I żebym tylko na tym się skupiła, zamiast rozpaczać. Przypomniał mi, że jestem pracowita.
To był pierwszy dzień, gdy zaczęłam wychodzić z długów, zamiast nadal w nich tkwić.
Moje życie to wieloletnie żebranie o miłość. Wszędzie, ciągle i u wszystkich. Totalne zagubienie, totalna niewiedza. O co w ogóle chodzi z tym ciałem, z tym życiem, z tym szczęściem? Jak działać, żeby było dobrze? Kompletnie nie wiedziałam, że tu może chodzić o mnie. I o to, żeby mnie samej było dobrze.
Potężny strach przed samotnością, przed brakiem miłości. Nie bałam się śmierci; bałam się życia.
Nie chciałam dorastać. Chciałam być mentalnym dzieckiem. Chciałam, żeby było miło i fajnie. I żeby wszyscy mnie lubili. Uważałam, że skoro jestem dobra dla innych, to inni też tacy będą wobec mnie. Że właśnie tak to działa.
Dostawałam albo po pysku, albo po tyłku, albo centralnie między oczy. Naiwnie myślałam, że dobrych ludzi nie robi się w konia, nie okrada ani nie wykorzystuje – właśnie dlatego, że są dobrzy i fajni. Złe rzeczy robi się tylko tym niefajnym. Głupie, co?
Teraz wiem, że jest inaczej. Wrażliwe, wspaniałe i dobre dziewczyny są pierwsze w kolejce do tego, aby je wykorzystać, okraść, oszukać i zwalić im na głowę wszystkie nieszczęścia.
To one najwięcej cierpią.
Na własne życzenie.
Bo zgadzają się na to.
Bo są fajne.
Bo są dobre dla innych.
Bo nie są dobre dla siebie.
Bo biorą na siebie wszystko: fizyczną harówkę i techniczne kwestie, problemyemocjonalne, troski, zmartwienia, obawy, stresy, wstydy, osądy i niedoskonałości innych. Za innych. Żeby im ulżyć.
Sądzą, że dobry człowiek dostał w prezencie tyle dobrego, że przejdzie przez życie z tonami śmieci innych na swoich barkach.
Pokazują, jakie są dzielne i że dają radę.
Udowadniają, że udźwignęły niemożliwe.
Nie skarżą się.
Nikomu.
Bo wstydzą się tego, co same sobie robią.
Płaczą w ukryciu – tego wstydzą się najbardziej.
To chyba problem większości z nas.
Przez większość życia byłam nieobecna w swoim ciele. Na niczym nie mogłam się skupić. Notorycznie więziły mnie moje własne emocje i wymysły mózgu. Przez to, że nie byłam obecna w swoim ciele, nie brałam udziału w tym, co dzieje się teraz. Nie byłam tam, gdzie byłam. Tkwiłam uwięziona w swoichmyślach dotyczących przyszłości albo przeszłości. Ciąglewszystkoprzeżywałam, reagowałam na wszystko, zakochiwałam się we wszystkim, tęskniłam, marzyłam, żyłam w swojej wyobraźni. Byłam jedną chodzącą emocją.
I w taki sposób podejmowałam decyzje. Pod wpływem emocji. Oczywiście, że nie były to najlepsze decyzje. W emocjach nie byłam sobą. Byłam poza sobą, poza swoim ciałem, rozemocjonowana.
Każda decyzja, którą podjęłam pod wpływem emocji, była przeciwko mnie, była dla innych. Wymyślałam sobie, w kim powinnam się zakochać, aby być szczęśliwą. Mój mózg kilka razy wywiódł mnie w pole.
Byłam obserwatorką swojego życia.
Życie przeżywałam w sercu i wymyślałam w głowie.
Robiłam to, co większość z nas, kobiet, robi całe życie.
Myślałam, że skoro obserwuję życie, skoro mu się przyglądam, skoro stoję z boku i patrzę, to… żyję.
Skoro wszystko przeżywam, skoro na wszystko reaguję, skoro jestem wrażliwa, skoro jest we mnie tyle emocji, to… żyję.
Skoro wymyślam sobie życie, to znaczy, że… żyję.
Gówno żyłam!
Nie żyłam życiem, które sobie wybrałam, ani nie byłam w nim obecna!
Zaprowadziło mnie to do trzeciej depresji.
Pierwszy raz w życiu tak się odkrywam. Pokazuję trudne, bolesne i niefajne zaplecze mojego życia.
Wiele lat wstydziłam się tego. Mówiłam, że sobie radzę. Chciałam być Bra Lady Li Parie – idealną i dzielną, która nie mówi o problemach, nie obnosi się z nimi, tylko po cichu je rozwiązuje. Popłacze sobie w domu, pochoruje, przeprosi za swoje wpadki i upadki i pomilczy. Żeby ludzie się nie dowiedzieli. Bo to nie pasuje do obrazu Dzielnej Pani Idealnej. Nie bardzo też lubiłam narzekać.
Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że każdy, kto na mnie patrzy, widzi uśmiechniętą, pozytywną, silną, kipiącą energią osobę, która ma lekkie życie i której wszystko się udaje.
Dlaczego się śmieję? Bo nie lubię się mazać! Ludzie wokół ciągle są tacy smutni. Tak często narzekają. To takie proste: usiąść i jęczeć. Wszystkie to robimy. Tyle zamartwiania się, tyle stresu, presji, powagi, trudu i znoju. Gdy patrzę na pozaciskane szczęki, zadaję sobie pytania: „Po co ci ludzie żyją? Dlaczego tak się męczą
ze sobą i męczą wszystkich wokół siebie?”. Gdy czasami złapię w lusterku swoją smutną twarz, szybko się rozpromieniam.
Czy narzekanie jest dla Ciebie wartością?
Czy gdy się martwisz, to wspierasz siebie i innych?
Czy gdy narzekasz, to rozwiązujesz problemy?
Tak łatwo być smutną i złą. Dzielimy się jedynie swoimi frustracjami i nieszczęściami; tym, co nam nie wyszło, i tym, że ktoś nas wkurzył.
Ludzie są szczęśliwi, gdy są nieszczęśliwi.
Do swojego uśmiechu przeszłam długą drogę. Tak się wspieram – przez uśmiech i pozytywne nastawienie. Podnoszę się, dodaję sobie życia, odczarowuję szarą, smutną rzeczywistość.
Wybrałam kiedyś, że będę tutaj żyć. Kocham tu być, uwielbiam się śmiać, wierzę, że dam sobie radę ze wszystkim, co mnie spotka.
Sporo wycierpiałam i sporo przeszłam, ale to nie wykrzywiło mojej twarzy, nie zabiło mojego uśmiechu, głodu życia ani mojej osobowości. Nie muszę czekać na pochwały czy pozwolenie innych, żeby mieć powody do radości i życia. Wiem, że gdybym nie mogła się uśmiechać, nie byłoby mnie tutaj.
Pamiętam pewną zimną, jesienną, deszczową sobotę na wsi. Całą rodziną zbieraliśmy ziemniaki w polu. Było nas pięcioro rodzeństwa, każde zwiesiło nos na kwintę. Po całym tygodniu w szkole chcieliśmy odsapnąć, ale w polu tyle roboty… Kolejną godzinę leje, a my po kolana w błocie. Zbieramy, selekcjonujemy i zanosimy na wóz. Ojciec nie pozwala nam wrócić do domu. Nie reaguje na nasze skargi, że zimno, że ręce fioletowe, że z nosa kapie, że płakać się chce. Zdzielił tylko patykiem jedno z nas, żeby mu planu roboty nie wysadziło i przestało buntować pozostałe.
Mama zbiera w ciszy. Zwykle prosiłam ją, żeby mi śpiewała – trochę pomagało i robiło mi się raźniej. Ale tamtego dnia nie miała nastroju do śpiewania. Zrozumieliśmy, że utknęliśmy i że dopóty nie zejdziemy z pola, dopóki nie skończymy zbierać. Pole ogromne, końca roboty nie widać.
Spojrzałam na mojego brata Tomka i już wiedziałam, że musimy zrobić coś irracjonalnego. Skoro ojciec z matką nie przejmują się, że nam zimno i mokro, to na co nam te mokre ubrania na tym ziąbie…?! A w dupie z nimi! I tak jest beznadziejnie.
Rozebraliśmy się do naga i świeciliśmy tyłkami na środku pola. Dopiero ten obrazek tak rozbroił ojca, że zaczął się śmiać ze swojej głupoty i z nas. A my z siebie. I zeszliśmy z pola do domu…
I tak robiłam całe życie. Nie, nie stałam z gołym tyłkiem na deszczu, tylko samą siebie rozśmieszałam. Bo gdy wpadałam w kolejne doły, z czasem coraz trudniej było mi się z nich wydostać. Śmiech mnie podnosił i leczył.
W szkole niczego się nie nauczyłam. W ogóle nie chodziłam tam po to, żeby się uczyć. Szukałam dobrego towarzystwa, nowych wrażeń i chciałam trochę porozrabiać. Uwielbiałam lekcje WF-u, bo nie musiałam przykuwać się do ławki na wiele godzin.
Poza studiami i kilkuletnią pracą jako nauczycielka jeździłam po świecie na warsztaty i seminaria o budowaniu świadomości dotyczącej ciała i relacji z ciałem.
Bardzo mnie interesował ten temat. Potrzebowałam tej wiedzy do pracy w przymierzalniach i dla siebie. Wiedziałam, że gdy zrobię porządek ze swoim ciałem i ze swoim życiem, będzie mi lżej pracować z innymi. Nie miałam planów transformowania ciał i życia innych – za bardzo byłam zagmatwana w swoich sprawach. Szłam po siebie. Dopiero potem zobaczyłam, że moja przemiana inspiruje innych do zmian.
Mój angielski był średni, więc niewiele rozumiałam, gdy nie było tłumacza. To, co zdążyłam załapać, bezpowrotnie odmieniało moją świadomość.
W Paryżu, Rzymie, Mediolanie, Sztokholmie i Warszawie spotykałam ludzi z całego świata – od Australii po Alaskę. Mieli zróżnicowane problemy i przejścia. W ich ciałach były zapisane historie bicia, molestowania, prób samobójstw, nadużyć, wykorzystywania, poniżania, uzależnień, długów, uwiązania w emocjach, myślach i poczuciu kompletnego zagubienia w życiu osobistym i zawodowym. Z takim balastem mieli poważne przeszkody, żeby funkcjonować w rzeczywistości – głównie w ciele i w związkach.
Jedni szukali pomocy dla siebie, drudzy potrzebowali świadomości do pracy z ciałami innych. Każdy miał własny powód i głód wiedzy. Terapeuci, trenerzy, coachowie, przedsiębiorcy, właściciele klinik, szkół, ośrodków uzależnień… Nieprzystosowani wrażliwcy. Spotkałam wielu ludzi skrzywdzonych przez siebie i innych, na wiele sposobów wykorzystanych, porzuconych lub molestowanych. Te doświadczenia zaowocowały brakiem możliwości zbudowania relacji ze swoim ciałem i z innymi ludźmi. Kompletna porażka. W większości te krzywdy wyrządziła im rodzina – najbliżsi lub przyjaciele; głównie mężczyźni.
Pamiętam chłopaka z Australii. Zachowywał się dziwnie, był megawrażliwy, nie wiedział, co się z nim dzieje. Chciał uwolnić się od traumy z dzieciństwa. Rodzice go molestowali.
Inny mężczyzna, z Niemiec, przez 40 lat nie dotknął żadnej kobiety, po tym jak rodzice kazali mu patrzeć, jak molestują jego siostrę. Nie dotykał nawet siebie. Dotyk był złem.
Spotkałam ludzi uzależnionych od wszystkiego: od jedzenia, sportu, seksu, samookaleczania się.
Pamiętam kobietę z Niemiec, która była ekstremalnie wychudzona, słaba, blada, bez sił. Widziałam, że zakłada warstwy ubrań, aby ukryć kości pokryte skórą. Pierwsze moje wrażenie: dziecko Oświęcimia. Jak się później okazało, ta delikatna, wrażliwa kobieta wlokła w swoim ciele obrzydliwą historię swoich przodków. Jej dziadek był esesmanem, wymordował miliony ludzi w Oświęcimiu. Kobieta nie była świadoma, że to mogło mieć wpływ na jej ciało. Gdy usiadłam obok i zamieniłam z nią kilka słów, czułam, że tracę siłę do życia. Nie mogłam z nią przebywać. To było bardzo wyraźne odczucie. Coś kazało tej kobiecie szukać odpowiedzi na pytania o swoje dziwne samopoczucie i wychudzone ciało.
Te ekstremalne przypadki pokazały mi, że w naszych ciałach są zbierane, podłapywane, kopiowane, przechowywane i zapamiętywane dane – informacje, które dotyczą zarówno nas, jak i innych.
W ciele zapisuje się historia – nosimy ją całe życie. To fizyczne i słowne porcje energii, osądy, słowa, spojrzenia, myśli, sprawy, które przejmujemy od ludzi wokół nas. „Kupiliśmy”, dostaliśmy „w spadku” lub skopiowaliśmy i uznaliśmy za swoje sprawy, z którymi nie poradziły sobie najbliższe nam, ważne dla nas osoby.
To się dzieje automatycznie. Nie wiemy kiedy. Traumy, ciosy, razy, nadużycia słowne i fizyczne. Jesteśmy przekonani, że to nasz balast. Ciało pamięta wszystkie straszne rzeczy, które stały się jego udziałem; pamięta, co czuło, co widziało i czego doświadczało. Zbiera i kumuluje te informacje. Jest świadome. Rezonuje tym, co mu się stało. Nie można tego ukryć ani zatrzymać, choć próbujemy to robić; gdy ukrywamy to przed światem, tracimy masę energii.
Po mojej włóczędze po świecie wróciłam z kompletnieinnąświadomością i postrzeganiemswojegociała. Zobaczyłam też, że problemy się powtarzają, a nasze historie są podobne.
Wszędzie. Dosłownie wszędzie. Przeczytałam wszystko, co napisano o ciele. Brałam udział we wszystkim, co mogło przynieść więcej świadomości – od wykładów na uczelniach, przez seminaria, szkolenia i treningi, po medytację, jogę, terapię i lekcje wszystkiego: oddychania, uwalniania i przepływu emocji przez ciało, wydawania głosu, mówienia, ruchu. Wykłady seksuologów, ginekologów, terapeutów, lekarzy medycyny estetycznej, psychologów, trenerów osobistych. Szukałam specjalistów w dziedzinach, które dotykały tematu ciała i relacji z ciałem. Miałam to szczęście od wielu lat być gościem programów telewizyjnych, do których zapraszano mnie w charakterze ekspertki w dziedzinie bielizny i relacji z ciałem. Występowałam z najlepszymi specjalistami w kraju; wymieniałam się z nimi wiedzą i doświadczeniami.
Przełomowy okazał się moment, w którym w Klinice Onkologii w Zakładzie Rehabilitacji w Warszawie zorganizowałam serię szkoleń, konsultacji i treningów dla zespołu brafitterek. Bardzo mnie interesowało, dlaczego niektóre ciała chorują na raka piersi, a inne nie. Kim są te kobiety i jak mam z nimi pracować w przymierzalni? Jak dobierać bieliznę amazonkom? Jakie biustonosze dla nich tworzyć i o co w ogóle chodzi z tym rakiem piersi? Dlaczego kobiety go ukrywają? Dlaczego wstydzą się, że zachorowały? Dlaczego temat raka jest tematem tabu?
Najwięcej nauczyłam się podczas warsztatów z samymi amazonkami – kobietami, które zachorowały na raka i przeszły amputację jednej piersi, obu lub tylko części, a potem musiały się rehabilitować i zmienić tryb życia na bardziej oszczędny. Każda wyszła z jakąś lekcją.
Wraz z zespołem nauczyłam się ubierać je w przepiękną bieliznę, nie taką ortopedyczną, ze sklepu medycznego. Dowiedziałam się, że biustonosz jest dla nich najważniejszy. Wyprawiałam je na randki, potańcówki i na wakacje.
Kobiety, które otarły się o śmierć, żyją trochę inaczej – dwa razy szybciej, mocniej – i w pełni doceniają życie. Zrozumiałam, że dzięki doświadczeniu z amazonkami będziemy uczyć zdrowe kobiety profilaktyki raka piersi. Uświadomiłam sobie, że w przymierzalniach tkwi olbrzymi potencjał! Zakładałam się nawet z lekarzami, kto ogląda codziennie więcej biustów. Właśnie brafitterki, które stykają się z ogromną liczbą kobiet, mogą je edukować w zakresie profilaktyki raka piersi.
Pamiętam, jak bardzo zajęcia z psychoonkologami otworzyły nam oczy. Są trzy główne przyczyny powstawania raka piersi:
kumulowanie emocji w ciele;tworzenie środowiska, które niekorzystnie wpływa na nasze geny;mutacje genetyczne, czyli obciążenia genetyczne naszych przodków.Zaczęłam zgłębiać temat. Przekonałam się, że w naszych ciałach wszystko jest zapisane.
Amazonki to w większości kobiety, które narzuciły na swoje ciała niewyobrażalną liczbę emocji – a ich ciała zwyczajnie nie poradziły sobie z nimi. To najwrażliwsze kobiety na świecie, nie do końca dobre dla siebie. Sposób, w jaki traktujemy swoje ciało, i relacje z ciałem wywołują choroby.
Żyję dzięki ciału. Odczuwam wszystko i wyrażam siebie dzięki ciału.
Większość decyzji podejmuję przez ciało i większość wyborów dotyczy właśnie ciała.
Przyszłam na ten świat, aby je pokochać i stworzyć z nim wspaniałą relację.
Ciało to jedyny partner, którego nie mogę wymienić.
Ciało komunikuje się z nami.
Ciało nigdy nie kłamie; to my nie słuchamy, to my kochamy się okłamywać.
Skończyłam 57 lat. Pół wieku zajęło mi zbudowanie świadomości na temat tego, o co chodzi z moim ciałem. Najlepszy czas to ten, który jest teraz.
Najlepsze ciało miałam do dwudziestego roku życia, ale wtedy tego nie wiedziałam. Byłam przekonana, że na zawsze takie zostanie. Gdy po trzydziestce zaczęło się zmieniać, okazało się, że nie jestem gotowa na żadne przepoczwarzanie się mojego ciała.
Najważniejsze zmiany zaczęły się po czterdziestce, a najlepsza stała się pięćdziesiątka – to najbardziej świadomy czas w moim życiu. Jestem bardzo ciekawa sześćdziesiątki, chciałabym też wyprawić megaimprezę z okazji swojej siedemdziesiątki.
Jakie jest moje ciało w wieku 57 lat?
Mimo że mam to samo ciało, zupełnie inaczej je czuję. Jestem w nim obecna w każdej sekundzie. Mieszkam w nim jak w mieszkaniu. Nie krytykuję siebie, nie oceniam, nie obgaduję. I nikomu innemu na to nie pozwalam. Rozmawiam z nim. Gadamy sobie o wszystkim, zadaję mu pytania: o to, co zjeść, jakie ubranie założyć, czy zostajemy na kanapie, czy idziemy się poruszać, czy spotykamy się z kimś; jak moje ciało czuje się w towarzystwie danej osoby, na co w tej chwili ma ochotę i gdzie mam je zabrać na wakacje. Pozwalam mu się zmieniać i wyglądać tak, jak chce wyglądać; nie przerabiam go. Mam z nim wyjątkowe połączenie i dużo zabawy. Rozumiemy się bez słow. Jest magiczne. Nie okłamujemy się – od zawsze mówiło mi prawdę; to tylko ja czasami nie słuchałam albo okłamywałam siebie. Bo nie wiedziałam, że mam słuchać. Bo zwykle słuchałam serca albo mózgu.
Gdy umierałam. Nurkowałam we wraku. Było ciemno i ciasno. Na dnie statku zobaczyłam rzeczy ludzi, którzy utonęli. Poczułam potężny strach. Ogromny strach na sekundę wywalił mnie z ciała. Spanikowałam. Mimo butli z tlenem i aparatu w ustach zaczęło mi brakować powietrza. Dusiłam się. Jak szalona wciągałam powietrze i wentylowałam płuca. Marzyłam, żeby nabrać powietrza nad powierzchnią wody. Wiedziałam jednak, że nie mogę nagle wypłynąć, bo rozerwie mi płuca. Chciałam wezwać instruktora, ale nie miałam siły, traciłam przytomność. Całkowicie straciłam kontrolę nad ciałem. Byłam poza. Wiedziałam, że to koniec. Panika ustała, ale nie czułam ciała.
Wtedy przyszła świadomość: to naprawdę ostatni dzwonek, żeby zdecydować, co robimy. Umieramy czy wracamy, żeby żyć?
Jeśli chcesz wrócić i żyć, musisz spełnić kilka warunków: masz słuchaćsiebie, ufaćsobie, byćsobą i żyć po swojemu. Powrót oznacza, że wszystko muszę zmienić. Dosłownie wszystko – od przyjaciół i rodziny, przez decyzje w firmie, po partnerów i życie osobiste.
Zacznę żyć naprawdę – dla siebie. Stawię czoła wszystkiemu. Nie będę siebie oszukiwać. Stanę się obecna we wszystkim, co wybrałam; w pracy, w relacjach z synem, w relacjach z pracownikami i ze znajomymi. Ciągle, wszędzie i we wszystkim. Muszę wziąć się do roboty i rozpieprzyć wszystko, co stworzyłam.
Wybieraj!
W tę albo w tę.
Wiedziałam dobrze, że nie ma żartów. Albo wymiksuję się z tego świata, albo wrócę i wszystko zmienię. Wszystko. Dosłownie wszystko!
Rozmawiałam sama z sobą. Zastanawiałam się, jak mam wrócić do życia.
Szybko nadeszła odpowiedź: przezciało!
Jak to: przez ciało?
No normalnie! Wracamy do niego. Włazimy w ten kombinezon. Teraz, tu, w tej głębokiej wodzie, w tej ciasnocie, w tych ciemnościach.
Ciało zareagowało na moją decyzję. Rozpłakałam się pod wodą. Zaciągałam się brzydkim, rozpaczliwym bekiem, po chwili zaczęłam się śmiać. Nie mogłam tego zatrzymać. Ciało mówiło do mnie mieszanką płaczu i śmiechu. To był głos ciała.
Płacz i śmiech przywróciły mnie do życia. Od tamtego momentu wiem, że to jeden z najsilniejszych sposobów powracania do swojego ciała.
Przypomniałam sobie, że uwielbiam nurkowanie. W górze zobaczyłam snop światła, rybki i zarys zatopionego statku. Zaczęłam spokojnie oddychać. Wszystko wokół wydało mi się piękne, a ja zaczęłam się cieszyć, że tutaj jestem.
To tylko mój mózg zrobił mnie w konia – wykreował panikę, wywalił mnie z ciała i omal nie zabił. Więcej mu na to nie pozwolę. Poznałam jego potężną siłę, zdolność do destrukcji i grozę. Przekonałam się też, że najpiękniejsze rzeczy w życiu dzieją się poza mózgiem. Że jest coś więcej niż paniczne myśli w mózgu i dziwne emocje w sercu. Że istnieje świadomość i mogę zarządzać zarówno mózgiem, jak i sercem – wystarczy, że będę obecna w ciele. Zakotwiczona jak skała. Wtedy w pełni uwolnię swój potencjał.
Zdecydowałam, że będę się tego uczyć.
Rozwój zaczął się szybko. Nie mogłam go zatrzymać. Zobaczyłam, czymjestciało i w jaki sposób się z nami komunikuje. Mam je tylko słuchać. Ono nie kłamie. Nauczę Cię tutaj języka, jakim ono do nas przemawia.
Gdy pogubiłam się w miłości. Ciało wybrało mi partnera. W Paryżu, po kolejnej tinderowej randce zagubionej singielki. Poznałam Jeana-François – wspaniałego, kochanego człowieka, dżentelmena, muzyka, biznesmena, prawdziwego kumpla do życia i wielką miłość, na którą nie byłam gotowa. Marzyłam o kimś innym – o ciemnym, brodatym, niegrzecznym chłopcu w modnych ubraniach od Ricka Owensa.
Zanim rozstaliśmy się z Jeanem, kilka minut tylko patrzyliśmy sobie w oczy. Powiedziałam do niego w myślach: „Jestem tak cholernie pogubiona w relacjach…! Tyle razy się zakochiwałam, mój mózg i moje serce tyle razy wariowały i wyprowadzały mnie w pole…! Nic z tego nie rozumiem i kompletnie nic nie czuję! Nie wiem, czego słuchać. Decyzja o tym, czy się spotkamy, jest totalnie poza mną!”.
Nie umiem być sama i nie umiem być z kimś. Innej opcji nie znam. Czułam, że więcej się nie spotkamy.
Po dwóch niezwykłych randkach z Jeanem moje ciało zwariowało. Zaczęły dziać się z nim dziwne rzeczy. Jeszcze na lotnisku we Francji dostałam spazmów z płaczu. Czterdziestosiedmioletnia baba płacze, choć raptem dwa razy widziała człowieka na oczy...!
Po powrocie do Polski nie mogłam jeść ani spać. Nocami dostawałam gorączki i rozwolnienia, non stop płakałam. Logistycznie płacz był uciążliwy, bo w ciągu dnia w niewielu miejscach mogłam się schować. Aga, moja sąsiadka, nakryła mnie w parku, gdy chowałam się przed nią, żeby sobie popłakać. Ledwie siadłam na fotelu u dentysty – płacz. W biurze, przed spotkaniami i po spotkaniach z klientami – płacz. W samochodzie – płacz. Dzień i noc – płacz.
Byłam przekonana, że kompletnie ześwirowałam. Nie wiedziałam, co się dzieje. Hurtowa liczba dziwnych reakcji ciała. Nie do zatrzymania.
Przypomniały mi się słowa babci: „Rozwolnienia i zakochania nie zatrzymasz!”. A przecież musiałam jakoś funkcjonować; prowadziłam sporą firmę, miałam umówione spotkania z klientami, musiałam pojawiać się w sklepach. W niewielu miejscach mogłam spokojnie rozpadać się na kawałki. Dramat!
Tak mówiło do mnie moje ciało. W rozpaczliwy sposób. Przez łzy. Poczułam, że zacznę wymiotować łzami, jeżeli teraz go nie posłucham. Że na dobre kopnie mnie w tyłek. Jego mowa była niezwykle intensywna i sugestywna.
Po tygodniu znajomości Jean przyleciał do Polski na weekend. Na ostatniej prostej na lotnisko płakałam jak bóbr. Przez łzy zapytałam siebie, co jest dobrego w tym chronicznym płaczu; czego mam się dowiedzieć. Niczego nie rozumiałam i niczego nie czułam. Nie mam planów ani oczekiwań.
I wtedy przyleciał on – Francuz. Zobaczyłam na lotnisku najpiękniej uśmiechniętego człowieka na świecie. Zaczęłam śmiać się z siebie, do siebie, do niego i nie przestałam przez cały weekend.
Takiego uśmiechu szukałam całe życie. Poczułam, że będzie dobrze. Uspokoiłam się, a wszystkie lęki, złe myśli i smutki uleciały. Zrobiło się naturalnie i lekko, zupełnie jakbyśmy spotkali się po latach.
Moje ciało zaczęło się relaksować. Poleciałam do niego za tydzień z psem Pepsi. Przywitał nas kartką z buźką i napisem: „Witajcie w domu”. Mam ją do dziś.
Moje ciało wybrało mi partnera do życia. Nie mózg, który podpowiadał, z kim mam być, a z kim nie być. Nie chimeryczne serce, które dziś kocha, a jutro nienawidzi i kręci telenowelę. Ciało mówiło do mnie tak, jak umiało – odczuciami. Namawiało, żebym posłuchała, i obiecywało, że zadba o mnie i wszystko będzie dobrze. Nie kłamało. Jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Z Jeanem stworzyliśmy relację na odległość. Mieszkamy w innych krajach, ale widujemy się co kilka dni. To mój najlepszy przyjaciel, mądry człowiek i cudny kochanek, przy którym mam przestrzeń do życia i bycia sobą. W tej relacji znalazłam wolność, której zawsze się bałam. Obawiałam się niewoli związku.
Znalazłam też siebie. Pierwszy raz w relacji z mężczyzną jestem sobą. Nie zastanawiam się nad tym, jak się zachować, co powiedzieć, kim być i co zrobić. Mam pozwolenie na siebie. Mogę mówić o wszystkim – zwłaszcza o rzeczach, które nie działają – i jestem gotowa usłyszeć to, co chce mi powiedzieć.
Nie umieram, nie obrażam się i nie ma cichych dni. Wiem, kim jest, i go nie zmieniam. Nie przerabiam go ani on mnie nie przerabia. Zmieniam się, rozwijam i realizuję swoje pasje. Jean każdą moją decyzję – niezależnie od tego, jak bardzo będzie z księżyca – uważa za najlepszą, jaką mogłam podjąć danego dnia. Pozwala mi popełniać błędy, żebym mogła odebrać lekcję. Nie krytykuje mnie ani nie udziela mi „dobrych” rad. Tylko zadaje pytania. Takie trafiające w punkt.
Pierwszy raz w życiu kocham bardziej siebie niż relację zakochania. Teraz wiem, że to podstawa świadomej i przyjacielskiej relacji między dwojgiem ludzi. Ale o tym będzie w kolejnej książce – „Relation book”.
Po urodzeniu dziecka. Miałam wtedy 21 lat. Byłam bardzo zdziwiona, że moje ciało się zmieniło. Fakt, w ciąży przytyłam 20 kg, ale nikt – nikt! – mi nie powiedział, że się zmieni. Ciąża była całkiem dobrym pretekstem do najadania się do woli.
Pierwszej nocy po powrocie ze szpitala mój mąż powiedział, że przeszkadza mu płacz dziecka i nie wytrzyma ze mną w jednym łóżku. Wyniósł się do drugiego pokoju i już w nim został. Przez rok nie dotykał dziecka, a mnie omijał szerokim łukiem. Usłyszałam, że nie jestem taka ładna jak przed porodem i że nie jest mną zainteresowany. Stwierdził, że moje piersi są duże i obwisłe, a brzuch cały w rozstępach. Jego słowa miały taką siłę, że zostały w mojej głowie na następne 20 lat. To on ukształtował moją opinię o moim własnym ciele. A ja kupiłam od niego tę wersję, bo kochałam go bardziej niż siebie. Jego zdanie było ważniejsze. On był ważniejszy. On decydował o mojej samoocenie. Oddałam mu władzę nad swoim ciałem i swoim życiem. Uznałam, że lepiej ode mnie wie, jak wyglądam i co jest dla mnie lepsze.
Dokładnie pamiętam, kiedy to powiedział. Zgodziłam się z tym i przyjęłam jako prawdę. Jego prawda była moją prawdą.
Ze swoim ciałem rozwiodłam się na dłużej niż kilka dobrych lat. Z mężem rozwiodłam się na zawsze.
Wiele kobiet tak robi. Kupujemy opinie, oceny, osądy i wyobrażenia innych i traktujemy jak własne, chociaż nie mają nic wspólnego z tym, jak wyglądamy i kim jesteśmy.
Nikt nam nie powiedział, że poczucie własnej wartości i świadomość swojego ciała możemy samesobiezbudować.
Nikt mi nie powiedział, że mam uczyć się o ciele, patrzeć na nie, być w nim, komunikować się z nim, akceptować je i pozwalać mu na zmiany, myśleć i mówić o nim z szacunkiem, lubić je i kochać, aby stworzyć z nim wspaniałą relację – jak z ukochanym. Bo tylko wtedy będę wolna od ocen innych.
Czy ktoś Ci kiedyś powiedział, że możesz mieć zdanie o swoim ciele? Własne zdanie. I że możesz być dobra dla swojego ciała?
Myślałam, że moje życie nie ma nic wspólnego z ciałem. Że mam być mądra i kochająca. Że ciało trzeba umniejszać. Że zdanie innych jest ważniejsze, bo inni wiedzą lepiej. Przecież mnie kochają…! Przecież nie oszukaliby mnie ani nie skrzywdzili…!
I tak za radą innych porzuciłam swoje ciało na wiele lat. A właściwie nie porzuciłam; zaczęłam się go porządnie czepiać. O wszystko. Dostawało ciągłe baty. Nikt mi tak nie dowalał, jak ja sobie dowalałam. Że nóżyny przykrótkie i krzywe. Że biust za duży. Że włosy zbyt kręcone. Że twarz jakaś taka wiejska, pyzowata. Że się zaokrągliłam. Że twarz mi się starzeje. Że wszystko źle leży na moim ciele… Nawet teraz, gdy to piszę, jest mi źle, bo również pisane słowa są oceną, krytyką. Bo obgadują. Nie lubię tego robić mojemu ciału.
Byłam w totalnym zagubieniu. Kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi z ciałem.
Kiedy mama posadziła mnie na swoich kolanach i sznurowała mi buty. Pamiętam dotyk, ciepło i to poczucie, że mam ciało. Poczułam wcielenie. To było bardzo przyjemnie uczucie. Poszłam się bawić w domek. Byłam szczęśliwa – bez powodu. Wszystko i wszyscy mnie cieszyli. Czułam się ładna, tata zawsze uśmiechał się na mój widok. Czułam się mądra, wszystko wiedziałam – kto się lubi, a kto kłamie… Byłam kreatywna – z tego, co miałam, tworzyłam ubrania, zabawki i jedzenie. Bawiłam się ze sobą i ze wszystkimi. Nie zastanawiałam się, czy wypada, czy jestem głodna, brudna lub zmęczona. Byłam przekonana, że mam się tu dobrze bawić i być szczęśliwą.
Moja głowa i moje serce były wolne. Nie miałam kompleksów. Nie zastanawiałam się nad tym, jak wyglądam, co mówię i kim jestem; czy się komuś podobam czy nie. Miałam poczucie, że na tym świecie właśnie ja jestem najważniejsza. Że chodzi o mnie, a cała reszta jest wokół mnie. Uważałam, że jestem w centrum świata.
Byłam zajęta sobą. Byłam szczęśliwa. Ładna. Mądra. Kreatywna. Wolna. Kompletna.
Wstawałam, gdy się wyspałam. Nikt mnie nie budził. Nikt na mnie nie czekał. Nikt mnie nie witał ani nie pytał, czy dobrze spałam i co mi się śniło.
Ubierałam się, gdy miałam się w co ubrać – zawsze brakowało skarpetek i butów, bo Ewa, moja młodsza siostra, wstawała wcześniej i zgarniała pulę ubrań.
Biegłam na bosaka do letniej kuchni. Znałam każdy zakątek w okolicy. Nie było granic, nie istniało niebezpieczeństwo, że odbiegnę za daleko. Wracałam, kiedy nadchodził czas, żeby wracać. Jadałam, gdy byłam głodna. Myłam się, kiedy zachodziła taka potrzeba – w rzece, w sadzawce, w misce z wodą. Kładłam się spać, kiedy czułam się zmęczona.
Czułam, że jestem piękna. Nikt mi tego nie mówił, nawet nie przeglądałam się w lusterku; urodziłam się i wiedziałam to. Czułam moje istnienie – było piękne, pogodne, pełne miłości, szczęścia i poczucia przestrzeni.
Nie przeglądałam się w ludzkich oczach, żeby się dowiedzieć, kim mam być albo nie być, aby podobać się innym. Wiedziałam, że wszystko jest ze mną OK. Czułam się kompletna. Wszystko mogłam, wszystko było możliwe.
Wiedziałam, co jest dla mnie, i miałam pewność, że jest to dobre dla ludzi wokół mnie.
Wiedziałam, że natura jest piękna, a las i trawa nigdy mnie nie oceniają i pozwalają mi być taką, jaką jestem.
Wiedziałam, że oprócz rodziny i wioseczki, w której się urodziłam, istnieją inne światy i ludzie, którzy myślą i czują inaczej. Jak najszybciej chciałam stać się częścią nich.
Chodziłam za mamą i prosiłam, żebyśmy wyjechały do miasta i żyły inaczej. Odpowiadała, że nie ma siły ani odwagi, żeby uciec z tej małej miejscowości. Że musimy tu zostać i nic nie może się zmienić. Nie wierzyła w siebie.
Chodziłam za ojcem i prosiłam, żebyśmy pojechali na wakacje i pozwiedzali świat. „Dziecko, skąd wiesz, że są inne miejsca, skoro nigdy nie opuściłaś tej wioski? – pytał. – Skoro jedyne, co widziałaś w życiu, to tyłki krów i owiec, które pasiesz na łące?”. Nie kupowałam tej wersji ojca o uwiązaniu do wioski. Wiedziałam, że możliwe jest życie inaczej.
O tym, że coś jest ze mną nie tak, dowiedziałam się od innych. O tym, że mam krzywe nogi, usłyszałam od cioci z miasta. Od dzieciństwa zmagała się z bolesną krzywizną, wiele wycierpiała. Ciocia spojrzała kiedyś na mnie i powiedziała, że mam krzywe nogi. To zdanie zostało ze mną czterdzieści kilka lat i sprawiło, że ćwiczyłam, prostowałam nogi i maskowałam je ubraniem.
Od tej samej cioci dowiedziałam się, że jestem brudna. Kiedy biegłam, żeby przytulić i ucałować wujka na powitanie, ciocia krzyknęła, żebym go nie dotykała, bo go wybrudzę. Zaskoczyło mnie to. Przez całe swoje dzieciństwo nie zauważyłam żadnego brudu. Nie było brudu. To ciocia mi o nim powiedziała i sprawiła, że brud został ze mną na kolejne lata. Poczucie wiejskiego brudu zostało ze mną na długo. Czułam się brudna. Pamiętam kurz z młockarni, który wdzierał się w ciało, pamiętam smród, który zostawał na rękach po wydojeniu krowy, pamiętam pot i lepiące się ciało. Gdy przestałam wstydzić się wsi, brud zniknął.
Ta sama ciocia pokazała mi, jaka jest siła zadawania pytań.
Kiedyś wstałyśmy z babcią w środku nocy, żeby z całym dobytkiem – jajkami, śmietaną, jagodami i grzybami – udać się na targ. Cały ranek spędziłyśmy na targu, przed południem zjawiłyśmy się u cioci. I wtedy stało się coś, co zdumiałomniecałkowicie. Ciocia zapytała, co chcę zjeść: rogalik czy chleb?
Oszalałam. Pierwszy raz w życiu ktoś zapytał, czego chcę. Nie wiedziałam, że mogę czegoś chcieć, że mam wybór. Czułam, że jestem widzialna i brana pod uwagę. To był dla mnie ogromny szok. Nikt przedtem o nic mnie nie pytał!
O tym, że mam biust, dowiedziałam się podczas mszy świętej w drewnianym wiejskim kościółku we Franciszkowie. Ministranci zaczęli się śmiać, bo stałam w pierwszym rzędzie w cienkiej bluzce na ramiączkach i z zimna sterczały mi brodawki. Jest taki okres, kiedy rośnie biust – nazywam go przewagą brodawek nad biustem. To czas, kiedy brodawki najbardziej sterczą, a dodatkowo bolą przy dotyku, nawet jeśli jest to tylko dotyk ubrania. Gdy poprosiłam mamę, żeby coś zrobiła, mama podciągnęła mi ramiączka, co spowodowało, że brodawki jeszcze bardziej zaczęły sterczeć, a ja do końca mszy wyglądałam jak ostatnie nieszczęście.
Dowiedziałam się wtedy, że coś się zmieniło w moim ciele, że ciało to powód do wstydu, że ludzie śmieją się z niego, wytykają je palcami, oceniają; że ciało jest przedmiotem seksualnej ekscytacji, że mama mi nie pomoże i że sama mam się tym zająć, choć kompletnie nie wiem, co robić.
Od tamtego momentu biust stał się moim nieszczęściem na wiele, wiele kolejnych lat. Przeszkadzał mi podczas biegania i zapinania bluzek, wiecznie prześwitywał i się kołysał. Przeszkadzał też mojemu nauczycielowi wuefu, który kazał mi coś z nim zrobić, bo za bardzo podskakuje.
Kiedy zaszłam w ciążę, okazało się, że boleśnie się powiększa do gigantycznego rozmiaru – 65J, nie pozwala spać ani się ubrać.
Kiedy zaczęłam karmić, pokarm pryskał z moich piersi na kilka metrów. Miałam zawroty głowy i myślałam, że to się nigdy nie skończy. Przypominałam dwa balony na cienkich nóżkach.
Od męża dowiedziałam się, że już nie mam tak ładnego biustu jak kiedyś, że moje piersi i brzuch stały się obwisłe. Mąż przestał interesować się moim ciałem.
Poród oznaczał, że ciało kobiety bezpowrotnie się zmienia i przestaje podobać innym, a dziecko to złodziej atrakcyjności kobiety.
Nie wiedziałam wtedy, że magiczne ciało wraca do formy, biust maleje po zakończeniu karmienia, brzuch staje się płaski, gdy ćwiczysz. Z rozstępami można żyć; z czasem stają się mniej widoczne i są już tylko śladem nowego życia.
Moje krzywe nogi zyskały kolejne określenie: krótkie. Zwłaszcza w porównaniu z moją długonogą siostrą Anią. Poinformowała mnie o tym Kasia, moja najlepsza koleżanka ze studiów. Chyba zobaczyła, że muszę dwa razy szybciej przebierać nogami, żeby pokonać ten sam dystans co pozostałe zawodniczki.
Dowiedziałam się też, że jestem gorsza od innych. Może i miałam duży biust, ale duży biust to niewygoda. Ratowały mnie uśmiech, pogodne nastawienie i poczucie humoru.
To wtedy przejęłam taki punkt widzenia, że muszę patrzeć na innych i porównywać się z innymi, jeżeli chcę nauczyć się czegoś o sobie. Że mam się cieszyć, gdy wypadam lepiej na tle innych, i martwić, gdy wypadam gorzej. W wyniku porównywania się z innymi dowiadywałam się, że nie mogę mieć długich nóg, małego biustu ani prostych włosów. Że mojeciałojestzłe.
Zaczęłam intensywnie ćwiczyć, biegać, odchudzać się, bandażować biust i prostować włosy. Trwało to wiele lat, ale nic się nie zmieniało…
Pół wieku minęło, zanim zobaczyłam, jaką magią jest ciało.
Urodziłam się i wszystko wiedziałam. Zaczęłam dorastać i się pogubiłam, poddałam, uległam rzeczywistości i jej zasadom, które mówiły, czym mam być, a czym nie być, aby podobać się innym. Słuchałam innych zamiast siebie i na osądach innych budowałam opinię o swoim wyglądzie.
Masę pieniędzy wydałam na zabiegi upiększające, a mimo to nie czułam się piękna.
Masę pieniędzy wydałam na odchudzanie, ale albo nie chudłam, albo po schudnięciu szybko wracałam do wcześniejszej wagi.
Masę pieniędzy wydałam na ładne ubrania, ale nadal nie czułam się atrakcyjna.
Masę pieniędzy wydałam na poprawę humoru, wciąż jednak miałam smutne oczy.
Podczas jednego z balów siedziałam przy okrągłym stole z chłopakiem milionerem, gwiazdami kina i wszystkimi ważnymi osobami w mieście. Drogi makijaż, doczepiane włosy, botoks na twarzy i złota suknia. Znieczuliłam się alkoholem, żeby nie pamiętać, jak bardzo nienawidzę siebie za to, co sobie robię – po to tylko, żeby udawać, że się dobrze bawię, i żeby odgrywać rolę pięknej, zadowolonej, cichej i potulnej kobiety.
W pewnym momencie zaczęły mi płynąć łzy, nie mogłam ich zatrzymać. To ciało zaczęło w ten sposób do mnie mówić. Groziło, że kopnie mnie w tyłek, jeżeli jeszcze raz każę mu wlec się na taką imprezę.
Nie byłam w stanie dłużej tak funkcjonować.
– A tobie co się znowu stało? – odezwał się do mnie mój chłopak, po raz pierwszy podczas tej imprezy.
– A to, że nie jestem tutaj z tobą szczęśliwa. Wracam do swojego życia!
– Do jakiego swojego życia wracasz? – drwił. – Co będziesz w nim robić? Z kim będziesz, skoro w Polsce nie znajdziesz ani lepszych, ani bogatszych, ani wolnych? Wszystko już poprzebierane…
Tak, argumenty miał nie do odparcia…
Wróciłam do domu. Nie wiedziałam jeszcze, jak to zrobię, ale postanowiłam uczyć się od nowa swojego życia i swojego ciała. Kolejny raz!
Rozpuściłam wypełniacze w twarzy, odczepiłam włosy, sprzedałam kiecki, buty i torebki.
Zastanawiałam się, co zrobić z tym moim życiem. Straciłam wszystkie punkty zaczepienia.
Poprosiłam ciało, aby zaczęło do mnie mówić. Chciałam nauczyć się jego mowy. Nie miałam pojęcia, co to znaczy być sobą, co to znaczy być prawdziwą, co to znaczy żyć swoim życiem i w każdym momencie być dla siebie.
I tak pojawiła się trzecia depresja – codzienny płacz, którego nie mogłam zatrzymać.
Płacz był głosem ciała, które najwyraźniej miało dużo do powiedzenia. W dzień jakoś się trzymałam, ale po powrocie do domu nie dawałam rady. „Matka! – mówił syn, gdy do mnie dzwonił (nie mieszkaliśmy już razem). – Co ty, znowu płaczesz?! Nie smutaj się…!”. Opowiadał mi historie ze swojego życia, żeby mnie rozśmieszyć. Tak mnie leczył. Wydawało mi się, że jestem wesoła, a okazało się, że byłam największym smutasem na świecie.
Nie mogłam powstrzymać płaczu. Tylko płacz przynosił mi ulgę.
Pamiętam swoje wystąpienie, które zamieniło się w porażkę.
Od rana chciało mi się płakać, ale nie pozwoliłam na to ciału. Wytłumaczyłam sobie, że popłaczę wieczorem, gdy wrócę z eventu.
A gdzie tam…! Pięć minut przed wystąpieniem – a miałam przemawiać przed szanownym gronem kobiet – tak mi się zebrało, że ledwie dobiegłam do toalety. Rozwyłam się i nie mogłam przestać.
Znalazł mnie Łukasz, mój syn, który nadzorował przebieg eventu. Zapukał do drzwi i powiedział, że ludzie czekają, że dwa razy mnie wywoływano i muszę już iść.
Stałam w tej toalecie wystrojona, wymalowana, ubrana w obłędny gorset, ale byłam w tak opłakanym stanie, że nie wiedziałam, jak mówić o tym, żeby pokochać swoje ciało i zbudować z nim wspaniałą relację. Co miałam im powiedzieć? Obraz jak z najgorszego snu.
Weszłam na tę scenę i próbowałam opowiedzieć o warsztatach, które zamierzałam prowadzić, ale zamiast tego przyznałam, że przed chwilą płakałam w toalecie i nie dam rady, mam kiepski dzień, właściwie kilka kiepskich miesięcy, a w sumie to parę gównianych lat… I że sobie nie radzę. Ciało nie wytrzymało odgrywania wieczniedzielnej, radzącejsobie ze wszystkim, niezłomnej Joli i tego tworzonego na siłę doskonałego obrazu. Kiepsko mi szło, kazali mi zejść.
Odebrałam lekcję. Ludzie śmiali się, że gadam od rzeczy. Wstydziłam się swojego wystąpienia i długo odchorowywałam ten dzień. Pamiętałam też twarze ludzi, którzy z litości nic nie mówili.
Choć wtedy trudno mi było to zrozumieć, dziś wiem, że stan, w którym się znalazłam, jest błogosławieństwem – zawiera ukrytą informację, która niesie zmianę.
Po latach ten beznadziejny moment na scenie przyniósł mi wspaniałego człowieka. W życiu zawodowym opadałam z sił; nadszedł potężny kryzys, o którym oczywiście nikt nie wiedział. Nie chciałam plotek – ludzie w mojej branży przecież znają się bardzo dobrze. Nie chciałam też, żeby reszta klientów uciekła ode mnie. Czułam, że dłużej sama nie pociągnę, a ludzie wokół mnie nie mieli kompetencji, żeby mi pomóc. Li Parie znalazło się w patowej sytuacji finansowej: ani nie mogłam zamknąć firmy, ani nadal jej prowadzić. Wpadłam w potężne długi; miałam zakontraktowane dwa razy więcej towaru, niż fizycznie mogłam sprzedać, a nie miałam pieniędzy, bo spłacałam długi za poprzednie przetowarowanie. W sklepach puste szuflady. Sprzedaż spadała, nie mogłam się doliczyć kosztów, bałagan z ZUS-em i potężne raty podatku – poprzedni chłopak nie zapłacił faktury, a przecież musiałam odprowadzić od niej podatek (takie mamy prawo w tym kraju: urząd skarbowy nie udziela kredytów, ale w ciągu miesiąca wymaga spłaty całości!). Umowa za komisowy towar, który został wystawiony w sklepie, a który, jak się okazało, wcale nie był komisowy – musiałam natychmiast za niego zapłacić, w przeciwnym razie groziła mi sprawa w sądzie. Wypowiedzenie kolejnego kredytu i nagła wymagalność spłaty. W miesiąc ponad milion zobowiązań do uregulowania i trzy gwarancje bankowe pod znakiem zapytania, których w końcu nie przedłużono. Nie mogę powiedzieć, żebym w tamtym czasie się wysypiała.
Zadzwoniła do mnie jakaś dziewczyna – w jednym z moich wpisów na Facebooku przeczytała, że potrzebuję pomocy logistycznej dla agencji reklamowej. Po kilku minutach zorientowała się, że owszem, potrzebuję pomocy, ale zupełnie innej. Powiedziała, że widziała mój występ (uwierz mi: miałam w głowie wszystkie swoje wystąpienia oprócz tego jednego, koszmarnego, gdy nie mogłam sklecić zdania). Dodała, że płakałam na scenie. Obiecała sobie, że kiedyś mnie znajdzie i będzie ze mną pracować. Ten mój gówniany występ okazał się zbawienny – na zawsze odmienił moje życie zawodowe i osobiste.
To była Marta Małecka, z którą kolejny rok wspólnie prowadzę bieliźniany biznes Li Parie Lingerie i kilka bieliźnianych sklepów, z którą otworzyłam szwalnię, z którą projektuję oszałamiające kolekcje, z którą w ramach Li Parie Bra Poland Tour jeżdżę po Polsce, z którą zbudowałam sieć ambasadorek marki, z którą rozwijam firmę na świecie i inspiruję się podczas targów w Paryżu.
To mój najlepszy prezent od losu: wsparcie, partnerka w rozwoju osobistym i biznesowym.
Marta nie klepała mnie po ramieniu, nie wysłuchiwała rzewnych historii o tym, jaka jestem nieszczęśliwa, nie mówiła, że wszystko się ułoży, nie przytulała. Marta zakasała rękawy, wzięła się do roboty i zagoniła do niej nie tylko mnie, lecz także wszystkich wokół.
Ponad trzy lata sprzątałyśmy. Była krew, był pot, były łzy. Tak ogromnej presji jak ten zakręt niewiele osób na tej planecie byłoby w stanie wytrzymać.
Miesiącami nie miałam w weekendy czasu dla ukochanego. Nawet gdy poleciałam do Francji, to siedziałam z komputerem na kolanach i telefonem w ręce. Wszędzie pracowałam. Na lotnisku, w samochodzie, w domu. Tyle było roboty. Jean podchodził do mnie i kładł głowę na moim ramieniu; dawałam mu buziaka i dalej pracowałam. Trwał przy mnie. Nigdy mnie nie krytykował ani nie pytał, kiedy to się skończy. Powtarzał tylko, że wszystko będzie dobrze. Gdy było ze mną źle, pytał, czy pójdę pobiegać – to zawsze oznaczało, że jest bardzo źle i muszę przewietrzyć głowę i serducho. Zastanawiałam się, czy wytrzyma obok mnie – mnie w kłopotach. Pytałam go o to. Niezmiennie odpowiadał, że jeśli będzie mu to przeszkadzać, to sam będzie musiał sobie z tym poradzić. Bo to będzie jego problem, nie mój.
Sporo przeszłyśmy z Martą. Wszystko wokół nas stanęło na głowie. Nasze życie wypełniały potwornie ciężka praca pod presją, milion trudnych decyzji i brak czasu. Moje życie prywatne wytrzymało, jej rozsypało się na kawałki. Ja z kolei wywaliłam się psychicznie, ona jakimś cudem to wszystko przetrzymała.
Wszystko musiało się zmienić – zawłaszcza mój sposób myślenia i prowadzenia biznesu. Pogubiłam się, wiele spraw po prostu się poplątało. Działanie po staremu przynosiło tylko kolejne kłopoty. Utknęłam w martwym punkcie. Myślałam, że oszaleję.
Kolejna rewolucja. Był moment, w którym chciałyśmy rzucić wszystko. Ale wzniosłyśmy się ponad nasze emocje i wybrałyśmy biznes. Wiedziałyśmy, że gdy połączymy nasze potencjały i nauczymy się ze sobą pracować, pojawią się nadzwyczajne efekty i pociągniemy za sobą tysiące kobiet w Polsce. Czułyśmy, że odmienimy swoje losy – na zawsze. I że pomożemy innym kobietom.
Z tyłu głowy wiedziałyśmy, że wbrew wszystkiemu mamy postawić na siebie. I tak zrobiłyśmy. Ciągle też się tego uczymy. Jestem pewna, że kiedyś powstanie „BUSINESSBOOK”, którą wspólnie napiszemy. Po to, aby inspirować i uczyć kobiety rozwijania relacji biznesowych między sobą. Dwie współpracujące ze sobą kobiety w biznesie – to już prawdziwa finezja relacji, która wymagała od nas sporej transformacji w głowie.
Pamiętam też słowa milionera po naszym ostatnim balu: „Jolu, jesteś bardzo fajną dziewczyną, tyle że nie wiesz tego i nie kochasz siebie. Zakochałaś się we mnie i przestałaś być sobą. Nie jesteś tą samą dziewczyną, którą poznałem. Tak jak inne chcesz poważnego związku, ale ja się do tego nie nadaję. Zobacz, kim jestem; ślub tu niczego nie zmieni. Niektórzy mówią, że mam kiepski charakter, ale ja siebie lubię. I dlatego inni też mnie uwielbiają. A ty żebrzesz o miłość. Nie lubisz siebie”.
Bang! Dostałam między oczy. Upadły wszystkie ideały, serce zostało złamane.
Wtedy tego nie rozumiałam, teraz jestem mu wdzięczna za te słowa. Dziękuję, Romeo!