Bo trzeba żyć. Gabrynia - Ewa Szymańska - ebook

Bo trzeba żyć. Gabrynia ebook

Ewa Szymańska

4,5

Opis

Apolonia, wdowa i matka czwórki dzieci, mimo że wyszła po raz drugi za mąż, nie do końca czuje się szczęśliwa. Martwi się o swoje pociechy. Najstarsza i najzdolniejsza z nich Gabrynia odkrywa budzący się w niej erotyzm, przeżywa pierwszą miłość i pierwsze rozczarowania. Kończy szkołę i rozpoczyna pracę. Odnosi zawodowe sukcesy i poznaje mężczyznę swego życia. Gabrynia jest szczęśliwa i z ufnością patrzy w przyszłość, tym bardziej że marzenia się spełniają jedno po drugim.
Wybucha jednak wojna, która wywraca wszystko do góry nogami – nie tylko życie bohaterek, ale także ich poglądy na wiele spraw, nawet tak fundamentalnych jak dobro i zło.
Wojenny terror, codzienne życie pod okupacją niemiecką, ukrywanie młodej Żydówki, strach przed śmiercią – świat wokół się wali. Jednak... trzeba żyć.
Dla Gabryni i jej bliskich to czas wielkiej próby i niesamowitych zrządzeń losu.
Bo trzeba żyć jest powieścią o rodzinie, tożsamości i prawdziwej miłości. Fabuła tej sagi rodzinnej rozgrywa się na Podlasiu, a jej tło stanowią wielkie wydarzenia pierwszej połowy XX wieku – od wybuchu pierwszej wojny światowej aż po śmierć Stalina.
W przygotowaniu trzeci tom Bo trzeba żyć. Rodzina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (185 ocen)
111
59
14
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Dobrze spędzony czas

bardzo dobra saga, polecam miłośniczkom tej tematyki
00
KalinkaMatylda

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i bardzo polecam a ja zabieram się do czytania 3 części.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Ysbrand Cosijn | Depositphotos.com

© Matthew Gibson | Depositphotos.com

Redakcja

Bookman

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2020

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66201-94-1

Pawłowi, który zawsze mnie wspiera.

Nowe życie

Chyba tak już było Apolonii sądzone, że obydwa jej małżeństwa stawały się na jakiś czas tematem numer jeden wśród miejscowych plotkarzy. Kiedy kilkanaście lat wcześniej wychodziła za mąż za Franciszka, kontrowersje budziło jej szlacheckie pochodzenie. Źle wróżono ich przyszłości, powołując się na bliżej nieokreślone, ale powszechne w świadomości prawo zakazujące koligacenia się między klasami. I chociaż z przepowiedni tych niewiele się sprawdziło, chłopska społeczność Olend nigdy w pełni nie zaakceptowała Apolonii, zawsze podkreślając, że się od nich różni. Wydawać by się zatem mogło, że małżeństwo z leśniczym Jagielskim nie powinno budzić już takich emocji. Byli tu przecież, pomimo upływu lat, obydwoje obcy i w dodatku równego pochodzenia. Nie naruszali więc żadnego uświęconego tradycją porządku, nie burzyli ogólnie przyjętego stanu rzeczy, wręcz przeciwnie – wpasowywali się w konwenans i zamykali usta, tak im się przynajmniej wydawało, moralistom krytykującym ich związek. A jednak.

Chociaż ślub Apolonii z Jagielskim odbył się po cichu i bez żadnego rozgłosu, we wsi wywołał nową falę plotek, może jeszcze większą niż ta przed laty. Apolonia wolała się nie domyślać, co ludzie wygadują, bo nawet to, co do niej dotarło, wystarczało, by postanowiła raz na zawsze przestać przejmować się ludzką opinią. A mówiono niestworzone rzeczy, przy czym kwestie moralne i finansowe wysuwały się wyraźnie na czoło. Wieś podzieliła się na obozy. Jedni uważali, że to Apolonia omotała leśniczego i wykorzystując jego miękkie serce, szybciutko znalazła sobie pocieszyciela. Oczywiście podkreślano przy tym, że jej wybór nie był przypadkowy, lecz podyktowany wrodzonym wyrachowaniem. Wszak w okolicy nie było lepszej partii niż ten samotny mężczyzna na państwowej posadzie. Byli jednak i tacy, którzy uważali wręcz odwrotnie – że to Jagielski, znany przecież birbant i babiarz, zakręcił się koło wdowy, licząc na majątek, co to jej świętej pamięci Bąk zostawił.

Gdyby nie dotykało to jej osobiście, Apolonia uznałaby nawet, że sposób kształtowania się olendzkich poglądów jest na swój sposób zabawny. Generalnie jednak nie było jej do śmiechu, bo chociaż jej nowe małżeństwo ogólnie zapowiadało się pomyślnie, nie dało się ukryć, że powodowało też różne komplikacje. Mniejsza już nawet o plotkarzy, ale i wewnątrz rodziny, a nawet i między nimi dwojgiem pojawiły się zgrzyty, które przez dłuższy czas nie pozwalały cieszyć się nową sytuacją, tak jak by chcieli.

Przede wszystkim dzieci. Co do młodszych nie miała żadnych obaw – Helcia i tak niewiele rozumiała, a dla Tadzika, który słabo pamiętał zmarłego ponad dwa lata temu ojca, Jagielski był największym autorytetem. Natomiast trochę się bała, jak na ich plany zareagują starsze dziewczynki, dlatego zbierała się przez dłuższy czas, zanim którejś soboty wreszcie im je zdradziła. Były kompletnie zaskoczone, chociaż Apolonia miała wrażenie, że bardziej niż informacja, iż wujek ma zastąpić im tatę, zdumiał je fakt, że matka w ogóle może jeszcze w tym wieku wyjść za mąż. Szczególnie zniesmaczona wydawała się Weronika. Apolonię trochę zabolała obcesowość córki, na szczęście Gabrynia załagodziła sprawę, a widząc poparcie planów matki przez starszą siostrę i entuzjazm młodszego brata, Weronika dyplomatycznie wycofała się z pierwotnego stanowiska. Mimo to Apolonia wyraźnie wyczuwała, że nie jest ona zadowolona z sytuacji. Nawet ją rozumiała, co nie zmieniało faktu, że trochę było jej z tego powodu przykro. Zwłaszcza że nie sposób było nie zauważyć, iż dziewczynka nie do końca zaakceptowała nowy stan rzeczy. Nie okazywała tego wprost, ale matka dostrzegała jej dezaprobatę i coś w rodzaju lekkiego zmieszania, którego Weronika nie potrafiła ukryć. Dziewczynka stała się opryskliwa i to nie tylko wobec niej, ale także wobec rodzeństwa, z którym kłóciła się częściej niż dawniej. Nie pomagało besztanie i przywoływanie do porządku, efekt był krótkotrwały albo nie było go wcale. Weronika wszczynała awantury o byle co, ale – interesująca rzecz – tylko pod nieobecność Jagielskiego. Kiedy przyjeżdżał do Olend, brała na wstrzymanie. Tyle że zazwyczaj kiedy w domu pojawiał się leśniczy, ona dziwnym trafem prawie zawsze miała jakieś sprawy do załatwienia na wsi. On pierwszy zresztą zauważył, że dziewczynka go unika. Jednak wspólnie z Apolonią doszli do wniosku, że po prostu muszą dać jej czas na oswojenie się z nową sytuacją.

Matka martwiła się, co będzie, jeśli Weronika nie przestanie się dąsać, zanim wezmą ślub. Dlatego zdecydowanie sprzeciwiła się propozycji Jagielskiego, aby przeprowadziła się z dziećmi do niego. Nawet się o to sprzeczali. On twierdził, że tak będzie najwygodniej, bo i w leśniczówce przestrzeni więcej, i jemu będzie łatwiej, gdy będzie cały czas na miejscu. Poza tym na wsi rzadko się zdarza, żeby to mężczyzna przeprowadzał się do kobiety.

– Powiedzą, że na przystępy do ciebie przyszedłem.

– A odkąd to przejmujesz się tym, co ludzie powiedzą? – odparowała, nie chcąc nawet słyszeć o przenosinach. – A poza tym weź pod uwagę dzieci. Już i tak świat stanął im na głowie, brakuje tylko jeszcze, żeby Weronka miała do mnie pretensje, że ją na bezludzie wywiozłam. Przecież wiesz, jaka ona jest: dnia nie wytrzyma bez przyjaciółek. To nie Gabryńka. A zresztą Hela też źle znosi wszelkie zmiany.

Troska o dzieci stanowiła tylko część prawdy. W gruncie rzeczy była to jedynie dobra wymówka, bo tak naprawdę to Apolonia nie chciała się przeprowadzać. Kochała swój dom i nie potrafiła sobie wyobrazić, że w leśniczówce gospodarowałaby z takim samym entuzjazmem, jaki od początku czuła w domu Franciszka. Zresztą nie uśmiechało się jej też życie poza wsią. Co prawda w leśnictwie i tartaku zawsze kręciło się wielu ludzi, bo interesanci przyjeżdżali tu z całej okolicy, ale jednak było to odludzie i Apolonia aż się wzdrygała na myśl, jakie ciche i czarne muszą tam być noce. Jednocześnie wiedziała, że Jagielski z racji stanowiska przyjmuje czasem różnych gości z powiatu albo nawet i województwa. Nie wyobrażała sobie, że musiałaby uczestniczyć w takich spotkaniach, a przecież gdyby mieszkała w leśniczówce, trudno byłoby tego uniknąć. Nie przyznawała się do swoich obaw, żeby nie wydać mu się zupełnym ,,dzikiem”, jak mawiała kiedyś Wasakowa, ale im więcej ich miała, tym mocniej obstawała przy swoim. W końcu się dogadali, chociaż Jagielski nadal uważał, że ludzie będą uważali ich za dziwaków.

– No bo powiedz sama, czy małżeństwo nie powinno mieszkać razem?

– No przecież będziemy razem – przekonywała go, chociaż dobrze wiedziała, co ma na myśli.

Leśniczówkę od Olend dzieliło dobre pięć kilometrów, a Jagielski, choć urzędnik państwowy, nie pracował w ściśle określonych godzinach. Obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, że nieraz się zdarzy, iż będzie musiał zostać tam na noc, żeby nie jeździć bez sensu w tę i z powrotem, gdy będzie miał nawał roboty.

Mimo że w tej kwestii Apolonia postawiła na swoim, problemy z dziećmi ciągnęły się nadal. Weronika chodziła naburmuszona przez cały okres ich krótkiego narzeczeństwa. Momentami była tak niemożliwa, że matka zaczynała się zastanawiać, czy dla świętego spokoju nie odwołać wszystkiego. Zwyciężał zdrowy rozsądek – przecież fochy córki nie mogą wpływać na jej życiowe decyzje. Kiedyś jej przejdzie, lubi przecież Romana. A zresztą, jeśli nawet i nie, nie będzie mi tu smarkula rządzić – myślała buntowniczo po którejś z kolei awanturze. Nie mogąc jednak wyzbyć się poczucia winy, zwierzyła się ze swych kłopotów bratowej.

– Już naprawdę czasami nie wiem, jak z nią postępować. Przecież nie będę jej biła. Kiedy próbuję z nią rozmawiać, to odwraca kota ogonem, że niby się jej czepiam, i udaje, że nie rozumie, o co mi chodzi. Ale przecież dobrze wiem, że o ten ślub, chociaż temu zaprzecza.

– Oj tam, dziewczyna po prostu dorasta, zmienia się. Wiesz, jak to jest: małe dzieci – mały kłopot, większe – to i kłopot większy. Gdy ja wychodziłam za Andrzeja, to moi chłopcy byli jeszcze za mali, żeby coś rozumieć, ale potem różnie bywało. Szczególnie gdy się Kaziczek urodził. Z Krzysiem nie było problemów, ale Marian… Cud, że Andrzej to wytrzymał, bo czasem to tak wyglądało, jakby Marian uważał, że to przez niego zmarł ich ojciec. No ale jakoś minęło. Nie powiem, żeby chłopak był wobec Andrzeja specjalnie wylewny, ale teraz już jest spokój. Wy też musicie po prostu wytrzymać. Mówiłaś, że umówiłaś dla Weronki miejsce u krawcowej.

– No tak, od jesieni ma się zacząć przyuczać.

– Do tego czasu sobie poradzicie, a gdy dziewczyna pójdzie między ludzi, to jej dziecinada przejdzie. Zobaczysz – stwierdziła bratowa zdecydowanym tonem. – Z Marianem też tak było. Chwilami myślałam, że zwariuję, aż namówiłam go, żeby się zapisał do szkoły wieczorowej. Sama zresztą pamiętasz, co ci będę mówić. Aż się czasem wstydziłam przed wami. A teraz nie ten sam chłopak. Uczy się, ciągle coś czyta, poprosił, żeby mu gazetę zaprenumerować. I do roboty go ciągnie. Nawet sam potrafi Andrzeja spytać, czy nie trzeba czego zrobić. W szkole mu jeszcze dwa i pół roku zostało i tak sobie myślę, że niedługo to będziemy musieli z tej dzierżawy zrezygnować i chłopaka powoli do gospodarowania na ojcowiźnie przysposabiać, bo tak spoważniał. Zobaczysz, Weronka też zmądrzeje.

Cóż, Apolonia miała nadzieję, że słowa Marianny okażą się prorocze. Fakt, że kiedy w ostatnie Boże Narodzenie widziała Mariana, też zwróciła uwagę na to, jak wydoroślał. Zawsze był chłopcem raczej poważnym, ale też ponurym i niezbyt sympatycznym. Teraz, w wieku siedemnastu lat, wyzbył się swej dawnej gburowatości i wywarł na niej całkiem miłe wrażenie. Nawet Gabrynia, która go nie cierpiała, przyznała, że bardzo się zmienił. Da Bóg, z Weroniką będzie tak samo.

Gimnazjalistka

Gabrynia nie miała za bardzo czasu, żeby zastanawiać się nad nowym małżeństwem mamy. Po pierwszym zaskoczeniu szybko oswoiła się z tym faktem, a nawet dostrzegła w nim pewne korzyści. W końcu wujek i tak był dla nich jak rodzony, teraz więc można było pozbyć się głupich skrupułów, które odczuwały, korzystając z jego dobroci. No, w tej sytuacji już nawet mama nie będzie mogła powiedzieć, że coś nie wypada albo że się nadużywa jego uprzejmości. Dziwnie, co prawda, było sobie wyobrazić, że wujek będzie teraz z nimi na stałe. Na początku Gabrynia nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć. Wujka uwielbiała, ale nawet by jej do głowy nie przyszło, że mama mogłaby wyjść za niego za mąż. Że w ogóle mogłaby. Strasznie się więc zdziwiła, ale ostatecznie spodobał się jej ten pomysł, dlatego była zła na Weronkę, że się do mamy odezwała tak niegrzecznie. Nie mogła zrozumieć, o co jej chodzi. Dopiero potem, gdy poszły do siebie, siostra zaczęła jej tłumaczyć, że przecież jako jej mąż wujek będzie mieszkał z mamą, czyli z nimi.

– I w jednym łóżku będą spali, a Helę przeniosą do nas, zobaczysz – tłumaczyła gorączkowym szeptem, jakby bała się, że ktoś ją podsłucha, choć przecież leżały w swoim pokoiku, oddzielone sienią od reszty mieszkania.

Gabrynia nie wiedziała, dlaczego perspektywa wspólnego mieszkania z młodszą siostrą tak oburzyła Weronikę. Owszem, Helcia jest niezguła, ale nie ma z nią żadnych kłopotów. W czym niby miałaby im przeszkadzać? Dopiero pogardliwe „Boże, jaka ty jesteś głupia” uświadomiło jej, że siostrze wcale nie o Helę chodziło. Chciała Weronikę wypytać, ale ta burknęła tylko, że chce spać, i odwróciła się do niej plecami. Następnego dnia zaczęły się święta, więc najpierw pojechali do Niemyj, potem trzeba było iść do kościoła, potem ktoś przyszedł, potem Weronika poleciała na wieś i nie znalazła się okazja do pogadania. A po świętach Gabrynia już musiała wracać do Łukowa.

Mama podprowadziła ją do radzyńskiej szosy, gdzie stawał autobus, i tak z nią poważnie rozmawiała, że dziewczynka poczuła się dumna. Pewnie, że mamę rozumie. Wujek nie zastąpi im taty, ale na pewno i mamie, i im wszystkim będzie łatwiej. A Weronka jest głupia, bo stroi fochy, jakby nie lubiła wujka albo coś przeciwko niemu miała. A przecież nawet pani Celińska ucieszyła się, gdy Gabrynia przekazała jej nowinę.

– Czułam, że coś się święci, jak tylko pana Romana pierwszy raz z twoją mamą zobaczyłam – zachichotała po swojemu. – Ja to mam nosa do takich rzeczy, a pana Romeczka znam tyle lat… Od razu pomyślałam, że nie dla zwyczajnej znajomej tak się stara. No i bardzo dobrze. Zasłużył sobie chłop na trochę szczęścia. A twojej mamie źle z nim nie będzie, bo to człowiek z gruntu dobry i uczciwy.

Co do tego wcale Gabryni przekonywać nie było trzeba, a czasu na rozpamiętywanie czegokolwiek naprawdę nie miała. W szkole tak je po tych wydłużonych z powodu niespotykanych mrozów feriach zimowych cisnęli, że ani zipnąć się nie dało. Koniec roku zbliżał się nieuchronnie, a ona ciągle kulała z niemieckim. Owszem, przez chwilę przemknęło jej nawet przez głowę, że skoro teraz wujek ma być mężem mamy, to nie będzie się ona sprzeciwiać korepetycjom, których mógłby jej udzielać, ale szybko zdała sobie sprawę, że wszystko, co wymyśliła, proste jest tylko w teorii. Cotygodniowa jazda do domu nie wchodziła w grę, zabierała za dużo czasu, który Gabrynia mogła przeznaczyć na naukę. No a wujek, chociaż czasami podrzucał jej różne drobiazgi naszykowane przez mamę, prawie nigdy nie miał chwili, żeby chociaż wypić herbatę z panią Celińską, więc gdzie tu jeszcze mówić o pomaganiu jej w niemieckim. Musiała liczyć tylko na siebie, toteż zacisnęła zęby i uczyła się tak zawzięcie, że czasem aż gospodyni do niej przychodziła i pod pretekstem za dużych opłat za energię kazała jej gasić światło i się kłaść. Efekt tej intensywnej nauki był taki, że z prac pisemnych Gabrynia regularnie dostawała czwórki i piątki, ale jej odpowiedzi ustne rzadko kiedy nauczyciel oceniał na więcej niż trzy z minusem. W końcu Gabrynia pogodziła się z faktem, że jeśli chodzi o ten język, nigdy nie nauczy się poprawnie mówić, i uznała, że jedna trójka na świadectwie nie splami jej honoru tak bardzo, jak jej się wydawało kilka miesięcy wcześniej. Rekompensowała sobie tę porażkę na języku polskim. Tak, jeśli chodzi o ten przedmiot, była niekwestionowaną gwiazdą. I to nie tylko wśród pierwszoklasistek.

Pierwszą osobą, która dostrzegła talent Gabryni, była jej wychowawczyni. Młoda nauczycielka jako osoba pełna entuzjazmu, a przy tym niezamężna, a więc dysponująca wolnym czasem, skupiała się bowiem nie tylko na nauczaniu, ale starała się angażować swoje podopieczne w różnego rodzaju przedsięwzięcia, które miały rozwijać ich zainteresowania i uzdolnienia. Jednym z nich było koło literackie, do którego panna Blicharz zapraszała swoje najzdolniejsze uczennice. Gabrynia była jedyną pierwszoklasistką, która dostąpiła tego zaszczytu już w pierwszym półroczu. Gdy jedno z opowiadań Bąkówny zostało wydrukowane w wiosennym numerze ukazującego się raz na kwartał pisemka tegoż koła, jej pozycja szkolnej ,,literatki” została ugruntowana na dobre. Zaspokoiło to ambicje Gabryni i w pewnym stopniu zmniejszyło niezadowolenie wywołane słabymi, w jej mniemaniu, ocenami z niemieckiego i matematyki, z którą męczyła się co prawda mniej, ale która także nie wchodziła jej lekko do głowy.

Sława pisarska przyniosła jej również korzyści natury czysto towarzyskiej, bo stosunkowo nieduże grono koleżanek, z którymi utrzymywała kontakty, powiększyło się z wiosną o całkiem liczną grupkę „wielbicielek” jej talentu. Trzeba przyznać, że część z nich rzeczywiście była zainteresowana zawartością jej grubego kajetu, w którym Gabrynia spisywała swoje opowieści. Bywało, że na długiej pauzie otaczał ją wianuszek koleżanek chcących wysłuchać jednej z nich. Towarzystwo to zbierało się najczęściej we wnęce utworzonej pod jednym z ogromnych korytarzowych okien. Rozłożywszy zeszyt na szerokim drewnianym parapecie, Gabrynia odczytywała tam swoje opowiadania, baśnie oraz domowe wypracowania zasłuchanym w nabożnym podziwie miłośniczkom jej twórczości. Raz czy drugi zdarzyło się, że owe odczyty zostały bezlitośnie wyśmiane przez którąś złośliwą uczennicę ze starszej klasy, ale życzliwe audytorium jednogłośnie określało krytykantkę mianem zazdrośnicy i demonstracyjnie lekceważyło jakiekolwiek próby dyskredytacji zasług Gabryni. Nic więc dziwnego, że ciesząc się takim poparciem, nie zauważała ona długo, że niektóre z dziewcząt wykorzystywały jej mimowolne zadufanie i zamiłowanie do pochlebstw.

Sprawa wydała się dopiero pod koniec roku szkolnego, kiedy to okazało się, że dwie trzecioklasistki regularnie podkradały jej pomysły, podając je za własne. W trzeciej klasie polonistką była starsza nauczycielka, przepracowana, obarczona liczną rodziną pani Cabajowa, która w przeciwieństwie do młodej i energicznej koleżanki niespecjalnie angażowała się w swoje obowiązki. Z braku zamiłowania do zawodu, a zwłaszcza czasu, który musiała poświęcać przede wszystkim własnemu potomstwu, pracowała zrywami, to odpuszczając uczennicom, to próbując nadrobić zaległości poprzez wzmożoną liczbę zadań domowych, których zresztą i tak najczęściej nie sprawdzała. Szydło wyszło z worka, gdy pani Cabajowa z powodu problemów rodzinnych w ogóle przestała pojawiać się w pracy. Okazało się wtedy, że w klasach, w których nauczała, uczennice miały tak mało stopni, że nie było z czego wystawić im ocen semestralnych. W grę wchodziło albo przeegzaminowanie dziewcząt, albo błyskawiczne nadrobienie tego niedopatrzenia w jakiś inny sposób. Nie chcąc zwracać uwagi rodziców na tak ewidentne zaniedbanie ze strony szkoły i pragnąc uniknąć ich ewentualnych protestów, dyrektor Białecki wybrał tę drugą opcję. Panna Blicharz, która przejęła po koleżance jej klasy, miała po prostu ocenić zaległe, a niesprawdzone prace.

Szybko zorientowała się, że w dwóch zeszytach tak zwane wolne wypracowania podejrzanie często coś jej przypominają. Krótkie śledztwo wykazało ich zadziwiającą zbieżność z tekstami pisanymi przez Bąkównę. Winowajczynie na szczęście przyznały się, a korzyść z tego nieprzyjemnego zdarzenia była taka, że ukróciło to trochę gwiazdorskie zapędy Gabryni. Wkrótce zresztą nadszedł koniec roku szkolnego i okazje do popisywania się także się skończyły. Cenzurka, którą Gabrynia przywiozła do domu, wbrew jej wcześniejszym obawom była całkiem dobra, bo nawet znienawidzony niemiecki został oceniony na czwórkę. Okazało się, że nauczyciel docenił jej wysiłki, chociaż ona sama była dla siebie tak surowa. Nie miała więc żadnych wyrzutów sumienia, oddając się po tylu miesiącach intensywnej pracy w pełni zasłużonemu lenistwu.

Wszystko nie tak

– Oszaleję przez tę dziewuchę – poskarżyła się Apolonia bratowej, która wpadła do niej z wizytą.

Nie widziały się już od dobrych kilku tygodni, tematów do omówienia miały więc sporo. Kiedy jednak zeszło na dzieci, Apolonia nie mogła się powstrzymać od wyrzucenia z siebie tego, co ją ostatnio najbardziej gryzło:

– Diabeł ją jakiś opętał czy co? Tylko fochy i dąsy jak u księżniczki. A najgorsze, że gdy próbuję jej coś powiedzieć, to się jeszcze bardziej obraża albo płacze, że wszyscy przeciwko niej. A takie dobre dziecko z niej było. Roman tylko się śmieje i mówi, żeby nic nie robić, że to jak wietrzna ospa, samo przejdzie. No to staram się, udaję, że nie widzę, ale każdemu w końcu cierpliwość może się skończyć, to i czasem nie wytrzymam. Na przykład wczoraj… – zaczęła opowiadać. – Dzień taki ładny był. Myślę sobie, że akurat pogoda, żeby pościel poprać, bo dawno niezmieniana. Ściągam poszwy, wodę grzeję, nie wiem, w co ręce wkładać, bo w dodatku kurczęta mi się lęgnąć zaczęły, więc musiałam pilnować. Wołam do niej, żeby mi pomogła i wszystko na dwór powynosiła do wietrzenia. Nie powiem, wzięła się. Wyniosła, strzepnęła, jak należy, na płocie rozwiesiła. Poprałam wszystko, a urobiłam się tak, że krzyża nie czułam. A tu jeszcze pokrochmalić by wypadało. No więc znów proszę, żeby mi pomogła. A ta jak zaczęła! Że się nią wysługuję, że Gabrynia jak królewna z Romanem sobie pojechała, a ona tylko do roboty. Nerwy mi puściły, mokrą ścierką, co ją akurat wykręcałam, po plecach jej przejechałam, do roboty pogoniłam. I co? Obrażona na cały świat, do nikogo się nie odzywa. I tak na okrągło. Już niby dobrze, wesoła, przymila się, a nagle coś ją najdzie. A ja już cierpliwości do niej zupełnie nie mam.

– Musisz jakoś wytrzymać do jesieni. Jak pójdzie między obcych, to doceni, jak jej dobrze było w domu. Zobaczysz, wyrośnie z tego. To taki głupi wiek, minie. – Bratowa próbowała pocieszyć zdenerwowaną Apolonię.

– Gabrynia prawie w tym samym wieku, a nie ma z nią żadnych problemów. Uczy się świetnie, do domu jak przyjedzie, to tylko dopytuje, co mi pomóc. A ta… Bóg jeden czasem wie, o co jej chodzi. Tylko by po ociopach1 łaziła, w domu trudno ją utrzymać.

1 Łazić po ociopach ( reg.) – włóczyć się

– Każde dziecko inne, co zrobić – westchnęła Marianna. – Niby od jednej matki, ale charaktery różne. U mnie tak samo. Krzysio to do rany przyłóż, ale już Marian od małego nieustępliwy, hardy. Nawet teraz, chociaż prawie dorosły, zawsze chce na swoim stawiać. A ten mały? – Skinęła głową w kierunku gumna, po którym Kazio biegał z Tadzikiem. – Kto wie, co z niego wyrośnie. – Pokręciła w zadumie głową.

Przez chwilę milczały, rozmyślając o swoich matczynych troskach. W końcu Marianna, która z natury nie umiała zbyt długo się zamartwiać, klasnęła w dłonie.

– A może wzięłabym dziewczynki i Tadzika na trochę do nas? Zawsze to byłaby dla Weronki odmiana, a i chłopcy by się cieszyli z towarzystwa. No i ty miałabyś trochę spokoju.

– No co ty? Dajże spokój, gdzie bym wam taki kłopot robiła.

– Jaki kłopot? Przynajmniej miałabym wesoło. A gdyby miały dość, to przecież Andrzej może je w każdej chwili odwieźć.

Apolonia zastanawiała się przez moment. Miała trochę skrupułów, ale sama czuła, że potrzebuje chwili spokoju. Ostatnie miesiące, chociaż niby nic się takiego nie działo, były jakieś nerwowe. Właściwie to od zimy nie opuszczało jej dziwne napięcie i chyba nawet Roman to wyczuwał, bo ostatnio często tak na nią patrzył, jakby chciał o coś spytać. A przecież to nie jego wina, to raczej w niej siedzi jakiś niepokój, którego źródła sama do końca nie rozumie. Zaczęło się jeszcze przed ślubem i chociaż wszystko układa się pomyślnie, ją ciągle coś uwiera, nie daje się odprężyć. Nie była pewna, czy miało to związek z Weroniką, ale na pewno zachowanie jej średniej córki zaczęło się właśnie zmieniać od dnia, gdy powiedziała o ślubie. Może rzeczywiście powinny dać sobie trochę oddechu? Weronika to przecież dobre dziecko, tylko trudniej od siostry przyzwyczaja się do nowego. Zresztą normalne, że jest jej ciężko. Gabrynia nie mieszka na stałe w domu, nie odczuwa więc tak mocno zmian. Poza tym ma już swoje sprawy, swoje życie. Może Weronice przejdzie, jak pójdzie do tej krawcowej? A póki co miałaby trochę rozrywki. Misia na pewno zaraz wymyśli coś takiego, co jej, Apolonii, nawet by do głowy nie przyszło. Gabryńka w tyle za nią nie zostanie, więc nudzić się tam nie będą. Ona zaś trochę odetchnie, dla Romana będzie mieć więcej czasu.

Westchnęła. Jakoś to wszystko nie tak się układało, jak chciała. Próbowała sobie tłumaczyć, że to chwilowe, że po prostu wszystko musi się dotrzeć. W końcu wyjść za mąż po czterdziestce, z gromadką dzieci, to nie to samo, co w młodym wieku. Nie zaczyna się życia, tylko przekształca to, które już jest, więc jakieś zgrzyty są nieuniknione. Tylko że ona długo nie może się w to swoje nowe małżeństwo wdrożyć. Zupełnie inaczej było, gdy wyszła za Franciszka. Jakoś tak prościej, naturalniej. A teraz na tyle rzeczy musiała uważać. Dzieci to jedno, ale przecież i przy Romanie stale pilnowała, żeby nie poczuł się źle i nie zaczął żałować, że się z nią ożenił. Bo na pewno nie tak to sobie wyobrażał. Przecież kiedy się spotykali, tylko wyczekiwali okazji, kiedy będą sam na sam. Podniecał ich ten dreszczyk niepewności, to poczucie, że robią coś zakazanego. A teraz Apolonia musiała sobie nieraz tłumaczyć, że przecież Roman jest jej mężem, że mają prawo robić to wszystko, co mąż z żoną robić powinni, bo często nachodzi ją coś w rodzaju wyrzutów sumienia wobec Franciszka. Wiedziała, że to głupie, ale nic nie mogła na to poradzić. Niby jest im ze sobą dobrze, ale czasem, gdy wieczorem miała iść do alkierza, łapała się na tym, że przeciąga to w nieskończoność. A przecież Roman nie jest natarczywy, wręcz przeciwnie. To raczej w niej jest jakiś wewnętrzny opór, choć przecież parę miesięcy wcześniej sama rwała się do niego. A teraz jakby w niej coś przygasło i trudno jej wykrzesać z siebie ten żar, który odczuwała jeszcze niedawno.

Może źle zrobiła, że jednak nie przeniosła się do leśniczówki? Może tam nie myślałaby tak często o Franciszku? Tutaj wszystko jej go przypominało, każdy sprzęt, każde drzewo na podwórzu, o ludziach już nie mówiąc. Niby nic, sąsiedzi go lubili, to i wspominają, ale ona miała czasem wrażenie, jakby robili to celowo. Zresztą w przypadku Józefa to nie jest nawet wrażenie. Widać, że ma jej za złe nowe małżeństwo, nawet tego nie krył. Na Romana patrzył wilkiem, a jej wyraźnie unikał. A gdy już się przypadkiem spotkają, to prawie w ogóle się do niej nie odzywa. Albo jak go co najdzie, traktuje ją tak, jakby mu była wrogiem. A głupoty takie wtedy wygaduje, że nie wiadomo, jak na nie reagować. Wcale się nie dziwiła Magdzie, że prawie do niego nie przyjeżdża. Ona, Apolonia, też do niego nie chodzi, choć obiecywała to Wasakowej na łożu śmierci. Ale jak go odwiedzać, skoro on ciągle szczeka i warczy jak sobaka wściekła? Doszło już do tego, że gdy zobaczyła go wczoraj przez okno, to odczekała, aż poszedł do domu, i dopiero wtedy sama wyszła, żeby tylko nie musieć do niego zagadać.

No a jakby Józefa było mało, to – znowu pomyślała o córce – jeszcze ten ciągły wyrzut w oczach Weronki. Przecież widać, że się o coś boczy. Chociaż nie wydaje się, żeby chodziło jej, jak Wasakowi, o zmarłego ojca. Bardziej chyba o Jagielskiego, mimo że akurat przy nim najmniej to okazywała. Apolonia kilka razy próbowała z nią rozmawiać, ale zawsze kończyło się tak samo – płaczem i jakimiś głupimi pretensjami. W końcu dała spokój, bo wyglądało na to, że Weronika sama do końca nie wie, o co jej chodzi, albo po prostu nie chce zdradzić prawdziwej przyczyny swoich fochów. Może propozycja Marianny rzeczywiście nie jest taka zła. Niech dzieciaki jadą do Niemyj. Da Bóg, wszystkim wyjdzie na dobre ten tydzień czy dwa rozłąki.

Lato

W Niemyjach akurat kończyły się sianokosy. Rok był dobry na siano. Suche, ciemnozielone i pachnące zwożono do stodoły dwoma drabiniastymi wozami. Tadzik z Kazikiem cały prawie dzień wystawali u wylotu drogi, aby – gdy tylko któryś pokazał się na horyzoncie – pędzić w jego kierunku z nadzieją, że powożący pozwoli im się przejechać. Czasem ich przeganiano, ale najczęściej udawało się im wdrapać na górę. Zadowoleni rozsiadali się wtedy na wonnych i niebotycznych, jak się im zdawało, trawiastych piernatach. I chociaż przejażdżka ta niezmiennie kończyła się wjazdem do stodoły, z takim samym zapałem wyczekiwali kolejnego wozu, aby ponownie przejechać te kilkaset metrów prowadzących wprost w przepastne wnętrze. Zabawa ta nie znudziła się im aż do wieczora. Dopiero o zmroku, gdy parobek zamknął wrota za ostatnim już, nierozładowanym wozem, wrócili do domu zmęczeni i zakurzeni, lecz szczęśliwi. Marianna tylko obmyła ich z grubsza, bo dosłownie padali z nóg, i zapakowała do łóżka, gdzie niemal natychmiast zasnęli. Tego wieczoru obyło się więc bez protestów i pretensji, że się ich w czymś pomija, gdy Marian z Krzysiem postanowili przenieść się ze spaniem do stodoły. Awantura zaczęła się następnego dnia, kiedy obaj malcy zorientowali się, gdzie starsi chłopcy spędzili noc. Pozwolono i im przespać się na sianie, ale zapał szybko ich opuścił, gdy stodołę zamknięto i otoczyła ich nieprzenikniona czerń i dziwna, pełna szurań i szelestów cisza. Bracia nie mieli nawet okazji wypróbować na smarkaczach zaplanowanych dla nich „tortur”, bo już pierwsza opowiastka o nietoperzach lubiących wplątywać się śpiącym w stodole we włosy sprawiła, że Kazio schował się wraz z głową pod derkę, którą mama dała mu do przykrycia. Wystarczyła jeszcze wzmianka o skorkach włażących do ucha, a obaj malcy uderzyli w bek i kategorycznie zażądali odprowadzenia do domu, zupełnie nie przejmując się drwinami starszych braci. Odetchnęli dopiero w miękkich objęciach Marianny i od tej pory raczej starali się trzymać Gabryni i Weroniki.

Nie było to jednak wcale łatwe, bo okazało się, że dziewczyny nic nie mają przeciwko towarzystwu starszych chłopaków. W dodatku przebywanie z tą czwórką zaczęło chłopców z czasem nudzić, bo co zabawnego może być w ciągłym przesiadywaniu na ganku czy na balach zwalonych na gumnie i gadaniu? Żeby chociaż tematy tych rozmów były ciekawe, ale nie – większość tego, co słyszeli, była albo nudna, albo głupia, albo po prostu niezrozumiała. W dodatku starsze rodzeństwo w ogóle nie przejmowało się ich narzekaniem i próbami zwrócenia na siebie uwagi. Oganiali się od nich jak od uprzykrzonych much i tylko Gabrynia czasem się nad nimi zlitowała, proponując taką czy inną zabawę. Widać jednak było, że z kolei ją to nudzi, bo bawiła się z nimi jakoś tak na odczepnego, tak że w końcu obrażeni szli do domu pożalić się Mariannie, która pocieszała ich zazwyczaj czymś słodkim, ale najwyraźniej wcale nie miała zamiaru stanąć po ich stronie. W końcu obaj malcy zrozumieli, że są zdani sami na siebie, i przestali naprzykrzać się rodzeństwu, samodzielnie wynajdując sobie zajęcia.

Starszym jak najbardziej to odpowiadało. Marianna zwolniła synów z większości ich zwykłych obowiązków, cała czwórka spędzała więc czas po swojemu, korzystając ze wszystkich dobrodziejstw lata. Złazili okolicę, kąpali się w stawie, objadali późnymi truskawkami, które Marianna specjalnie dla nich zostawiła, wylegiwali na łąkach i w sadzie, grali w karty, ale przede wszystkim gadali – na poważnie i do śmiechu. Opowiadali historie – prawdziwe i zmyślone. Żartowali i wygłupiali się. Zazwyczaj ton tym rozmowom nadawali Gabrynia i Marian. Raz – że byli najstarsi, dwa – z racji, że obydwoje kształcili się w mieście, ich wiedza o świecie wykraczała poza Olendy i Niemyje. Na szczęście ani Weronika, ani Krzyś nie przejawiali szczególnych ambicji brylowania w towarzystwie, zadowalając się rolami słuchaczy, gdy tematy dotyczyły kwestii mniej im znanych. Za to w wygłupach i przekomarzankach młodsza Bąkówna nie miała sobie równej. Pękali ze śmiechu, gdy opowiadała im jakieś ploteczki, a znała ich całe mnóstwo. Tak komicznie potrafiła przedstawić każdą niemal sytuację, tak udatnie naśladowała ludzi, podchwytując różne ich śmiesznostki i nawyki, że po prostu nie sposób było się z tego nie śmiać.

Gabrynia nawet się trochę dziwiła, skąd u siostry bierze się taka złośliwość. W końcu doszła do wniosku, że Weronika po prostu popisuje się przed chłopakami. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że miała ona prawdziwy talent do parodii, a w swoich wygłupach nigdy nie przekraczała granic, tak więc chociaż nie wszystkie żarty Gabryni się podobały, machnęła ręką. Zwrócenie uwagi na ich niestosowność mogło skończyć się kłótnią, a ona wolałaby, żeby przy Krzysiu i Marianie Weronika nie nazwała jej „panią etykietą”. Właśnie to przezwisko ostatnio szczególnie sobie wobec Gabryni upodobała. „Pani etykieta, pani etykieta, zawsze wie, gdy coś jest nie tak!” – wykrzykiwała od jakiegoś czasu za każdym razem, gdy Gabrynia zwróciła jej na coś uwagę. A jak miała nie reagować, kiedy Weronika tak niegrzecznie odnosiła się do mamy? I Helci dokuczała, a przecież wiadomo, że mała nie umie się obronić i zaraz się trzęsie, jak kto na nią głos podniesie. Zresztą nie tylko o to chodziło.

Przez ostatnie pół roku coś się w ogóle z Weroniką działo, zupełnie nie ta sama dziewczyna co dawniej. Tylko by po wsi latała i w cudzych chałupach przesiadywała. Nawet do Dziekanów chodzi, chociaż mama jej nie pozwala, bo wiadomo, że Dziekanowa wódką handluje i różni tam u nich bywają. Kto wie, czy siostra nie stamtąd te swoje odzywki przynosiła. I w ogóle to się ostatnio na taką dorosłą zgrywa, że aż śmiech. Nawet teraz udaje starszą, choć przecież chłopcy dobrze wiedzą, ile ma lat. Na takie zabawy jak ciuciubabka czy berek tylko prycha, że niby dla Tadzika i Kazia dobre. Krzysio starszy od niej, ale pobawił się z nią i maluchami i korona mu z głowy nie spadła. Marian rzeczywiście już prawie dorosły, to i trudno, żeby po podwórzu jak smark latał, zresztą on chyba nigdy za bardzo do takich rzeczy nie był wyrywny. Za to porozmawiać z nim można o wszystkim. Okazało się, że starszy z braci Karpińskich wcale nie jest takim mrukiem, za jakiego miały go obie Bąkówny. Wręcz przeciwnie – potrafił być dowcipny i czarujący. Aż dziw, że się wcześniej tak nie cierpieli!

Rzeczywiście zarówno Gabrynia, jak i Marian nie mogli pojąć, dlaczego prędzej nie odkryli, jak wiele ich łączy. Obydwoje ambitni i zdolni, rozumieli się doskonale. Godzinami rozmawiali o szkole, o książkach, o swoich planach na przyszłość, marzeniach. Marian, który w wieku siedemnastu lat uważał się już za dorosłego, z niecierpliwością wyglądał końca szkoły, żeby przenieść się na własne gospodarstwo. Zgodnie z obietnicą miał wtedy otrzymać część ziemi po ojcu, która na razie była w dzierżawie. Nie mógł się już tego doczekać, szczegółowo planując, co będzie robił za dwa lata.

– Na początek oczywiście będzie skromnie. Muszę najpierw zobaczyć, jak będę dawał radę. Matka obiecała mi cielaka i parę prosiąt. Potem się zobaczy. Myślę, czy by na poważnie nie zająć się hodowlą bydła. Ziemia u nas słaba, ale pastwisk pod dostatkiem. I jakby zrezygnować ze zboża, bo i tak przecież tylko żyto dobrze się udaje, a zamiast tego przerzucić się na okopowe, to można by wartościową paszę samemu produkować. Czytałem taki artykuł o kiszonkach. Podobno na Zachodzie krowy głównie nimi karmią, dzięki czemu mleczność mają bez porównania większą. W ogóle u nas jeszcze ciemnota straszna pod wieloma względami. – Machnął ręką. – Nie mówię o właścicielach dużych majątków, a o szaraczkach, przeciętniakach. No bo zobacz, ma chłop te dwa czy trzy hektary, niech nawet trochę więcej. Wszystkiego i tak mało, ale co robić, jak u nas w ogóle gospodarstwa nędzne. No i na tym spłachetku uprawia wszystko: i ziemniaki, i zboże, i pod warzywa kawałek, i pod len. I jeszcze przecież łąka się w to jego gospodarstwo liczy. I co z tego chłopina ma? Tyle co nic, byle do garnka starczyło, a i tak wielu na przednówku dno w tym garnku ogląda. A jakby każdy taki parohektarowy gospodarz na jednolitą produkcję się nastawił, nie marnotrawił sił i czasu na uprawianie pojedynczych zagonków, to z czasem można by spółdzielnie potworzyć, gdzie każdy miałby zbyt na wyprodukowany towar. – Był coraz bardziej podekscytowany. – Czytałem, że w takiej na przykład Holandii nikt nie hoduje jednej czy dwóch krów, ale całe stada po kilkadziesiąt sztuk. Dopiero wtedy hodowla staje się opłacalna. Tylko że tam chyba i ludzie inni – westchnął zrezygnowany. – Tutaj każdy trzyma się kurczowo swoich zagonów i woli biedę klepać niż jakąś nowość wprowadzić. Jedyna nadzieja w nas, młodych, żeby jakieś zmiany zaszły, bo starzy to się zwyczajnie boją.

Gabrynia z podziwem słuchała tych wywodów. Marian wydawał się jej taki poważny i zdecydowany. Troszkę może raziła ją jego buntownicza postawa, szczególnie gdy chłopiec krytykował postępowanie wujka Andrzeja, ale w wielu sprawach się z nim zgadzała. Chociaż sama nigdy nie odważyłaby się tego powiedzieć głośno, coraz częściej zauważała, że dorośli nie zawsze mają rację. Co więcej – czasem zachowują się po prostu głupio.

No na przykład wujek Józef. Nie o to nawet chodzi, że mruk. Gorzej, że on się tak zachowuje, jakby celowo chciał ludzi do siebie pozrażać. Mama go broni, mówi, że kiedyś był inny, że to po śmierci babci tak się zmienił. Ale to naprawdę go nie usprawiedliwia. Ani nawet to, że brat go oszukał. Ma złość do brata, a wyżywa się na innych. Jak ciocia Magda ostatnio do niego przyjechała, to po godzinie przyszła do nich z płaczem, bo taki był dla niej nieprzyjemny. A co ona mu zrobiła? Albo mama?

O tej sprawie Gabrynia z nikim nie rozmawiała, chociaż gryzło ją to dość mocno. Po pierwsze jednak scena, którą zaobserwowała, nie była przeznaczona dla jej oczu i uszu i wstydziła się przyznać, że podsłuchiwała. Po drugie z kim miała o tym mówić? Z Weronką? Dawniej pewnie by tak zrobiła, ale od jakiegoś czasu nie układało się między nimi najlepiej i nie chciała ryzykować, że siostra zlekceważy jej niepokój albo – co gorsza – zrobi aferę.

To się zdarzyło jakieś dwa miesiące po ślubie mamy. Akurat była niedziela. Gabrynia obudziła się wcześnie. Chociaż był dopiero początek maja, dzień zapowiadał się upalny i w ich malutkim pokoiku już zaczynało robić się duszno, mimo że okno wychodziło na zachód. Nie mogąc wyleżeć w pościeli, wstała po cichutku i uchyliła okno. Już miała wracać do łóżka, gdy nagle usłyszała jakieś głosy. Dochodziły od strony gumna. Wyjrzała więc i rzeczywiście zobaczyła przy furtce mamę, która rozmawiała z wujkiem Wasakiem. Nie zdziwiła się, na wsi do obrządku wstaje się przecież wcześnie nawet w święto, a wujek często kręcił się po ich podwórzu, szczególnie odkąd zaczął pomagać mamie po śmierci taty. Co prawda teraz był wujek Jagielski, ale wcześniej Wasak przez długi czas zajmował się ich polem. Gabrynia nie do końca wiedziała, na jakiej odbywało się to zasadzie, ale wujek Józef chyba po prostu dzierżawił ich ziemię. Scena, którą zauważyła z okna, nie powinna jej więc zaniepokoić, jednak nagle wydało się jej, że coś jest nie tak. Mama z wujkiem najwyraźniej się kłócili. Głos mamy był przyciszony i nie słyszała, co mówi, ale niski baryton wujka niósł się w porannej ciszy aż do jej okna.

– Nie tobie oceniać, do czego mam prawo, a do czego nie. Myślisz, że możesz mi oczy zamydlić jak innym, ale ja swoje wiem. Zawsze taka byłaś, tylko trusię udawałaś. A ja od początku Frankowi mówiłem, że źle robi, koligacąc się ze szlachtą. I co? Na moje wyszło. Na bezrybiu i chłop się nadawał, ale gdy się lepszy pan pojawił, to tylko okazji szukałaś.

Gabrynia nic z tego nie rozumiała, ale czuła, że wujek mówi jakieś bardzo niedobre rzeczy. W tej chwili mama chyba coś powiedziała, bo dziewczynka znów usłyszała podniesiony głos Wasaka:

– Gówno mnie to obchodzi. Znalazłaś se pocieszyciela, twój wybór. Tylko pamiętaj, że teraz nic ci winien nie jestem, a tym bardziej jemu.

Przestraszona patrzyła na mamę. Z tej odległości nie mogła dokładnie zobaczyć jej twarzy, zwłaszcza że stała trochę bokiem, ale nawet stąd było widać, że płacze. W pierwszym odruchu chciała do niej zawołać, ale coś ją powstrzymało. Nie pamiętała matki płaczącej. Nawet gdy tata umarł, na jej twarzy nigdy nie zobaczyła łez. Owszem, czasem można było poznać, że płakała, ale nigdy przy kimś. A teraz z daleka było widać, jak drżą jej ramiona, jak kuli się w sobie, tak jakby ktoś miał ją uderzyć. Odwróciła się od wujka, który szarpnąwszy furtkę, wszedł na podwórko. Przerażona Gabrynia cofnęła się gwałtownie w obawie, że mógłby ją zobaczyć. Gdy po chwili znów wyjrzała, Wasak zniknął z pola widzenia, a mama właśnie wchodziła w drzwi obory. Dziewczynka wróciła do łóżka.

Scena, której niechcący była świadkiem, zszokowała ją. Kompletnie nie rozumiała, co było jej powodem, ale czuła, że stało się coś złego. Leżąc obok śpiącej siostry, zastanawiała się, jak powinna się teraz zachować. Spytać mamę, co się stało? Być może inna córka tak by zrobiła, ale ona się bała. Nie tego, czego mogła się dowiedzieć, lecz tego, że takim pytaniem zmusiłaby mamę do kłamstwa.

Co do słuszności swych obaw upewniła się jakiś czas później, gdy weszła do kuchni na śniadanie. Mama wyglądała i zachowywała się tak jak zwykle i nic nie wskazywało na to, że kilka godzin temu wydarzyło się coś złego. Gabrynia nie odważyła się więc o nic spytać. Uświadomiła sobie za to, że tak naprawdę w życiu rzadko rzeczy są takimi, jakimi nam się wydają. I że dorosłość chyba wcale nie jest taka wspaniała, jak ją sobie wyobrażała.

*

Wiśnie i porzeczki dojrzewały bardzo szybko i Apolonia zaczynała robić przetwory. Miała lekką obsesję na tym punkcie i co roku smażyła takie ilości owoców, że wydawało się, jakby robiła je dla pułku wojska, a nie dla normalnej rodziny. W tym roku co prawda musiała dość mocno się ograniczać ze względu na cukier, który strasznie podrożał, nie wyobrażała sobie jednak, że mogłaby nie mieć półek w spiżarni zastawionych słoikami. Tak więc choć ją serce bolało, bo musiała zapłacić cztery złote, kupiła dziesięć kilo cukru – trzy razy mniej niż w poprzednich latach. Siłą rzeczy konfitury, które uwielbiała dodawać do herbaty, nie wchodziły w grę. Ograniczyła się do powideł. Dzieci krzywiły się trochę, że dżem za mało słodki, ale jak co roku chętnie uczestniczyły we wszystkich związanych z robieniem zapasów rytuałach. Najmniej lubiły pestkowanie, ale już samo smażenie, wielogodzinne mieszanie w olbrzymim garze, a najbardziej próbowanie jak zawsze przyciągało wszystkich do kuchni. Zresztą nie tylko ich, ale też chmary os, które tępiło się zawzięcie to łapką na muchy, to po prostu ścierką. Osy były też przyczyną tego, że w szykowaniu przetworów nigdy nie uczestniczyła Hela. Raz ukąszona, nabrała wobec tych małych bzyczących owadów takiego respektu, że nie wychylała niemal nosa z alkierza, dopóki ostatni zaklejony celofanem słoik nie został odniesiony do komórki, a ostatnia osa, pacnięta gumową łapką, nie spadła na podłogę. Dopiero wtedy wracała do kuchni i jeszcze trochę przestraszona zajmowała swoje ulubione miejsce na ławie przy piecu.

Najmłodsza z córek Apolonii miała już dziesięć lat, jednak jej rozwój umysłowy zatrzymał się nieodwołalnie jakieś cztery-pięć lat wcześniej, tak że nawet Tadzik zaczynał traktować siostrę protekcjonalnie, jakby była smarkatą, której za wiele trzeba tłumaczyć, żeby móc się z nią dobrze bawić. Dziewczynka spędzała więc zazwyczaj czas w towarzystwie matki, wykonując różne drobne czynności, do których ta ją przyuczyła, albo bawiąc się swoją starą lalką. Rodzeństwo nie włączało jej w swoje sprawy, a Apolonia tylko z rzadka żądała, by się nią zajmowali. Hela nie przejawiała zresztą jakiegoś specjalnego przywiązania do kogokolwiek i jedynie dłuższa nieobecność matki wywoływała w niej niepokój. Jej świat ograniczał się do domu i podwórka, sporadycznie tylko się zdarzało, że Apolonia brała ją gdzieś ze sobą. Tłumaczyła to niechęcią małej do obcych, bo Hela rzeczywiście z wyjątkiem najbliższych sąsiadów bała się nieznanych sobie ludzi. Stawała się wtedy niespokojna, a nawet zdarzało się, że wpadała w panikę i zaczynała buczeć rozpaczliwie, próbując wcisnąć się matce pod pachę niczym pisklak pod skrzydło kwoki. Wyglądało to trochę cudacznie, bo dziewczynka była wysoka i sięgała już Apolonii do brody, a w dodatku tak silna, że czasem o mało nie przewróciła matki, napierając na nią całym ciałem. Trudno ją też było po takim ataku paniki uspokoić. Nic więc dziwnego, że Apolonia unikała sytuacji, które mogłyby przestraszyć Helę. Poza tym, chociaż nigdy się do tego nie przyznała, nie cierpiała, gdy ludzie gapili się na małą albo, nie daj Boże, komentowali jej zachowanie. Miała o to do siebie żal, ale po prostu się wstydziła. Nigdy nie pogodziła się z faktem, że jej córka jest upośledzona. Myśl, że inni mogą zobaczyć w Heli następczynię zmarłej niedawno głupiej Olesi albo postawić ją na równi ze śliniącym się, bełkoczącym Bartkiem z Niemyj, jak na ironię noszącym nazwisko Mądry, po prostu ją porażała. Widziała, jak ich traktowano. Jak wiejskie popychadła, pośmiewisko dla ludzi. Przerażało ją, że podobny los mógłby spotkać jej dziecko. Wiedziała, że świat nie zaakceptuje odmienności Heli, dlatego jak najrzadziej na ten świat ją wyprowadzała. Chroniła córkę, jak mogła, chociaż zdawała sobie sprawę, że ukrywanie jej przed ludźmi to ochrona tylko pozorna, tymczasowa. Ale co innego mogła zrobić prócz zapewnienia chociaż tego iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa, jakie dawał dom?

Dogadała się z Puzychową, która przychodziła popilnować małej, gdy ona musiała gdzieś iść czy pojechać. Stara sąsiadka chętnie świadczyła jej tę przysługę, zwłaszcza że nie robiła tego za darmo – zawsze coś dostała za fatygę, a wziąwszy pod uwagę fakt, że u Puzychów nigdy nie było za bogato, każdy grosz się liczył. Zresztą zazwyczaj Hela nie była kłopotliwa i stara: tak naprawdę więcej drzemała pod piecem, niż rzeczywiście się zajmowała dzieckiem. Za każdym razem też zapewniała Apolonię, że woli posiedzieć z małą niż we własnym domu, gdzie trudno było nieraz o wolny kąt.

– Toć z niej ptaszeczka taka cichutka, że aż miło. Moje harmider robią, że głowa pęka. Na kupie siedzimy, bo na razie tylko Anka z domu na dobre poszła, to i wrzeszczą jedno przez drugie. Jedna Marynia, świeć Panie nad jej duszą, co spokojna była.

Tu zazwyczaj Puzychowa zaczynała pochlipywać i wspominać zmarłe dzieci, wiedząc, że ma w Apolonii wierną słuchaczkę. Z roku na rok zresztą ta zmarła trójka stawała się w jej wspomnieniach coraz doskonalsza, tak że miało się wrażenie, że gdyby anioły były śmiertelne, to właśnie w postaci młodych Puzychów objawiłyby się w Olendach. Apolonia, mimo że mniej skłonna do idealizowania, zgadzała się z nią jednak co do ogromu straty. Szczególnie Marynia znalazła trwałe miejsce w sercu Bąkowej. Chociaż od jej śmierci minęło już ponad dziesięć lat, Apolonia odczuwała jeszcze czasem brak tej łagodnej, troskliwej dziewczyny. Zdarzało się jej także wspominać Michała. Myślała sobie, że gdyby żył, byłby on teraz dojrzałym mężczyzną, a jego synek miałby prawie tyle samo lat co Hela. Zagadnęła raz nawet na ten temat Puzychową, jednak stara za nic nie chciała podjąć tematu.

– Przecież to wasz wnuk, krew z krwi, kość z kości Michała. Nie chcielibyście chociaż jego mieć przy sobie? Albo przynajmniej wiedzieć, co się z nim stało?

– Jakby nie ta latawica, to Michał na wojnę by nie poszedł i żył. Zresztą, kto ją tam wie, czyjego bachora tak naprawdę urodziła. Gziła się z różnymi, a potem tylko tak plotła, żeby swój wstyd umniejszyć. Michał obronić się nie mógł, to i wmówiła ludziom, co chciała. Same Boble się jej pozbyły, a ja mam żałować?

Apolonia dała więc spokój. Nienawiść starej była tak wielka, że za nic nie dałoby się jej przekonać do innej wersji wydarzeń niż ta, w którą sama z upływem lat uwierzyła. Boble unikali jej jak ognia i nawet ksiądz proboszcz nie mógł jej przekonać, że Stasia nie była winna śmierci jej pierworodnego, a co do reszty, to Michał na równi z nią się przyczynił.

– Niech mi tu dobrodziej ciemnoty nie wciska – protestowała oburzona, zupełnie nie zważając na dostojeństwo duchownej osoby. – Wszyscy wiedzą, że z niej była puszczalska. A pies sam nie weźmie, jak mu suka nie da – kwitowała wulgarnie.

Nie pomogło tłumaczenie, nie pomogło straszenie karą boską za składanie fałszywego świadectwa. Nawet sam Pan Bóg nie mógłby przekonać Puzychowej, by przebaczyła Stasi. W końcu więc proboszcz odpuścił starej, tak jak daruje się ludziom niepoczytalnym, bo pod tym względem niczym się ona od ludzi ogarniętych szaleństwem nie różniła. Dlatego ksiądz Śmiałowski nigdy nie zdradził, że modli się w jej intencji tak samo często jak w intencji Stasi i jej dziecka. Poczciwina do końca życia nie był pewien, czy dobrze zrobił, wywożąc niedoszłą samobójczynię do klasztoru na Żytniej. Wiedział, że siostry pomagają takim jak ona, nie przypuszczał jednak, że Stasia postanowi zostać tam na zawsze. Niezgłębiona jest mądrość Boga, a ludzki rozum nie jest w stanie zrozumieć Jego zamiarów, ale czy dziecku lepiej być może bez matki? Dręczył się więc dobrodziej podwójnie, bo z jednej strony tkwił w nim niepokój o los Stasinego bękarta, z drugiej zaś obawiał się, że Pan Bóg rozliczy go kiedyś z grzechu zwątpienia, którego nieustannie z powodu owego właśnie bękarta przez ostatnie lata się dopuszczał. I nigdy nie przyszło mu do głowy, że wola Najwyższego może się też spełniać poprzez ludzkie odruchy zwykłego wiejskiego proboszcza.