Błędne siostry - Renata L. Górska - ebook

Błędne siostry ebook

Renata L. Górska

0,0

Opis

Można przejść przez życie z zamkniętymi oczami i przeoczyć znaki, które podsuwa los. Zachowaj czujność!

Nawracające migreny to jedyna rzecz, która burzy spokój Karoli. Młoda Polka od kilku lat dzielnie radzi sobie na emigracji i ani myśli wracać do ojczyzny. Tymczasem lekarz zaleca jej wyjazd w rodzinne strony, który może ukoić uporczywe bóle. Gdy koleżanka udostępnia Karoli swój domek w karkonoskiej głuszy, kobieta decyduje się na wyjazd. Spokój i bliskość natury wyraźnie służą dziewczynie, jednak harmonię burzy pojawienie się niespodziewanego lokatora - Armina. Bohaterka nie chce zadawać zbędnych pytań, ale wyczuwa, że mężczyzna przed czymś się ukrywa. Jakie wydarzenia zagnały go na to odludzie? I jaki jest związek opuszczonego domku z miejscową legendą o błędnych siostrach?

Magiczna opowieść o poznawaniu siebie, w sam raz dla miłośniczek powieści Magdaleny Kordel.

Renata L. Górska - autorka powieści obyczajowych, wśród których najbardziej znane to: "Za plecami anioła", "Przyciąganie niebieskie" czy "Błędne siostry". Z wykształcenia ekonomistka, ale swoje życie zawodowe związała raczej ze słowami niż liczbami - pisze felietony i opowiadania, przez wiele lat współpracowała z dwutygodnikiem polonijnym "Samo życie". Urodzona na Śląsku. Lubi dzieci i koty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Renata L. Górska

Błędne siostry

Saga

Błędne siostry

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2017, 2024 Renata L. Górska i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788727165868 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Jej warkocze

Pierwszy zaplatała nieśpiesznie

starą kołysanką wabiąc wspomnienia

rok po roku przeczesywane starannie

by je wyrównać wygładzić

pozbawić kołtuna

by stały się nienaganne

niczym biel wstążek

którymi

pragnęła związać koniec

A drugi warkocz ścięła

Wstęp

Można na pozór iść, lecz dreptać tylko w miejscu, można jak skorpion ze strachu przed bólem zabić się własnym jadem. Jakkolwiek wydaje się to dziwne, czasem dopiero cofając się będziemy zdolni ruszyć do przodu. Być może odkryjemy nawet, że choć w cieniu prawdy kryją się lęki, przez jej światło na powrót wnika w nas nadzieja.

Pojawiając się po latach w ojczyźnie, byłam daleka od takich refleksji. To miał być dłuższy wypoczynek, na który zgodziłam się nie całkiem dobrowolnie. Przyświecał temu cel, który po czasie, wobec siły innych wydarzeń, okazał się drugorzędny. Nastawiłam się, że będę w znanym mi tylko z nazwy, karkonoskim uzdrowisku, a zamieszkałam na odludziu. W starym domu na górskiej polanie, odziedziczonym przez Reginę.

Moja jedyna rodaczka w firmie nakłaniała mnie:

– Przynajmniej go zobacz! Jeżeli uznasz, że to nie dla ciebie, znajdziesz sobie inną kwaterę, po sezonie nie ma problemu!

– No, nie wiem... W grę wchodziłoby nawet kilka miesięcy pobytu!

– To bez znaczenia, dom stoi pusty. I najpewniej aż do lata nikogo w nim nie będzie!

– Naprawdę mogłabym...? – Powoli przekonywałam się do jej pomysłu.

– Karola, nie krępuj się! Nawet lepiej, żeby ktoś tam pomieszkał i doglądał domu. Co prawda, stoi na uboczu, ale to uroczy zakątek! Oczywiście, możesz zabrać kogoś ze sobą...

– Tim odpada – weszłam jej w słowo. – Musi pracować, a zresztą nieraz dał mi do zrozumienia, że Polska go nie interesuje.

– To może jakaś koleżanka? – podsunęła.

Jej sugestia uświadomiła mi, że nie znam nikogo, z kim chciałabym tam pojechać. Konsekwencja życia, jakie prowadziłam od lat; nie brakowało znajomych, lecz nie było przyjaciół.

– Zastanowię się, daj mi, proszę, trochę czasu! – wykręciłam się, zarazem zapewniając Reginę, że doceniam jej propozycję.

W gruncie rzeczy, chyba już wtedy podjęłam decyzję – czułam nietypowy dla siebie dreszczyk podniecenia. Niemniej rozbudzone emocje potem jeszcze nieraz zmieniały koloryt. Podniecona wizją samotnej wyprawy przygasałam na myśl, że trzeba będzie powiedzieć o niej Timowi. Wyrozumiałość nie była jego silną stroną.

To spowodowało, że wyjechałam z wyrzutami sumienia oraz z naiwnym przeświadczeniem, że przemieszczam się tylko geograficznie. Tymczasem przyszło mi się zmierzyć z powrotem innego rodzaju, którego wcale nie pragnęłam. Przewrotny los rzucił mnie w miejsce nieodpowiednie ku temu, wręcz niebezpieczne. Do domu na polanie. A jednak właśnie tam, ścierając się z duchami przeszłości – własnymi i obcymi – odzyskałam klarowność widzenia. Z wysoka widać więcej.

* * *

Panorama z okien domu na stoku rozciągała się po daleki horyzont. Przy idealnej pogodzie można było dostrzec zabudowania po drugiej stronie doliny. Natomiast pobliskie pagórki nierzadko zasnuwała mgła, pełznąca po łąkach, sponad których wybijały się wapniaki przy szlaku. Skałki te zwano Błędnymi Siostrami.

Czasem biel otulała całą polanę, wnikała nawet między drzewa lasu. Mgła pojawiała się tu często i także z tego powodu miejsce budziło grozę. Okoliczni mieszkańcy uważali je za siedlisko niezwykłych zjawisk.

Zła sława przylgnęła do polany tak dawno, że nikt nie umiał powiedzieć, co i kiedy stało się tego powodem. W starych przekazach można było doszukać się wzmianek o widzianych tam zjawach, tajemniczych znakach na trawie lub śniegu, nietypowym zachowaniu zwierząt. Z lat, gdy obszar był dostępny jedynie dla wojska, przeniknęła informacja o wzmożonej radioaktywności terenu i anomaliach magnetycznych. Bywało, że turyści przybyli do schroniska pod szczytem narzekali na zawroty głowy, jakich doświadczali, idąc przez polanę. Inne skargi dotyczyły nagłej awarii sprzętu elektronicznego, zwłaszcza aparatów fotograficznych. Tutejsi ludzie, jeśli nie musieli, nie chodzili tamtędy. Stosownie do generacji określenia dotyczące polany oscylowały pomiędzy przekleństwem a negatywną energią, i na dowód przytaczano przypadki zdarzających się tutaj nieszczęść. Naturalnie, sceptycy na wszystko mieli wyjaśnienie i wyśmiewali pogłoski o miejscu, rzekomo obłożonym klątwą. Dziwnym jednak trafem, gdy na nowo znakowano okoliczne szlaki górskie, drodze przez polanę dostał się kolor czarny.

Tym bardziej zastanawiało, że ktoś się tutaj osiedlił. Stary dom przetrwał pomimo pożarów, zawieruch wojennych i zmieniających się właścicieli. Zbudowany na odludziu, jak przystało na samotnika, nieufnie wystawiał się na pokaz i skrywał swoje sekrety za obstawą drzew. Z lotu ptaka sprawiał wrażenie gniazda porzuconego na polanie. Turyści najczęściej nie mieli pojęcia o jego istnieniu. Przemierzali polanę zamaszystym łukiem, prawie nigdy nie zbaczając ze szlaku. Dom wybijał się ponad rosnące wokół świerki jedynie dachem, który mniej bystrym oczom zlewał się z ciemną ścianą lasu. Czasami tylko dym z komina zdradzał obecność życia w tym miejscu, a po zmroku, światła w oknach.

Opowiadano o domu osobliwe historie, nierzadko ubarwione lub nawet całkiem zmyślone, przy czym zawsze z jednoznaczną puentą: lepiej trzymać się od niego z dala. Potwierdzonym faktem była tragiczna śmierć ostatnich nabywców domu, jak też ich poprzednika. Ci pierwsi zginęli, co prawda, w kraksie samochodowej, lecz upierano się, że ciąży nad tym jakieś fatum. Wcześniejszy właściciel tylko krótko nacieszył się domem, gdyż podczas naprawy dachu spadł tak pechowo, że skręcił kark. Wypadki zdarzyły się także innym bywalcom domu. Zaczynali tu chorować, łamali kończyny bądź czuli nieuzasadniony niepokój.

Kto wie, czy nie było to wynikiem wpływu polany, ponieważ i na niej dochodziło do dziwnych przypadków. Na przykład zdarzyło się kiedyś, że myśliwi nieumyślnie kogoś postrzelili, byli też jacyś zamarznięci turyści. Ludzie błądzili tam często we mgle i śnieżycy, gdy nie wiedzieć czemu schodzili z szerokiego traktu. Nawet leśniczy, znający polanę doskonale, kiedyś kompletnie stracił tam orientację i zasłabł.

Dom zbudowano pod koniec XIX wieku. Dwukrotnie się palił. Pierwszy pożar nie wyrządził dużych szkód. W połowie lat trzydziestych dom palił się po raz drugi i wówczas spłonął prawie doszczętnie. Ruiną zajęto się dopiero po drugiej wojnie światowej, odbudowując budynek dla stacjonującego w tej strefie wojską. U progu lat sześćdziesiątych teren udostępniono cywilom i dom przeszedł pod pieczę władz lokalnych. Nie znajdując zastosowania dla ustronnej posiadłości z trudnym dojazdem, zapominano o niej i stopniowo podupadała. Wreszcie wystawiono ją na sprzedaż.

Właściciele zmieniali się co kilka lat, każdy przybywał z pomysłami, po czym szybko je zarzucał. Dopiero ostatni nabywcy doprowadzili dom do porządku, a nawet go rozbudowali. Starsi państwo Witomscy, rodzice mojej znajomej, chcieli osiąść w nim na stałe, do tego jednak nie doszło. Ich spadkobiercy bywali w nim rzadko, toteż dom przeważnie był niezamieszkały. Niekiedy wabił amatorów cudzego mienia, lecz odkąd jeden z nich poważnie tam się zranił, o mało się nie wykrwawiając, już nawet i oni omijali polanę.

Kto i dlaczego postawił tutaj dom pozostało tajemnicą. W owych latach były to tereny niemieckie, co uwidaczniało się w architekturze powstałych wtedy budowli. Domostwo nie miało jednolitego stylu. Tak z zewnątrz, jak i w środku znalazłoby się ślady wielokrotnych przeróbek z użyciem takich materiałów, jakie akurat były dostępne. Stało na solidnej, kamiennej podbudówce, najstarszej i jedynej nienaruszonej części, obejmującej najniższy poziom. Do budowy wyższego piętra użyto belek z ciemnego drewna, przy czym konstrukcja balkonu musiała powstać w innym okresie, gdyż była z drewna zabejcowanego na ciepły brąz. Najnowszy wydawał się dach z dobudowanym pod nim drugim piętrem. Budynek na zboczu, z perspektywy polany miał, trzy poziomy, natomiast gdy patrzyło się na niego z przeciwnej strony, mogło się zdawać, iż kondygnacje są tylko dwie.

Za ogrodem przy domu rosły drzewa, przeważnie choiny, tworząc mały zagajnik. Posiadłość otaczało ogrodzenie ze starej, metalowej siatki, lecz od frontu dostawiono nowy, drewniany płot z furtką. Dochodziła do niej wąska droga z wyróżniającymi się pasami bitej ziemi na szerokość kół samochodu, używana chyba nieczęsto, gdyż pośrodku porastały ją trawa i chwasty. Zaniedbany ogród i obejście wskazywało, iż od dawna nikt tutaj nie przebywał. Dowodziła tego także poluzowana okiennica w oknie na piętrze, która przy wietrze uderzała o ścianę.

* * *

Moje pierwsze zetknięcie się z domem nastąpiło jesiennym zmierzchem. Niczym statek widmo wolno wynurzał się z mgieł, jednak mnie nie przeraził. Być może zmęczenie sprawiło, że zobojętniałam na nowe wrażenia. Zaskoczyła mnie jego wielkość. Do uzdrowiska był stąd szmat drogi i najbliższa, nieduża wioska leżała za pasmem buczyny. Dla zdeklarowanego mieszczucha, za jakiego się miałam, to istna pustelnia! Nie mając natury ryzykanta, nie pisałam się na przygody czy inne ekscytujące podniety. Dlaczego więc pozostałam?

Dom na górskiej polanie zrodził we mnie nieuzasadnione przeczucie, że czekał na mnie i musiałam tutaj się znaleźć. Od pierwszej chwili intrygował mnie bez mała jak żywa istota, dla jednych nieprzystępna, dla innych otwarta. Ponadto posiadał cechy, których brakowało w moim życiu. Miał stabilność. Mocny fundament. Odporność na działanie żywiołów i przeciwieństw. Charakter wzbudzający respekt. Niezachwiany spokój. Później odkryłam także pewne wspólności: Nie przerażała go samotność. Jego przeszłość była niejasna, a przyszłość – niepewna. Zmienił go ogień. I jeszcze jedna rzecz, całkiem irracjonalna, odczuwana intuicyjnie: jak ja, pragnął być kochany.

Oswajaliśmy się ze sobą powoli, nie od razu sobie ufając. Dom nie miał powodu, by objawiać mi wiele z siebie; ot, kolejny gość, jeden z wielu w jego wiekowych dziejach. Obserwował mnie, może też testował moją gotowość na nowy sposób postrzegania rzeczy. A ja okazałam się mało pojętną uczennicą. Skupiałam się tylko na sobie, dodatkową przeszkodą było moje nastawienie. Ktoś, kto jak ją, na całe lata zamknął się w sobie, dobrowolnie skazał się na alienację, ale też na swoistą ślepotę. Jeżeli czegoś nie dotknęłam, tego nie było.

Tymczasem dom żył, niiał serce, być może i swojego ducha. Egzystowaluliśmy obok siebie, niekiedy wzajemnie się przenikając, choć długo nie docierało to do mnie. Ryzykowałam, nie byłabym pierwszą, którą ten dom ukarał za arogancję. Chroniła mnie nieświadomość, dzięki czemu czułam się w nim swobodnie i nie lękałam się tego miejsca. Czymś jednak musiałam go ująć, że zezwolił mi w siebie wrosnąć. Dopiero po czasie pojęłam, ile temu domowi zawdzięczam. Otoczył mnie niczym kokon i pomógł dojrzeć do życiowych wyborów.

Przyjechałam tu, żeby odpocząć, a przyszło mi zmierzyć się z czymś, czego dotąd bałam się najbardziej. Co dziwne, dopiero poddając się temu, przed czym tyle lat uciekałam, stałam się silniejsza i pokonałam przeszłość. Czy doszłoby do tego w jakimś innym punkcie świata? Być może, lecz właśnie tutaj w słabe warkocze minionego wplotły się wreszcie nowe, mocne pasemka. To dzięki nim ani przedwcześnie nie ścięłam swoich wspomnień, ani nie rozczesywałam ich w nieskończoność. Czas splatał dobro ze złem, zwycięstwo z porażką, a szczęście z bólem. Dom na polanie pomógł mi zrozumieć, że dopiero przyjmując wszystko, poznam życie prawdziwie.

Dom na polanie

Nieduża wioska łagodnie wznosiła się ku górom. Wysiadłam z taksówki i wciągnęłam w płuca chłodne powietrze, przesycone wonią choin. Jestem w Polsce! Dopiero teraz naprawdę to sobie uzmysłowiłam. Nie towarzyszyły temu żadne szczególne uczucia.

Odgłos samochodu wywabił z domu dwoje starszych ludzi. Miałam nadzieję odebrać od nich klucze i natychmiast ruszyć dalej. Niestety, Garbarkowie oznajmili, że dom, o który mi chodzi, znajduje się w górze, za laskiem, i samochodem osobowym wjechać tam się nie da. Wskazali na asfalt kończący się za ich gospodarstwem, wyżej był już tylko ubity gościniec.

– Chwileczkę, niech mnie pan tu nie zostawia! – zaprotestowałam, gdy taksówkarz wyjął z bagażnika moją torbę.

Minę musiałam mieć nietęgą, ponieważ Garbarkowa zaczęła mnie uspokajać:

– Niech się paniusia nie martwi, dojdzie tam piechotą!

– Sama? Z bagażami!? Nie znam drogi!

– Przecie mój poprowadzi! – Zaśmiała się, kiwając głową. – Pani Reginka pisała, że paniusia przyjedzie, ale my nie wiedzieli, kiedy...

– To jak w końcu będzie? – Kierowca zgasił butem niedopałek papierosa.

– No, nie wiem... myślałam, że to będzie bliżej uzdrowiska. Daleko stąd ten dom? – zwróciłam się do gospodyni.

– E, tam, daleko! – żachnęła się. – Raz-dwa z moim zajdziecie!

Wciąż byłam niezdecydowana. Zniecierpliwiony taksówkarz wzniósł wzrok ku niebu, ale pani Garbarkowa uśmiechała się do mnie ze spokojem w oczach i nad wyraz życzliwie. Postanowiłam zostać, również dlatego, że czułam się nieludzko zmęczona; poprzedzająca podróż bezsenna noc dawała mi się we znaki. Uregulowałam należność za przejazd i taryfa odjechała.

Niemłodzi Garbarkowie mieli wygląd ludzi przywykłych do ciężkiej pracy, a na twarzach zacność. Ona – korpulentna, przy tym bardzo ruchliwa, on, choć chudy, zdawał się flegmatyczny. Wkrótce zorientowałam się, że w gospodarstwie rządzi Garbarkowa. Wprowadżiła mnie do kuchni i postawiła przede mną talerz zupy, jakby głód gościa był dla niej czymś oczywistym. Moje opory nie zdały się na nic, nie dała mi dojść do słowa. Wreszcie uznała chyba, że dostatecznie odpoczęłam, gdyż zwróciła się do męża:

– A wstańże i zaprowadź paniusię na polanę!

– Na polanę? – powtórzyłam płochliwie.

– Ano tak się mówi, bo trza minąć buczynę! – wyjaśniła skwapliwie gospodyni, dodając: – Nie jest daleko, da paniusia radę! Starsi państwo codziennie schodzili do wioski i nazad! – Zamyśliła się na moment, chyba na ich wspomnienie, gdyż kontynuowała po ciężkim westchnieniu: – Oj, narobili się przy tym domu, narobili. Tak mi ich żal! Domu także szkoda... Całe lato stał pusty!

W oczach Garbarkowej pojawiło się wzruszenie, które prędko przykryła szorstkim tonem:

– Idźcie już, bo potem całkiem się zaćmi! A torbę niech paniusia zostawi u nas. Jutro poślę ją przez chłopaka.

Cokolwiek miało to znaczyć, zgodziłam się, nie mając innego pomysłu. Szybko przepakowałam kilka niezbędnych drobiazgów do podręcznego plecaka, a przewidująca kobieta wcisnęła mi też coś na kolację. Nie zabrałam prowiantu, ale też nie przypuszczałam, że wyląduję gdzieś na końcu świata. Podziękowałam Garbarkowej, po czym ruszyliśmy z jej mężem w drogę.

Najpierw trzeba było podejść w górę pod linię lasu, co dla mnie, mieszczucha, stanowiło już wyczyn. Kamieniste podłoże było nierówne, miejscami wystawały korzenie, więc należało uważnie patrzeć pod nogi. Szliśmy nieszybko, równomiernie, krok za krokiem, lecz gdy w którymś momencie obróciłam się za siebie, wioska leżała za mną jak na dłoni.

Między drzewami powitał nas półmrok. Garbarek uspokoił mnie, że choć las rozciąga się wysoko w góry, tutaj jest tylko jego wąskie pasmo. Rzeczywiście, już za pierwszym zakrętem drzewa się przerzedziły i wyszliśmy na otwartą, a tym samym jaśniejszą przestrzeń.

– To już polana? – spytałam.

Przytaknął. Nie mogłam ocenić jej wielkości, ponieważ łąki tonęły we mgle. Tworzyła nieprzebitą ścianę, a trakt, którym szliśmy, stopniowo niknął. Skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się na wąskiej dróżce, w tych warunkach łatwej do przeoczenia. Pięła się stromo, a ja nie miałam odpowiedniego obuwia, więc raz po raz się poślizgiwałam. Dostałam zadyszki i chciałam przystanąć, lecz mój przewodnik upierał się, że jesteśmy blisko celu. Prawie już w to zwątpiłam, kiedy z mlecznej bieli przed nami zaczęło się coś wyłaniać.

Najpierw była to tylko ciemna, nieprzychylna bryła, przysłonięta drzewami. W miarę zbliżania się do niej ujawniało się więcej detali: kamienna podmurówka, powyżej ściany z belek, spadzisty dach. Zdumiały mnie gabaryty domu, nie spodziewałam się, że będzie taki duży! Wejście znajdowało się od innej strony, więc trzeba było podejść wyżej. Skręciliśmy w prawo i znaleźliśmy się na zarośniętej zielskiem drodze. Nareszcie biegła jak trzeba, poziomo.

– Jakieś pojazdy jednak tu dojeżdżają...

Wskazałam na dwa pasy jakby pod rozstaw kół.

– Gazik wjedzie – objaśnił Garbarek, po czym dodał, że szliśmy na skróty, autem terenowym jedzie się okrężnie: – Trza traktem wyżej odbić od niego pod lasem.

Furtka niezamknięta na klucz zaskrzypiała przy uchyleniu. Ta część posesji była niewielka. Sam dom, teraz pomniejszony do dwóch kondygnacji, wyglądał przytulniej niż od drugiej strony.

Mój towarzysz sprawnie uporał się z zamkiem w masywnych drzwiach wejściowych i pierwszy przekroczył próg.

– Niech tu zostanie, pozapalam światła!

Gdy po chwili weszłam do środka, uderzył mnie zapach domu, charakterystyczny dla wnętrz z przewagą drewna. Znalazłam się w czymś w rodzaju holu, z częścią na schody prowadzące w dół i w górę. Wyposażenie wnętrza nie było surowe, w głębi dostrzegłam fotele, kanapę, miękkie chodniki. Poczucie komfortu zakłócał tylko panujący tu chłód.

Garbarek powiedział, że wszystko jest w porządku, jedynie na ciepłą wodę muszę poczekać, gdyż dopiero co włączył bojler.

– A gdzie mam spać? – Liczyłam, że oprowadzi mnie po domu.

– U góry są izby z łóżkami. Wybierze sobie jakąś!

Uznał widocznie, że na tym skończyło się jego zadanie, wręczył mi pęk kluczy i ruszył do wyjścia. Przymykając za nim drzwi, zobaczyłam, że na dworze już zmierzchało. Mgła chyba nawet zgęstniała, bowiem mężczyzna zniknął mi z oczu tuż za furtką.

Zostałam sama. Prawdę mówiąc, mimo wczesnej jeszcze pory, marzyłam tylko o łóżku. Schody prowadzące na piętro zakręcały w połowie swojej wysokości i miejscami skrzypiały. Na górze znalazłam się w prostokątnym przedpokoju z trojgiem drzwi. W jednych była szybka i za nimi odkryłam łazienkę, pozostałymi pomieszczeniami okazały się dwa, niemal identyczne pokoje. Wybrałam ten oddalony od schodów, naprzeciw łazienki.

Wystrojem przypominał hotelowy standard. Schludny i bezosobowy, jakby przeznaczony dla często zmieniających się gości. Usiadłam na fotelu, nie byłam w stanie ani zebrać myśli, ani wykrzesać z siebie sił na jakieś działania. Wciąż nie dochodziło do mnie, że dotarłam do celu. Czułam się nieswojo, jak gdyby podglądana ukrytą kamerą i przytłaczała mnie cisza. W swoim mieszkaniu włączyłabym muzykę, tutaj jednak nie dostrzegłam żadnego odbiornika. Pokój zdobiły jedynie wzorzyste zasłony i jakaś reprodukcja na ścianie. Nic więc dziwnego, że mój wzrok coraz bardziej przyciągało porządnie zaścielone łóżko.

Wypakowałam plecak, posiliłam się kanapkami, popijając resztkami wody, którą wzięłam na podróż. Z kosmetyczką w ręce udałam się do łazienki, lecz nie poświęciłam dużo czasu na higienę. Woda była lodowata, a ja niechętna hartowaniu ciała.

Jak na złość, nie mogłam zasnąć. Co najmniej godzinę przewracałam się z boku na bok; a to poduszka była źle ułożona, a to zmarzły mi stopy. Podniosłam się z łóżka i przyniosłam sobie koc z sąsiedniego pokoju. Miałam nadzieję, że teraz już zasnę, niestety, gdy wyłączyłam lampkę, senność odeszła. Dopadły mnie natomiast czarne myśli, mogące konkurować z mrokiem.

Uznałam, że przyjazd tutaj to poroniony pomysł. Sama w zimnych ścianach obcego pokoju, mgła za oknami, zatrważające odludzie. Idealna sceneria na dreszczowiec! Nie życzyłam sobie tłumów, ale też nie pisałam się na pustelnicę!

Przywykła do tętna metropolii, niemilknącej nawet nocą, poczułam się wyrwana ze swojego środowiska. W tym zaś niepewna, odizolowana i smutna. Wreszcie jednak organizm upomniał się o swoje.

______

Nie zapamiętałam, co mi się śniło. Pierwsza noc w nowym miejscu nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, łagodnie przywracając mnie jawie. Jakże inaczej niż przez codzienny gwałt zadawany mi alarmem budzika, niemniej jednak z podobnym rezultatem: totalna amnezja, pełna utrata danych, reinkarnacja w inny byt.

Kiedy mój duch zechciał wreszcie połączyć się z ciałem, uzmysłowiłam sobie, gdzie jestem. Skłamałabym mówiąc, że mnie to zachwyciło. Pozostać czy przenieść się gdzie indziej? Sen nie dostarczył mi żadnych pomocnych wskazówek, a serce nie zadygotało echem przeczucia. Podobno nieświadomość losu jest łaską; kiedyś zgadzałam się z tym poglądem, teraz zmieniłam zdanie.

Jakaś dziwnie znajoma woń unosiła się całkiem blisko, z mojej pościeli. Uświadomiłam sobie, że tak pachniały rzeczy wysuszone letnim wiatrem; odżyły związane z tym obrazy. Ogród, łopoczące pranie zdejmowane ze sznurów do dużego kosza z wikliny. Spokojne i dobre oczy babci Naty, uczącej mnie, by poszewki składać równo jak ona. Wspomnienie kochanej osoby przydało mi odwagi. Przetarłam oczy i zbratałam się z jasnością dnia.

Znalazłam się w zupełnie innym pomieszczeniu niż to, które zapamiętałam z minionego wieczoru. Po ścianach pokoju ślizgały się zalotne promienie słoneczne i od razu zrobiło się radośniej. Wzrok przyciągał ukośny sufit z drewnianych belek, z podobnych został zbity solidny regał zmyślnie przedzielający pokój. Po sypialnej stronie wbudowano w ścianę szafę sosnową, a obok łóżka stała nocna szafka. Dojrzałam na niej swój telefon komórkowy i machinalnie sprawdziłam godzinę. Dziesiąta z minutami; nie sądziłam, że już tak późno! Nie miałam natury skowronka, lecz rutyna wczesnego wstawania zazwyczaj robiła swoje. Mojej uwadze nie uszło, że z ekranu telefonu zniknęła belka zasięgu. Trochę mnie to zmartwiło, miałam jednak nadzieję, iż to tylko chwilowe.

Podniosłam się z łóżka i boso podeszłam do okna. Kiedy je uchylałam, powiało chłodem, więc z powrotem wskoczyłam do ciepłej pościeli. Z zewnątrz docierał regularny skowyt pracujących gdzieś pił, potem rozszczekał się pies. Może wczorajsza mgła skrywała bliskie sąsiedztwo innych domów?

Podeszłam do okna, przezornie otulona pledem. Choiny przed domem zasłaniały widok, dopiero wychyliwszy się, dostrzegłam łąki; ciągnęły się ku ciemnej linii lasu w dole. Dalsza panorama ginęła w mlecznych oparach nad doliną. Tam gdzieś musiało kryć się uzdrowisko.

Włożyłam ubranie i przemyłam twarz zimną wodą, gdy rozległ się natarczywy dzwonek u wejścia. Zbiegając na dół, związywałam włosy frotką, na porządne uczesanie zabrakło czasu. Zerknęłam przez judasza – za drzwiami stał jakiś chudy wyrostek.

– Kto tam? – zapytałam.

– Garbarkowa mnie przysłała! – padła szybka odpowiedź.

Uspokojona, otworzyłam. Chłopak, nawet stojąc, kołysał się na boki, luzacko bądź nerwowo. Wyglądał na jakieś osiemnaście lat.

– Dzień dobry! – Uśmiechnął się, ujawniając ubytki w uzębieniu, ale też pokojowe zamiary. – Gospodyni kazała wam to dać.

Postawił moją torbę na progu i wręczył mi dużą reklamówkę. Od razu do niej zajrzałam.

– O, chlebek! – ucieszyłam się. – I tyle innych rzeczy. Dziękuję! Ile się należy?

– Rozliczycie się z Garbarkową. To ja już pójdę, jedziemy na wyręb za schroniskiem. Z leśniczym... – Wskazał głową gazik na drodze za furtką.

– Zaczekaj, dostaniesz coś za fatygę...

Nie wiedziałam, ile powinnam dać, ale gdy chwilę później wręczyłam mu banknot, wydawał się zadowolony.

– Jeśli znowu będziecie czegoś potrzebować, to tylko powiedzcie!

Rzucił mi szczerbaty uśmiech i odszedł, nim zdołałam go o cokolwiek wypytać, chociażby, w jaki sposób miałabym się z nim kontaktować? Codziennie przejeżdżał tędy z leśniczym? Ciekawiło mnie również, gdzie znajduje się najbliższy sklep i schronisko, o którym mówił? No cóż, nie pozostawało mi nic innego, jak samej to sprawdzić.

Najpierw zamierzałam przetestować drogę do wioski, tym razem w jasności dnia oraz w lepszej kondycji. Poprawił mi ją prysznic, przez noc woda w bojlerze dobrze się nagrzała. Do pełni szczęścia brakowało już tylko kawy. W kuchni stał ekspres, lecz znalazłam jedynie resztki neski, nie było cukru ani śmietanki. Zaparzyłam wodę w czajniku elektrycznym. Kawa smakowała dziwnie, w przeciwieństwie do produktów przysłanych przez Garbarkową, smacznych i świeżych. Jeżeli miałam pozostać tu na dłużej, należało zrobić większe zakupy. Tymczasem, nasycona śniadaniem, zapoznawałam się z domem.

Głównym poziomem był ten, na którym właśnie przebywałam. Podzielony został na coś w rodzaju salonu i mniejszą część z otwartą kuchnią oraz holem, ze ścianami wyłożonymi boazerią. Podłoga była z desek, jedynie przy drzwiach, a także w kuchni pokrywały ją brązowe kafle. Duże okna panoramiczne na południowej ścianie, upodabniały pomieszczenie do apartamentu przyzwoitego hotelu. Dostarczały nie tylko dużo światła, powiększały też całość optycznie; za nimi był podłużny balkon. Przy ładnej pogodzie musiał roztaczać się stąd wspaniały widok na dolinę. Nie dzisiaj. Słońce skryło się za chmury i przeniknęło mnie zimno, toteż zlustrowałam otoczenie pobieżnie. Na dużej, lekko spadzistej polanie, gdzie stał dom, słała się zmienna w barwie łąka, przecięta jaśniejszą linią traktu. Mniej więcej w połowie drogi mijał on piaskowe skałki, zgubione tam jakby przez górskiego golema, po czym wiódł łukiem w górę. Polanę otaczały lasy. Istne odludzie, powtórzyłam w myślach. O zmierzchu wszystko wyglądało tu inaczej, natomiast teraz zakątek ujawnił całą swoją urodę. Prawdę powiedziawszy, o czymś takim marzyłam, ale wciąż nie wykluczałam przeprowadzki do uzdrowiska.

W mojej naturze leżało, by zawsze zachować sobie drogę odwrotu. Tim zarzucił mi kiedyś, że jestem jak dzikuska, ucywilizowana tylko pozornie, a w duchu tęskniąca za dżunglą. Wściekłam się wtedy, świadoma faktu, że nie miałam dokąd wracać. Co dla niego powrotem, dla mnie było tylko zmianą kierunku. W jednej rzeczy miał jednak rację. Nigdy w stu procentach nie polegałam na innych i nawet w optymalnym położeniu zakładałam jego nietrwałość. Jako dobrowolna banitka musiałam wpoić sobie reguły, których opanowanie dawało mi choć namiastkę bezpieczeństwa. Jedną z nich był brak ufności do ludzi i niemal bezwiedne, planowanie wyjść awaryjnych.

Do domu tuliły się drzewa: wyrosłe sosny i niższe świerki oraz jakieś inne, których nazw nie znałam. Z najbliższego spadło kilka szyszek, wyżej buszowała wiewiórka. Ptaki, których świergot słyszałam od rana, również nie krępowały się moją osobą. Jeden przysiadł całkiem blisko, na drewnianej balustradzie. Spłoszył się, gdy szyszka uderzyła o ziemię. Z wiatrem niósł się mocniejszy zapach wilgoci. Przemarznięta wróciłam do środka.

Postawiłam wodę na herbatę i wyjrzałam przez okno kuchenne. Był tam niewielki ogródek, porosły niewysoką trawą, więc nie wymagał szczególnej pielęgnacji. Zadbanie o czystość w domu nie stanowiło dla mnie problemu, a choć Regina nie powiedziała tego wprost, oczekiwała chyba, że zatroszczę się o całą posesję.

Z kubkiem herbaty usiadłam przy ladzie oddzielającej kuchnię od pokoju. W części salonowej dominował stary kamienny kominek. Obok, w podniszczonym koszu, leżały szczapy drewienek, na metalowym haku wisiały przyrządy kominkowe. Pomiędzy oknem a ladą kuchni wstawiono komplet typowy dla góralskich domów: stół-ława i dookoła krzesła, których oparcia zdobiły wypalone w drewnie wzory. Na lewo od kominka stały regały kolorystycznie dobrane do reszty, zapełnione różnościami, książkami oraz sprzętem audiowizualnym. Duże pudło telewizora na razie mnie nie interesowało, jednakże chętnie posłuchałabym radia. Niestety, żadnego odbiornika nie udało mi się włączyć. Przytulności dodawały przeróżne drobiazgi, Znamienne dla kobiecej ręki. Na środku pokoju, wokół mniejszego stolika ustawione były fotele i irchowa kanapa. Pomysłowo i wygodnie, oceniłam z uznaniem.

Czułam się jeszcze obco, lecz wierzyłam, że nie spotka mnie w tym domu nic złego. Spróbowałam sobie wyobrazić, że jestem tutaj z Timem, lecz natychmiast odrzuciłam te sceny. Zdaniem lekarza, potrzeba mi było tego, czego od dawna nie zaznawałam – samotności i spokoju. W pracy, w domu, a nawet na urlopach zawsze ktoś mi towarzyszył, zresztą, niekoniecznie wbrew mojej woli.

Ciekawiło mnie również najniższe piętro. Strome schody prowadziły do niedużego holu wyłożonego kamienną posadzką. Znajdowało się tu kilkoro drzwi, z których jedne były masywniejsze. Przed tymi leżała wycieraczka, domyśliłam się więc, że prowadzą na zewnątrz. Były zamknięte. Kiedy otworzyłam następne, odkryłam schody do piwnicy, za kolejnymi zaś niedużą łazienkę. Ucieszył mnie w niej widok pralki automatycznej.

Po przekroczeniu progu ostatnich drzwi zobaczyłam oddzielne mieszkanko, urządzone dość pretensjonalnie, jakby przez osobę ze starszej generacji. W części kuchennej stał piec na węgiel, jaki pamiętałam jeszcze z domu mojej babci Naty. Dziwne, gdyż piętro wyżej była kuchenka elektryczna. Wycofałam się do holu.

Grube, kamienne mury, pozostawione tutaj w naturalnym stanie, a które w innym otoczeniu najpewniej zyskałyby mój podziw, przywodziły na myśl lochy. Pomimo zamkniętych drzwi czułam dochodzący nie wiadomo skąd ciąg chłodnego powietrza. Czym prędzej wróciłam na górę i od razu wspięłam się na najwyższe piętro.

Było tej samej powierzchni co środkowy poziom, lecz z powodu ukośnych ścian wydawało się mniejsze. Na swoją sypialnię wybrałam pokój ocieplany południową stromizną dachu. Latem było tu może za gorąco, jednak nadchodziła już jesień. Odpowiadało mi funkcjonalne wyposażenie pokoju, nie miałam innych oczekiwań. Oprócz komody z kompletami czystej pościeli i ręcznikami, wnętrza innych mebli były puste. Podłogę przykrywał wzorzysty dywan w tonacji zbliżonej do koloru zasłon. Pokój naprzeciw schodów był odrobinę większy, lecz pozostałam przy swoim wyborze. Widok z okna na dolinę wydał mi się bardziej atrakcyjny niż na ścianę lasu powyżej polany.

Po zwiedzeniu domu Reginy zdecydowałam, że na razie w nim pozostanę. Miałam nadzieję, że spędzę tutaj czas spokojnie, a niechby i nudno. Niczego więcej nie pragnęłam.

______

Mój kontakt z Reginą przez kilka lat ograniczał się do przypadkowych spotkań na korytarzach biurowca i grzecznościowej wymiany frazesów. To, że obydwie byłyśmy Polkami, nie gwarantowało jeszcze zawarcia przyjaźni. W gruncie rzeczy niewiele wiedziałyśmy o sobie i też żadna z nas nie siliła się na zwierzenia. Rok temu nasza firma zaczęła sponsorować jeden z teatrów, co otwarło nam możliwość nabycia tańszych wejściówek. Dzięki temu po raz pierwszy natknęłam się na Reginę poza miejscem pracy. Na spektakl obydwie przyszłyśmy w pojedynkę, z tego samego powodu – zawiedli nasi partnerzy, niechętni sztuce tego rodzaju. Odtąd do teatru chodziłyśmy już razem, a do rytuału należało przedłużenie wieczoru przy winie. Powierzchowna relacja stopniowo nabierała głębi, chociaż rzadko wypuszczałyśmy się na prywatne wody.

Tamtego dnia stało się inaczej. Zaliczyłyśmy wówczas, moim zdaniem, nieudaną adaptację „Mewy” Czechowa. W tym kraju nie wyczuwało się słowiańskiej duszy, więc po spektaklu nie szczędziłam mu krytyki. Regina próbowała brać reżysera w obronę, wreszcie przyznała, że udziwniona gra zabiła klimat pierwowzoru. Potem, w pobliskim barze, analizując przekaz sztuki, niezauważalnie przeszłyśmy na deski własnego życia. Bezwiednie stałam się tego inicjatorką, gdyż czułam potrzebę, żeby z kimś porozmawiać. Po ostatniej wizycie u mojego lekarza jego słowa tkwiły we mnie jak cierń.

Regina nie obnosiła się ze swoją polskością, a wszelkie sentymenty związane z ojczyzną były jej obce. Należała do tych emigrantów, których do wyjazdu za granicę nie zmusiła trudna sytuacja. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy wysłuchawszy mnie, powiedziała:

– Twój lekarz może mieć rację. Powinnaś wyjechać. Zwłaszcza, jeżeli alternatywą jest pobyt w szpitalu...

– Tak, najpierw obserwacja, potem chyba terapia. O ile nie coś gorszego. – Westchnęłam, przypominając sobie słowa doktora.

– Karola, nie możesz w nieskończoność brać zwolnień lekarskich! Jestem daleka od powtarzania plotek, ale cierpliwość kadrowca chyba się kończy.

– Myślisz, że o tym nie wiem? Dziewczyny w moim dziale też narzekają, że dokłada im się moją robotę...

– Pogadaj ze swoim szefem. Dla firmy to nawet lepiej, jeśli weźmiesz bezpłatny urlop. Tylko... – Zawahała się. – Pół roku to niemało. Masz oszczędności?

– Chyba dam radę. Kłopot jedynie w tym, że nie wiem, dokąd miałabym pojechać?

– Czy lekarz nie mówił o Polsce?

– Owszem. Zalecał odpoczynek w ojczyźnie. Ubzdurał sobie jakąś teorię o retrospekcji. No wiesz, że niby trzeba się cofnąć, aby nabrać rozbiegu. Odnoszę wrażenie, że facet jest bezradny. Chce ode mnie odpocząć!

– Nie sądzę. Wiele dolegliwości ma podłoże psychosomatyczne. A u ciebie, jak rozumiem, do tej pory nie wykryto żadnych organicznych przyczyn. W każdym razie, nie masz nic do stracenia. Wypoczniesz, co już samo w sobie jest niemałą korzyścią. Nie zastanawiaj się, pakuj manatki i w drogę!

– Nie tak szybko! – Roześmiałam się. – Najpierw muszę dostać urlop. Potem przekonać Tima o zasadności wyjazdu, a to na pewno nie będzie proste. No i trzeba znaleźć dobrą kwaterę...

– Nie przesadzaj! W Internecie roi się od ofert!

– Niby tak, ale do żadnej nie mogę się przekonać. Te, które mi się podobają, są za drogie, a jeśli cena jest przystępna, to znowu coś nie pasuje w opisie. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, w jakim rejonie szukać. Chciałabym, żeby było ładnie i cicho. Najlepiej jakiś mały pensjonat.

– Dlaczego nie pojedziesz do siebie? Do twojego miasta, do domu...

– Nie mam tam już domu.

– A co z rodziną?

– Jest tylko siostra, ale do niej nie chcę – odparłam wymijająco.

Zaprzestała dopytywania, popatrzyła tylko na mnie uważniej. Niepisane reguły naszego kontaktu zawierały prawo do uszanowania swoich granic. Każda mówiła o sobie wyłącznie tyle, ile uważała za stosowne. Niedopowiedziane zdania przyjmowałyśmy tak samo normalnie, jak brak odpowiedzi na konkretne pytania. Wytworzył się dość dziwny układ. Brakowało przyjacielskich zwierzeń, a zarazem wyczuwałyśmy się lepiej niż tylko dobre znajome. Nie przeszkadzało nam, że pewne tematy pozostały dla nas tabu. Byłyśmy w tym względzie bardzo do siebie podobne.

– Chyba wiem, dokąd mogłabyś pojechać! – Regina wyrwała mnie z zamyślenia. – Ale najpierw muszę upewnić się co do jednej rzeczy...

– Jakieś fajne miejsce? Opowiadaj!

Nie pozwoliła pociągnąć się za język. Tydzień później umówiła się ze mną na lunch. W rejonie naszego biurowca było kilka barów i restauracji, zdecydowałyśmy się na sprawdzoną i niedrogą włoską. Regina czekała na mnie przy stoliku w rogu sali, gdzie iluzoryczne freski na ścianach miały nas przenieść w śródziemnomorskie klimaty. Tym razem nie tyle one pobudziły moją fantazję, ile idea koleżanki.

– Nie udało mi się skontaktować z bratem – zaczęła po krótkim wstępie, nawiązującym do naszej wcześniejszej rozmowy. – Wiktor przed tygodniem poleciał do Stanów, niestety, na razie jest nieuchwytny. Dowiedziałam się jednak, że jego kontrakt potrwa do przyszłego lata. Tym samym wszystko jasne, Karolo. Dom jest do twojej dyspozycji.

Nie zrozumiałam, w czym rzecz. Brat Reginy? Jaki dom? Jej wyjaśnienia wprowadziły mnie w osłupienie. Nie spodziewałabym się, że okaże mi tyle zaufania! To nie pasowało ani do natury Reginy, ani do charakteru naszej znajomości.

– Zaoszczędzisz na wynajmie, pokryjesz tylko koszty zużycia prądu i wody! Nie wzięłabym nic, ale rozliczam się z. bratem, dom odziedziczyliśmy wspólnie. Znajomi Wiktora bywają tam na tych samych warunkach. Najczęściej jednak nikogo tam nie ma, klucze dajemy tylko przyjaciołom...

– Dziękuję – wykrztusiłam, zdumiona jej wspaniałomyślnością.

– Daj spokój! – żachnęła się. – Znamy się nie od wczoraj.

– I naprawdę nie sprawię ci kłopotu?

– Przeciwnie! Cieszę się, że ktoś tam pomieszka. Mieliśmy już włamanie, a kiedy dom stoi pusty, znów może skusić jakiegoś łobuza. Nie martw się, jest już dobrze zabezpieczony. Wiktor wstawił mocniejsze drzwi, naprawił okiennice. Rzadko tam przyjeżdżamy, więc trzeba go porządnie zamykać. Dawniej, to co innego, mama i tato spędzali tam każdą wolną chwilę...

Dopiero teraz dowiedziałam się, że rodzice Reginy zginęli w wypadku drogowym. Powiedziała o tym, ograniczając się do suchych faktów.

– Zawsze chcieli odejść razem. Byli nierozłączni jak papużki... – Po chwili milczenia wróciła do sedna: – Kupili tę ruinę za bezcen, latami ją odbudowywali. Nie pytaj, jakim nakładem środków i czasu... Kochali ten dom, przebywali tam, kiedy tylko mogli. Sęk w tym, że nam to się nie udaje. Moich niespecjalnie tam ciągnie. – Wzruszyła ramionami. – A brat jest zapracowany, jeździ tam najwyżej raz, dwa razy do roku.

Wyjaśniła, że dom stoi w Karkonoszach, dorzuciła nazwę popularnego uzdrowiska. Na spotkanie ze mną przyniosła nawet folder, zachwalający walory okolic. Zaproponowała też pożyczenie pieniędzy, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Byłam w szoku.

W następnych dniach próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym wyjechała na pół roku do Polski. Popadałam przy tym w skrajne nastroje, aż wzbudziło to czujność Tima. Kiedy wyjawiłam mu swoje plany, rozłościł się. Jak coś takiego mogło mi przyjść do głowy?! Dlaczego nie wyjadę wypocząć gdzieś bliżej i czemu aż półroczny urlop bezpłatny? A co z naszym psem, naszym mieszkaniem, naszym związkiem? Kolejność wyliczonych wspólności dała mi do myślenia.

Suczka była zresztą jego, nie nasza. Yoda, rasowy, smukły podenco z Ibizy, udowadniała to każdego dnia, wlepiając wierne ślepia w swojego pana. Darzyła go miłością zaborczą, z ambicjami na wyłączność i niekiedy odnosiłam wrażenie, że z wzajemnością w stopniu większym niż dopuszczalny. Co tu zresztą dużo opowiadać, żyliśmy w trójkącie.

Mieszkaliśmy w części willi, należącej do ciotki Tima. Miałam z tym lokum tyle wspólnego, ile było w nim moich rzeczy – zmieściłyby się w kilku torbach. Przeprowadzki to dla mnie rutyna, w minionych latach kilkakrotnie zmieniałam adres. Większość moich mebli zagracała przybudówkę znajomej polskiej rodziny, czekając tam na pewniejsze czasy. Te z Timem, niestety, takie nie były.

Po bezskutecznych próbach wymuszenia na mnie zmiany decyzji, postawił warunki: Mogę jechać, ale jedynie na miesiąc. Jeżeli nie wrócę do tego czasu, on nie odpowiada za swoje samcze instynkty. Wspomniał również o naszych rachunkach dzielonych równo; istotnie tak było, pominąwszy jego samochód. Sztyletując mnie wzrokiem – nawykł do tego z racji zawodu, pracował przy kontroli lotniska – wskazał na inne trudności. Poranne spacery z Yodą, które kiedyś bezmyślnie wzięłam na siebie, urosły do rangi problemu. Obiady w restauracjach, po których strajkował jego żołądek, wizyty i wyjścia, gdzie wypadało pokazać się z partnerką, jak również samotne wieczory, bo przecież nie zawsze są mecze. Ton, jakim to wypowiadał, mówił sam za siebie – albo przyjmuję warunki, albo z nami koniec.

Tim nie był pierwszym egoistą, który usiłował nagiąć moje życie pod kąt swoich potrzeb – moje własne się nie liczyły. Znałam go nie od dzisiaj i wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać. Poszłam na kompromis. Nie obiecałam niczego, ale też nie wycofałam się ze swojego stanowiska – wrócę, gdy poczuję, że to już czas. Być może nawet za miesiąc.

Po uzyskaniu zgody na urlop bezpłatny zawiadomiłam Reginę, że chętnie skorzystam z jej oferty. Przyjęła to tak, jakby nic innego nawet nie brała pod uwagę.

– Uprzedziłam Garbarków, to miejscowi, doglądają naszego domu. Będą cię oczekiwać. Masz już bilet na samolot?

Ubożuchna w nadzieję, że mój lekarz może mieć rację, trzymałam swoje emocje na wodzy. Będzie, jak będzie. Związek z Timem nie uchronił mnie przed atakami migreny, wręcz przeciwnie – nawet się nasiliły. Podobnie ten kraj z jego nieobliczalną aurą domagał się przetestowania dystansu do niego.

Teraz przebywałam znów w ojczyźnie. Nie tęskniłam za nią, i chyba też nikt nie tęsknił tu za mną. Wszystko, na co liczyłam, to jej dobroczynny wpływ na mój organizm. Urodziłam się tutaj, przeżyłam w tym kraju dzieciństwo i młodość, oddychałam jego powietrzem, spożywałam płody tej ziemi. Przeczytałam kiedyś, że najskuteczniej leczą nas zioła zebrane właśnie tam, gdzie urodziliśmy się i wzrastaliśmy. Kto wie, czego jeszcze pozbawiamy się, wyjeżdżając daleko?

Na takie myśli wpadłam podczas drugiego śniadania, które teoretycznie miało mi zastąpić obiad. Bez opamiętania kładłam świeży twarożek na pajdy pysznego chleba podesłanego mi przez Garbarkową. Proste jedzenie przypomniało moim receptorom smakowym o istnieniu produktów, nie tylko podszywających się drożyzną pod wiejskie, lecz będących nimi naprawdę. Spędziłam kawał życia na wikcie bez konserwantów i sztucznych aromatów, toteż zakodowałam w sobie naturalne smaki. Miliony innych konsumentów nie miało tego szczęścia i przypuszczałam, że z każdym kolejnym pokoleniem będzie w tym względzie gorzej. Podczas delektowania się apetycznie pachnącymi wędlinami objawiło mi się jeszcze jedno proroctwo: za pół roku nie rozpoznam siebie w lustrze!

Wcale by mnie to nie martwiło, gdybym tego pierwszego dnia miała konkretne wizje przyszłości. Rzeczywiście, nieświadomość może być czasem łaską. W moim wypadku doznawałam jej jeszcze przez tydzień. Kiedy słońce znikało za horyzontem, znów przeżywałam rozterki, lecz na opuszczenie polany było za późno. Rankiem wszystko wyglądało inaczej. I tak dzień po dniu przywykałam do odludzia, a w domu czułam się już całkiem swobodnie. Niebawem przyszło mi stwierdzić, że chyba nic bardziej nie prowokuje losu niż przedwczesne poczucie bezpieczeństwa.

______

Jednak! Nowe otoczenie i bezstresowy rytm dnia sprawiły, że nie pytałam po przebudzeniu... przyjdzie, nie przyjdzie? Górskie powietrze, przed którym wcześniej mnie przestrzegano, zdawało się działać korzystnie. Niestety, dzisiejszy poranek doszczętnie zburzył tę iluzję. Mój wróg był wierniejszy niż najlepszy przyjaciel. Migrena nigdy nie opuszczała mnie na długo.

Atak był wyjątkowo silny, jakby choroba długo przyczajona uderzyła ze zdwojoną siłą. Nie wiem, jak przeżyłam kolejne godziny, nie pomogło lekarstwo, nie mogłam ruszyć się z łóżka. Bardziej wyczułam, niż zobaczyłam, że nadszedł zmierzchy a potem wieczór. Z upływem czasu cisza i ciemność wprowadziły mnie w swoisty stan zawieszenia gdzieś pomiędzy półsnem a świadomością. Ból ograniczył się do pulsowania w jednej skroni, wzmagając się przy każdym najlżejszym ruchu. Skuliłam się do pozycji embrionalnej, umysł przełączył się na najniższe obroty, zwolnił się rytm serca. Organizm instynktownie oszczędzał energię, gdzie tylko się dało. Poddałam się temu bez wiary, że będzie lepiej, gdyż wyzwolenie było zbyt daleko. Każda minuta zdawała się wiecznością, istniałam od oddechu do oddechu.

Musiałam chyba zapaść w drzemkę, gdyż nagle coś mnie obudziło. Przez chwilę miałam nadzieję, że już po wszystkim, ale niestety, ból powrócił. Na domiar złego, towarzyszył mu strach, którego nie mogłam niczym uzasadnić. Spociłam się jak mysz i to nie tylko migrena doprowadziła mnie do tego stanu. Dopiero teraz uświadomiłam sobie dźwięki, które nie powinny tu się rozlegać, a w mojej pamięci zostały pogłosem.

Ktoś był w domu, na moim piętrze, i nawet nie starał się zachowywać cicho!

Wyłapałam równomierne skrzypnięcia podłogi i odgłosy kroków na schodach; oddalały się. Po chwili ucichły, lecz nie doczekałam się trzaśnięcia drzwi wyjściowych, Mój oddech, wstrzymany szokiem, panicznie przyśpieszył. Włamanie?! To możliwe? Co powinnam zrobić?! Ujawnić swoją obecność czy gdzieś się zaszyć i udawać, że nikogo tu nie ma? Ostrożnie wysunęłam rękę spod kołdry i po omacku sięgnęłam po telefon. Cyferki zegara pokazały północ, co dodatkowo potwierdziło moje przypuszczenia. O tak późnej porze mógł to być tylko włamywacz! Przymrużyłam oczy, próbując rozpoznać, czy na wyświetlaczu pojawią się belki zasięgu. Nie doczekałam się cudu. Moje położenie było beznadziejne. Sama, w pustym domu, z dala od ludzkich siedzib. I podczas silnego ataku migreny. Znów uderzyła fala bólu. Jakaś siła odśrodkowa wypychała mi gałki oczu, a już i tak nieznośne pulsowanie w głowie zamieniło się w łomot kamiennej lawiny. Stwardniały kark tamował dojście tlenu do mózgu, który oszalał karuzelą pisków i chaotycznych skrawków myśli. Łapałam powietrze jak ryba na piasku, próbując to przetrwać. Sponiewierana bólem, w pułapce ciała i tego domu, czułam się żywcem przeniesiona w jakiś najgorszy horror.

Zebrałam się w sobie, aby zmienić pozycję. Zrobiło mi się niedobrze. Wiedziałam, że teraz to już tylko kwestia czasu, i zaprzyjaźnię się z sedesem. Łazienka znajdowała się blisko, ale czekało mnie pokonanie przedpokoju. W moim stanie było mi obojętne, czy natknę się przy tym na kogoś i jak ten ktoś zareaguje. W najlepszym razie uwolni mnie od katuszy. Spotkanie z przestępcą nie sznurowało już gardła przestrachem. Nic nie mogło dorównać gehennie, którą właśnie przechodziłam.

Powoli obróciłam się na bok, po czym usiadłam na łóżku i włączyłam lampkę nocną. Jej błysk poraził mnie bolesnym snopem iskier elektrycznych w sam środek głowy. Upłynęło parę minut, nim odważyłam się otworzyć oczy, wzięłam głęboki oddech i powoli ruszyłam do przodu. Boso, w samej nocnej koszuli i dygocząc z zimną; nie było już czasu, żeby znaleźć coś do okrycia.

Uchyliłam drzwi pokoju, lekko zaskrzypiały. Od schodów szła ku górze smuga światła. Ktoś rozpanoszył się na dole, jakby nie był tu wcale intruzem. Z braku odgłosów rozmowy mogłam przypuszczać, że to jedna osoba. Mężczyzna? Kobieta? Poczułam zapach czegoś smażonego na ogniu, boczku lub kiełbasy. Wywołało to u mnie mdłości, więc nie patrząc już na nic, pobiegłam do łazienki.

Zwymiotowałam i spuściłam wodę do muszli. Z głośnym bulgotem spłynęła rurami, a gdy odgłos ucichł, usłyszałam, że ktoś wchodzi na górę. Bardzo szybko, jakby po dwa schody naraz i na pewno był to ktoś dobrze zbudowany. Złapałam ręcznik, wytarłam twarz. Sekundę później w drzwiach stanął masywny mężczyzna.

Zarys jego sylwetki rozmywał mi się przed oczami, nie był jednak fatamorganą. Kiedy facet zapalił światło, zobaczyłam go wyraźniej. Ubrany całkiem na czarno, w dłoni trzymał jakiś obły przedmiot, a jego mina nie wróżyła nic dobrego. Dostrzegłszy mnie, wybałuszył oczy, jakby zobaczył ducha.

– A niech mnie...! Kim pani jest, do cholery?! Miało tu nikogo nie być!

Spiorunował mnie wzrokiem.

Co racja, to racja. Pominąwszy szczegół, że nie ja byłam tu nieproszonym gościem. Spodziewał się chyba, że bez świadków wymłóci wnętrze z cennych rzeczy. Ten dom przez większość roku stał niezamieszkały i było mało prawdopodobne, że ktoś pojawi się tu po sezonie. Określenie „być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie” pasowało zarówno do mnie, jak i do włamywacza. Był osobnikiem o niewątpliwie mocnej posturze, a tym samym miał nade mną przewagę. Nie mogłam nawet użyć intelektu, by poprawić jakoś swoje położenie. W głowie nie pojawiła mi się żadna twórcza myśl, nie byłam zdolna do logicznie brzmiącej riposty. Migrena totalnie rozprawiła się ze mną, czyniąc także spięcia na łączach umysłu.

– Jest tu pani sama czy z kimś?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, z ponurą miną wycofał się na korytarz. Trzeszczenie podłogi zdradzało, że penetrował mój pokój. Wróciwszy, nie ukrywał zniecierpliwienia:

– Może dowiem się wreszcie, co pani tu robi?!

– Rzygam... – Tylko tyle zdołałam powiedzieć.

Konwulsje w żołądku udaremniły mi rozwinięcie dialogu. Napotkałam spojrzenie pełne nieskrywanej odrazy. Trudno żebym oczekiwała litości od rabusia. Mógłby ją zresztą pojąć opacznie i zakończyć moje męki na amen.

Kombinowałam, czy może wdać się z nim w pertraktacje, jednak zabrakło mi polotu. Fortele zapamiętane ze scen filmowych w moim wypadku były niewykonalne. Nie potrafiłam zaskoczyć znajomością wschodnich sztuk walki, nie miałam bogatej rodziny, która chętnie złożyłaby za mnie okup, a mój stan wykluczał zabłyśnięcie czarem osobistym.

Niezdarnie podniosłam się z kolan, odkręciłam wodę w kranie i przepłukałam usta, potem umyłam twarz. Mężczyzna w milczeniu obserwował każdy mój ruch, gdy ja starałam się na niego nie patrzeć. Sytuacja była dość jasna, a zarazem trochę komiczna. Zdezorientowany przestępca oraz ofiara, która zamiast trząść się ze strachu, spokojnie doprowadza się do ładu. Spojrzawszy w lustro nad umywalką, na moment zamarłam. Zamiast znajomej twarzy zobaczyłam blade czupiradło o matowych, wyczerpanych bólem oczach. Zmoczyłam ręcznik zimną wodą i owinęłam nim głowę. Dopiero teraz zwróciłam się do nieznajomego:

– Mam straszną migrenę. Muszę do łóżka...

Próbowałam ominąć go w drzwiach, ale mnie zatrzymał:

– Zaraz, nie tak szybko... Najpierw wyjaśnimy sobie parę rzeczy!

Westchnęłam ciężko, ledwo stałam na nogach. Zarzucił mnie pytaniami, których sens i tak do mnie nie docierał. Mówił za głośno i jego słowa waliły po mojej głowie niczym ciosy boksera. Niedługo potem odgłosy zaczęły dochodzić do mnie zniekształcone, jakby przez tubę. To było dla mnie sygnałem, że muszę coś powiedzieć, zanim powali mnie znów atak. Odezwałam się dziwnie słabym głosem:

– Nic nie wiem, nie jestem właścicielką! Niech pan tu robi, co mu się żywnie podoba, byleby tylko mnie zostawił w spokoju. Przepraszam, naprawdę muszę się położyć...

Odsunął się i przepuścił mnie. Miał teraz dogodną sposobność, aby rąbnąć mnie od tyłu latarką. Wbrew znanym mi schematom, wróciłam do pokoju bez szwanku. Zamknęłam drzwi na klucz, uzmysławiając sobie, że dla włamywacza otwarcie zamka byłoby drobnostką. Odgłosy kroków świadczyły jednak, że mężczyzna wycofał się na dół. Bandzior o gołębim sercu, zadrwiłam na przekór wypadkom. Ułamek sekundy później migrena przypomniała o sobie nawrotem bólu...

______

Spałam wiele godzin, mój organizm wiedział, czego potrzebuje i grozę sytuacji miał za nic. Co innego po przebudzeniu. Wystarczył rzut oka na bałagan w pokoju, by stwierdzić, że znajdowałam się dokładnie tam, gdzie być nie chciałam. A więc to nie był koszmar. Minął jedynie atak migreny.

Podniosłam się z łóżka i domknęłam drzwi szafy oraz pootwierane szuflady biurka. Leżały na nim rzeczy wysypane z mojej torebki, chyba niczego nie brakowało. Był paszport i karta kredytowa, pieniądze też nienaruszone. Czego w takim razie facet szukał?

W przedpokoju powitał mnie intensywny aromat świeżo zaparzonej kawy. Obcy nadal tu był?! Nie rozumiałam, dlaczego nie wykorzystał minionych godzin, nie ulotnił się stąd cichaczem? Coś mi tutaj nie pasowało.

Do łazienki przeszłam na palcach, i na wszelki wypadek zaryglowałam się od środka. Odkryłam dodatkowy ręcznik kąpielowy. Był wilgotny i to nie ja go używałam. Na regale obok wanny odkryłam zestaw markowych męskich kosmetyków. Kim był ten mężczyzna i jakim prawem rozgościł się tutaj?!

Szum prysznica i suszarki do włosów nie zwabiły nikogo na górę. Poranną toaletę wykonywałam nerwowo, choć czas wcale nie naglił. Po powrocie do pokoju zapytałam siebie, co dalej? Podjęłam decyzję: idę na dół! Dalsze wymyślanie scenariuszy spotkań z włamywaczem doprowadziłoby mnie do obłędu.

Na półpiętrze nikt na mnie nie czyhał, co nie znaczyło, że byłam bezpieczna. Przybysz albo zszedł niżej, albo kręcił się gdzieś na zewnątrz domu. Nie łudziłam się, że odszedł na dobre. W kominku palił się ogień, a na ladzie pomiędzy kuchnią a pokojem ładowała się komórka. Trochę zdziwiła mnie ta nieostrożność, lecz nie odważyłam się go ruszyć; użycie telefonu zgodnie z jego przeznaczeniem i tak było tu niemożliwe. Na polanie nie było zasięgu, dopiero za buczyną, przy drodze do wioski.

Kuszona zapachem kawy, stałam chwilę niezdecydowana, by wreszcie mu ulec. Zaparzona w ekspresie była taka, jaką lubiłam; ani za słaba, ani za mocna. Usiadłam z kubkiem przy stole, prewencyjnie plecami do ściany, z dobrym widokiem na pokój. Radio, które teraz jakimś cudem działało, było nastawione na stację z muzyką klasyczną. Wbrew okolicznościom, rozluźniłam się, do czego przyczyniło się chyba ciepło wnętrza. Dotąd nie rozpalałam ognia w kominku, bojąc się, że zakopcę pomieszczenie. Czasem włączałam przenośny grzejnik elektryczny, lecz rankiem dom był wychłodzony.

Wypiłam zaledwie kilka łyków kawy, gdy usłyszałam odgłos zbliżających się kroków. Zamarłam. Po chwili ukazał się rosły brunet.

Kroczył nieśpiesznie, trzymając w rękach kosz wypełniony szczapami. Minąwszy część kuchenną, dojrzał mnie wreszcie, lecz nie wyglądał na zaskoczonego.

Peszyła mnie jego swoboda. Nieznajomy rzucił tylko „dzień dobry” i spokojnie zajął się ogniem. Uważnie śledziłam jego ruchy, w razie potrzeby – gotowa do obrony.

Grzebiąc pogrzebaczem w ogniu, nieoczekiwanie odwrócił się ku mnie i beznamiętnie zapytał:

– Jak samopoczucie? – Oschłość jego tonu miała się nijak do szczerej troski o mój stan. Natomiast w oku mężczyzny dostrzegłam błysk zainteresowania, co też zaraz poparł słowami: – Dzisiaj wygląda pani na zdrową. To dobrze.

– Nie mam już migreny.

Zignorował moją informację. Podnosząc się, spojrzał na swoje brudne dłonie i powiedział:

– Idę się umyć. A potem zjemy śniadanie. Nakryje pani do stołu?

Skierował się ku schodom, pozostawiając mnie skonsternowaną. Była to propozycja czy rozkaz? Nie prowokuj go, nakazałam sobie, w niejasnych sytuacjach emocje są szkodliwe.

Zabrałam się do przygotowania śniadania. W szafce znalazłam świeże pieczywo, również w lodówce zauważyłam więcej produktów. Kiedy on zdążył zrobić sprawunki? Najpewniej, gdy spałam. Jego zachowanie zbiło mnie trochę z tropu. Ponadto... w świetle dnia nie wyglądał na bandziora. Nie miał w sobie nic pospolitego, wręcz przeciwnie. W jego spojrzeniu ujawniał się intelekt, być może groźniejszy niż bezwzględność włamywacza. Jeżeli był przestępcą, to raczej „większego kalibru”. Powinowaty ojca chrzestnego? Miałam nadzieję, że nie psychopata.

Wróciwszy, obrzucił spojrzeniem nakryty stół i zajął miejsce naprzeciw mnie. Nalał sobie kawę do kubka.

– To częstujmy się. Smacznego! – rzucił.

– Smacznego – powtórzyłam cierpko, nie potrafiąc wzbudzić w sobie apetytu.

Przeciwnie mój towarzysz. Rozkroił bułkę i posmarowawszy masłem, nakładał na nią plastry wędliny. Chwilę potem zatopił w niej zęby, jak zdążyłam dostrzec, zdrowe i mocne. Obserwowaliśmy siebie wzajemnie w milczeniu, ja ukradkiem, on bez skrępowania. Wreszcie zapytał:

– Dlaczego pani nie je?

Pokręciłam głową. Wzruszył ramionami, a po przełknięciu kęsa bułki powiedział:

– Jeżeli chodzi o problem z utrzymaniem wagi, to lepiej zrezygnować z kolacji.

Problem z utrzymaniem wagi?! Bezczelność faceta nie mieściła mi się w głowie! Nie wytrzymałam rosnącego we mnie napięcia, nauka poszła w las.

– Nie sądzę, abym musiała się głodzić! – odparowałam. – Po prostu nie mam apetytu, a powód tego jest chyba oczywisty: pana obecność w tym domu! Mam udawać, że nic się nie stało?! Nie dociera do pana absurd tej sytuacji?!

Siliłam się na spokój, jednak mój głos brzmiał za ostro, jak zawsze, gdy byłam zirytowana. Bezwiednie ściskałam kubek, aż dziwne, że nie pękł. Mężczyzna miał gdzieś moje wzburzenie, rozkroił drugą bułkę, obłożył ją i odparł spokojnie:

– Owszem, dociera. Trzeba to oczywiście rozwiązać, jednak nie na pusty żołądek. Pani również radzę się posilić. Czeka panią wędrówka.

– Nic o tym nie wiem! – nasrożyłam się.

– Teraz już tak. Proszę! – Podsunął mi koszyczek z pieczywem,

Zawahałam się, nie wiedząc, co ten typ planuje. Porwać mnie w góry?! Złamał prawo do tego stopnia, że potrzeba mu zakładniczki? Jego twarz pozostała niewzruszona, ale też nie było mu raczej do żartów. Chcąc nie chcąc, zmusiłam się do jedzenia.

Skończył jeść i przybrał wygodniejszą pozycję. Momentami przymykał powieki, jakby wsłuchując się w muzykę; z radia płynęła symfonia. Miałam teraz okazję przyjrzeć mu się dokładniej. Typowo męski układ twarzy z wyraźną linią brwi i mocnym zarysem szczęki wskazywałby na silny, jeśli nie bezwzględny charakter, gdyby nie odrobinę za duże, brązowe oczy. Lekko ogorzała skóra i regularne rysy nasuwały mi z kolei skojarzenie z kowbojem, znaczy z wizerunkiem kowboja z filmów i reklam. Nie gwarantowało to jeszcze, że był człowiekiem ceniącym honor i prawo. Natomiast na plus poczytałam sobie jego wiek, jakieś dwa, trzy lata przed czterdziestką.

– Może dowiem się wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi? – spytałam z determinacją. – Pojawia się pan tutaj nocą, wdziera do mojego domu...

– Mówiła pani, że nie jest jego właścicielką.

– Chwilowo opiekuję się nim.

– Chwilowo. Doskonale to pani ujęła.

Kpił sobie ze mnie czy tylko straszył? Może planował wywlec mnie do lasu i zabić? Przystopowałam fantazję racjonalnym argumentem – potencjalny morderca nie wpychałby swojej ofierze śniadania. Jego niewzruszony spokój działał mi na nerwy.

– Kim pan właściwie jest?!

Przysunął się do stołu i spojrzał mi głęboko w oczy. Jego badawczy wzrok przenikał mnie niczym spojrzenie hipnotyzera. Zmieszałam się lekko, a wówczas on odpowiedział:

– I’m... nobody.

Zbył mnie jak niegodnego siebie przeciwnika. Albo miałam do czynienia ze zwykłym chamem.

– Nie ma pan imienia?

Milczał.

– Karola! – W nagłym impulsie wyciągnęłam do niego rękę.

Uświadomiłam sobie, że mężczyzna nie wzbudza już we mnie strachu. Nie wiem, czy sprawił to wspólny posiłek, czy moja złość, iż dominuje nade mną. Przytrzymał moją dłoń i odpowiedział cynicznie:

– Wiem. Przeczytałem w pani paszporcie.

Zatkało mnie. Co za tupet!

– Dobrze wiedzieć, z kim spędza się noc... – uzupełnił wypowiedź.

Mogłabym przysiąc, że w jego oku dostrzegłam błysk rozbawienia; zgasł w ułamku sekundy. Sprytnie, swojego imienia nie ujawnił. Wyrwałam dłoń z jego uścisku.

– Precyzyjniej byłoby, że pod jednym dachem. Jak pan w ogóle dostał się tutaj?!

– Drzwiami – odparł beznamiętnie, nie dając się sprowokować moim tonem.

– Pięknie, że nie kominem – zakpiłam. – A dowiem się może, w jakim celu pan tu się włamał?

Popatrzył na mnie przenikliwie, marszcząc czoło. Poczułam się nagle, jakby ważyły się moje losy.

– Najpierw to ja chciałbym usłyszeć, co pani tu robi? Dom miał być pusty! Skąd miała pani klucze?

Wpatrywał się we mnie, oczekiwał konkretnej odpowiedzi. Nie miałam odwagi podjąć zabawy w półsłówka. Zresztą, rozmowa zaczynała mnie męczyć. Postanowiłam wyłożyć karty na stół, przecież nie miałam nic do ukrycia.

– To dom mojej znajomej. Pozwoliła mi z niego korzystać. Mogą to poświadczyć ludzie, którzy opiekują się nim pod jej nieobecność.

– A jak nazywa się pani znajoma?

– Regina Solt – rzuciłam, po czym podałam jej pełne nazwisko: – Witomska-Solt.

Uderzył się dłońmi w uda i gwałtownie wstał z miejsca. Na jego twarzy po raz pierwszy tego poranka pokazały się emocje. Podszedł do kominka i wziął pogrzebacz. Na szczęście, zatopił go tylko w ogniu, poprzesuwał nim polana, po czym odwiesił na stojak. Dopiero wtedy ośmieliłam się znów odezwać:

– Przyjechałam tu przed tygodniem.

– I tyle będzie musiało pani wystarczyć! – Odwrócił się w moją stronę. – Im szybciej zacznie się pani pakować, tym lepiej!

Poczerwieniał na twarzy, być może od pochylania się nad żarem.

– A to niby dlaczego? – zaprotestowałam, śmiejąc się nerwowo. – Podoba mi się tutaj. Lubię jesień w górach.

– Nie zabraniam pani delektować się tutejszą naturą. Tak samo można to czynić w uzdrowisku. Samotnej kobiecie w takiej głuszy to ani wygodnie, ani bezpiecznie...

Insynuacje zawierały groźbę? Tym razem w oczach mojego rozmówcy nie dostrzegłam cienia uśmiechu, raczej zniecierpliwienie.

– Jakim prawem usiłuje pan dysponować tym domem? – Nie zamierzałam się poddać. – I kim pan właściwie jest, panie bezimienny?

Popatrzył na mnie srogo. No, proszę. Jeżeli moja obecność tak go drażniła, to co dopiero ja miałam powiedzieć?! Nie musiałam być dla niego miła! O, nie, tak łatwo nie ustąpię!

– Nie włamałem się, mam klucze! I nie otrzymałem ich przed tygodniem, mam je od co najmniej miesiąca. Jaki z tego wniosek? Pani znajoma postąpiła pochopnie, powinna się doinformować, czy dom jest wolny. Zostałem zaproszony tutaj wcześniej od pani, tym samym uważam naszą dyskusję za zakończoną.

– Kto pana tutaj zaprosił?

– Wiktor Witomski. Krewniak pani znajomej, jak sądzę.

–Jest jej bratem – uściśliłam.

– To niczego nie zmienia. Mogę korzystać z tego domu, jak długo zechcę, a choćby i do wiosny.

– Podobnie jak ja! – Nie przejęłam się jego pewnym siebie głosem. – No cóż, rodzeństwo nie dogadało się ze sobą, ale i tak racja jest po mojej stronie. Gdybym zastała tu pana w dniu mojego przyjazdu, może byśmy rozmawiali inaczej. Ale teraz? Nie widzę powodu, abym miała się stąd wyprowadzać! Byłam tu pierwsza!

Ostentacyjnie wstałam, aby choć trochę zniwelować jego przewagę. Nie wiedziałam, kim był ten człowiek i czy mnie nie okłamuje. Wprawdzie zgadzało się imię brata Reginy, lecz taką informację można zdobyć łatwo. Skrywanie przez niego własnej tożsamości wydawało mi się podejrzane.

– Wychodzę teraz! – oświadczył. Odłączył komórkę od kabla i schował do kieszeni. – Radzę pani życzliwie, proszę zabrać swoje rzeczy i opuścić dom. Bagaże, których nie da pani rady unieść, proszę wystawić do holu, wraz z adresem, na który mają zostać dostarczone. Aha, do ognia proszę już nie dokładać, wrócę późnym popołudniem. Pani ma tu już nie być. Żegnam!

Obrócił się na pięcie i poszedł. Byłam wściekła, że uczynił to tak po prostu, nie próbował nawet negocjować ze mną. Zanim doszłam do siebie na tyle, aby pobiec za tym gburem, jego już nie było. Drugi kubek kawy nie pomógł w ukojeniu nerwów. Wpieniałam się wciąż na nowo. Wyprosił mnie stąd, jakbym to ja była intruzem! No nie, to jakaś paranoja!

Pomna ryzyka opuszczenia domu, mimo wszystko wybrałam się na krótki spacer. Musiałam wziąć się w garść, potrzebowałam świeżego powietrza. Nie łudziłam się, że wymyślę jakąś doskonałą strategię, ale coś musiałam postanowić. Odrzuciłam pomysł, by skontaktować się z Reginą. Na odległość i tak nie mogłaby mi pomóc, postawiłabym ją tylko w niezręcznej sytuacji.

Udałam się szlakiem w górę. Polana chyba nigdy dotąd nie podobała mi się tak jak dzisiaj. Z innej niż zawsze perspektywy prezentowała mi całe swoje piękno, potęgowane ciepłą poświatą słońca. Traktem szli jacyś wędrowcy. Mijając mnie, wyrazili uznanie dla urody tego zakątka, a ja poczułam się dumna, jakbym była jego stałą mieszkanką.

Przechadzka podziałała na mnie mobilizująco. Wracałam do domu nastawiona bojowo, nie zamierzałam poddać się bez wałki. Wola nocnego przybysza przestała mnie interesować.

______

Weszłam do papierniczego skuszona reklamą kart telefonicznych; najwyższa pora zaopatrzyć się w polską. Nowego numeru nie zamierzałam zdradzić Timowi, co innego Reginie. Ona nie molestowała mnie pytaniami, czy nie mam już dosyć urlopu i kiedy zamierzam wrócić. Wiadomości Tima, składowane gdzieś w przestrzennej poczekalni, sygnalizowały swoje istnienie, ledwo weszłam w zasięg fal komórkowych. Każdego dnia kilka esemesów o podobnej treści, coraz bardziej niecierpliwe, to w milszym tonie, to zaczepne.

Zachowywał się jak obrażony dzieciak, pozbawiony ulubionej zabawki i niańki. Szczytem wszystkiego był zarzut, iż Yoda choruje z tęsknoty za mną! Nonsens! Jeżeli jej wzdęcia miały jakiś związek z moją osobą, to brały się ze strachu, że wrócę. Każdego ranka musiałam się szarpać z suczką, tylko na siłę mogłam ją wywlec z domu. Przypuszczałam, że była szczęśliwa, mając pana wyłącznie dla siebie. Natomiast jego egocentryzm ujawniał się coraz wyraźniej. Ani razu nie spytał o moje samopoczucie ani jak sobie radzę, natomiast sam bez przerwy narzekał.

Zanim przełożyłam kartę w telefonie, ze starej wystukałam do Tima ostatnią wiadomość. Poinformowałam go o kolejnym, silnym ataku migreny, co miało być czytelnym sygnałem, iż na mój powrót za wcześnie. Bezceremonialnie dodałam, że poprzez ten numer nie będzie ze mną kontaktu, ale od czasu do czasu sama się zamelduję.

Zamiana karty powiodła się, wczytały mi się wszystkie dane z książki adresowej. Przy tej okazji przejrzałam listę nazwisk i stwierdziłam, że większość mogłabym wykasować. Pośród nich był jeden polski numer.

Z rodzinnym miastem łączyła mnie tylko Danuta, dawna koleżanka szkolna. Wyszła tam za mąż, urodziła dzieci, otworzyła sklep z używaną odzieżą. Dzwoniłam do niej czasem, jednak nigdy nie podałam adresu. Ona zdawała się to akceptować. I chyba dlatego utrzymałam z nią kontakt, chociaż z upływem lat nasze światy oddaliły się od siebie.

Zastałam ją w domu. Rozpoznawszy mój głos, powitała mnie niezwykle serdecznie. Nie rozmawiałyśmy ze sobą od ponad roku.

– Jesteś w Polsce! Niech skonam!

– Skąd wiesz?

– Wyświetlił mi się twój numer. To polska komórka, prawda? Karola.. . nie wierzę... jednak przyjechałaś!

– Tylko na urlop w góry.

– W góry, nie w góry, musisz zahaczyć o nas! Mam ci tyle do opowiedzenia, poznasz wreszcie mojego męża i naszych synków...

Rozgadała się, nie przerywałam jej, zazdroszcząc entuzjazmu, z jakim opowiadała o swoich sprawach. Wywód zakończyła zaproszeniem:

– Miejsca u nas jest dosyć, przeprowadziliśmy się do nowego domu. Dostaniesz ładny pokój gościnny, przyjeżdżaj! Chyba że wolisz zatrzymać się u Kingi...

– Wróciła do naszego miasta? – spytałam z wymuszonym spokojem.

– Nie wiedziałaś?! Warszawka już jej nie chce, Kinga Pe przestała być modna. A tak zadzierała nosa! – Sekundę później zreflektowała się: – Przepraszam, bądź co bądź to twoja siostra. Tak w ogóle, trzyma się świetnie i robi dobrą minę do złej gry. Wiesz, pracuje teraz dla miejscowego posła, podobno nawet łączy ich coś...

– Nie mówmy, proszę, o niej!

Przystała na to opornie, czułam, że z chęcią opowiedziałaby mi więcej. Nie mogłam do tego dopuścić, nie chciałam słuchać o Kindze. Danuta upierała się, bym, nie patrząc na odległość, zajechała w rodzinne strony.

– Nie dam ci spokoju! Mam twój numer, mogę do ciebie przedzwonić. Jak długo zostaniesz w Polsce?

– Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Dzwoń, oczywiście. Tylko że często jestem poza zasięgiem, wtedy nagraj wiadomość.

– Zawsze tajemnicza, zawsze chodzi swoimi drogami. – Chyba mi nie uwierzyła.

Rozłączyłyśmy się, a ja jeszcze przez chwilę siedziałam na ławce. Ostatnią rzeczą, którą chciałabym usłyszeć, to wieści o Kindze. Życie mojej siostry, tak w sławie, jak w niesławie, nie obchodziło mnie wcale. Dla niej było to na tyle oczywiste, że sama też nie kontaktowała się ze mną.

Wróciłam autobusem kursującym między wioską a uzdrowiskiem. Powiedziała mi o nim Garbarkowa, zawsze skora do dzielenia się informacjami, choć częściej dotyczyły miejscowych nowinek. Do zmierzchu było jeszcze daleko, więc wstąpiłam do kobiety. Zapraszała mnie zresztą, ilekroć przechodziłam obok jej domu. Kiedyś zobaczyłam ją na podwórzu w towarzystwie około dwunastoletniej dziewczynki, wnuczki. Dowiedziałam się, że została pod opieką dziadków, gdyż jej rodzice wyjechali do pracy w Irlandii. Zuzia, tak miała na imię, spoglądała na mnie z ciekawością, lecz nie odezwała się ani słowem. Musiała być chyba bardzo nieśmiała.

– O, dzień dobry! – powitała mnie Garbarkowa, wycierając dłonie fartuchem. – A ja tyle co myślałam o paniusi! Proszę, niech wejdzie dalej!

Poszłam za nią do kuchni, jak zwykle nagrzanej od pieca i niepowtarzalnie pachnącej. Pod okapem suszyły się zioła, a nad piecem kuchenne ręczniki. Gdy Garbarkowa otworzyła spiżarkę, rozeszła się woń wędzonki i kwaśnego mleka. Wyczułam też stare zapachy, jakie biły od podłóg i ścian, niemające jednak nic wspólnego z brudem.

Byłyśmy same. Gospodyni zaproponowała mi herbatę, a stawiając czajnik na piecu, przepraszała, że nie ma nic słodkiego.

– Zawsze coś jest, ale akurat dzisiaj przyszły koleżanki Zuzi i wyjadły resztę placka – tłumaczyła się. – To może zrobię parę kanapek? Mam pyszne ogórki z naszego ogródka, sama kisiłam!

Od razu zabrała się do dzieła. Uwinęła się z tym z godną pozazdroszczenia rutyną i postawiła przede mną talerz z poczęstunkiem. Krzątając się po kuchni, wciąż coś mówiła. Dowiedziałam się, dlaczego jej syn z synową wyjechali za granicę i jak im się tam ułożyło. Potem zaczęła wspominać zmarłych Witomskich i stwierdziła, że dom, o który tak dbali, najpewniej znowu zniszczeje.

– A paniusia to jednak nie powiedziała mi całej prawdy! – Spojrzała na mnie z szelmowskim uśmiechem.

– Nie rozumiem...

– Mnie tam nic do tego – ciągnęła, wciąż się śmiejąc. – Ale słyszałam, że na polanę przyjechał ten amant! Trzeba było mnie uprzedzić, bo jednak człowiek trochę zamartwiał się o paniusię! Sama tak daleko od ludzi... a wiadomo, jakie są czasy, po co kusić złego? Co chłop w domu, to chłop!

Pojęłam, że chodzi o nocnego przybysza. Na razie żadne z nas nie ustąpiło, nadal mieszkaliśmy pod jednym dachem. Teraz uznałam, że to nawet lepiej, iż sąsiedzi wiedzą o jego obecności w domu. Ale żeby zaraz amant?!

Widywałam go tylko przelotnie, a mijając się, rzucaliśmy sobie wrogie spojrzenia. Obligatoryjne pozdrowienie było jedynym ludzkim ogniwem między nami. Nasza wzajemna niechęć do siebie trwała nieprzerwanie od owego wieczoru, kiedy to miałam opuścić polanę. O zmierzchu postanowiłam zjeść kolację. Przygotowanie pracochłonnego posiłku uspokajało mnie i pozwalało poczuć się w pełni panią domu. Kiedy brunet wrócił, od samych drzwi zaczął krzyczeć:

– Nie do wiary! Co pani tu jeszcze robi?! Nie dotarło, że jest tu pani niepożądana?!

Potem powtórzył te same argumenty co wcześniej, choć powinien już wiedzieć, że nie robią na mnie wrażenia. Jego podniesiony głos sprawił, że starannie wypracowany spokój opuścił mnie w jednej chwili. Od dziecka nie znosiłam krzyków, nie umiałam ich odpierać, więc i teraz aż skuliłam się w sobie. Może poleciałyby mi nawet łzy, gdyby facet nie wycofał się w porę na górę. Wchodząc po Schodach, nadal coś mamrotał.

Moja ulga, że na tym się skończyło, okazała się przedwczesna. Niebawem wrócił z kolejnymi pretensjami, że nawet się nie spakowałam! No, nie... Znowu bez pytania polazł do mojego pokoju! Teraz i we mnie się zagotowało.

– Nie tym tonem, proszę! Jest pan nie tylko chamski, ale i żałosny!

– Pani opinia mnie nie obchodzi! – skontrował, jednak już parę decybeli ciszej.

– A mnie nie interesuje pana pokrętna logika! Jestem tu go ściem na takich samych prawach jak pan. Pomijam już nawet fakt, że przyjechałam tu pierwsza. Powtórzę panu po raz ostatni. Nie wyjeżdżam!

– Ja też nie!

– No, cóż... – Zmierzyłam go lodowatym spojrzeniem. – Nie zmuszę pana do tego. Dom na szczęście jest duży.

– Na pani miejscu zastanowiłbym się dobrze. Chce pani tu zostać? Z obcym mężczyzną, z dala od ludzi?! – szydził.

– Podobno jest pan znajomym Witomskiego – przypomniałam. – Może nawet jego przyjacielem?

Grałam w ciemno, o bracie Reginy wiedziałam tyle, ile o tym typie, czyli nic. Moja uwaga przyhamowała chociaż jego zapędy, by mnie wystraszyć, ale nie osłabiła impertynencji.

– Jeżeli pani sądzi, że ugłaszcze mnie kolacją, to jest pani w błędzie!

Osłupiałam, lecz po chwili odzyskałam rezon:

– Wprawdzie nie pomyślałam o tym, ale proszę bardzo, wystarczy dla nas obojga! „Jeśli łaknie nieprzyjaciel twój, nakarm go, jeśli pragnie, napój go...”.

Nie dokończyłam biblijnego cytatu, gdyż dalej było o rozżarzonych węglach, a to mogło na nowo zaognić sytuację. Brunet wzruszył ramionami i oświadczywszy spokojnie: „już jadłem”, odwrócił się i wyszedł.

Starcia z nim były nieuniknione, lecz na razie nastąpiło zawieszenie broni. Albo spokój przed burzą, co zapowiadały z oddali błyski jego spojrzeń. Minęło kilka dni. Krążyliśmy na różnych orbitach tej samej planety, łudząc się, że następnej mijanki nie będzie. Na próżno. Nikt nie zamierzał ustąpić.

Dom na polanie był doskonałą kryjówką dla kogoś, kto miał coś na sumieniu. Ten facet zachowywał się jak każdy turysta, jednak przy bliższej obserwacji wyczuwało się jego ostrożność. Wychodził każdego poranka, zaopatrzony w dobre buty do wędrówek i niemały plecak. Zawsze udawał się w góry, nigdy w dolinę. Ciekawe, dlaczego? Wracał o zachodzie słońca albo nawet późnym wieczorem, czasami robił sobie kolację, przeważnie jednak od razu znikał w swoim pokoju, tym drugim na moim piętrze. Przygotowywał się do jakiejś sekretnej misji, czy był zwyczajnym pasjonatem gór? Szczerze mówiąc, dopóki mnie się nie czepiał, było mi to obojętne. Odludek i mruk.

W jakiś sposób komunikował się jednak z chłopakiem dostarczającym mu sprawunki, tym samym szczerbatym wyrostkiem, który przyniósł mi torbę. Zagadnięty przeze mnie, skąd wie, co ma przywieźć, niechętnie wyjaśnił, że listę produktów daje mu leśniczy. Wywnioskowałam, że mój współlokator nie unika wszystkich ludzi, jak widać, niektórych toleruje. Ten rys jego natury nie zajął mnie jednak na tyle, by poświęcić mu uwagę. Uporządkowałam lodówkę, przydzielając naszym rzeczom miejsce na oddzielnych półkach. Facet udawał, że tego nie dostrzega i konsekwentnie wprowadzał w niej chaos. Ze względu na jego brak kooperacji zarzuciłam pomysł, by przeciągnąć linię demarkacyjną po całym domu.

Dzisiejsza wyprawa do uzdrowiska, pomimo że autobusem, wymęczyła mnie. Codzienne spacery do wioski udowadniały, w jak słabej formie tu przybyłam. Do domu docierałam mokra i zadyszana, a każdy drobiazg w plecaku zdawał się odważnikiem ciężarowca. Chociaż kładłam się spać grubo przed północą, rzadko budziłam się przed dziewiątą. Odnosiłam wrażenie, że mój organizm wyrównuje teraz czas, w którym żyłam, czerpiąc już tylko z rezerw. Brak obowiązków i stałych terminów stopniowo pozbawiał mnie uczucia napięcia. Nic przecież nie musiałam, a wszystko, co robiłam, wynikało wyłącznie z mojej nieprzymuszonej woli. Było to dla mnie takim samym nowym doświadczeniem, jak otaczający mnie spokój.

Jeżeli zgadzało się, iż warunkiem równowagi wewnętrznej jest możliwość refleksji, miałam ku temu idealne warunki. Na razie nie próbowałam analizować swojego życia dogłębnie. Jak każdy, potrzebowałam stabilizacji, lecz mój poukładany świat raz po raz się walił. W niewzruszoność tego obecnego też nie do końca wierzyłam, wiedząc, iż został zbudowany z nazbyt wielu moich kompromisów. Czy to stąd brała się moja migrena? Być może, choć jeśli iść tym śladem, musiałaby nękać większość ludzi.

______

Niebo powoli zaciągało się granatem, poświstywał wiatr, zanosiło się na deszcz. Jesień, podobnie jak koniec lata, dąsała się, skąpiąc ładnej pogody; nawet pod kocem kuliłam się z chłodu. Zmobilizowałam się, by rozpalić w kominku. Wychodziło mi to coraz lepiej, lecz tym razem zadanie miałam utrudnione. W koszu zostało zaledwie kilka szczap, resztki na samą rozpałkę. Odczekałam chwilę, aż ogień się rozżarzył i, chcąc nie chcąc, musiałam udać się po opał.

Drewno było składowane na zewnątrz, pod skośnym zadaszeniem. Niestety, z przeciwnej strony niż wyjście od frontu, toteż należało dom obejść, trzymając się ledwo już widocznej dróżki. Zmarzłam, bo lekkomyślnie wyszłam w samym swetrze. Pośpiesznie ładowałam drewno, kiedy najpierw poczułam kilka kropli na twarzy i zaraz też lunęło z całą siłą. Taszczyłam ciężki kosz pod górę, raz za razem ślizgając się na mokrej trawie.

Za rogiem domu dostrzegłam światła samochodu. Oddalał się już, lecz znajomy odgłos silnika wskazywał, że to gazik leśniczego. Niekiedy podrzucał tu mojego współlokatora. Do drzwi wejściowych dotarłam doszczętnie przemoczona i tam czekała mnie niespodzianka. Były zamknięte.

Wymacałam dłonią dzwonek i zaczęłam gwałtownie go naciskać. Nic, żadnej reakcji od wewnątrz. Poczułam się nieswojo. No tak, brunet wrócił i zorientował się, że opuściłam dom, nawet go nie zamknąwszy. Wykorzysta okazję i zajmie całe domostwo. Mogę dzwonić, ile chcę, a on uda, że nie słyszy...

Wyobrażając sobie, jak w ciemnościach i deszczu brnę do Garbarków, ogarnęła mnie wściekłość. Akurat! Nie ruszę się stąd ani na jeden krok! Z jeszcze większym zacięciem naciskałam dzwonek, równocześnie waląc w drzwi drewnianym palikiem. Po chwili się otworzyły, a na mnie padła smuga światła.

Facet miał zdumioną minę i chyba nie od razu mnie rozpoznał. Nic dziwnego. Krople wody kapały z włosów na moją twarz, wykrzywioną grymasem gniewu. Bez słowa wepchnęłam się do holu, a moje spojrzenie mogło mierzyć się z bazyliszkowym. Mężczyzna chyba dopiero wtedy zorientował się, w czym rzecz, gdyż zaczął się nieskładnie tłumaczyć:

– Nie słyszałem... byłem na górze.

– Zamknął pan drzwi! – syknęłam.

– Tak? Chyba odruchowo... Ale kto wychodzi z domu bez kluczy?

Nie słuchałam go. Odstawiłam kosz na posadzkę i trzęsąc się z zimna, pobiegłam po schodach na górę. W łazience osuszyłam włosy, potem obmyłam twarz. Poczułam zadowolenie, że wreszcie mogę przebrać się w coś suchego. Włożyłam spodnie od dresu i wełniane skarpety, a na plecy zarzuciłam dwa swetry; mimo to dygotałam. Pomyślałam, że jeżeli zaraz nie wypiję czegoś gorącego, to nie rozgrzeję się nawet pod kołdrą, a może nawet przeziębię. Musiałam zejść na dół, tyle że tam kręcił się człowiek, na którego byłam wściekła. Przemogłam opory, zdrowie ważniejsze.

Mój współlokator pochylał się nad paleniskiem, podkładając do ognia. Na odgłos moich kroków odwrócił się w moją stronę. Chyba się nawet uśmiechnął. Uciekłam wzrokiem i przemknęłam do kuchni, by włączyć podgrzewacz do wody. Nie usłyszałam, kiedy brunet nadszedł. Zorientowałam się, że stanął za moimi plecami, dopiero wówczas, gdy się odezwał:

– Proszę usiąść przy ogniu, a ja zrobię nam herbatę z rumem!

Poczułam się niewyraźnie, choć barwę głosu miał akurat nietypowo łagodną.

– Nie trzeba – burknęłam.

– Trzeba, trzeba. To poniekąd i moja wina, że pani przemokła. Zresztą, mnie także przyda się coś mocniejszego.

Nie dopytywałam się, z jakiego powodu on również potrzebuje rozgrzewki. Czyżby przed kolejną rundą walki między nami?

– Jak to możliwe, że nie usłyszał pan dzwonka?!

– Długo pani tam stała?! Hm... Po powrocie włączyłem u siebie muzykę. Gdybym nie zszedł na dół zobaczyć, co z ogniem, nadal by pani tam mokła – odparł, lecz mogło to być zgrabną wymówką.

Przy okazji objaśnił mi również, jak miała się tu rzecz z kluczami. Piętro niżej, czyli na samym dole, było drugie wyjście na zewnątrz. Widziałam je podczas pierwszej lustracji domu. Za nimi znajdowało się znane mi już zadaszenie z zapasem opału. Czego jednak nikt mi nie powiedział, to że klucz do obydwu drzwi był jeden. Wygłupiłam się więc, latając dookoła domu. Jeżeli nawet rozbawiłam faceta, to na jego twarzy nie ujawniła się Schadenfreude. Zachował typowe dla siebie oblicze sfinksa.

Nie patrząc na mnie, wyjął z szafki dwie szklanki i butelkę rumu. Zanim zabrał się do zaparzania herbaty, zatrzymał się na chwilę i spojrzał na mnie wymownie. No dobrze, ustąpiłam, kierując się w stronę kominka. Usiadłam na kanapie, okrywając się kocem – w tak dużym pomieszczeniu ciepło rozprzestrzeniało się wolno. Byłam zbyt rozdygotana, żeby zastanawiać się nad sytuacją.

Wkrótce wrócił, niosąc przed sobą tacę pełną przekąsek. Postawił ją na stoliku i najpierw wlał do szklanek rum, po czym dolał herbaty. Wsypał po dwie łyżeczki cukru i zamieszał.

– Proszę pić, póki gorąca! – Podał mi szklankę.

W podziękowaniu skinęłam głową. Skosztowałam napój. Nie wydał mi się mocny, lecz już po pierwszych łykach krew zaczęła krążyć mi szybciej. Czułam się nieswojo, zmieszana bliskością mężczyzny, jego odmianą, jego uprzejmością. Od naszej poprzedniej rozmowy zmienił się również zewnętrznie. Na jego policzkach pojawił się zarost, zamienił czarny strój na dżinsy i kraciaste, flanelowe koszule. Spojrzenia miał dzisiaj inne, bez uprzedniej wrogości, spokojne, wręcz mi przychylne. Być może coś knuł albo to był jego dzień miłosierdzia dla bliźnich. Sączyliśmy herbatę w milczeniu.

– Pani Karolo, mam pewną propozycję – odezwał się.

Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. Nie wiedziałam, czy to krok ku spoufaleniu, czy próbuje uśpić moją czujność. Na wszelki wypadek miałam się na baczności.

– Jak sądzę, pani nie zamierza stąd wyjechać, ja również planuję tu pozostać. Może więc spróbowalibyśmy jakoś się dogadać? A najlepiej rozpocząć wszystko od nowa. Początek naszej znajomości był dość niefortunny.

– Nie tylko początek – mruknęłam. – Nie wiem nawet, jak pan się nazywa.

– Przepraszam, ma pani rację. Powinienem zacząć od tego. Armin.

– To imię czy nazwisko? – Wolałam się upewnić.

– Imię. Proszę tak zwracać się do mnie. O ile nie jest to dla pani niezręczne...

Czy był to może sprytny fortel, aby wymigać się od wyjawienia swojego nazwiska? Nie miałam pewności. W każdym razie uśmiechał się niewinnie.

– To dla mnie nie problem. – Wzruszyłam ramionami. – Proszę też do mnie mówić po imieniu, ale pod jednym warunkiem...

Spojrzał na mnie, pytająco, czym prędzej więc dokończyłam:

– . . .że podarujemy sobie brudzia.

Zaśmiał się, błyskając zębami i wyraził zgodę. Na razie bardzo trudno było, mi myśleć o nim „Armin”; przez te wszystkie dni nadawałam mu różne określenia, od zbira po czubka. Zwątpiłam nawet, czy kiedykolwiek czegoś się o nim dowiem. Jednakże teraz, kiedy szukał porozumienia, niska barwa jego głosu stała się nawet przyjemna dla ucha. Jak widać, jeśli chciał, potrafił być sympatyczny.

Armin, jeżeli naprawdę tak się nazywał, wrócił do poprzedniego tematu:

– Czy mylę się, przypuszczając, że nie tylko ja przybyłem tu z potrzeby samotności?

– Dla mnie nie ma to aż takiego znaczenia.

– A jak długo planujesz tutaj pozostać?

– Nie wiem. Teoretycznie mogłabym nawet z pół roku.

– Pół roku... – Milczał chwilę. – No cóż, w takim razie należy zawrzeć układ. Myślę o ustaleniu pewnych zasad.

– Doceniam, że już mnie pan... że już mnie nie wyrzucasz. – Nie powstrzymałam się od sarkazmu.

– Nie wracajmy do tego. Przyznam, że wolałbym być tutaj sam, ale skoro to niemożliwe, pójdźmy na jakiś kompromis.

– Co proponujesz?

– Może zabrzmi to trochę cudacznie, ale chciałbym mieć święty spokój. Rozumiesz?

– Nie całkiem.

– No wiesz, żadnych wspólnych posiłków czy innych prób zaprzyjaźnienia się – rozpoczął rzeczowym tonem. – Jutro z rana przeniosę się na dół. Naturalnie, w jednym domu nie sposób nie natykać się na siebie. Chodzi mi głównie o to, abyś nie miała wobec mnie żadnych oczekiwań. W mojej aktualnej fazie ducha nie piszę się na towarzyskość... Umiesz to zaakceptować?

Byłam skołowana, co w moim wypadku pokrywało się z blokadą mowy.

– Karola? – ponaglił mnie.

– W porządku, jestem za – odparłam beznamiętnie.

– Cieszę się. W takim razie przejdźmy do następnej sprawy.

W przeciwieństwie do mnie on, jak widać, przygotował się do rozmowy.

– Goście – rzucił hasłem. – Nie chcę, abyś kogokolwiek tu zapraszała. Mnie również nikt nie będzie odwiedzać.

– Powoli! Tego już nie mogę obiecać.

Do tej chwili nawet nie pomyślałam o gościach, zaprotestowałam więc na przekór. Patrzyłam na niego hardo.

– Będziesz musiała. To należy do naszego układu – oświadczył; wytrzymał moje spojrzenie.

– Jakiego układu? – Wkurzył mnie. – Przecież ustalamy dopiero, co i jak. Trzymać się na dystans? Nie ma sprawy. Brak twojego towarzystwa nie wydaje mi się ogromną stratą. Nie znaczy to jeszcze, że ślubowałam żyć jak w klauzurze zakonnej! Możliwe, iż nie zaproszę tu nikogo, ale nie wykluczam, że będzie inaczej.

Słuchał mnie w skupieniu, marszcząc czoło. Poczułam się pewniej. On nie ma prawa niczego mi narzucać! Jeżeli mu się nie podoba, droga wolna!

– Spodziewasz się przyjazdu męża? – zapytał nagle.

– Nie jestem mężatką – odparłam, zanim zdołałam ugryźć się w język.

– To kogo? – dociekał nietaktownie. – Narzeczonego? Chłopaka? Na zakonnicę istotnie nie wyglądasz...

Zgromiłam go wzrokiem.

– Po prostu odhacz ten punkt i przejdź do następnego!

– Nie tak szybko! Nie życzę sobie wizyt obcych!

– To masz pecha, ponieważ właścicielka domu zezwoliła mi na to! Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to w stosownym czasie uprzedzić cię o czyjejś wizycie. Na dalsze ustępstwo nie pójdę.

Znów się zamyślił. Uznał chyba, że nic nie wskóra, gdyż nie spierał się więcej. Natomiast ja kułam żelazo póki gorące:

– Chętnie zostawię cię w spokoju, ale nie zamierzam sama zajmować się domem. Skoro już ustalamy wszystko, podzielmy też obowiązki!

Zaskoczyłam go. Wypunktowałam mu, co jest tutaj do roboty, a potem targowaliśmy się, kto ma czym się zająć. Wreszcie doszliśmy do porozumienia. Armin zadba o wszystko, co na zewnątrz domu, włącznie z rąbaniem drzewa na opał, ja zaś o ogólne porządki na wspólnym poziomie. Piętra powyżej i poniżej rozdzieliliśmy na nasze „prywatne”, z ograniczeniem, lecz nie zakazem poruszania się po nich, co było mi zresztą na rękę. Do parteru od początku miałam uprzedzenie, a na górze, odkąd zamieszkał tam Armin, czułam się skrępowana. To jednak w łazience na dole podłączona była pralka automatyczna, a obok znajdowała się suszarnia, więc siłą rzeczy, tam też musiałam schodzić. Z kolei współlokator wyegzekwował sobie prawo wylegiwania się w kąpieli; w łazience na parterze nie było wanny. Złośliwiec. Potem przypomniałam sobie jeszcze o lodówce, prosząc o trzymanie się swojej połowy. Tutaj przyciął mi już z lekką irytacją, że nie jest na diecie, by dobierać się do moich jogurtów.

Ustaliliśmy podział kosztów za ogrzewanie i wodę, po czym dotarliśmy do finału rozmowy. W moich oczach Armin nabrał cech dziwaka-samotnika, niepozbawionego sprytu. On najpewniej miał mnie za nudną osóbkę z tendencjami do uporu i pedanterii.

Rozstaliśmy się po wypiciu drugiej szklanki herbaty z rumem. Armin podniósł się z miejsca z nonszalanckim wyrazem twarzy, jakby załatwił, co chciał i nic więcej go nie obchodziło. Miałam wypieki na policzkach, na pewno nie tylko z powodu alkoholu. Czułam się wystrychnięta na dudka, powoli jednak opanowałam emocje. Armin pragnie świętego spokoju? Dostanie go. Oprócz okresowego pobytu pod tym samym dachem, nic nas z sobą nie łączyło. I niech tak pozostanie. Niewchodzenie sobie w drogę było idealnym rozwiązaniem.

______