Prawda - Ewa Szymańska - ebook

Prawda ebook

Ewa Szymańska

4,8

Opis

Anka to bystra złodziejka, która kradnie tożsamości w internecie, zaciąga na nie kredyty
i pożyczki, oraz wyłudza pieniądze internetowymi szantażami. W swoich działaniach kieruje się jednak pewnym kodeksem…
Jest bezczelna i bezkarna. Do czasu. Pewnego dnia cały jej świat wywraca się do góry nogami. Razem ze swoim chłopakiem, Markiem będzie musiała stawić czoła lawinie wydarzeń, które nieodwracalnie zmienią ich życie.
Jakie konsekwencje poniesie Anka za kradzież tożsamości niewłaściwej osobie?
Czy schronienie, które znalazła w lesie nad jeziorem jest bezpieczne?
Czy były agent specjalny, Czarny stanie po jej stronie?
Jaką rolę w tej układance odegra tajna grupa hakerów?
Czy nowy sąsiad Anki, Hubert okaże się kolegą, kimś więcej czy jest częścią niebezpiecznego układu?
Jak bardzo ryzykowne może okazać się igranie z ludźmi mającymi władzę?
Jak zakończy się śmiertelnie niebezpieczna gra, w którą weszła Anka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataKoziel

Nie oderwiesz się od lektury

Anka wciąga na maksa!
00
Wero_onika

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciąga. Fajne, ciekawe wątki. Polecam :)
00

Popularność




Copyright © Ewa Szymańska 2021

Projekt okładki: Natalia Urbaniak @mnustwo

Ilustracje botaniczne:

Charles Henry Dessalines d’Orbigny. Domena publiczna

Redakcja i korekta: Joanna Tabor

Redakcja techniczna i skład: Daniel Szczeblewski

Wszelkie podobieństwo do opisanych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

ISBN 978-83-96205-22-3

Wydanie I Warszawa 2021

Druk: SOWA www.sowadruk.pl

Zajrzyj też tutaj: @projektprawda

Konwersja do epub i mobi A3M

Mamie

I

Cześć! Jestem Anka. To nie jest moje prawdziwe imię, ale prawie wszyscy tak na mnie mówią. Dziwnym trafem wylądowałam w tej dziurze, zapomnianej przez kiboli i prawdziwych patriotów. To nie Pcim ani Radom, o tym miejscu nie powstał nawet żaden dowcip. Czyli wszystko się zgadza, bo moja sytuacja jest równie żałosna. Fakt jednak pozostaje faktem: muszę się tutaj przemęczyć przez kilka najbliższych tygodni. Tak naprawdę sama nie wiem, jak długo tu zostanę. Później – mam nadzieję – odzyskam kontrolę nad własnym życiem. Ostatnio nie wszystko potoczyło się tak, jak planowałam. Cóż, błędy w kalkulacji już dawno wliczyłam w ryzyko mojego stylu życia. I wcale się nad sobą nie użalam. Kiedy to wszystko minie, będę musiała zafundować sobie porządne wakacje: palmy, jachty, ładne ciuchy i drinki z flamingiem. Nie wykluczam, że zaszyję się na dłużej na jakiejś przyjemnej wysepce, na Tahiti czy Bahamach. Póki co plan mam taki: odbębnić przywitanki z lokalsami, którzy na pewno szybko zwęszą, że w ich metropolii pojawił się ktoś nowy. Będę musiała nasycić ich ciekawość i przygotować jakąś przekonującą historyjkę. A jak już się odczepią, zajmę się słodkim nicnierobieniem. Wzięłam ze sobą Kindle’a, nadrobię zaległości czytelnicze, pooglądam czarnobyle, sukcesje, gambity czy inne korony królów i będę biegać, bo muszę podciągnąć kondycję. Może zacznę się uczyć jakiegoś nowego języka? W sumie zawsze to lubiłam i szło mi całkiem nieźle. Znajomość pięciu języków z pewnością mi wystarczy, by przetrwać w dzisiejszym świecie: kupić drina z palemką i porządną broń krótkolufową, gdy już dotrę na tę moją wyspę, ale podobno taka nauka świetnie gimnastykuje mózg. No bo, sorry, są pewne granice: sudoku nie tknę. Jak ludzie mogą nad tym ślęczeć? Planuję też kupić rower, będę jak ojciec Mateusz jeździć po wsi i pomagać biednym i pokrzywdzonym przez złych ludzi oraz równie zły los. À propos: przy najbliższej okazji sprawdzę sobie, jaka jest prawdziwa skala przestępczości w Sandomierzu. A teraz zabieram się za rozpakowywanie rzeczy.

Witaj, nowy domku w środku niczego! Od razu zaznaczam, że co złego to na pewno ja, z góry wybacz. Za jakiś czas stąd zniknę. Bez żalu.

II

Gdy wysiadała ze swojego szarego Suzuki Jimny, był przyjemny lipcowy wieczór. Podróż specjalnie jej nie zmęczyła, mimo że trwała prawie pięć godzin. Przeciągnęła się dla rozprostowania kości i zrobiła kilka skłonów. Zdjęła czapkę z daszkiem i przeczesała włosy. Była dość wysoką brunetką z szerokimi biodrami i fryzurą na „lewicową działaczkę”, czyli krótka grzywka, a reszta obcięta na równo nieco poniżej linii uszu. Ciężko było określić, w jakim jest wieku: równie dobrze mogła mieć dwadzieścia kilka, jak i czterdzieści lat. Wyglądała na zaciekawioną, a może nawet lekko rozbawioną. Wyjęła paczkę cienkich Marlboro i różową zapalniczką odpaliła papierosa.

Spojrzała na porządny drewniany dom letniskowy, do którego za chwilę miała się wprowadzić. Miał dwie kondygnacje, wysoki strop i duży ganek. Okna były zamknięte pomalowanymi na niebiesko okiennicami. Dookoła rosły świerki i jakieś krzaki, których nazw nie znała. Jej działkę od pozostałych odgradzały wysokie brzozy, a wjazd z polnej drogi na posesję był ledwie widoczny. Jednym słowem, żeby tu trafić, trzeba było wiedzieć, gdzie skręcić po wyjechaniu z pobliskiego lasku. Poszła zamknąć bramę wjazdową – ciężkie dziadostwo zaskrzypiało dziko, zanim zapadki wskoczyły na właściwe miejsca. Po lewej stronie od wjazdu stała wielka szopa, na której powiewały tybetańskie flagi. Wróciła do auta i otworzyła bagażnik. Miała tam siatki z zakupami z marketu, do którego (jak mówi piosenka) chodzi się z chęcią w soboty, jeden duży plecak i małą walizkę. Poustawiała manele na ganku, a ze sportowej nerki wyjęła pęk kluczy przytwierdzony do breloczka w postaci złotego ludzika z Lego. Chwilę jej zajęło, zanim odnalazła te odpowiednie, potrzebne do otworzenia drzwi wejściowych. Weszła do środka i zaczęła się rozglądać.

– No, grubo – powiedziała do siebie i roześmiała się.

Domek był tak zaprojektowany, że nie powstydziłby się go żaden skandynawski architekt. Co więcej – chyba nawet nie byłby przerażony, gdyby się okazało, że sam musi tu chwilę pomieszkać. Całość utrzymana była w naturalnych odcieniach drewna i delikatnych beżach. Z drewnianych belek podtrzymujących strop zwisały loftowe lampy i doświetlały wyspę kuchenną, wokół której stały cztery czarne barowe stołki. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowała się kanapa z ozdobnymi poduszkami, a naprzeciwko niej mały kominek. Anka od razu zerknęła na spory stosik drewna leżący obok i przez krótką chwilę pożałowała, że nie będzie jej dane grzać się kominkowym ciepłem w jesienne wieczory. Szybko skarciła się w myślach za to dziwne pragnienie. Na górę prowadziły spiralne drewniane schody, a pod nimi ktoś ulokował fotel uszak, regał z książkami i lampę z dużym abażurem. Na górze była spora łazienka z wolno stojącą wanną i sypialnia z ogromnym łóżkiem przykrytym czarną pościelą. Tym, co jeszcze zauważyła mimo zamkniętych okiennic, były wielkie okna na wysokość całej ściany. Postanowiła sobie, że jutro zbada system ich otwierania. Pokręciła się jeszcze chwilę po górze, sprawdzając zawartość łazienkowych szafek (niczego nie brakowało – ani papieru toaletowego, ani nawet kosmetyków), zeszła na dół, z szafki nad zlewem wyjęła szklankę i nalała do niej wody z kranu. W momencie gdy brała łyk, zauważyła wystającą z szuflady na sztućce kopertę. Była zaklejona, a na środku, zielonym długopisem, ktoś napisał jej imię. Wewnątrz znalazła kartkę:

Hej,Anka!

Listarzeczy,którepowinnaświedzieć:

1. Nalewoodwyjściazgankumaszszopę.Jestcałkiemspokozaopatrzona.Kluczedoniejwisząwskrzyncepoprawejstroniewejścia.Tamsobieteżwłączbojler.

2. Szambomusiszopróżniaćmniejwięcejcodwatygodnie.Jakcizacznieśmierdzieć,dzwońdopanaJanatel.776888171.

3. Niepolecamkąpieliwpobliskimjeziorze.

4. Okiennicenagórzeotwierasiękorbkąodśrodka.

5. Żuczekjestwszopie,podkosiarką.

Spróbujsięprzeztenczasniewpierdolićwżadnekłopoty.

xxxcZ

PSNiejarajszlugówwchacie.

Jeszcze raz pobieżnie rzuciła okiem na treść listu i lekko westchnęła. Wyjęła z kieszeni zapalniczkę, chwilę patrzyła, jak ogień powoli trawi papier, po czym wrzuciła płonącą kartkę do zlewu. Wzięła klucze od szopy i wyszła z domu. Na dworze zrobiło się przyjemnie chłodno, a niebo miało niesamowity pomarańczowy kolor. Kłódka była lekko zardzewiała, na szczęście dość szybko udało się jej z nią uporać. Pomieszczenie było całkiem spore, a jego główną część zajmowała motorówka. Stara, ale wyglądała na sprawną. Wzdłuż ścian poustawiane były narzędzia i meble ogrodowe. Kosiarka stała za łodzią, częściowo przykryta brezentem. Anka ruszyła w jej stronę, ale zanim tam dotarła, musiała chwilę powalczyć z pajęczynami, które oplotły jej włosy i twarz. Zaklęła pod nosem i otarła rękawem policzki. Nic nie brzydziło jej tak bardzo jak pająki. Obeszła kosiarkę dookoła, przyglądając się uważnie podłodze. Zrobiła drugie kółko i przetarła deski adidasem.

– Tu jesteś! – powiedziała do siebie i schyliła się w miejscu, gdzie widać było lekko wciśnięty w ziemię panel. Chwilę przy nim majstrowała, ale w końcu udało jej się go wyjąć. Znajdująca się pod nim skrytka była dość głęboka, Anka musiała się nieźle nagrzebać w piachu i pajęczynach, zanim wyczuła pod palcami jakiś kształt. Była to owinięta w koc skrzynka. Po jej otwarciu oczom Anki ukazało się pieczołowicie wypolerowane micro uzi. Podłączyła magazynek, przeładowała broń i wymierzyła na próbę w stronę drzwi.

– Maleństwo ty moje! – powiedziała z czułością, po czym odłączyła magazynek, zawinęła broń w szmatkę i odłożyła do skrzynki. Gdy ją wkładała na miejsce, wyczuła jeszcze coś: głębiej, w mniejszej skrzyneczce, znalazła glocka z tłumikiem. Zanim zamknęła skrytkę, sprawdziła dokładnie, czy nie ma tam aby jeszcze innych prezentów. Nie było. Zaniosła zawiniątko na górę i włożyła do szuflady w szafce nocnej.

W kanciapie namierzyła włącznik bojlera, który okazał się naprawdę pokaźnym zbiornikiem. Wystawiła z niej też na ganek ratanowe meble – dwa fotele i okrągły stolik. Kiedy je wyciągnęła, zauważyła pod ścianą fotel na biegunach. Jego także wkomponowała w swój nowy kącik wypoczynkowy. Wyjęła z bagażnika zakupy i resztę rzeczy. Jedzenie powrzucała do szafek i lodówki. Powłączała do gniazdek sprzęty elektroniczne: najpierw lodówkę, potem czajnik, a na końcu ekspres do kawy. Ten ożył i powitał ją miłą melodyjką. Mimo późnej pory nie odmówiła sobie kofeinowej przyjemności. Anka mogła pić kawę o każdej porze dnia i nocy, a chwilę później zapaść w zimowy sen – jedno z drugim nie miało dla niej nic wspólnego. Wyszła na taras z filiżanką i rozsiadła się w fotelu. Zapaliła fajka i pomyślała o żuczku. Tak mówili na uzi, to było po tej akcji w metrze. Mało brakowało, a skończyłaby wtedy pod pociągiem. cZ zmuszony był strzelać i zabił jednego napastnika. To znaczy śledztwo wykazało, że mężczyzna popełnił samobójstwo, skacząc na tory, i przyczyną jego śmierci było starcie z wagonem metra. Wiadomo, że policja z uzi nie strzela, bo oficjalnie nie ma, ale ta sprawa była bardziej skomplikowana, niż mogło się wszystkim wydawać. cZ, czyli Czarny. Jakby na to nie patrzeć, zawdzięczała temu człowiekowi życie.

III

Urodziłam się w niewielkim mieście i wtedy nie byłam Anką. Byłam miłą, małą dziewczynką... A tak na serio to nigdy nie byłam miła. Odkąd pamiętam, zadawałam niewygodne pytania i byłam pyskata. Zdaniem moich „widzów” nigdy nie brakowało mi odwagi, ja z kolei znajdowałam ją w ich oczach, które patrzyły na mnie w napięciu. Teraz taką postawę scharakteryzowałoby pytanie: „Ze mną się nie napijesz?”. Wtedy brzmiało ono raczej: „Nie wejdziesz na ten dach/to drzewo?”, „Nie wyrzucisz jego plecaka przez okno?”. Z wiekiem wyzwania zostały, zmieniła się tylko ich kategoria. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę.

O ludziach takich jak ja często robi się seriale albo rozmaite programy. Przeprowadza się im szczegółowe analizy osobowości, a mądrzy lekarze wypowiadają się o ich dzieciństwie, że pewnie trauma, że ukryty dramat lub widoczna gołym okiem patologia. Że jak nie wina rodziców, to na pewno szkoły, innych osób czy instytucji. Więc żeby oszczędzić mądrym głowom rozkmin tego typu, powiem sama, jak było w moim przypadku – w końcu wiem najlepiej.

Wychowałam się w rodzinie, która chyba się kochała. Rodzice przez całe życie pracowali w tej samej firmie. Z mamą byłyśmy blisko, angażowała się w moje sprawy, znała imiona moich przyjaciół i wrogów. Lubiłam patrzeć, jak czyta książki przy kuchennym stole. Ojciec, zdystansowany do wszystkiego, po pracy zwykle włączał telewizor. Jego plan dobowy dzielił się na pracę i zrywanie boków przy polskich kabaretach, wzruszenia podczas Tańcazgwiazdami,wychwalanie pięknie wykonanej cha-chy przez parę numer cztery, a czasem również karcenie polityków reprezentujących wszystkie opcje polityczne. Rodzice chcieli dla mnie dobrze według swoich (czytaj: znanych i bezpiecznych) zasad. Rosłam, patrzyłam na nich i już wiedziałam, że ja chcę żyć inaczej. Wow! Wielki mi bunt, każdy ma tak samo

Poza tym byłam dzieckiem z kluczem na szyi, ganiałam się po piwnicach i budowach, grałam w kosza, mama rzucała mi kanapki z trzeciego piętra, tata reperował rower, w podstawówce wygrywałam konkursy recytatorskie, organizowałam ceremonie pogrzebowe wszystkim napotkanym nieżywym ptaszkom (raz denatem był pies, ale liczba robali, która zdążyła już w nim zamieszkać, skutecznie odwiodła mnie od pomysłu rozwinięcia interesu w tę stronę), pisałam piosenki, oglądałam MTV, przygotowywałam apele szkolne i miałam solówy z córką pani od muzyki, bo krytykowała moje bransoletki (w które zaopatrywał mnie tata).

Bardzo kochałam swojego dziadka i byłam z nim wyjątkowo zżyta. Był jednym z piętnaściorga rodzeństwa i wiedział, co to życie. Zostawałam z nim, gdy rodzice musieli coś załatwić lub dokądś wyjechać, albo kiedy przedszkole było zamknięte. Często jeździłam do niego na weekendy, bo chciałam – i było świetnie! Dziadek robił najlepsze na tej planecie i w kosmosie gruszki w syropie, a co niedzielę do rosołu prawdziwy, zagniatany na dębowej stolnicy makaron. Nauczył mnie grać w pikuty i strzelać z wiatrówki. Za każdym razem, kiedy niechcący zacięłam się w dłoń, śmiał się: „Za nic się nie przyznam twoim rodzicom, że to ja cię tego uczę. Wymyśl sobie inną wymówkę”. Po czym wyjmował z apteczki w łazience plaster na rolce, odcinał kawałek i naklejał mi na małe ranki na rękach. Kiedyś, przy okazji wizyty u okulisty w Łodzi, zabrał mnie na prawdziwą strzelnicę. „Niedługo masz urodziny, niech to będzie prezent”. Byłam przeszczęśliwa!

Gdy za pierwsze zarobione na zbieraniu śliwek pieniądze kupiłam sobie wymarzone glany, dziadek mnie pochwalił: „Porządne, wojskowe buty”, za co z kolei mój ojciec strzelił na niego focha na dwa tygodnie, bo sam kazał mi je oddać do sklepu i kupić jakieś „normalne”.

Dziadek miał problemy z cukrzycą i z Żydami, co mu w czasie wojny okradali pociągi, bo pracował na kolei. Ta pierwsza pozbawiła go nogi, ci drudzy – empatycznego podejścia do losów ich nacji. Dziadek po amputacji nosił protezę, którą wywoływał popłoch wśród dzieci na podwórku za każdym razem, gdy wiatr podwiał mu nogawkę. Był moim niezniszczalnym bohaterem, a w spadku zostawił mi komplet dwunastu noży do pikutów. Każdy nożyk był porządnie osadzony w drewnianej rękojeści, idealnie leżącej w dłoni. Same ostrza były pioruńsko ostre. Zresztą są do tej pory.

Odkąd pamiętam, uwielbiałam czytać. Wszystko, co wpadło mi w ręce: od Sienkiewicza przez PamiętnikiFanny Hill po przewodniki po krajach afrykańskich. Znałam litery i umiałam czytać, już jak szłam do przedszkola. Moje pierwsze zetknięcie się z instytucją edukacji zorganizowanej było początkiem mojego rozczarowania tym systemem, a im dalej, tym to uczucie we mnie wzrastało i zapuszczało korzenie. Proste przykłady dla ludzi o nieskomplikowanym mózgu: idziesz do przedszkola, większość kompanów jeszcze płacze godzinami przynjedzeniu albo za mamą, brzydzi się fluoryzacji i w jej trakcie rzyga albo sika w majtki, gdy się czegoś przestraszy. Z kolei ty:

1) Wiesz, że jedzenie jest chujowe, ale siedzisz obok doniczek z kwiatami, więc jak ci coś nie smakuje, to tam to wywalasz.

2) Nie histeryzujesz, bo wiesz, że mama i tak po ciebie przyjdzie – jakoś nigdy nie zauważyłaś, żeby ktoś tu został na noc.

3) Fluoryzacja jest super, bo nie ma wtedy nudnych zajęć. Poza tym zauważyłaś, że gdy dzieci zaczynają wymiotować, to cały plan dnia się sypie. Kodujesz sobie zatem, że rzyganie jest spoko.

4) Sikanie w majtki, podobnie jak fluoryzacja, wywołuje reorganizację planu dziennego – przynajmniej coś się dzieje. Doskonale pamiętam, że sama zsikałam się z premedytacją parę razy. Sorry not sorry.

Punktem zwrotnym w przedszkolu był dla mnie dzień, kiedy poznawaliśmy literkę L. Trzeba było w kilku linijkach napisać małe i duże L. Na kartce obok literki widniał wizerunek lalki (i razem głośno mówiliśmy „EL JAK LALKA”), którą trzeba było pokolorować. Oglądałam wtedy nałogowo przygody Żółwi Ninja, więc dorysowałam lalce pasy z amunicją i wystające zza pleców miecze. W ten sposób rozpętałam przedszkolną aferę: rysunek został pognieciony przez panią przedszkolankę i wyrzucony do śmieci, a rodzice następnego dnia musieli przyjść na audiencję. Tłumaczyli się, że nie są rodziną przemocową, że uważają na to, co dziecko ogląda w telewizji itp. itd. Byłam wściekła i płakałam w domu, tłumacząc rodzicom, że żółwie, że nie miałam nic złego na myśli i że pani nie pozwoliła mi się wytłumaczyć. Mama mnie przytuliła, a tata powiedział, żebym sobie pasy z amunicją rysowała w domu, a w przedszkolu jednak stawiałby na te bardziej pokojowe, akceptowane przez wszystkich wersje lalek.

– To niesprawiedliwe... – chlipałam wtedy i to uczucie zapamiętałam do dziś.

– Świat nie jest sprawiedliwy – sentencjonalnie oznajmił ojciec.

„Los nie jest sprawiedliwy” – tymi słowami zaczynał się KrólLew,co było dalej – wszyscy wiedzą.

A przedszkolny rysunek wyjęłam z kosza i mam go do dziś.

W podstawówce było jeszcze nudniej: zupełnie nieinspirujące, ciągnące się jak flaki z olejem lekcje, zblazowani i rozczarowani życiem – lub systemem edukacji – nauczyciele i ciągłe uwagi za niezmienione buty. Jedynym sensownym gościem z tamtych czasów był profesor od historii. Pokazywał jej ciągłość na zasadach przyczynowo-skutkowych, uczył myśleć i wyciągać wnioski z faktów historycznych.

Wciąż pochłaniałam stosy książek. Nie musiałam się zbyt dużo uczyć, z reguły wystarczało mi to, co usłyszałam na lekcji. Wtedy też zauważyłam, że mam wyjątkowo dobrą pamięć: przy minimalnym zaangażowaniu umysłowym byłam w stanie zapamiętać to, co raz przeczytałam. W kwestiach nauki nikt się mnie nie czepiał, ale świadectw z czerwonym paskiem nie dostawałam, bo z zachowania zwykle miałam nieodpowiednią. Zadawałam się z największymi rozrabiakami w klasie, ale wszystko odbywało się najczęściej w białych rękawiczkach. Szybko zrozumiałam, czym jest manipulacja, a odkrywałam to wszystko dzięki notorycznie powracającemu poczuciu NUDY. Często spóźniałam się na lekcje i wymyślałam najdziwniejsze wytłumaczenia (więc do mojej listy grzechów dochodziły jeszcze kłamstwa i brak szacunku dla nauczycieli), później chodziłam na wagary. Ale jak już „zaszczyciłam ich swoją obecnością”, to koniecznie chcieli mi pokazać, kto tu rządzi, a zatem: albo teścik, albo przepytywanko. I tu zawsze udawało mi się wybronić, bo jeśli chodzi o wiedzę, nie można mi było nic zarzucić. Dla nauczycieli byłam prawdziwym wrzodem na tyłku.

Kiedyś mieliśmy się nauczyć śpiewać Rotę, każdy solo, a córka wychowawczyni chodziła z nami do klasy. Miała na imię Kasia i bardzo jej się podobał Daniel, mój partner in crime we wszelkich złośliwościach. Zbieraliśmy się ekipą około dziesięciorga dzieciaków, mieliśmy na lewo ładowane karty magnetyczne do dzwonienia z automatów. Danek dzwonił i pytał, czy Kasia byłaby tak miła i mogła mu zaśpiewać Rotę, bo pewnie jutro będzie ją musiał zaliczać. Kasia, że jasne – i zaczynała śpiewać do słuchawki, a my tarzaliśmy się ze śmiechu. Teraz myślę, że te lewe karty były pierwszą nielegalną rzeczą, z jaką miałam do czynienia. Handlował nimi mój starszy kolega, a ja kupowałam od niego większą ilość i sprzedawałam drożej znajomym. Dorośli też kupowali.

W tamtych czasach jeszcze: ukradłam lizaka i gumy do żucia z osiedlowego sklepu, kopnęłam psa sąsiadów, bo nie chciał się przesunąć, jak wchodziłam do klatki schodowej, powiedziałam z pięćdziesiąt razy słowo na „k”, nie oddałam wypożyczonej kasety VHS i nagrałam na niej klipy z MTV.

Przypominam sobie jeszcze jedną sytuację z Danielem. Mieliśmy mieć klasówkę z Bacha („Bach – życie i twórczość”, jak w WielkiejGrze). Danek o niej zapomniał i się nie nauczył. On ciągle chodził z walkmanem i w słuchawkach, więc poradziłam mu, żeby nagrał sobie te daty i ma problem z bani. Urwał się z wcześniejszej lekcji, a godzinę później widziałam, jak dziarsko pisał sprawdzian. W kapturze na głowie. Był mocno zdziwiony, że babka go nakryła (chociaż w oczach miała respekt za pomysłowość) i najbardziej było mu szkoda kasety, na której nagrał kalendarium z życia Bacha, bo to była oryginalna taśma 2Paca. Do tej pory nie mogę ogarnąć, jak można było spieprzyć tak genialny pomysł. Czemu tak głośno wciskał pauzę na tym walkmanie?!? Potem Daniel został fizykiem, ma dwa doktoraty i pracuje w CERN-ie.

IV

Anka obudziła się z bliżej nieopisanym wewnętrznym lękiem. Pierwsza noc w nowym miejscu nie była kojącym doświadczeniem. Nie pamiętała szczegółów, ale były w jej snach ucieczki i przejmujące uczucie niepokoju. Wstała z ociąganiem, wzięła długą kąpiel, zjadła śniadanie i postanowiła rozpakować bagaże. Prawie nie miała w nich ubrań. W walizce był aparat fotograficzny z dużym obiektywem, laptop i małe prostokątne urządzonko, które umożliwiało jej szyfrowany i bezpieczny dostęp do sieci. W plecaku: kilka t-shirtów, kilka par szortów, jedna sukienka, dwie bluzy, dwie pary butów, jakieś kosmetyki. Na samym dnie plecaka leżał komplet noży od dziadka. Wyjęła z niego dwa ulubione i schowała je do nerki na pasku, którą zawsze miała przy sobie lub w zasięgu wzroku.

Gdy wyszła przed dom, słońce było już wysoko i mocno przypiekało. Przeszła się po podwórku i usłyszała, że coś się rusza w krzakach niedaleko szopy. Instynktownie cofnęła się o kilka kroków i obserwowała to miejsce. Po chwili wybiegał z niego kudłaty pies, który, gdy tylko ją zobaczył, ruszył w jej stronę, radośnie merdając ogonem. Był to całkiem spory kundel z zarośniętym długą sierścią pyskiem. Na szyi miał czerwoną obrożę. Podbiegł do niej i od razu na przywitanie skoczył na nią przyjacielsko, zostawiając na jej koszulce błotne ślady.

– Heeej, kolego! – Anka próbowała zetrzeć z siebie błoto, ale tylko bardziej je roztarła. Schyliła się i zaczęła drapać psa za uchem. Zwierzakowi w mig się to spodobało, rozwalił się na plecach, eksponując ubłocony brzuch. – Ha ha ha, no jasne! Taki jesteś cwany! – Rozbawił ją.

Nagle usłyszała nawoływania dobiegające z drogi dojazdowej do posesji. Na początku nie mogła rozpoznać słów, po chwili udało się jej co nieco wychwycić – ktoś krzyczał: „Śmierduch, Śmierduch” i pogwizdywał. Pies zareagował na głos, zerwał się i pobiegł w kierunku bramy.

– Wchodzisz bocznym wejściem, ale wychodzisz głównym – rzuciła Anka, idąc za nim.

Wyszła z podjazdu i zerknęła na drogę. W oddali zobaczyła mężczyznę, który jechał na wózku inwalidzkim, wzbijając wokół siebie chmurę kurzu. Śmierduch pognał w jego stronę. Mężczyzna zbliżał się do niej: na oko mógł mieć z czterdzieści pięć lat, szatyn, ubrany w koszulkę bez rękawów, więc nietrudno było dostrzec rozbudowane mięśnie ramion. Długie, bezwładne nogi zdawały się nie pasować do reszty wysportowanego ciała.

– O, proszę, widzę, że mam sąsiadkę – zagadnął, gdy był już blisko. Podjechał i uśmiechnął się szeroko (i był to ładny uśmiech). – Dzień dobry, mam na imię Hubert i chyba jestem pani najbliższym sąsiadem.

– Dzień dobry, Anka. – Podała mu rękę. – To gdzie mieszka mój najbliższy sąsiad?

– A tam – wskazał ręką na koniec drogi – jakieś trzysta metrów dalej. Jak się idzie w stronę jeziora, to po prawej stronie.

– O, nie wiedziałam, że tam jest jakiś dom.

– Wcale się nie dziwię, bo z drogi go prawie nie widać. Pani na wakacje?

– W zasadzie można tak powiedzieć. Przyjechałam robić zdjęcia do mojej pracy naukowej. – Wyrecytowała przygotowaną wcześniej formułkę.

– O, proszę! A czym się pani zajmuje, jeśli można spytać.

– Spytać zawsze można. Jestem ornitologiem. W tym rejonie jest wiele ciekawych gatunków ptaków.

– Nawet nie wiedziałem.

– Zawsze chciałam tu przyjechać i w końcu się udało. – Uśmiechnęła się.

– To cieszę się bardzo.

– A pan tu mieszka przez cały rok?

– Nie, tylko część. Tę przyjemniejszą, jak jest ciepło. Wie pani, z tym... – popukał w koło wózka – ciężko by było zimą. Mam tutaj pracownię, wszystko dostosowane do mojego wzrostu – zabawnie zaakcentował ostatnie słowo – więc spokojnie daję sobie radę. Właśnie wracam z przejażdżki i zakupów. Dawno pani przyjechała?

– Wczoraj wieczorem.

– Aaa! To pewnie jeszcze nie była pani w miasteczku?

– Nie, tylko przejeżdżałam.

– Jeśli potrzebuje pani psa przewodnika, to polecam... – odwrócił się i poszukał wzrokiem zwierzaka – tego kundla, którego już pani poznała.

– Wkradł się do mnie przez krzaki – zażartowała.

– Dżentelmen jak nic. Śmierduch, chodź tutaj! – zawołał do psa. – Przepraszam za jego maniery. Widzę, że pozwolił już sobie na dotykanie... – Wskazał głową ślady ubłoconych łap na jej koszulce.

– Spokojnie, przeżyję. Ale on wcale tak nie śmierdzi...

– Teraz nie, ale jak się wykąpie w jeziorze, wytarza w wodorostach i błocie, a później wysuszy na słońcu, to już nie jest tak wesoło. Taaak, o tobie mówimy.

– Spojrzał na rozochoconego psiaka, który przyniósł mu właśnie w pysku wielki konar. Roześmiali się. – Nie przeszkadzam w takim razie. Miłego pobytu, a jakby miała pani ochotę zamienić z kimś parę słów, to zapraszam. Będzie pani mijać ścieżkę do mojego domu za każdym razem w drodze nad jezioro.

– Dziękuję, będę pamiętać. Nad jeziorem jeszcze nie byłam, ale dzisiaj się na pewno wybiorę – zapewniła.

– OK, to miłego dnia!

– Dzięki, wzajemnie. – Zaczęła iść w stronę bramy, ale coś jej się przypomniało i wyszła z powrotem na ścieżkę. – Przepraszam! – Mężczyzna na wózku się odwrócił. – A czy nie wie pan, gdzie w miasteczku kupię rower?

– U mnie! – odkrzyknął. – Tak się składa, że oprócz pracowni mam też serwis rowerowy. Pani wpadnie, wybierzemy coś!

– Super, dzięki!

Pomyślała, że pierwsze koty za płoty i że całkiem miły ten typ. Ciekawiło ją, co to za pracownia. Od razu jednak zbeształa się za to w myślach. Nie może zbytnio interesować się innymi ludźmi, bo oni zainteresują się nią. Jest ornitologiem, robi tu zdjęcia, więcej ma jej nie być niż być. Tak to ma wyglądać.

Po południu postanowiła zrobić obchód okolicy. Dotarcie nad jezioro zajęło jej z dziesięć minut. Było całkiem spore – nie dało się go objąć wzrokiem – i miało kilka zakrzywień. Zauważyła w pobliżu drewniany pomost i poszła w jego stronę. Jezioro otoczone było wysokimi drzewami, a na horyzoncie majaczyły zarysy wiatraków prądotwórczych. Na końcu pomostu stało kilka drewnianych ławeczek. Woda była prawie nieruchoma. Wokół jeziora ciągnęła się ścieżka, jego obejście zajęło jej prawie dwie godziny. Mijała domki letniskowe, pola, po prawej stronie była mała przystań, w której stało zacumowanych kilka motorówek. Co jakiś czas napotykała zejścia do wody, gdzie w szuwarach kołysały się niewielkie łódki. Gdyby nie sytuacja, w jakiej się znalazła, byłoby to idealne miejsce na urlop. Minęła leśną kapliczkę z niebieską figurą Matki Boskiej, pod którą ktoś położył duży bukiet polnych kwiatów. Schyliła się po niego.

„Będzie idealnie pasował do salonu” – pomyślała i poszła dalej, zatopiona we własnych myślach.

V

Jako dziecko przez pewien czas byłam bardzo blisko Kościoła. Śpiewałam w chórze, brałam udział w parafialnych jasełkach, budowałam grób Pana Jezusa i przystrajałam brzozowymi gałązkami stacje na Boże Ciało. Do chóru mnie ciągnęło, bo ludzie grali tam na różnych instrumentach i ciągle coś się działo. Pamiętam doskonale swoje załamanie nerwowe podczas osiedlowej drogi krzyżowej – mogłam mieć wtedy z sześć lat – w trakcie której ryczałam jak bóbr i powtarzałam tylko: „DLACZEGO JA JESTEM TAKA ZŁA, A PAN

BÓG TAKI DOBRY?”. Incydent ten, nawet po wielu latach, pamiętała dokładnie moja mama. Taka mi się faza wtedy włączyła, że liczba moich grzechów z pewnością doprowadzi ten świat na skraj przepaści i sprawi, że w nią centralnie pierdolnie, pogrążając się w niebycie. Jakoś nikt mi wtedy nie przepisał recepty na polepszenie tego świata (ani mojego stanu psychicznego) i zmniejszenie poczucia winy względem niego. Na szczęście, te emocje nie towarzyszyły mi zbyt długo.

Mniej więcej w tym samym czasie, czyli na początku podstawówki, przyjaźniłam się z Renatką. Odwiedzałyśmy się po domach, spałyśmy u siebie nawzajem, wąchałyśmy pachnące różami długopisy i zbierałyśmy gumki do ścierania w kształcie dinozaurów. Jednym słowem: BFF, taka pierwsza prawdziwa przyjaźń. Jakoś w okolicach trzeciej klasy Renata przestała pojawiać się w szkole. Moja mama nie pozwalała mi do niej dzwonić z domowego telefonu i od razu traciła humor, gdy poruszałam ten temat. Mówiła tylko, że Renata jest chora i leży w szpitalu. „JAK TO, KURWA, W SZPITALU?!” – spytałabym dzisiaj, a wtedy tylko: „ALE DLACZEGO? CO SIĘ STAŁO?”.

Odpowiedzi – i w szkole, i w domu – były mocno enigmatyczne, co tylko jeszcze bardziej mnie irytowało. W końcu któregoś sobotniego przedpołudnia zdeterminowana wybrałam się do domu Renaty. Drzwi otworzyła jej mama, a na moje pytanie, gdzie jest Renatka, rozpłakała się i mocno mnie przytuliła. W związku z tym ja od razu też się rozpłakałam i wywnioskowałam, że moja przyjaciółka nie żyje, co mnie jakoś nawet uspokoiło, bo ta niepewność była nie do wytrzymania. Następnego dnia, podczas obiadu, zapytałam rodziców, czy jak będzie pierwszy listopada, to pójdziemy na grób Renatki. Wszyscy przy stole zamarli.

– Córeczko, ale Renatka żyje. Dlaczego chcesz ją odwiedzać na cmentarzu? – Matka ledwo wyartykułowała te słowa.

– Bo nie żyje.

– Żyje...

– To czemu nie mogę jej zobaczyć? Czemu nie mogę do niej zadzwonić?

I tak zaczęła się drama, która trwała do końca dnia. Darłam się dopóty, dopóki mama nie zapewniła mnie, że zadzwoni do matki Renatki, a teraz miałam się położyć spać i troszkę odpocząć, bo „dzisiaj było dużo wrażeń”. Ano, kurwa, było. Podczas „odpoczywania od wrażeń” podsłuchałam ze swojego pokoju, jak mama z kimś rozmawia przez telefon i mówi: „No tak, może to będzie dla niej dobre, tak... tak... Dobrze, porozmawiam z nią”. Następnego dnia zakomunikowano mi, że w piątek po szkole pojedziemy odwiedzić Renatkę.

„WRESZCIE!” – pomyślałam.

Bardzo się ekscytowałam tym wyjazdem. Zebrałam dla Renatki sporo prezentów: ostatni krzyk mody, czyli frotkę z dinozaurem, bransoletkę z cukierków oraz komplet gumek do ścierania w kształcie owoców – banan pachniał jak banan, pomarańcza jak pomarańcza, a jabłko jak jabłko. Jechaliśmy chyba dosyć długo (jak na moje ówczesne umiejętności pomiaru czasu), przejechaliśmy mały lasek i wjechaliśmy do parku, pośrodku którego stał okazały budynek wyglądający całkiem jak szkoła.

– To Renatka teraz tutaj się uczy?

– Tak jakby...

– Aha...

Renatka czekała na nas na jednej z parkowych ławek. Towarzyszyła jej pielęgniarka, która oddaliła się razem z moimi rodzicami.

– Renatka!!! – Rzuciłam się jej na szyję.

– Cześć! – Uśmiechnęła się smutno. Była strasznie blada, chuda i miała dziwne oczy.

– Co się stało? Już myślałam, że nie żyjesz! – wybuchnęłam od razu.

– Chyba lepiej by było...

– Co ty mówisz?

– Będę musiała przez jakiś czas zostać w szpitalu, żeby uspokoić nerwy – recytowała jak robot. – Tutaj też mają szkołę. Ale póki co do niej nie chodzę.

Pytałam, co jej jest, ignorowała jednak moje pytania. Prezent przyjęła, ale nawet go nie rozpakowała. Zaproponowała za to, żebyśmy pozbierały trochę liści na bukiet. I tak zbierałyśmy w milczeniu te liście, a ja nadal nie wiedziałam, co zrobić. Chciałam odzyskać swoją przyjaciółkę, chciałam, żeby się śmiała tak jak kiedyś. To uczucie bezradności było straszne.

Wieczorem, kiedy leżałam już w łóżku, mama przyszła do mojego pokoju.

– Mamo, co się stało z Renatką?

– Ktoś jej zrobił krzywdę, kochanie. I o tym chciałam z tobą porozmawiać – mówiła to cicho, ale spokojnie i wyraźnie. – Pamiętasz księdza Adama? Przygotowywał waszą klasę do komunii.

– Tak...

– Kochanie, powiedz mi, bo to jest bardzo ważne, czy ksiądz Adam mówił ci dziwne rzeczy lub kazał ci robić coś... dziwnego?

– Nie... Mamo, boję się...

– Nie bój się, słoneczko! Nie ma się czego bać. Ksiądz już nie pracuje w naszej parafii. Ale pamiętaj, że nikt, żaden człowiek, czy to młodszy, czy starszy, nie może kazać ci robić rzeczy, na które nie masz ochoty. Nie może cię dotykać bez twojej zgody. Szczególnie w takie miejsca, które są tylko twoje, prywatne...

Tak mniej więcej pamiętam tę rozmowę.

VI

Te przymusowe wakacje w środku niczego Anka traktowała jako zło konieczne. Nie miała żadnych nowych informacji, które pozwoliłyby jej myśleć, że jej położenie stało się choć odrobinę lepsze. Początkowe kozackie podejście powoli ustępowało otępieniu i narastającemu lękowi. Przywykła do sytuacji, w których miała pełną kontrolę i była zależna tylko od siebie. Teraz było zupełnie inaczej. Starała się nie pisać w głowie czarnych scenariuszy i zająć się czymś, ale nie szło jej to najlepiej. Była tu już parę dni, urządzała sobie długie kąpiele, przygotowywała codziennie pyszne obiadki, biegała co rano, ćwiczyła, czytała książki na czytniku, kąpała się w jeziorze i opalała. Czasem pogadała czy popisała z przyjaciółkami, Kamą i Żanetą, którym powiedziała, że potrzebuje przestrzeni i wyjeżdża na wakacje w nieznane, na co – swoją drogą – zawsze miała ochotę.

Pamiętała o tym, by pojawiać się regularnie w lasach z aparatem, na wypadek gdyby ktoś z miejscowych faktycznie bardziej zainteresował się jej osobą. Porobiła trochę zdjęć, część z nich była nawet całkiem niezła. Na jednym ze spacerów wypatrzyła po drugiej stronie jeziora miniprzystań i wielki barak z napisem SERWIS. Pomyślała, że fajnie byłoby sprawdzić, czy motorówka z szopy działa. Nie chciało jej się iść taki kawał drogi i przypomniała sobie o rowerze. Przydałby się jak nic, bo zapasy kiedyś się skończą i wypadałoby odwiedzić w końcu jakiś spożywczak. Autem nie chciała jeździć zbyt często, żeby obca rejestracja nie wzbudzała nadmiernej ciekawości. Niby była tutaj turystką, jedną z wielu o tej porze roku, ale lepiej dmuchać na zimne. Przypomniał się jej sąsiad Hubert i postanowiła go w końcu odwiedzić. Miała ku temu najlepszą okazję, bo Śmierduch po raz kolejny zjawił się u niej na ganku.

– W takim razie będziesz moim przewodnikiem – powiedziała do niego pieszczotliwie. – Pan przodem – dodała, otwierając mu bramę. Pies dobiegł do głównej ścieżki i tam na nią czekał. Gdy tylko do niego dołączyła, wyrwał przed siebie jak opętany. Czekał na nią za drzewami i znowu wybiegał do przodu. Tym sposobem doprowadził ją do domu Huberta. Jego działka znajdowała się w zasadzie pod lasem, jakieś siedem minut spacerem od ścieżki. Metalowe ogrodzenie szczelnie zasłaniał gęsty żywopłot. Furtka obok bramy była otwarta i Śmierduch tam właśnie skręcił, a ona poszła za nim. Na podjeździe stało auto na poznańskich blachach, ale żeby zobaczyć budynki, musiała wejść w podwórko i skręcić w prawo. Dom Huberta był naprawdę piękny: duży, drewniany, z przestronnym zadaszonym gankiem i oknami na całą wysokość budynku. Na dachu miał zamontowane baterie słoneczne. Do wejścia prowadził długi podjazd dla wózka inwalidzkiego. Drzwi były otwarte, na stole stały kubki, ale właściciela nie było widać.

– Dzień dobry! – rzuciła głośno w przestrzeń, ale nikt jej nie odpowiedział. Za to pies wypadł zza rogu budynku, jakby sprawdzał, czy idzie. Poszła za nim i zobaczyła w oddali Huberta, który rozmawiał przez telefon. Siedział przed mniejszym drewnianym domkiem, na szerokim podjeździe. Zbliżała się i widziała, że jej sąsiad jest czymś mocno wzburzony. Pożałowała, że się do niego wybrała, ale było już za późno, żeby się wycofać, bo właśnie ją zauważył. Pomachała mu. Szybko skończył rozmowę i zaczął jechać w jej stronę. Dopiero wtedy zobaczyła, że cała jego koszulka i spodnie są uwalane mokrą gliną, a na kolanach ma brudny ręcznik.

– Cześć! Nie spodziewałem się ciebie... – zaczął jakoś tak niepewnie, ale całe jego wzburzenie zniknęło w jednej chwili.

– Cześć, przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Chyba jesteś zajęty, może wpadnę kiedy indziej...

– Nie, nie, zapraszam. Czym chata bogata!

– Wpadłam pogadać o tym rowerze...

– Tak. Jasne, pamiętam! Wszystko aktualne. Chodź, oprowadzę cię i tym sposobem unikniemy pytań o przejście na ty, które się właśnie dokonało. – Zaprowadził ją do drewnianego domku.

– Oto moja pracownia.

– Wow! Nieźle! – Wzdłuż obu dłuższych ścian pomieszczenia stały drewniane regały, a na nich najrozmaitsze kubki, talerze, miski różnych rozmiarów, wazony, a także figurki zwierząt. Część kolekcji była kolorowa, część wyglądała, jakby się dopiero suszyła. Przez środek ciągnęła się drewniana ława, na której leżały kwadratowe kafelki, były też dwa stanowiska z kołami garncarskimi, wielki elektryczny piec do wypalania ceramiki i cała masa innych sprzętów, których nazw Anka nie znała.

– Witaj w moim królestwie. – Rozłożył ręce na znak otwarcia przed nią drzwi. – Takie to mam hobby, choć niektórzy uważają je za mało męskie.

– Daj spokój, co w tym niby niemęskiego? – zapytała naprawdę zaskoczona.

– Ano nie wiem, ale słyszałem takie głosy.

– To wszystko twoje prace? – Po kolei podchodziła do regałów i oglądała ich zawartość.

– Duża część tak. A niektóre to pozostałości po warsztatach, które tu czasem prowadzę. Jakieś kolonie, czasem półkolonie, takie tam. – Wzruszył ramionami.

– Jestem pod wrażeniem. Naprawdę!

– Dzięki! – Hubertowi spodobał się sposób, w jaki na niego spojrzała.

– Pokażę ci moją tegoroczną kolekcję. – Podjechał wózkiem do jednego z regałów. – Tutaj. Nazwałem tę serię Słonieafrykańskie.– Na dwóch półkach stało stadko około piętnastu okazów słoni w różnych pozach: z trąbą do góry, z trąbą do dołu, z krótszymi i dłuższymi kłami, były też małe słoniątka. Wszystkie pokryte kolorowym szkliwem: żółtym i niebieskim, w biało-czarne łaty jak krowa czy o umaszczeniu zebry.

– Fantastyczne! Słoniozebra jest świetna! Sprzedajesz to gdzieś?

– Głównie znajomym. – Uśmiechnął się do niej szeroko. – Może kiedyś uda się to jakoś rozkręcić. Póki co żyję z wyuczonego zawodu, jestem architektem.

– Takie buty... – skwitowała Anka, patrząc na figurki. – Według mnie to jest naprawdę dobre.

– Dziękuję. Miło mi. – Przez chwilę wyglądał, jakby się lekko zawstydził. – Może masz ochotę na coś zimnego? Strasznie dzisiaj gorąco.

– Chętnie. Oczywiście, jeśli masz czas.

– Na ważne rzeczy zawsze mam czas. Chodź! – powiedział i wyjechał z pracowni.

– Może ci pomogę? – rzuciła, siedząc już w jednym z foteli na ganku.

– Dzięki, radzę sobie, jestem dużym chłopcem. Zrobiło jej się trochę głupio, bo nie chciała go urazić.

Przecież wiadomo, że sobie radzi, w końcu mieszka tu sam, na zadupiu, prowadzi pracownię, jeździ autem. Tak na marginesie, to strasznie ją ciekawiło, jak taki samochód przystosowany dla osób niepełnosprawnych działa. Patrzyła przez szyby na wielki salon i kuchnię, które były w zasięgu jej wzroku. W zasadzie układ pomieszczeń był podobny do tego w jej domku. Tutaj, oczywiście, wszystko musiało się zmieścić na jednej kondygnacji.

– Proszę bardzo, oto specjalność zakładu. – Wyjechał z tacą na kolanach, na której stały dwie szklanki i dzbanek. – Lemoniada z cytryną, pomarańczą, limonką, aloesem i miętą.

– Uuuu, milordzie! – zażartowała, gdy stawiał wszystko na stole. – Pan pozwoli. – Napełniła obie szklanki.

– Pyszna jest. – Oblizała usta.

– Cieszę się, że ci smakuje.

– Bardzo. Sorki, że tak wpadłam bez zapowiedzi, ale Śmierduch zajrzał w odwiedziny i postanowiłam go odprowadzić. A przy okazji zapytać o rower. Mam w szopie motorówkę i widziałam, że po drugiej stronie jeziora jest jakiś serwis. Słabo się tam jedzie autem, więc pomyślałam o rowerze.

– Dobry pomysł. I z rowerem, i z motorówką. Ten typ z warsztatu jak nie pije, to dobrze robi. Chociaż teraz ponoć pije, tak słyszałem. A rower się ogarnie bez problemu. Śmieję się, że prowadzę tu też serwis rowerowy. Raz naprawiłem rower synowi pani ze sklepiku i tak oto nowina poszła w świat. Właśnie – jakby sobie nagle przypomniał – jej syn zna się na łódkach. Musisz z nim zagadać... I czasem ktoś tu do mnie zajedzie z rowerem albo zostawi namiar na siebie w sklepie z prośbą o kontakt. Taka nowoczesna forma komunikacji. Tu w miasteczku niby jest pełnoprawny serwis rowerowy, ale właściciel jak wpadnie w cug, to jest nieterminowy.

– To już drugi pijący specjalista w przeciągu pół godziny... – spróbowała zażartować.

– A dziwisz się? Co tu można robić? – Wzruszył ramionami.

– Zdjęcia ptaków na przykład – odparowała szybko.

– Na przykład. Właśnie, jak ci idzie? Udało ci się namierzyć jakieś okazy?

– Coś tam się udało – odpowiedziała i przyrzekła sobie, że wreszcie poczyta o gatunkach, które tu występują, i nauczy się kilku łacińskich nazw.

– To dobrze.

– Tak...

– Chcesz zobaczyć te rowery?

– Jasne. A czy mogę skorzystać z toalety?

– Korytarzem i po prawej stronie. – Wskazał kierunek w głębi domu.

– Dzięki, zaraz wracam.

Dom w środku wyglądał jak z katalogu. Przeszła przez salon, a idąc korytarzem, minęła trzy zamknięte pokoje. Jeden po prawej stronie, zdaje się gabinet, był otwarty. Na dużym dębowym biurku stały dwa monitory, obok czerwone segregatory z papierami i drukarka. Łazienka była wykończona na bogato: piękna marmurowa podłoga, wielka przeszklona kabina prysznicowa z podjazdem. Umywalki były dwie: jedna zamontowana na niższym poziomie, z której, jak się domyśliła, korzystał Hubert, i druga na standardowej wysokości. Anka przejrzała się w wielkim lustrze i stwierdziła, że brak makijażu zaczyna jej coraz mniej przeszkadzać. Gdy wychodziła, zerknęła na wieszak z lekko jeszcze mokrym ręcznikiem. Był zamontowany dość wysoko i pomyślała sobie, że Hubertowi musi być trudno tam sięgać.

– Piękny dom – powiedziała, wychodząc na ganek.

– Dziękuję. Długo to trwało, ale było warto. – Zjechał po rampie. – Mam tu taką komóreczkę na rowery właśnie. – Wskazał mały budynek pod lasem. – Pokażę ci, czym dysponuje warsztat.

Weszli do ciemnego pomieszczenia, w którym chyba dawno nikogo nie było, na co wskazywały liczne pajęczyny.

– Zerknij, czy coś cię zainteresuje. Ja tam dalej nie wjadę, więc będziesz musiała sama sobie wystawić, jak ci się któryś spodoba.

Stały tam cztery rowery: jeden crossowy, drugi typowy „góral”, trzeci miejski z dużymi kołami i koszem z przodu i czwarty – półsportowa damka z bagażnikiem.

– Chyba ten byłby idealny – wskazała na ostatni, w kolorze granatowym.

– To mojej żony. Wyciągaj! Będziemy oglądać.

– Żony? – zawahała się przez moment. – To może ten czerwony wezmę? Nie chciałabym robić kłopotu... Na czym będzie jeździć, jak tu przyjedzie?

– Nie robisz żadnego kłopotu. Żonie już się nie przyda – powiedział raczej smutno. – Dawaj go tu.

– Na pewno?

– Taak!

Wystawiła rower, był zakurzony i cały w pajęczynach, a opony ewidentnie potrzebowały powietrza. Hubert pokazał jej, gdzie jest pompka, i polecił naoliwić łańcuch. Wszystko poszło całkiem sprawnie i po pół godzinie rower był jak nowy.

– Chyba jest gotowy na jazdę próbną – zawyrokował Hubert.

– To próbuję. – Wsiadła i przejechała się po całej działce. Zrobiła porządną rundę i z lekkim piskiem opon zahamowała przez nim. – Jest ekstra.

– Świetnie. Tylko weź się nim przejedź po okolicy, zanim wybierzesz się gdzieś dalej. Jak się okaże, że dętki mają dziury, to wymienimy.

– Dobrze. Ile się należy?

– Czego?

– Pe-el-enów.

– Żartujesz sobie chyba. To pożyczka, a nie sprzedaż.

Trzymaj go, dopóki ci potrzebny, a potem mi oddasz.

– To bardzo miłe z twojej strony i trochę nie wiem, co powiedzieć... – Anka była szczerze zakłopotana.

– Powiedz, że wpadniesz kiedyś na wino – odpowiedział przekornie, puszczając do niej oko.

– Dobra! Ale przyjdę z białym, bo od czerwonego mam uczulenie.

– Deal!

Wracając rowerem do domu, myślała o tym, jak niebywałą zdolność do rozładowywania napięcia ma Hubert. Czuła się w jego towarzystwie tak normalnie i... dobrze. Swoje odczucia zrzuciła jednak na karb tego, że siedzi tutaj sama i każdy kontakt może jej się wydawać superwyjątkowy. Rower spisywał się świetnie. Śmierduch odprowadził ją pod jej bramę, zamachał ogonem i wrócił do siebie.

Weszła do domku i postanowiła zrobić listę zakupów

– pora się wreszcie wybrać do miasteczka. Poczekała, aż upał trochę zelżał, wsiadła na rower i pojechała. Mijała okoliczne łąki, pola namiotowe i kempingowe, na których kręciło się całkiem sporo ludzi. W pobliżu były jeszcze cztery inne jeziora, dużo większe od tego koło niej. Pachniało grillem i latem. Samo miasteczko miało jedną główną ulicę i to było tak zwane ścisłe centrum, wokół którego wznosiły się niewysokie kamieniczki. Nie widziała tutaj żadnego budynku wyższego niż cztery piętra. Przejechała ulicą pełną szyldów szmateksów i obiecała sobie, że tu wróci, bo przecież zabrała ze sobą niewiele ubrań. Poza tym naliczyła dwie kwiaciarnie, jeden kościół, ratusz, cmentarz, sklep meblowy, minimarket, pizzerię Eldorado, drogerię i restaurację „Pod Żabą”. Na końcu głównej arterii zobaczyła kilka rzędów plandek, podjechała więc bliżej i okazało się, że trafiła na miejscowy targ. Zadowolona obkupiła się w warzywa i owoce, dwie wypełnione po brzegi bawełniane siatki zawisły po obu stronach kierownicy.

W drodze powrotnej chciała jeszcze zahaczyć o jakiś spożywczak, żeby kupić chleb. Postanowiła wracać inną drogą, niż przyjechała, i wstąpić do pierwszego napotkanego sklepiku czy piekarni. Takim sposobem trafiła do Almika. Czterech chłystków przepychało się przed wejściem. Zauważyła, jak jeden z nich podaje drugiemu zawiniątka z folii aluminiowej, ale oczywiście udawała, że tego nie zauważyła albo że nie wie, o co chodzi. Przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle powinna się tam zatrzymywać i czy wyrostki nie ukradną jej siatek. Ale serio – mieliby kraść sałatę? Postawiła rower, jedną torbę przymocowała do bagażnika, a drugą przewiesiła przez ramię i pokonując cztery schodki, weszła do sklepiku. Był malutki, czysty i pachniało w nim malinami.

– Ale zapach – powiedziała do sprzedawczyni. – Dzień dobry!

– Dzień dobry! Świeżutkie maliny mi właśnie przywieźli. Pani zobaczy. – Wskazała na pudełka ustawione na lodówce. Faktycznie, wyglądały bardzo apetycznie.

– Skusiła mnie pani, wezmę dwa pojemniki. – Dokupiła jeszcze kilka potrzebnych rzeczy, a gdy wyszła, z ulgą stwierdziła, że nikt jej niczego nie ukradł. Zawiesiła torbę na kierownicy i ruszyła do domu.

VII

Między lekcjami, wagarami, paleniem pierwszych papierosów za garażami na osiedlu, zakochiwaniem się w lokalnych dresach, zastanawianiem się nad tym, gdzie pójść na studia, czytaniem książek i imprezowaniem z ekipą ze szkoły wciąż miałam wolne zasoby czasowo-mózgowe, które chciałam zapełnić czymś ciekawszym. Czymś, co mnie naprawdę zaintryguje i nie znudzi po dwóch miesiącach. W taki sposób w któreś wakacje nauczyłam się szwedzkiego, który okazał się bardzo podobny do niemieckiego, a ten z kolei znałam już całkiem dobrze. Wciąż jednak miałam miejsce na coś, co zajmie mój stale szukający wyzwań umysł.

Wszystko zaczęło się od sytuacji, kiedy to w moim rodzinnym mieście rozeszła się fama o grasujących oszustach. Wydzwaniali po ludziach na numery telefonów stacjonarnych, twierdząc, że są z policji. Na cel brali głównie osoby starsze. Zgłaszali zaniepokojenie faktem, że właśnie rozbili szajkę podrabiającą dowody osobiste i wśród znalezionych fałszywych dokumentów jest dowód osoby, do której dzwonili. Prosili, by potwierdzić dane i jak najszybciej stawić się na komendę celem podpisania zeznań. Gdy ludzie wychodzili na posterunek, złodzieje włamywali się i okradali mieszkanie. Stosowali też drugi patent: prosili o pomoc w zastawieniu pułapki na oszustów – pobranie gotówki z banku i stawienie się w danym miejscu. Gdy ludzie zjawiali się z kasą, napadali na nich i zabierali pieniądze. Prawdziwa policja złapała ich po jakichś dwóch tygodniach, bo ci debile zamiast zrobić kilka takich akcji i przenieść się gdzie indziej, zadomowili się w moim małym mieście. I dalej wydzwaniali, dalej napadali, myśląc chyba, że to tak będzie trwało w nieskończoność. Jakkolwiek chujowa jest polska policja, są jednak pewne granice. Litości! Zwróciłam uwagę na to zdarzenie, ponieważ ofiarą działań tej szajki była moja sąsiadka z klatki. Miałam ją za całkiem rozsądną osobę, więc tym bardziej mnie zdziwiło, jak łatwo dała się wkręcić w szytą tak grubymi nićmi intrygę.