Bo trzeba żyć. Rodzina - Ewa Szymańska - ebook

Bo trzeba żyć. Rodzina ebook

Ewa Szymańska

4,4

Opis

Kończy się II wojna światowa, pozostawiając po sobie ruiny domów, tęsknotę i ból po stracie najbliższych. Rozpoczyna się gehenna codziennego życia pod rządami rosyjskich wyzwolicieli. Rodzina Apolonii próbuje przetrwać powojenny chaos i terror nowej władzy.
Gabrynia nie potrafi się odnaleźć w rodzinnym domu w Olendach, wraca więc do Łukowa. Mija dzień za dniem i dziewczyna powoli przyzwyczaja się do nowej rzeczywistości. Współtworzy bibliotekę z ocalałych z wojennej pożogi książek. Marzy o miłości, rodzinie, dzieciach… Czy spotka właściwego mężczyznę?
Bo trzeba żyć jest powieścią o rodzinie, tożsamości i prawdziwej miłości. Fabuła tej sagi rodzinnej rozgrywa się na Podlasiu, a jej tło stanowią wielkie wydarzenia pierwszej połowy XX wieku – od wybuchu pierwszej wojny światowej aż po śmierć Stalina

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (158 ocen)
90
42
20
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hali59

Dobrze spędzony czas

Przeczytałam wszystkie trzy tomy i zgadzam się, że ten jest zdecydowanie słabszy. Bardzo podobała mi się "Apolonia",nieco mniej ciekawa była część druga "Gabrysia", ale i tak uważam, że warto przeczytać cała sagę. Na pewno nie jest to zmarnowany czas.
00
aneczka60

Dobrze spędzony czas

może najsłabsza z wszystkich ale i tak warta przeczytania
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w  jakiejkolwiek formie i  w  jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody  wydawcy.

Projekt okładki i  stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Mark Owen | Trevillion Images

© Matthew Gibson | Depositphotos.com

Redakcja

Calibra/Sylwia Mosińska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i  zdarzeń rzeczywistych jest w  tej książce niezamierzone i  przypadkowe.

Wydanie I,  Katowice 2020

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER S.A.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-19-2

Moim Rodzicom

Ciężkie czasy

– Prawie całą wojnę mi się uchował i nagle teraz, kiedy wszystko może się niedługo skończy, to go zabierają. – Apolonia z trudem powstrzymywała łzy.

Tak zdenerwowanej matki Gabrynia nie widziała chyba jeszcze nigdy. Nawet po śmierci ojca, a potem Heli zachowywała się inaczej. Wtedy kamieniała w środku, obojętniała na wszystko, jakby drętwota miała jej pomóc nie zwariować z rozpaczy. Teraz wręcz przeciwnie – mama dawała jej upust, płacząc i zamartwiając się. Chociaż jednak było to zachowanie nietypowe dla Apolonii, Gabrynia nie dziwiła się jej roztrzęsieniu, bo sama stresowała się chyba niewiele mniej.

Tadzik – ich beniaminek, rozpieszczony jak żadna z sióstr, oczko w głowie matki – dostał kartę powołania i za kilkanaście dni miał się stawić w komendzie uzupełnień w Siedlcach. Miał iść na wojnę! Tylko że ten chłopczyk skończył już dwadzieścia jeden lat i rocznikowo wcale nie był najmłodszy spośród tych, których pobór dotyczył.

Plakaty informujące o mobilizacji pojawiły się w powiecie niecały miesiąc po tym, jak odeszli z niego Niemcy. Wiadomość ta wywołała ogromne poruszenie. Z jednej strony radość i niedowierzanie, że w ogóle istnieje jakieś polskie wojsko, z drugiej – narastający z dnia na dzień niepokój, gdy stało się jasne, pod czyim zwierzchnictwem to wojsko się tworzy.

Rosjanie na dobre zawitali w Łukowie już kilka dni po zakończeniu działań wojennych. Początkowo traktowano to jako coś oczywistego, w końcu to oni pokonali Niemców. Spragniony normalności naród przyjął ich nawet z nadzieją, zwłaszcza że początkowo nic nie wskazywało na jakieś niebezpieczeństwo. Wręcz przeciwnie – front był już dość daleko, radzieccy żołnierze aktywnie włączyli się w odgruzowywanie miasta, a nowo mianowany komendant zapewniał, że wojsko przejmuje władzę tylko przejściowo i już wkrótce przekaże ją wybranym w demokratycznych wyborach cywilom. Wystarczyło jednak kilka tygodni i stało się jasne, że owi cywilni włodarze pełnić mają jedynie funkcję marionetkową, a wszelkie ważniejsze decyzje będą podejmowane nie w ratuszu, ale w budynku przy 11 Listopada.

Dekret mobilizacyjny wywołał spory popłoch, zwłaszcza że zaczęły się rozchodzić pogłoski o aresztowaniach ujawniających się żołnierzy podziemia. Zupełnym szokiem stała się przekazywana pocztą pantoflową wiadomość o tym, że radzieckie wojsko udaremnia marsz oddziałom, które ruszyły w kierunku Warszawy, aby pomóc powstańcom. Co lepiej poinformowani opowiadali, że w najlepszym wypadku po prostu zatrzymują je i każą zawracać, ale zdarzają się też aresztowania, a nawet oskarżenia o szpiegostwo.

Trudno więc było się dziwić, że wobec tak niepewnej sytuacji wielu chłopaków próbowało się od tego niespodziewanego poboru wymigać. Niektórym się to zresztą udawało, bo w powojennym bałaganie nie było łatwo się rozeznać, kto z powołanych żyje, a kto nie, kto wojnę przesiedział na swoim, a kto tułał się gdzieś po kraju. Wielu się ukrywało, część podawała się za kogoś innego, bo czego jak czego, ale kombinować, a nawet korzystać z fałszywych dokumentów ludziska się za okupacji nauczyli. Komisjom poborowym trudno się było w tym wszystkim na początku połapać. Szybko się jednak okazało, że władze nie ustąpią tak łatwo i sprytu także im nie brakuje.

Tadzika nie udało się od wojska wybronić z powodu kartek żywnościowych, które Jagielski, jako pracownik przedsiębiorstwa państwowego, dostał dla całej rodziny gdzieś w połowie sierpnia. Chłopak znalazł się w ten sposób w najświeższym spisie ludności powiatu i na nic by się zdały jakiekolwiek tłumaczenia. Zresztą jemu samemu, ku rozpaczy matki, ani w głowie nie postało, by się od wojska wyłgiwać. Po prostu chciał walczyć i żadne niebezpieczeństwa oraz przeszkody nie miały dla niego znaczenia. Ani płacz matki, ani obawy wujka, ani przebudzone na nowo lęki siostry nie były w stanie go zniechęcić.

Słuchając jego wywodów, Gabrynia po raz kolejny doszła do wniosku, że mimo swych dwudziestu jeden lat i metra osiemdziesięciu wzrostu pod pewnymi względami Tadzik jednak ciągle jeszcze jest strasznym dzieciakiem. Dzieciakiem, który za wszelką cenę chce udowodnić swoją męskość. Denerwowało ją to prawie tak samo jak Apolonię, ale w przeciwieństwie do niej trochę go rozumiała. Jak każdemu chłopakowi marzyła mu się wojaczka. Kiedy się zaczynało, miał zaledwie szesnaście lat i na wojsko był za młody. A później, już w czasie okupacji, matka robiła wszystko, żeby swego jedynaka przed wojną uchronić. Zwłaszcza od śmierci Heli miała na tym punkcie niemal obsesję. Gdyby mogła, to pewnie z domu na krok by go nie puściła.

A przecież tylu chłopaków w jego wieku walczyło z bronią w ręku. Gabrynia, oprócz tego jednego razu zimą, nie miała z partyzantką wiele wspólnego, ale dobrze wiedziała, że Grzesiek Lechojda z Olend już wcześniej z Ostoją na akcje chodził, choć był nawet trochę młodszy od Tadzika. A ten szczuplutki Kostuś z młyna? Na siedemnaście lat może wyglądał, gdy razem z nią lewe dokumenty do getta szmuglował, a ona wolała się nawet nie domyślać, czym oprócz tego się zajmował. A Michał StasiBoblówny? Przecież jeszcze zanim przystał do partyzantki, nieźle już tam Niemcom wcześniej w Warszawie nadokuczał. Tylko że oni wszyscy dobrze wiedzieli, czym jest wojna, i nie traktowali tego, co robili, jak przygodę, ale konieczność. A Tadzik owszem, tak się jej przynajmniej wydawało. Aż dziwne, bo przecież mimo wszystko z całym tym okropieństwem się stykał. Wiedział, ilu z tych, co na wojnę poszli, zginęło. Tyle że zupełnie go to nie zniechęcało. „Z tych, co nie poszli, też wielu nie przeżyło” – odpowiadał, gdy ktoś z rodziny próbował mu cokolwiek mówić na ten temat. Dlatego Gabrynia przestała, zwłaszcza że obecna mobilizacja przypomniała jej tamtą, sprzed wojny.

Mimo że minęło już pięć lat, dobrze pamiętała swoje przerażenie na wieść o powołaniu Tomasza. Chociaż od dawna mówiło się wtedy o wojnie, nikt jakoś do końca w nią nie wierzył. Sam Tomasz przekonywał ją, że Niemcy się nie odważą, a jeśli nawet, to Anglicy i Francuzi szybko się z nimi rozprawią. Dlatego wezwanie, które dostał, było dla niej szokiem. I już wtedy, gdy żegnała go na dworcu, podejrzewała, że nie skończy się to dobrze. Przeczucia te, niestety, okazały się słuszne, bo wojna potoczyła się zupełnie inaczej niż przewidywano, a ona nigdy więcej nie zobaczyła swego narzeczonego. Wspomnienie wrześniowej klęski, niepewność kolejnych miesięcy, a potem lat bez żadnej wieści od niego i niemal bezustanny lęk odcisnęły w niej niezatarty ślad. I jeśli nawet chwilami wydawało się jej, że to mija, wcześniej czy później wracało.

Teraz także wróciło. I chociaż wiedziała, że sytuacja jest całkiem inna, że to Niemcy się cofają i koniec wojny jest już bliski, nie mogła zapanować nad strachem. Rozsądek podpowiadał jej, że zanim Tadzik ruszy na front, o ile w ogóle tak się stanie, upłynie jeszcze trochę czasu i przy odrobinie szczęścia wojaczka może nawet ominąć jej braciszka. Jednak wyuczony przez ostatnie lata fatalizm podsuwał jej najgorsze wizje, tak że momentami tylko z trudem udawało się jej zachowywać spokój i nie okazywać paniki. Wystarczyło przecież, że mama odchodziła od zmysłów. Nawet Tadzik, choć zgrywał chojraka, chyba trochę tracił pewność siebie, słuchając matczynych pochlipywań i jej ciężkich westchnień. Odzyskał ją jednak definitywnie, gdy po kilku dniach spędzonych w ciężkiej domowej atmosferze wybrał się, czy raczej po prostu uciekł przed płaczem matki, do Niemyj. Wrócił stamtąd podekscytowany, bo okazało się, że starszy od niego o kilka miesięcy Kazik też został objęty poborem. Co prawda młody Niemyjski wykazywał nieco mniej entuzjazmu od kuzyna, ale najwyraźniej na jej brata świadomość wspólnego losu zadziałała zdecydowanie mobilizująco, bo nawet jeśli wcześniej trochę się wahał, od tego momentu nie miał już żadnych wątpliwości. Jedyną kwestią, która teraz zaprzątała jego myśli, było to, czy uda im się załapać do tej samej jednostki.

Dziwna rzecz, ale wiadomość ta podziałała też pozytywnie na Apolonię. Nie to, żeby nagle przestała się zamartwiać o jedynaka, ale wyraźnie się uspokoiła i przynajmniej chwilowo sprawiała wrażenie pogodzonej z losem. Trudno było wyczuć, czy stało się tak dlatego, że podświadomie liczyła na jakąś bliżej nieokreśloną pomoc lub też opiekę ze strony swego spokojniejszego i rozsądniejszego od Tadzika bratanka, czy też dopiero teraz uświadomiła sobie tak naprawdę, że nie jest jedyną matką, która posyła syna do wojska. W każdym razie zmiana była widoczna, bo w ciągu ostatnich kilku dni przed wyjazdem Tadzika jej energia skupiała się przede wszystkim na kompletowaniu wymaganego ekwipunku. A nie było to wcale takie proste, bo oprócz rzeczy oczywistych, takich jak dwa komplety bielizny czy przybory toaletowe, każdy poborowy musiał też posiadać zapas żywności na dziesięć dni. Oburzała się na ten wymóg, twierdząc nie bez racji, że to wojsko powinno zapewnić żołnierzom wyżywienie.

– Skąd ludzie mają wziąć tyle zapasów? I to takich, żeby się nie zepsuły szybko? W niejednym domu z dnia na dzień się żyje, nie wiedząc, czy nazajutrz będzie co do garnka włożyć, a tu takie wymagania. Toć to wojsko powinno się o takie rzeczy zatroszczyć. Chcą mieć rekruta, to i nakarmić go powinni – narzekała, susząc w duchówce suchary i wędząc soloną słoninę, którą przechowała w zakopanej za stodołą beczce jeszcze od wiosennego świniobicia. W każdym razie na piętnastego września wszystko było gotowe i dopiero dzień przed odjazdem roztrzęsienie Apolonii znowu dało o sobie znać.

Tadzik umówił się z Kazikiem, że pojadą pociągiem. Co prawda kolej różnie od czasu bombardowań funkcjonowała, ale powoli wznawiano połączenia i do Siedlec dało się już dojechać. Niemyjscy mieli wstąpić po niego po drodze do Łukowa.

Cała awantura poszła o to, że Apolonia uparła się z nimi jechać. Mało tego – postanowiła odwieźć ich do samych Siedlec. Tadzik wściekał się, że matka chce chyba pośmiewisko z niego zrobić, bo Kazika ojciec tylko na dworzec podwozi, a ona traktuje go jak smarkacza. Zdrowy rozsądek przywróciła jej dopiero interwencja Jagielskiego, który w dość ostry jak na niego sposób stwierdził, że chłopak ma rację i jeśli ona chce mu pieluchy zmieniać, to niech w ogóle razem z nim na tę wojnę idzie. Spłakała się na tę złośliwość, ale opanowawszy się, sama przed sobą przyznała, że robiąc sceny i popadając w histerię, nie pomaga ani sobie, ani synowi. Otrzeźwiała więc i nazajutrz pożegnała chłopaka dość spokojnie, chociaż potem przez dłuższy czas nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu.

Trochę uspokoił ją list, który przyszedł na początku października i z którego wynikało, że dotychczas jej jedynak ma się dobrze. Okazało się, że obaj chłopcy nie oddalili się nawet za bardzo od rodzinnych stron, bo dywizja, do której należał ich oddział piechoty, stacjonowała w miejscowościach rozlokowanych w pobliżu Siedlec. Oni trafili gdzieś w okolice Mordów. Pierwsze dni w wojsku, jak relacjonował Tadzik, schodziły im na czynnościach zgoła niewojennych, bo głównie na budowaniu ziemianek i latryn. Resztę czasu zajmowały musztra i szkolenia. W liście wyczuwało się niezadowolenie Tadzika, który najwyraźniej nadal nie mógł się doczekać wojaczki. Ucieszyło to jednak Apolonię, bo przynajmniej na razie nie musiała się o niego bać.

– No i dobrze, niech kopią te latryny jak najdłużej. Najlepiej do końca wojny – śmiała się zadowolona. – I niech go tam musztrują, ile wlezie. Dobrze mu to zrobi, bo ja za bardzo nie umiałam trzymać go w dyscyplinie. Mogliby go jeszcze trochę w pisaniu podszkolić, bo jak patrzę na te jego kulfony, to aż mnie wstyd bierze – dodawała niby oburzona, choć widać było, że wieści od syna wyraźnie poprawiły jej humor.

Jej dobry nastrój udzielił się też Gabryni i Jagielskiemu i przez kilka dni wszyscy w domu zachowywali się tak, jakby Tadzik wyjechał na obóz harcerski, a nie na wojnę. Martwić się tak naprawdę mieli zacząć dopiero za kilka miesięcy.

*

W Łukowie znowu nastała ponura rzeczywistość. Zrujnowane miasto nie zdążyło się jeszcze otrząsnąć ze swej najświeższej żałoby, ciała zabitych nie ostygły do końca w grobach, a ranni nie doszli całkiem do siebie, gdy dla mieszkańców zaczęła się kolejna gehenna.

Brakowało wszystkiego: jedzenia, lekarstw, ubrań, środków transportu, a przede wszystkim mieszkań. Miasto, jak ktoś potem obliczył, było zniszczone prawie w osiemdziesięciu procentach, na niektórych ulicach, zwłaszcza w centrum, nie pozostał w całości nawet jeden budynek mieszkalny. W śródmieściu znalezienie jakiegokolwiek lokum, chociaż z grubsza nadającego się do mieszkania, graniczyło z cudem, mimo że w porównaniu ze stanem sprzed wojny liczba mieszkańców zmniejszyła się prawie o połowę, a część spośród tych, którzy przeżyli – wśród nich także Gabrynia – i tak przeniosła się tymczasowo do krewnych czy znajomych na wieś. Ci, co pozostali, gnieździli się w ciasnocie, a kto nie miał szczęścia lub nie chciał przenosić się na peryferie, koczował w ocalałych piwnicach, chlewikach czy komórkach. Zdarzało się, że ludzie klecili na swych zrujnowanych posesjach prowizoryczne budy z tego, co się znalazło akurat pod ręką, albo kopali ziemianki, byle tylko mieć jakiekolwiek schronienie. Póki trwało lato, jakoś sobie radzono, strach jednak było myśleć, co się stanie za kilka miesięcy. Do tego dochodziła jeszcze obawa przed epidemią, bo warunki sanitarne urągały wszystkiemu. Nikt oczywiście nie marzył o elektryczności czy kanalizacji, ale nawet dostęp do czystej wody bywał w niektórych rejonach problematyczny.

Nic więc dziwnego, że odgruzowywanie miasta i jego odbudowa stały się priorytetem pospiesznie wyłonionych nowych władz niemal od pierwszych dni. Łatwo jednak powiedzieć, trudniej coś zrobić, gdy wokół panuje chaos. Kilka tygodni po wyzwoleniu wszyscy już wiedzieli, że jakiejś spektakularnej zmiany na lepsze w najbliższym czasie nie ma co się spodziewać. Powołano co prawda komisję odbudowy powiatu, ale jej działalność skończyła się na jednym posiedzeniu. Nowa władza nie utrzymała się bowiem długo, bo niecały miesiąc później podważono jej legalność i odbyły się kolejne wybory. A potem to już było wiadomo, kto tak naprawdę w najbliższym czasie będzie rządzić miastem i powiatem.

Jesienią zaczęły się powroty. Do domu wracali uciekinierzy, jeńcy, więźniowie. Napływali też nowi: bezdomni, wysiedleńcy, którzy straciwszy wszystko gdzie indziej, tutaj – z wyboru czy też z przypadku – próbowali znaleźć swoje miejsce na ziemi. Niestety, wraz z nimi ściągały też do miasta różne podejrzane typy, które w tej ciżbie ludzkiej upatrywały dla siebie jakichś możliwości. Gabrynia na stałe wróciła do Łukowa w listopadzie – po prawie czterech miesiącach spędzonych w Olendach. Przygotowywała się do tego od dłuższego czasu, tylko nie bardzo wiedziała, do kogo i do czego ma wracać. Jej łukowski dom już nie istniał, miasto było w ruinie, a pani Celińska nie żyła. Czuła jednak, że musi zacząć układać sobie życie na nowo. Aby stało się to możliwe, potrzebowała pracy i mieszkania. Niestety, zdobycie jednego i drugiego wydawało się na razie niemożliwe. Lokali i zatrudnienia, zwłaszcza dla pracowników umysłowych, po prostu brakowało. Już we wrześniu kontaktowała się z kierownikiem Wolińskim, swym ostatnim pracodawcą, ale na razie nic dla niej nie miał. Młyn chwilowo nie funkcjonował z powodu zniszczenia części maszyn, zresztą i tak nie bardzo było wiadomo, na jakich zasadach miałby teraz działać. Przedwojenni właściciele nie żyli i los przedsiębiorstwa pozostawał pod znakiem zapytania. Chodziły słuchy, że przejmie je państwo, ale ile było w tym prawdy – nie wiadomo. W każdym razie Woliński obiecał dać jej znać, gdy tylko będzie coś wiedział.

Zrezygnowana przesiedziała w Olendach kolejny miesiąc, trochę pomagając w wykopkach, częściej się jednak nudząc. Nawet mama to wyczuwała i wbrew obawom Gabryni nie protestowała, gdy ta kilkakrotnie wyjeżdżała do miasta, próbując gdzieś się zaczepić. Była już zdecydowana podjąć się czegokolwiek, gdy niespodziewanie przyszła jej z pomocą pierwsza, jeszcze przedwojenna szefowa. Od czasu likwidacji biblioteki Gabrynia widziała się z panną Lisówną wszystkiego może dwa czy trzy razy, a od ponad dwóch lat nie miała nawet pojęcia, czy kobieta w ogóle jeszcze żyje. Jakież więc było jej zdumienie, gdy pewnego październikowego dnia niespodziewanie wpadły na siebie na ulicy.

Okazało się, że panna Lisówna rzeczywiście wyjechała z Łukowa zaraz po tym, jak rozpoczęły się wywózki z getta. Bibliotekarka była co prawda katoliczką, chodziła do kościoła, ale nigdy nie ukrywała, że jej warszawska rodzina ze strony matki była wyznania mojżeszowego. Na wszelki wypadek przeniosła się więc do Lublina, gdzie mieszkała siostra ojca. Może była to przesadna ostrożność, ale panna Wanda wolała nie ryzykować, pamiętając jeszcze z młodości rasistowski napis, który pojawił się pewnego dnia na drzwiach mieszkania rodziców. W Łukowie o jej mieszanym pochodzeniu wiedziało wiele osób i panna Lisówna nie miała zamiaru sprawdzać ich lojalności. Nie po tym, co usłyszała o niektórych z nich już w pierwszych miesiącach tworzenia getta. Przenosiny były więc zasadne, szczególnie że ciotka, chociaż nie wypierała się brata i jego córki, nie uznała nigdy za stosowne ujawnić faktu, że jej rodzina miała z Żydami cokolwiek wspólnego. Jej sąsiadów zaś nie dziwiło, że niezamężna krewniaczka w średnim wieku przyjechała wesprzeć coraz bardziej podupadającą na zdrowiu starą ciotkę.

Dogadywały się nie najgorzej, zwłaszcza że po śmierci męża staruszka mieszkała zupełnie sama i nawet było jej na rękę towarzystwo bratanicy, która przejęła na siebie obowiązki aprowizacyjne. Dwa razy w miesiącu jeździła do podlubelskiej Elizówki, skąd wywodził się zmarły wuj, i przywoziła stamtąd jajka oraz kilka litrów mleka, z którego potem robiły z ciotką twaróg. Na tych jajkach i twarogu przeżyły ponad dwa lata, uzupełniając nimi nędzną kartkową dietę. Żyły w biedzie, bo jedynym ich dochodem były grosze, jakie panna Lisówna dostawała za lekcje francuskiego udzielane córkom jednej z sąsiadek, oraz pieniądze uzyskiwane z wyprzedaży resztek przedwojennych dóbr ciotki.

– Na targu przy Ruskiej można było sprzedać dosłownie wszystko. Nie uwierzysz… – panna Wanda roześmiała się na samo wspomnienie – ale ciotka któregoś dnia przehandlowała tam nawet sztuczną szczękę wuja. Fakt, że ze szklanką. – Przez chwilę chichotały, ale twarz starszej z kobiet szybko spoważniała. – Niestety, książki też musiałyśmy sprzedawać. Serce bolało, jak wybierałam, którą tym razem. Ale cóż, z czegoś trzeba było żyć. Literaturą mogłyśmy nakarmić dusze, ale ciała domagały się bardziej treściwego pokarmu – westchnęła. Po chwili kontynuowała swą opowieść: – Na szczęście wojna się skończyła, zanim zdążyłyśmy wyprzedać całą biblioteczkę. Dzięki temu przywiozłam ze sobą do Łukowa kilkadziesiąt tomów, które zostały mi w spadku po ciotce. Staruszka zmarła na zawał w lipcu, gdy na naszej ulicy pojawiły się czołgi – wyjaśniła. – Pochowałam ją, a jak tylko się dowiedziałam, że Łuków też już jest wolny, spakowałam się i zaczęłam szukać transportu.

W drogę powrotną do domu zabrała się wojskową ciężarówką, którą załatwił jej pewien znajomy oficer. Spotkali się całkiem przypadkiem na ulicy. Nie miała pojęcia, że dochrapał się w wojsku tak wysokiej rangi, a jeszcze bardziej była zaskoczona serdecznością, jaką jej okazał. Niezręcznie się czuła, bo przed wojną nie byli nawet bliskimi znajomymi. Oczywiście nie odrzuciła jego pomocy. Przyjechała więc do Łukowa z przesadną pompą, ale dzięki temu mogła zabrać ze sobą resztki księgozbioru ciotki. W rodzinnym mieście nie została jednak serdecznie powitana. W jej malutkim mieszkanku, które na czas wyjazdu oddała pod opiekę sąsiadce, koczowała jakaś rodzina. I dopiero po interwencji wojskowego, który ją eskortował, udało się tych nieproszonych lokatorów przekonać, że to jednak ona jest właścicielką kawalerki, a nie kobieta, której za nią płacili. Sąsiadka zresztą strasznie się po tym na nią obraziła i teraz udawała, że jej nie zna.

– Nie odpowiada na „dzień dobry” i głowę odwraca jak od zapowietrzonej. Chociaż w sumie to wcale się jej nie dziwię, taki wredny numer jej wycięłam tym powrotem. No, ale przynajmniej garderobę sobie podreperowała, bo rozmiar mamy taki sam. – Panna Lisówna znowu się roześmiała. – Moje sukienki całkiem dobrze na niej leżą. Ale niech jej tam. – Machnęła ręką.

Przez chwilę rozmawiały o szerzącej się pladze złodziejstwa. W końcu panna Lisówna się zreflektowała.

– O Boże, ja tu gadam i gadam, a przecież w ogóle nie wiem, jak tobie się przez ten czas wiodło. No i co porabiasz teraz? Chodź do mnie na herbatę, nie uwierzysz, mam prawdziwą, i spokojnie mi wszystko opowiesz. Zresztą mam do ciebie sprawę i aż głupio, że cię tak trzymam na ulicy.

Wzięła Gabrynię pod rękę i już kilka minut później wprowadziła ją do swojego mieszkania. Zmiany, jakie w nim zaszły od czasów przedwojennych, były szokujące. Malutka, ale zadbana, wręcz wychuchana kawalerka była teraz niemal zupełną ruiną. Brakowało większości mebli, o drobnych sprzętach i bibelotach już nawet nie mówiąc. Brudne ściany pokrywały w kątach plamy pleśni, a w jednym skrzydle kuchennego okna zamiast szyby osadzony był kawał dykty.

– Najgorzej, że i książki wynieśli, czy może raczej: zużyli jako podpałkę do pieca – odpowiedziała na zdumione spojrzenie Gabryni. – Dobrze, że nie przyszło im do głowy, żeby podłogę też porąbać i spalić, to przynajmniej te z biblioteki ocalały.

Z uśmiechem sięgnęła po leżący na stole nóż i podważyła jedną z desek. Potem wyjęła kolejną i oczom Gabryni ukazał się spory schowek równiutko upakowany obłożonymi w szary papier tomami. Dziewczyna westchnęła.

– Te, które ja wzięłam, przepadły. Spłonął cały dom, nic nie ocalało. Przetrwały jedynie te, które zawiozłam na wieś. Część jest u nas, w Olendach, a część mama dała na przechowanie siostrze. Co z resztą, nie wiem, ale myślę, że wielu nie da się już odzyskać.

I nagle z oczu pociekły jej łzy. Zaskoczona panna Wanda objęła ją.

– No co ty, Gabryniu, to tylko książki. Najważniejsze, że my żyjemy.

– Wiem – chlipnęła. – Ja nie z powodu książek, tylko tak mi się jakoś nagle skojarzyło. Bo to wszystko… wszystko się tak zmieniło.

Jakby jakaś tama w niej pękła. To, o czym nie rozmawiała prawie z nikim, wylewało się z niej teraz strumieniem. Opowiedziała pannie Wandzie o tym, jak dowiedziała się o śmierci Tomasza, potem o Heli, o pani Celińskiej, o Chai i Michale, o swoich lękach i poczuciu beznadziei i o tej pustce, którą odczuwa już od tak dawna.

– Przecież ja mam skończone dwadzieścia osiem lat. Przed wojną to już by mnie starą panną nazywali. To znaczy… – Przerwała nagle, uświadomiwszy sobie, że mogło to zabrzmieć niezbyt delikatnie, ale panna Lisówna uśmiechnęła się tylko i dała jej znak, żeby mówiła dalej. Odwzajemniła więc uśmiech na znak przeprosin i kontynuowała: – I co? Żadnego celu przed sobą, żadnej przyszłości. Nie mam pracy, nie mam domu. Zupełnie nie wiem, co ze sobą zrobić. W Olendach już nie wytrzymuję, duszę się tam. – Znowu zerknęła na pannę Wandę. – To znaczy, niech mnie pani źle nie zrozumie, kocham ich wszystkich, ale czuję, że to już nie moje miejsce, że z niego wyrosłam. Nie mam tam nic do roboty, a ja tak nie mogę. Chcę żyć na własny rachunek, tylko na razie nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać.

Panna Lisówna gładziła ją po ręku i nad czymś się zastanawiała.

– Gabryniu – zaczęła po chwili – nie wiem, czy coś z tego wyjdzie, ale mam pewien pomysł, który może by cię zainteresował.

Dziewczyna spojrzała na nią pytająco.

– Rozmawiałam już z kilkoma osobami. Na razie tak ogólnie, ale większość jest zdania, że trzeba się tym zająć. Chodzi o bibliotekę.

– Przecież budynek jest prawie zawalony.

– Tak, ale na razie to sprawa drugorzędna. Lokal za jakiś czas się znajdzie, odbudowa musi przecież kiedyś ruszyć. Teraz chodzi o to, żeby odtworzyć, chociaż w jakiejś części, księgozbiór. Ja mam to. – Wskazała na skrytkę w podłodze. – I to. – Poklepała dłonią wielkie pudło, na którym siedziała. – Ty na wsi też coś przechowałaś. Zawsze to jakiś początek. No i przecież niemożliwe, żeby wszystkie przepadły. Trzeba popytać ludzi, sprawdzić.

– U Bursztynów nikt nie przeżył, wszystkich wywieźli, a ich dom spalony. U państwa Kozłowskich tak samo. Ale pana Jalowskiego widziałam nawet dzisiaj. Ela Rosa mieszka tam, gdzie dawniej. – Gabrynia jakby zapomniała o swoich troskach. – Pochodzę, popytam. Z grubsza pamiętam, komu co dawałam. Może część udałoby się odzyskać. Tylko że… – Przerwała, jakby nagle coś się jej przypomniało.

– O mieszkanie się nie martw. – Panna Wanda najwyraźniej czytała jej w myślach. – Warunki mam, jakie mam, ale w tych czasach trzeba się cieszyć z każdego dachu nad głową. Za jakiś czas się odmaluje, a ze szklarzem już się umówiłam. Zawalony robotą, od lipca jego usługi są w cenie, ale powiedział, że przyjdzie, zanim zrobi się prawdziwa zimnica. Byle miał szkło. Ty musiałabyś się tylko postarać o jakieś łóżko czy chociaż porządny siennik.

– Ale…

– Daj spokój – przerwała jej starsza kobieta. – Nie zapraszam cię na stałe, tylko do czasu, aż coś sobie znajdziesz. Przecież wiem, że nie możesz mi pomagać, siedząc w Olendach. Tylko że… – Tym razem to ona się zawahała. – Pieniędzy to na razie z tego nie będzie. Priorytety, rozumiesz, powiedzieli, jak się dowiadywałam. Najpierw pierwsze potrzeby, potem kultura. Od stycznia może coś się zmieni. No, ale skoro tyle czasu przetrwałyśmy, to te kilka miesięcy też damy radę. – Panna Lisówna była pełna entuzjazmu.

– Ale to tak głupio zwalać się pani na głowę. – Gabrynia, choć podekscytowana, miała jeszcze opory.

– Gabryniu, chcesz pracować w bibliotece czy nie?

– No jasne, że chcę.

– Więc wspólnie musimy ją stworzyć. A żeby to zrobić, najpierw trzeba zebrać książki. I to będzie głównie twoje zadanie. Ja zajmę się organizacją, już zresztą chodziłam w tej sprawie do nowego burmistrza. Nawet dobrze mnie przyjął. Nic konkretnego nie obiecywał, ale zapewniał, że będzie miał moją sprawę na uwadze, a to już nie jest źle. Mówią, że on nie ma wiele do powiedzenia, że trzeba by raczej do tego komendanta, ale zobaczymy. Jak nie będzie wyjścia, to pójdę. Przecież szkoły ruszyły, to może niedługo przyjdzie czas na bibliotekę. Tak więc, kochana, jedź do domu po swoje rzeczy i za kilka dni zaczynamy.

*

Biblioteka wznowiła działalność pod koniec listopada. Początkowo w dość wąskim zakresie, ale jednak. Tak jak przewidywały, wiele książek, które przed zamknięciem placówki przez Niemców rozdały po kryjomu najwierniejszym czytelnikom, przepadło. Część spłonęła lub została zniszczona w jakiś inny sposób, po innych zaginął ślad tak jak i po ludziach, którzy je przechowywali. Niektórzy zaś spośród tych, u których je zdeponowały, po prostu stwierdzali, że ich nie posiadają, a one nie drążyły z jakiego powodu. Mimo to po trzech tygodniach intensywnych poszukiwań zgromadzony w mieszkaniu księgozbiór liczył prawie sześćset tomów. Ułożone w ogromne stosy książki wypełniały małe mieszkanko niemal po brzegi, a obie jego lokatorki przemieszczały się między nimi jak w jakichś dziwacznych tunelach. W takich warunkach przebiegały inwentaryzacja i katalogowanie zbioru.

Jednak nie to stanowiło największy problem, lecz brak lokalu. Dawna siedziba biblioteki została zniszczona w czasie bombardowania i choć decyzja o odbudowie gmachu zapadła, jej realizacja musiała poczekać. Niezrażona panna Lisówna mimo to wydeptywała ścieżki do wszystkich urzędników w mieście, nie patrząc nawet na resort, jaki im podlegał, uruchomiła też dawne, zarówno służbowe, jak i prywatne kontakty. W końcu, po kilku tygodniach nieustannego nagabywania różnych osób, osiągnęła swój cel – przyznano im tymczasową siedzibę w jednej z ocalałych pożydowskich kamienic w centrum. Przenosiny zajęły im dosłownie dwa dni i wreszcie biblioteka mogła zostać otwarta.

Gabrynia czuła, że jest znowu w swoim żywiole. Nowa praca wyrwała ją z apatii i uświadomiła jej, jak bardzo za tym tęskniła. Nic nie było w stanie jej zniechęcić – ani trudne warunki (lokal nie należał do najcieplejszych, bywały takie dni, że w nocy atrament w kałamarzu po prostu zamarzał), ani brak pieniędzy. Ważne było tylko to, że coś robi, że czuje się potrzebna. Okazało się bowiem, że chociaż wojna przewartościowała hierarchię ludzkich potrzeb, te wyższe stłumiła tylko chwilowo. W wypożyczalni ruch był z dnia na dzień coraz większy. Wrócili do niej dawni czytelnicy, ale też – ku radości obu bibliotekarek – pojawiło się wielu nowych, zwłaszcza młodych. Otwarte ponownie szkoły średnie również potraciły swoje księgozbiory, ogromną popularnością cieszyły się więc przedwojenne lektury, po które uczniowie dosłownie ustawiali się w kolejce. Musiały ustalić limit wypożyczeń, a część utworów – zwłaszcza z klasyki – można było dostać tylko po uprzednim zapisie lub poczytać je na miejscu w urządzonej przez nie prowizorycznej czytelni. Na szczęście książek stale przybywało – przynosili je sami czytelnicy – i z początkiem nowego roku cały zbiór liczył już ponad siedemset tomów.

Ku zadowoleniu Gabryni całkiem sporą część stanowiły wśród nich książki dla dzieci, tak że wkrótce wygospodarowała na nie oddzielny regalik. Małych czytelników początkowo nie było zbyt wielu, jednak w miarę upływu czasu dzieci zaczęły pojawiać się w bibliotece coraz liczniej. Przychodziły najczęściej z kimś starszym, a potem wracały już same, nierzadko przyprowadzając kolegów. Czasem po książkę, a czasem żeby pooglądać obrazki, bo te najmłodsze nie zawsze umiały dobrze czytać. Kilka lat okupacji miało bowiem i ten skutek, że analfabetyzm, który przed wojną próbowano – wśród dzieci i młodzieży nawet z pewnym skutkiem – likwidować, znowu zaczął być częstym zjawiskiem. Mimo tego więc, że Gabrynia nie miała zamiaru zajmować się pracą pedagogiczną, i tak w rolę nauczycielki musiała się wcielać. Dzieci ze swej natury są ciekawskie, a oglądanie ilustracji nie zawsze tę ciekawość zaspokajało.

Najlepszym tego przykładem był mały Antek, który pierwszy raz pojawił się w bibliotece w grudniu. Przyszedł z mamą – młodą smutną kobietą, która najchętniej wypożyczała romanse i powieści obyczajowe. Jej syna od razu zainteresowała półka, gdzie bibliotekarki wyeksponowały najpiękniejsze wydania książek dziecięcych – te, z których korzystać można było tylko na miejscu. Gabrynia pokazała mu wtedy trochę kolorowych obrazków, namówiła na wypożyczenie ilustrowanego tomiku z wierszykami Brzechwy. Od tego momentu chłopczyk stał się stałym bywalcem czytelni. Początkowo przychodził z mamą, ale wkrótce zaczął odwiedzać ją samodzielnie. Miał niecałe siedem lat, do szkoły jeszcze nie chodził, ale buzia mu się nie zamykała i ciągle zamęczał Gabrynię pytaniami. Szczególnie upodobał sobie ilustrowany atlas zwierząt. Wertowanie opasłego tomu pochłaniało go całkowicie. Ciągle też dopytywał się o podpisy pod rycinami. Chcąc nie chcąc, Gabrynia zaczęła mu w końcu pokazywać litery i szybko okazało się, że jest nie tylko dociekliwy, ale i bystry. Po kilku miesiącach znał już prawie cały alfabet i samodzielnie potrafił rozszyfrować większość podpisów. Kłopot sprawiały mu jedynie dwuznaki, ale Gabrynia i tak była pod wrażeniem tempa, w jakim malec się uczył. Wzruszał ją jego upór, to, jak dukał kolejne wyrazy, rozśmieszały próby odczytywania łacińskich nazw zwierząt. Polubiła go tak bardzo, że gdy nie pojawiał się w bibliotece przez kilka dni, zaczynała się zastanawiać, co go zatrzymało.

W ogóle doszła do wniosku, że dzieci to najwdzięczniejsi czytelnicy. Lubiła przyglądać się im w trakcie lektury, obserwować ich miny, wychwytywać drobne zmarszczenia brwi, mimowolne uśmiechy, słuchać komentarzy. Uwielbiała zwłaszcza te momenty, gdy któryś z małych czytelników odkrywał jakąś własną Amerykę i zdumiony czy też zachwycony dzielił się z nią swoimi przemyśleniami. Ogromną przyjemność sprawiała jej również niezachwiana dziecięca wiara w to, że ona, Gabrynia, wie wszystko, a jeśli nawet nie wie – do czego uczciwie się przyznawała – to na pewno znajdzie książkę, w której ta brakująca wiedza się kryje.

Poza tym był też jeszcze jeden aspekt pracy z dziećmi, który sobie bardzo ceniła – najmłodsi bardzo rzadko, właściwie prawie wcale, bo tylko wtedy, gdy sama ich o to zagadnęła, rozmawiali z nią o wojnie. Nie dlatego, że jej nie doświadczyli, nie – Gabrynia wiedziała, że niektórzy z jej małych podopiecznych przeżyli rzeczy, których dzieci nigdy nie powinny poznać. Jednak w przeciwieństwie do dorosłych one błyskawicznie uznały wojnę za zamknięty rozdział. Chciały o niej jak najszybciej zapomnieć i pod tym względem były nawet do Gabryni podobne. Tyle że ona starała się o to rozumowo i dlatego z niezbyt dobrym skutkiem, dzieci natomiast robiły to zupełnie instynktownie. Teraźniejszość, a zwłaszcza przyszłość były dla nich o wiele ważniejsze. Nie miało znaczenia to, co stało się wcześniej, gdy wokół działo się tyle nowego. A już to, co dopiero mogło się stać, stanowiło ulubiony temat ich rozmów. Co najciekawsze – przyszłość jawiła się im zawsze w jasnych barwach. Zazdrościła im takiego nastawienia, a nie mogąc się pozbyć uporczywych wspomnień, starała się przynajmniej im w tym wielkim dziele zapominania pomagać.

Panna Lisówna z podziwem obserwowała jej zaangażowanie i to ona pierwsza podsunęła pomysł, żeby w przyszłości pomyśleć o stworzeniu całkiem odrębnego, chociaż podlegającego bibliotece oddziału dla dzieci. Oczywiście na razie były to mrzonki, ale zasiana przez kierowniczkę myśl kiełkowała od tej pory w głowie Gabryni, z czasem przyjmując coraz bardziej konkretne kształty, by w końcu, po kilku latach, rzeczywiście zaowocować otwarciem dziecięcej czytelni z prawdziwego zdarzenia.

Tymczasem głowę zaprzątały jej, niestety, rzeczy o wiele bardziej przyziemne. Przede wszystkim nieustannie musiała się troszczyć o zapewnienie sobie bytu. Co prawda panna Lisówna nadal użyczała jej dachu nad głową, ale Gabrynia czuła, że musi jak najszybciej znaleźć jakieś oddzielne mieszkanie czy chociażby pokój sublokatorski. Nie chodziło nawet o jej gospodynię, która niezmiennie traktowała ją serdecznie. To ona sama miała taką potrzebę. Tyle że do wiosny było to niemożliwe z tej prostej przyczyny, że Gabryni brakowało pieniędzy na wynajem. Z trudem udawało się jej wysupłać co miesiąc sumę, którą dokładała do wspólnego czynszu, jak więc mogłaby myśleć o czymś samodzielnym? Niestety, tak jak uprzedzała panna Lisówna, miasto nie miało z czego płacić im pensji, zwłaszcza że chwilowo biblioteka nie była, jak im to wprost oznajmiono, głównym priorytetem władz. Owszem, doceniano ich zaangażowanie i obiecywano, że pobory na pewno będą, tyle że dopiero od marca, może kwietnia. I nawet nie mogły czuć się z tego powodu bardzo pokrzywdzone, bo również w magistracie, przeniesionym do pożydowskich budynków niedaleko rynku, urzędnicy otrzymywali zapłatę w postaci amerykańskich paczek żywnościowych. One po raz pierwszy dostały takie paczki w styczniu. Z ciekawością rozcinały dwa identyczne pięciokilogramowe kartony, po które kazano im się zgłosić. Żadna z nich nie widziała takich luksusów od kilku lat. W środku, oprócz cukru, mąki, konserw mięsnych i mydła, znajdowały się też metalowe puszki z kawą i herbatą, czekolada oraz kakao. W każdym zestawie był również woreczek z jakąś dziwną białą mączką, która – ku ich zdumieniu – okazała się sproszkowanym mlekiem. Spróbowały nawet tego specyfiku, ale jego smak nie za bardzo przypadł im obu do gustu. Poprawiło go dopiero dodanie kakao.

Popijając aromatyczny, parujący napój, Gabrynia przypomniała sobie niedzielne śniadania, do których podawała go niezrównana pani Celińska. Miało to miejsce wtedy, gdy dziewczyna nie jechała do domu, a więc przynajmniej dwa razy w miesiącu, a później, kiedy już była starsza, prawie co tydzień. Spędzały wtedy przy stole znacznie więcej czasu niż w pozostałe dni. Nawet potem, gdy zaczęła pracować i zaręczyła się z Tomaszem, niedzielne poranki rezerwowały dla siebie. Nie tylko dlatego, że pani Celińska przygotowywała w ten dzień wymyślniejsze smakołyki, ale głównie z tego powodu, że najlepiej im się wtedy rozmawiało. Tematów nigdy nie brakowało i czasem zdarzało im się tak zagadać, że ledwie zdążały na mszę u pijarów, która rozpoczynała się o dziesiątej.

Te przedwojenne beztroskie czasy wydawały się jej teraz tak odległe, jakby minęło od nich nie kilka, ale co najmniej kilkadziesiąt lat, a ich wspomnienie wywoływało równocześnie i wzruszenie, i straszny żal za tym, co było i nigdy nie miało już wrócić. Rzeczywistość bowiem nie wyglądała za ciekawie – i to nie tylko z powodu jej osobistych problemów.

Chociaż na wschodzie, przynajmniej teoretycznie, wojna się skończyła, nikt tak naprawdę nie czuł się zupełnie bezpiecznie. I jeśli nawet początkowo ludzie mieli nadzieję, że najgorsze wreszcie minęło, kolejne miesiące pokazały, że na prawdziwy spokój długo jeszcze trzeba będzie czekać, bo brak pewności jutra, chaos i terror wcale nie odeszły wraz z Niemcami. Dotyczyło to właściwie wszystkich dziedzin życia – zarówno spraw codziennych, jak i tych o szerszym, społecznym i politycznym, zasięgu.

Wojna zepchnęła masę ludzi na margines egzystencji, namnożyła osób bez korzeni i przyszłości: wdów, sierot, bezdomnych, bezrobotnych. Jedni stracili rodziny, drudzy – wiarę w sens życia, a jeszcze inni zostali trwale okaleczeni, czasem tylko fizycznie, często też jednak psychicznie. Podnoszące się po latach okupacji państwo nie było w stanie im wszystkim pomóc, a wobec jego bezradności każdy próbował sobie w tej nowej rzeczywistości radzić na swój własny sposób. Niestety, wojna rozluźniła też normy moralne, szerzyła się więc przestępczość. Szabrownictwo, złodziejstwo, rozboje, prostytucja, a nawet gwałty i morderstwa były niemal chlebem powszednim powojennej rzeczywistości. Do tego dochodziły wszechobecna bieda i pijaństwo.

Życie nie było ani proste, ani bezpieczne. Czasem Gabrynia zastanawiała się, czy pod pewnymi względami nie było gorzej niż za okupacji. W czasie wojny nie bała się przecież wracać sama do domu z pracy. Owszem, kilka razy serce biło jej mocniej, gdy niemiecki patrol zatrzymał ją do kontroli dokumentów, ale ani razu nie spotkała jej przy tym żadna przykrość. Teraz natomiast starała się nie wychodzić na miasto w pojedynkę, a już zwłaszcza po zmroku. Zresztą nawet we dwie nie czuły się zbyt pewnie, gdy po szesnastej wychodziły z biblioteki na ciemną ulicę. Co prawda, do tej pory nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś je zaczepił, ale słyszały o kilku napaściach na kobiety. Najczęściej były to zwykłe rabunki, ale w styczniu głośno zrobiło się na temat brutalnego gwałtu dokonanego na jednej z mieszkanek Łukowa. Sprawców oczywiście nie złapano, ale szerzyły się pogłoski, że byli to żołnierze, a biorąc pod uwagę to, co o czerwonoarmistach opowiadano, podejrzenie wydawało się całkiem wiarygodne.

Rosjanie, początkowo witani jak wyzwoliciele, szybko pokazali swoje prawdziwe zamiary. Gabrynia nie interesowała się polityką i nie do końca pojmowała, o co w niej chodzi, ale głupia przecież nie była i wyraźnie wyczuwała, że nawet przymiotniki „narodowy” i „demokratyczny”, które nowe władze odmieniały na wszystkie możliwe sposoby, jakoś dziwnie zmieniły swoje dawne znaczenie. Więc jeśli nawet początkowo liczyła, tak jak wszyscy, na normalne życie, szybko porzuciła tę płonną nadzieję. Bo o ile jeszcze mogła poddawać w wątpliwość różne sensacyjne opowieści, które co i raz rozchodziły się po mieście, nie była w stanie zignorować tego, co któregoś dnia zobaczyła na własne oczy: ciał zamordowanych partyzantów leżących na rynku. To wtedy ostatecznie rozumiała, że tak naprawdę niewiele się zmieniło – tylko okupanci. Wtedy, w lipcu, parę dni przed wyzwoleniem Gabrynia nie widziała tego osobiście, ale słyszała o tragicznej w skutkach akcji pod Gręzówką i o tym, co Niemcy zrobili z jeńcami. Kilka osób opowiadało jej, jak przez cały dzień ciała partyzantów, w tym młodej sanitariuszki, były wystawione na widok publiczny na podwórzu magistratu. Niemcy mieli nadzieję, że ktoś ich rozpozna i ujawni nazwiska. Cały dzień leżeli, ale choć wielu w tłumie, który się tam przewinął, wiedziało, kim byli, nikt słowa nie pisnął i w końcu wieczorem ich pochowano.

Teraz o nazwiska zabitych nikt nie pytał. Położono ich tak tylko dla postrachu, żeby nikomu nie przyszło do głowy sprzeciwiać się nowej władzy ludowej. Miały dobitniej niż rozwieszane w mieście plakaty wbić ludziom do głowy jedyną słuszną postawę: jesteś z nami, a jak nie, to patrz, co spotyka zdrajców. I ludzie się bali.

Bała się i Gabrynia, szczególnie od czasu, gdy dowiedziała się, co spotkało Weronikę. Niemiec zabił jej najmłodszą siostrę, druga zaś mogła zginąć z rąk Rosjanina.

*

Weronika całą wojnę przebyła w Karpiu i, Bogu dziękować, nie odczuła jej tak boleśnie jak inni. Jej mąż odznaczał się dużą zaradnością, wspierali ich także teściowie, tak że w porównaniu z wieloma rodzinami wojenna bieda nie dotknęła ich zbyt mocno. W dodatku maleńki zaścianek leżał daleko od głównej drogi i Niemcy tylko z rzadka się w nim pojawiali, a i to najczęściej przejazdem, więc bać się za często też nie musiała. Wydawało się, że w sumie, jak na tak straszne czasy, los obszedł się z nią całkiem łagodnie. Może więc dla równowagi, a może przez złośliwość sprawił, że strachu najadła się zaraz po wojnie.

Kilkunastoosobowy oddział Rosjan pojawił się w wiosce jakoś tak pod koniec stycznia, a że większość chałup była nędzna, na kwaterę obrali zamożniejsze od innych obejście Karpińskich. Żołnierze, ku niezadowoleniu Mariana, który obawiał się, że mogą zaprószyć ogień, rozlokowali się w stodole, oficer zaś i jego dwaj zastępcy spali w domu. Nie powiedzieli, po co właściwie się u nich zatrzymali, ale nie wyglądało na to, żeby mieli jakiś konkretny cel. Chyba po prostu zrobili sobie przerwę na odpoczynek w dalszej drodze na zachód, bo tylko siedzieli przez te kilka dni i z nudów ludziom dokuczali. Najbardziej nudził się chyba ich dowódca, który prawie nie wychodził z mieszkania i całymi dniami spał, a gdy się budził, to zaczynał pić, żeby potem znowu chrapać w łóżku przez pół dnia.

Weronika już od początku miała złe przeczucia. Radzieccy żołnierze nie podobali się jej. Byli prostaccy i bez żadnej dyscypliny. Niby jej za bardzo nie zaczepiali, ale nieswojo się czuła za każdym razem, gdy musiała koło któregoś przejść. Gapili się na nią bezczelnie, a raz czy drugi usłyszała, że coś do niej wykrzykiwali, rechocząc przy tym jak głupi. Dlatego starała się jak najrzadziej wychodzić na podwórze, chyba że już naprawdę nie miała wyjścia. Nawet za stodołę chodziła tylko z Marianem, a kiedy go nie było, korzystała z dziecinnego nocnika.

Ludzie ze wsi też schodzili im z drogi, ale Rosjanie i tak dawali się wszystkim we znaki, prawie codziennie rabując coś z ocalałego inwentarza i urządzając burdy. Dla Weroniki było to nie do pojęcia, bo nawet Niemcy tak się w Karpiu nigdy nie rządzili i jak raz się u nich na chwilę zatrzymali, to nawet jej zapłacili za jajka, z których zrobiła im jajecznicę. Ci zaś łazili po całej wsi i brali wszystko jak swoje. Drób z kurników, ziemniaki z kopców. U Fornalów cały świeżo upieczony chleb, który miał im starczyć na dwa tygodnie, zabrali. A już do bimbru to mieli takiego nosa, że chyba u nikogo się nie uchował. Kradli zresztą nie tylko żywność, bo chociaż w wiosce mieszkała głównie biedota, potrafili nawet stary, przeżarty przez mole kożuch z gwoździa na ścianie ściągnąć. Marianowi zaraz pierwszego dnia niedzielne buty, co stały w sieni, zabrali. I to razem z prawidłami. Oficera niespecjalnie to interesowało i tylko raz interweniował, gdy pijani sołdaci chcieli zarżnąć mleczną krowę Karpińskich. Zrobił to zresztą tylko dlatego, że był akurat jeszcze w miarę trzeźwy. Zwymyślał swoich podwładnych, że krowę żywicielkę chcą dzieciom odebrać, wystrzelał kilku po gębach i wrócił do picia. Ile naprawdę obchodził go los dzieci, okazało się dwa dni później.

Tego dnia pił z dwoma adiutantami już od południa. Przez dłuższy czas było nawet spokojnie. Dwa razy zawołali Weronikę, żeby im doniosła ogórków z beczki, która stała w sieni, ale żaden jej nie zaczepiał. Na wszelki wypadek starała się im jednak nie rzucać w oczy, bo z godziny na godzinę byli bardziej pijani. Mariana – jak na złość – nie było tego dnia w domu, bo akurat wybrał się na zebranie sołtysów do Ulana i planował wrócić wieczorem. Po drodze miał wstąpić do Niemyj i powiedzieć matce, żeby przyszła pomóc przy dzieciach. Weronika wiedziała jednak, że tak naprawdę chciał, żeby wujenka Misia była z nimi, bo też się trochę bał zostawiać ich samych z Rosjanami.

Siedziała więc prawie cały czas w alkierzu, pilnując, żeby chłopcy za bardzo nie dokazywali, i modliła się, żeby teściowa jak najszybciej przyszła, bo hałas za ścianą się zwiększał, a trzymiesięczna Anula coraz bardziej marudziła. Weronika huśtała córeczkę już od dłuższego czasu, ale coraz trudniej było ją uspokoić. Wyraźnie coś jej dolegało. Próbowała dawać jej pierś, ale mała tylko kręciła główką i wypluwała sutek. Wierciła się coraz niespokojniej i głośno popłakiwała. Nie pomagało ani kołysanie, ani masowanie brzuszka. Płacz nasilał się, aż w końcu przeszedł w przeciągły krzyk.

Zdrętwiała, kiedy oficer zajrzał do alkierza po raz pierwszy. Bełkotliwie, mieszając polskie i rosyjskie wyrazy, zaczął się dopytywać, co dolega ребеночку. Zdenerwowana Weronika z trudem przekonała go, że nie musi jej pomagać w uciszaniu dziecka. Na chwilę poszedł do siebie, ale pijacki upór przygonił go wkrótce z powrotem. Pochylony nad nimi, ziejący alkoholowym smrodem wyśpiewywał małej jakieś rosyjskie kołysanki. To chyba jeszcze spotęgowało niepokój Anuli, która dosłownie zaczęła zanosić się od płaczu. W tym momencie cierpliwość Rosjanina najwyraźniej się wyczerpała, a pijackie rozczulenie przeszło w złość.

– Ucisz tego bachora, bo inaczej ja to zrobię! – wrzasnął i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł do kuchni.

W tym samym momencie najmłodszy z chłopców, dwuletni Zygmuś, też zaczął płakać. Przerażona Weronika zupełnie nie wiedziała, co ma robić. W końcu położyła zachłystującą się od płaczu córeczkę do kołyski, a na ręce wzięła synka. Chłopczyk był jednak przestraszony i na nic się zdały jej prośby, aby się uciszył. Szlochał i pochlipywał, coraz mocniej wtulając w nią swoją zasmarkaną buzię. Zrozpaczona zerknęła na starszych synów, którzy przycupnęli obok kołyski. Najstarszy Janek huśtał energicznie kolebkę, a Franuś próbował głaskać małą siostrzyczkę. Widać było, że i im udzielił się strach matki. Struchleli na amen, gdy w drzwiach znowu stanął Rosjanin. Tym razem wtoczył się do alkierza razem z jednym ze swoich towarzyszy.

– Mówiłem, żebyś ją uciszyła – wybełkotał i ruszył w kierunku kołyski.

Obaj chłopcy gwałtownie się cofnęli, a Weronika krzyknęła.

– Nie wrzeszcz, bo i ciebie uspokoję – warknął i odsunąwszy ją ręką, w której trzymał niedopitą flaszkę, pochylił się nad dzieckiem. – No i czego krzyczysz, mała? – zapytał, jakby niemowlę naprawdę mogło mu coś odpowiedzieć. – Mówiłem ci, żebyś nie krzyczała? Mówiłem? – powtarzał, kiwając się nad kołyską. – Masz spać. Понятно? Spać. – Zachwiał się i omal nie upadł. Odzyskawszy równowagę, wymacał ręką brzeg stojącego obok łóżka i ciężko na nie opadł. – Masz, to ci pomoże – mruknął i w tym momencie Weronika zdrętwiała, zobaczywszy, że Rosjanin podnosi butelkę z wódką w stronę dziecka.

– Nie! – Jej przeraźliwy krzyk zlał się w jedno z krzykiem Zygmusia. – Nie! Błagam! Niech ją pan zostawi.

Złapała go za rękę, próbując wyrwać mu butelkę. Rozsierdziło go to zupełnie. Zamachnął się i uderzył ją w głowę, aż upadła. Nie zdążyła się podnieść, gdy złapał ją za włosy i szarpnął do góry.

– A ty, swołocz! Zabiję cię jak sukę, zabiję. – Wyciągnął pistolet i przystawił jej do głowy.

Oszołomiona w pierwszej chwili nawet nie jęknęła. Ból i przerażenie dosłownie ją sparaliżowały. Świadomość przywrócił jej krzyk dzieci, bo w tym momencie płakała już cała czwórka. Przeraźliwy pisk zdezorientował chyba Rosjanina, który gwałtownie się odwrócił i oderwawszy lufę od czoła Weroniki, skierował ją w stronę chłopców. Rozluźnił też nieco rękę, którą trzymał kobietę za włosy, a ona natychmiast to wykorzystała i szarpnąwszy się, przyskoczyła do stojących pod ścianą starszych synów i ich zasłoniła. Z rozpaczą zerknęła na kołyskę i kulącego się na podłodze Zygmusia. Na szczęście rozwścieczony mężczyzna nie zwracał na nich uwagi, bo całą swą pijacką furię znowu skierował na nią.

To koniec – przemknęło jej przez głowę, gdy zamykała oczy, by nie widzieć wycelowanego w nią pistoletu. Jednak tym razem nie poczuła na czole zimnego dotyku metalu, usłyszała za to jakiś rumor. Natychmiast otworzyła oczy i zobaczyła swego prześladowcę szarpiącego się w uścisku dwóch żołnierzy. Wrzeszcząc i przeklinając, próbował im się wyrwać, ale w końcu adiutantom udało się go jakoś wyprowadzić do kuchni.

Gdy tylko znaleźli się za drzwiami, roztrzęsiona Weronika zaczęła przesuwać w ich stronę ciężkie małżeńskie łóżko. Zabarykadowawszy się w ten prowizoryczny sposób w pokoju, wyjęła z kołyski popłakującą córeczkę, drugą ręką porwała z podłogi Zygmusia i usiadłszy na węższym łóżku stojącym po przeciwnej stronie izby, zaczęła obydwoje kołysać, kiwając się z lekka w przód i w tył. Nucąc jakąś melodię, rozpaczliwie próbowała nie wybuchnąć płaczem. Jednak nie do końca jej to wychodziło i piosenka rwała się co chwila, przerywana ni to jękiem, ni to szlochem wydobywającym się z jej piersi. Starsi chłopcy przytulili się do niej z obu stron i tak siedzieli przez długi czas, póki nie zorientowała się, że opierający się o nią Franek śpi. Zasnął też Zygmuś, którego trzymała na kolanach, i nawet Anula, wyczerpana kilkugodzinnym płaczem, w końcu prawie ucichła.

Musiała już pewnie dochodzić czwarta, bo w pokoju robiło się ciemnawo. Weronika ostrożnie odsunęła się od Franka, który osunął się na łóżko, potem położyła obok niego Zygmusia. Dała Jankowi znak, żeby milczał, i podszedłszy bliżej drzwi, zaczęła nasłuchiwać. Z kuchni łączącej oba pokoje nie dochodził na szczęście żaden dźwięk. Może pijany Rosjanin miał już dość i też zasnął?

Nie wiedziała, co robić, a w dodatku nagle przyszło jej do głowy, że niedługo może przyjechać Marian. I jak jeszcze niedawno niecierpliwie go wyglądała, tak teraz wolałaby, żeby jeszcze przez jakiś czas nie wracał. Zaczęła się zastanawiać, czy powiedzieć mu prawdę. Znała go i wiedziała, że był opanowany, ale nie wierzyła, że przejdzie nad wszystkim do porządku dziennego, gdy się dowie, co się tu działo. Marian był honorowy. Mógłby się stawiać do Rosjanina, jak wtedy pod kościołem do Wińskiego z Niemyj, gdy ten po pijaku jakieś bzdury do niej wykrzykiwał. Tylko co innego pijany Wiński, a co innego ten. Ją i dzieci gotów był zastrzelić, to co dopiero, jakby wściekł się na Mariana.

W tym momencie usłyszała szczęknięcie drzwi od sieni, a zaraz potem, zamiast spodziewanego przywitania męża, wysoki i dźwięczny jak u młodej dziewczyny głos teściowej.

– Jest tu kto?

Z ulgą zaczęła odsuwać od drzwi łóżko.

– A wy co tu wyrabiacie? Przemeblowanie jakieś czy co? – Marianna wcisnęła się do alkierza, zanim łóżko znalazło się na swoim starym miejscu.

– Mama zastawiła drzwi, żeby tamci do nas nie weszli! – Janek zdążył uprzedzić matkę. – Bo on chciał mamę zastrzelić! I nas też! Bo Anula płakała i on krzyczał!

– Zaraz, czekaj. – Marianna objęła wnuka. – Mów po kolei, co tu się stało – zwróciła się do Weroniki, głaszcząc chłopca po głowie.

Opowiedziała jej więc wszystko, a zdumiona Marianna aż się za głowę łapała ze zgrozy. Podekscytowany Janek wtrącał się co chwilę i Weronika musiała go uciszać. Na szczęście obudził tylko Franka, który od razu wskoczył na kolana babci.

Wszyscy jej synowie uwielbiali Mariannę. Owszem, lubili i Apolonię, ale nie byli z nią aż tak zżyci jak z babcią Misią. Weronice było nawet początkowo z tego powodu trochę przykro, ale w sumie wcale się chłopcom nie dziwiła. Marianna mieszkała rzut beretem od nich, od małego się przy niej chowali, a ona rozpieszczała ich niemiłosiernie. Do Olend, jak by nie patrzeć, było sporo dalej, a w dodatku poważna i zasadnicza Apolonia nie miała do dzieci takiej cierpliwości. Zresztą sama Weronika, choć nigdy tego nie mówiła, tak naprawdę lepiej dogadywała się z wesołą i prostolinijną teściową niż z matką. Teraz także jej obecność dodała jej otuchy, choć przecież wiedziała, że niewysoka Marianna nie była w stanie obronić jej i dzieci przed agresją pijaka z bronią. Mimo to od razu poczuła się jakoś pewniej, zwłaszcza że po pierwszym szoku teściowa szybko przejęła inicjatywę.

– Nie możecie tu zostać. Ubieraj dzieci i idziemy do Niemyj. U nas w domu więcej ludzi, bezpieczniej.

– Ale przecież już ciemno i Marian… – Weronika próbowała oponować.

– Ciemno, ale nie noc. A Marian to powinien pomyśleć, zanim cię samą z pijakami zostawił. – Teściowa nie kryła oburzenia. – Toć mu nawet mówiłam, gdy do nas zaszedł, ale gdzie tam. Musi, ma wezwanie. Ważny sołtys się znalazł – gderała, owijając w chustę znowu popłakującą Anulę.

– Ale jak Marian wróci i nas nie zastanie, to co będzie? – Weronika się wahała.

– Domyśli się. A zresztą pewnie go po drodze spotkamy. – Marianna była zdecydowana. – I pospieszcie się, bo mała płacze coraz głośniej.

Na podwórku na szczęście było pusto, więc bez przeszkód wyszły na drogę. Tak jak przewidziała Marianna, z Karpińskim spotkały się, zanim dotarły do Niemyj. Wściekły chciał oczywiście natychmiast jechać do Karpia, ale jakoś zdołały go przekonać, że rozsądniej będzie przeczekać. Pojechał tam z Krzysztofem dopiero na wieczór, żeby wydoić krowy, a Weronika z dziećmi przesiedziała u teściów jeszcze dwa dni, aż do wyjazdu Rosjan. Co dziwne, po wytrzeźwieniu oficer nawet o nich nie napomknął.

*

Chociaż brak pieniędzy był jej nieustającą bolączką, ten jeden raz Gabrynia autentycznie cieszyła się, że ich nie posiada. Nic nie miałam, to i nic nie straciłam – myślała zadowolona, słuchając powszechnego narzekania. Jej bowiem obowiązkowa wymiana pieniędzy, z powodu braku regularnych dochodów, zupełnie nie obeszła. Jednak ci, którzy posiadali jakieś oszczędności, rwali włosy z rozpaczy.

Obiektywnie patrząc, cała ta operacja, choć konieczna, była rzeczywiście zupełną farsą, a jej koszty ponieść musieli obywatele. Fakt, że po wyzwoleniu panował całkowity chaos pieniężny, w obiegu krążyły różne waluty, a ich moc nabywcza nie była jednakowa. Potrzeba ujednolicenia wydawała się więc zrozumiała. Jednak sposób, w jaki to zrobiono, spowodował, że w niejednej rodzinie widmo głodu stało się zupełnie realne. Co z tego, że pieniądze wymieniano w stosunku jeden do jednego, skoro kwota wymiany nie mogła przekroczyć pięciuset złotych na jednego dorosłego, i to niezależnie od wielkości rodziny. Inflacji, jak się zresztą wkrótce okazało, zbytnio to nie zmniejszyło, za to i tak już powszechne ubóstwo dosięgło nawet tych, którzy do tej pory jeszcze jakoś sobie radzili. Do tego na rynku brakowało towarów, a ceny nawet podstawowych produktów rosły w zastraszającym tempie. Chleb, za który rok wcześniej płaciło się sześć złotych, teraz kosztował prawie cztery razy więcej. A cukier czy masło, o ile w ogóle się pojawiały, osiągały ceny wręcz astronomiczne. Nic więc dziwnego, że pożądaną walutą znowu stały się bimber i drożdże, a podstawową formą handlu – handel wymienny: towaru za towar albo za usługę. Gabrynia kilkakrotnie sama z tego skorzystała, wymieniając fikuśne produkty z unrowskich paczek na to, co było jej bardziej potrzebne. Poborów bowiem bibliotekarki nadal nie otrzymywały, ale kolejne dary, które pod koniec lutego kazano im odebrać w magistracie, okazały się nie gorsze od poprzednich. Otwierając szare kartony, czuły dziecięce podekscytowanie, co takiego znajdą w nich tym razem, i znowu się nie zawiodły.

Oglądając kolorowe opakowania różnych produktów, Gabrynia próbowała sobie wyobrazić, że gdzieś tam istniał świat, w którym nie było wojny. Świat, w którym piękne kobiety nosiły kwieciste sukienki i piły kawę z porcelanowych filiżanek, a uśmiechnięte dzieci objadały się czekoladą z orzechami. I chociaż takie obrazki widniały na błyszczących puszkach i torebkach, jej wyobraźnia nie do końca radziła sobie z tym zadaniem. Wojna jakoś dziwnie przytępiła jej zdolność do tworzenia zmyślonych, baśniowych światów. Nie zastanawiała się nad tym zbytnio, ale raz przemknęło jej nawet przez głowę, że chybaby już nie potrafiła napisać takich opowiadań, jakie lęgły się w jej głowie, gdy była nastolatką. A przecież historie, które wtedy wymyślała, nieraz były jeszcze bardziej nierzeczywiste niż te amerykańskie obrazki.

Na szczęście zawartość paczek była jak najbardziej realna i dała się wymienić na jeszcze bardziej realne i, niestety, znacznie bardziej przyziemne rzeczy, takie jak ziemniaki, kapusta, słonina, sól czy nafta. Jednak Gabrynia wyzbywała się większości zagranicznych luksusów bez większego żalu, bo dzięki temu mogła przetrwać najtrudniejszy okres.

Raz tylko pokusa okazała się silniejsza od rozsądku, gdy na samym dnie lutowej paczki odkryła cieniutki jak zeszycik kartonik z pończochami. Do tej części damskiej garderoby zawsze miała słabość, ale w swoim dwudziestoośmioletnim życiu nie nacieszyła się nimi zbytnio, bo najpierw była na nie za młoda, a niedługo potem, gdy wreszcie mogła je sobie kupić, wybuchła wojna i jedwabne pończochy znowu stały się dla niej artykułem niedostępnym.

Kiedy