Blask nocy letniej - Beatrix Gurian - ebook + książka

Blask nocy letniej ebook

Beatrix Gurian

3,7

Opis

Kiedy twoje sny oślepiają cię jak tysiące lśniących gwiazd…

Życie Kati nie jest już takie samo. Od czasu potwornego wypadku jej twarz szpeci okropna blizna, a z Lukiem, swoim najlepszym przyjacielem, nie zamieniła ani słowa. Podłamana wyjeżdża jako au pair do Los Angeles, gdzie jej życie odmienia się w magiczny wręcz sposób. W barze o nazwie Lived Kati znajduje nowych przyjaciół: przebojowe rodzeństwo – Jeffa i Lucy. Nagle zdaje się, że wszystkie jej najwspanialsze sny mają szansę się ziścić. Jednak ten świat ociekający blichtrem kryje w sobie pewną tajemnicę – i dopiero z pomocą Luke’a Kati odkrywa, że naprawdę od dawna tkwi w koszmarze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (41 ocen)
18
4
11
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniutkatomus

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest świetna! Nie mogłam się oderwać. Polecam bardzo!
10

Popularność




Tytuł oryginału: Sommernachtsfunkeln

Praca nad manuskryptem tłumaczenia była wspierana z programu TOLEDO – programu Fundacji Roberta Boscha i Deutscher Übersetzerfond. Wsparcie obejmowało pobyt twórczy w Międzynarodowej Bibliotece Młodzieżowej w Monachium

Redakcja: Joanna Habiera

Korekta: Sabina Szczerbuk

Skład i łamanie: Robert Majcher

Projekt okładki: Martina Eisele

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © 2017 Arena Verlag GmbH, Würzburg

Copyright for the Polish edition © 2019 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ISBN 978-83-7686-835-6

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2019

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2019

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dla Janoscha

Rozum i miłość są nad ludzkie siły.1

Wykaz źródeł, z których pochodzą cytaty, znajduje się na końcu książki (przyp.red.).

ROZDZIAŁ 1

Kati rozejrzała się nerwowo po bezludnej okolicy, sprawdziła jeszcze raz, czy na pewno zamknęła SUV-a Lindy, i ruszyła na poszukiwania. Wszystko wydawało się tu bardzo zaniedbane, jak w mrocznych powieściach graficznych o raperach z Los Angeles, które tak lubił Luke.

Luke. Blizna na policzku zaczęła ją swędzieć. Nie wolno jej myśleć o Luke’u, nie teraz. Powinna patrzeć w przyszłość. Skupić się na Lindzie, nie na Luke’u. Wystarczy przecież tylko zamienić kilka liter po „L”.

Linda twierdziła, że ta dzielnica staje się modna, ale jeśli jej szefowej coś mogło przynieść korzyść, była skłonna upierać się nawet przy tym, że wyspa po wybuchu bomby atomowej to park rozrywki. Chcąc przekonać Kati, żeby udała się do tego osobliwego baru i „trochę się rozejrzała”, nie tylko zaproponowała jej dodatkowe kieszonkowe, lecz posunęła się do tego, że po raz pierwszy potraktowała ją jak przyjaciółkę, nie podwładną. Zasłaniając ręką usta, wyszeptała, że z pewnego niezawodnego źródła, które musi jednak pozostać top secret, wie, że – poza Jennifer Lawrence – stałymi gośćmi w tym barze są Matthew MacFadyen i Ellen Terry.

Kati z dużym trudem powstrzymała się, żeby nie przewrócić oczami, bo za jednym zamachem wyszły na jaw dwa sekrety: po pierwsze Linda myszkowała w jej pokoju, żeby dowiedzieć się, czym może ją skusić, a po drugie nie miała zielonego pojęcia, że Ellen Terry, najsłynniejsza szekspirowska aktorka wszechczasów, od dawna nie żyje i w barze może zjawić się jedynie jako zombie.

Gdzie jest, do diabła, ten cały bar? Bez kitu, adres się najzwyczajniej nie zgadza! Kati rozglądała się po skrzyżowaniu w poszukiwaniu baru; nawigacja pokazywała, że gdzieś tu powinien być.

Naprzeciwko po lewej był tylko opuszczony sklep z ubraniami Ed Hardy, który sięgał od rogu jednej ulicy aż do kolejnego skrzyżowania. W każdej z trzech witryn sklepowych wielkości drzwi garażowych wisiały intensywnie czerwone plakaty obwieszczające, że jedenastego listopada, w Dzień Weteranów, odbędzie się wielka wyprzedaż.

Na prawo od Kati znajdował się pasaż handlowy, w którym większość sklepów miała opuszczone żaluzje, a na nich wymalowane graffiti. Kilka lokali oklejono jaskrawożółtymi kartkami ostrzegającymi przed szczurami. Tylko w studiu urody „Nail and Fish” coś się jeszcze działo.

Jedyny budynek, do którego wchodzili i z którego wychodzili ludzie, stał trochę zasłonięty po drugiej stronie ulicy. Nie chodziło tu jednak o zwykły dom mieszkalny, lecz o bijącą po oczach pobieloną budowlę. Najpewniej niewielki meksykański kościół.

Zdecydowanie nie mógł to być bar, o którym myślała Linda, adres się jednak zgadzał i dlatego Kati przeszła przez ulicę, żeby przyjrzeć się temu budynkowi; okazały portal kościoła przyciągał ją z magiczną siłą. Po lewej i prawej stronie kościoła wznosiły się dwie niewysokie wieże, połączone belką, na której wisiał duży żelazny dzwon, delikatnie poruszany przez gorący popołudniowy wiatr. W kwadratowej, centralnej budowli pomiędzy wieżami znajdowało się imponujące wejście, przez które wyszły właśnie trzy roześmiane kobiety w kostiumach w jodełkę, z eleganckimi torbami na laptopy. Nie, pomyślała Kati, kierując się w tamtą stronę, to z pewnością nie jest bar.

Ogromne drewniane drzwi zamknęły się bezgłośnie za kobietami. Kati stanęła kilka metrów od portalu i musiała zadrzeć głowę, żeby mu się przyjrzeć. Zobaczyła wejście obramowane trzema potężnymi łukami. Pierwszy, ciemnozielony, był podzielony na prostokąty, w których wymalowano przedziwne symbole, a każdy z nich inny: spirale, kolorowe kręgi i wariacje na temat krzyża. Powyżej biegł kolejny łuk: ciemnoniebieski z motylami i trupimi czaszkami. Całość zamykał trzeci i ostatni, jaskrawoturkusowy, na którym na przemian powtarzały się symbole z pierwszego łuku.

Kati miała wrażenie, jakby wejście chciało ją wessać. Niegłupi pomysł na ściągnięcie wiernych, pomyślała, pokonując ostatnie metry. Dokładnie wtedy drzwi się otworzyły i wyrosło przed nią dwóch brodatych typków w krótkich spodenkach. Obaj trzymali pod pachami odręcznie pomalowane deskorolki. Na widok Kati jeden cofnął się nieznacznie, żeby przytrzymać jej drzwi, i skinął głową.

– It’s really amazing! – powiedział z wyrazem takiej czci w głosie, jakby wychodzili z kościoła Świętego Graala. Jego kumpel potwierdził to kiwnięciem głową i zlustrował Kati.

– It’ll do wonders for you, you sure will love it! – dodał.

Co to niby miało znaczyć? Mówiąc to, typek popatrzył znacząco na prawy policzek Kati. Krew natychmiast uderzyła jej do twarzy; odruchowo zasłoniła ręką bliznę i odwróciła się do nich swoją lepszą stroną. Chcą przez to powiedzieć, że w tym kościele leczą blizny, czy co?

Nie, no jasne, nie rzucił jej żadnej aluzji, ale od wypadku Kati była po prostu ekstremalnie przewrażliwiona.

– Go, try it! – powiedziało tych dwóch i wepchnęło ją deskorolkami do kościoła.

Chwilę trwało, zanim jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Najpierw zwróciła uwagę na obręcze wielkości opon samochodowych, zwisające z wysokiego, sklepionego sufitu, na których paliły się niezliczone białe świece. Z niedowierzaniem zrobiła kilka kroków, a później zaskoczona, raz za razem kręciła głową. O, ja cię, ale czad! W środku naprawdę znajdował się bar, do którego z tajną misją przysłała ją Linda.

Nic, co Kati do tej pory widziała, nie dało się porównać z tym, co właśnie ukazało się jej oczom. Wyglądało to tak, jakby bar z lat pięćdziesiątych hajtnął się ze średniowiecznym kościołem i udali się w podróż poślubną do obcej galaktyki. Kati nie wiedziała, na co patrzeć w pierwszej kolejności. Lśniące, chromowane stołki barowe obite grubą, czerwoną skórą stały na podłodze, która sprawiała wrażenie, jakby człowiek przemierzał właśnie wszechświat. Jakby znajdował się w przeszklonej kapsule i miał pod sobą tylko gwiazdy, kłęby Drogi Mlecznej i czarną dziurę. W pobielony kontuar, wijący się niczym wąż po pomieszczeniu, były wbudowane lampki LED, które to tu, to tam mieniły się, jak trwający w nieskończoność zachód słońca. Przyprawiały Kati o zawrót głowy.

Wyżej znajdowały się kafelki przedstawiające takie same ornamenty, jak te na łukach przy wejściu: trupie czaszki, spirale, motyle. W bocznych nawach kościoła stały małe, udekorowane żółtymi kwiatami ołtarze, a do tego kule z mlecznego szkła, z których unosiła się biaława, aromatyczna para i jej przyjemny zapach natychmiast wywołał uśmiech na twarzy Kati. Chociaż wszystkie krzesła były zajęte przez sączących drinki ludzi, w środku panowała zadziwiająca cisza. Dziewczyna słyszała tylko bicie własnego serca, jakby ktoś jej włożył zatyczki do uszu.

Najwyraźniej cały ten trud się opłacał, nawet jeśli – zdaniem Lindy – sprzedawano tu wyłącznie zdrowe, bezalkoholowe smoothies. Inaczej Linda nie mogłaby jej tu wysłać. Kati miała siedemnaście lat, a w Stanach Zjednoczonych picie alkoholu było surowo zabronione do dwudziestego pierwszego roku życia, co Kati wydawało się dość śmieszne – osiemnastolatkowie mogli już przecież głosować i, jak słyszała od Spider i innych au pair, odbywał się tu wzmożony handel sfałszowanymi dowodami zapewniającymi dostęp do alkoholu. Z drugiej jednak strony, kiedy przypominała sobie wypadek…

Nie. Koniec z tym. Myślenie „co by było, gdyby…” do niczego nie prowadzi. Powinna wreszcie z tym skończyć i zapomnieć o wszystkim, co w jakiś sposób wiązało się z wypadkiem.

– Jesteś tu pierwszy raz? – Za plecami usłyszała niski, ale miękki jak aksamit głos.

Kati obróciła się. Zobaczyła młodego czarnowłosego chłopaka, który uśmiechał się do niej, jakby zgarnął właśnie główną nagrodę w potwornie nudnej loterii fantowej. Był wyższy od niej, miał szerokie ramiona i wąską talię, a w obcisłym T-shircie wydawał się zarazem swobodny, jak i skoncentrowany. Zaparło jej dech w piersi, kiedy w końcu spojrzała mu w twarz. Lecz jesteś piękna, choćbyś diabłem była2, przypomniała sobie cytat z Szekspira – jak zawsze, gdy jej myśli kręciły się w kółko.

Jego usta i mocno zarysowany podbródek sprawiały nieco apodyktyczne wrażenie, ale ten wyjątkowy kolor oczu… Te oczy przypominały Kati o czymś. Były ciemnobrązowe z intensywnie połyskującymi plamkami. Iskierkami, które – tak samo jak u Luke’a – lśniły leniwie niczym promienie słońca nurkujące głęboko w złocistym lodzie podczas podróży na Ziemię.

M jak miód, przemknęło jej przez głowę. Zagryzła usta. Przeklęte zabawy z literami. Nie mogła sobie po prostu odpuścić. Skończ z tym wreszcie, zapamiętaj raz na zawsze, że masz już za sobą to M jak masakra, skoncentruj się na teraźniejszości, skarciła się w duchu.

– Wszystko w porządku? – spytał chłopak, na którego stanowczo za długo się gapiła. Zmusiła się więc do uśmiechu i przytaknęła.

– Tak, przepraszam, nie chciałam być nieuprzejma – odpowiedziała mu po angielsku.

– Spoko. Super, że do nas wpadłaś. Za pierwszym razem serwujemy darmowe smoothie. Wybierz sobie coś.

Ach, należy do obsługi, pomyślała Kati. Kiedy się uśmiechał, nie miał w sobie już nic apodyktycznego. Uśmiech dodawał mu delikatności.

– Dzisiaj w ofercie specjalnej polecamy Green Glowing Star Smoothie, ale jak tak na ciebie patrzę… – Zeskanował ją wzrokiem od góry do dołu, a potem od dołu do góry. A Kati czekała w napięciu. Czy zachowa się tak jak wszyscy inni? Każdy, kto spoglądał na nią po raz pierwszy, w pewnym momencie dochodził do punktu, w którym się wzdrygał.

Niektórzy umieli to świetnie zatuszować i wyrywało im się tylko niekontrolowane drgnięcie powiek, inni byli tak zaskoczeni, że musieli szybko zaczerpnąć powietrza. Ale ten chłopak albo świetnie nad sobą panował, albo przytłumione światło służyło jej lepiej, niż się tego spodziewała, bo w ogóle nie zareagował na jej bliznę.

– …jak tak na ciebie patrzę, to dla kogoś z twoją osobowością bardziej by pasowało nasze Sunrise Glory – dodał i delikatnie położył rękę pod jej łokciem. Pokierował ją w stronę stołka, który właśnie się zwolnił, i zniknął za barem.

Kati musiała przytrzymać się blatu, bo od tych wszystkich wrażeń jeszcze mocniej zakręciło się jej w głowie. Ale kiedy usiadła na stołku, który wyglądał, jakby szybował w przestrzeni kosmicznej, zauważyła, że coraz bardziej się rozluźnia, miała wręcz wrażenie, że rozpływa się w magicznym świetle migoczących świec oraz wschodów i zachodów słońca. Nagle poczuła się lekka i wolna i przepełniło ją poczucie, że wszystko jest możliwe.

Co to za miejsce?

Szybkie spojrzenie na prawo i na lewo pozwoliło jej stwierdzić, że jest tu zdecydowanie najgorzej ubrana, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Podobały jej się podkreślające figurę sukienki z odkrytymi ramionami i głębokimi dekoltami, które miały na sobie inne kobiety. One także sprawiały wrażenie, jakby czuły się tu równie dobrze jak ona. Większość mężczyzn ubrana była w eleganckie, czarne garnitury i rozmawiała dużo ciszej, niż zazwyczaj rozmawiano w barach, w których mąż Lindy, Derek, oglądał z kumplami mecze baseballowe. Goście stali w małych grupkach przy barze, tylko jeden mężczyzna siedział samotnie, jedyny bez garnituru. Kati wydawało się, że na głowę miał naciągnięty czarny kaptur, ale siedział za daleko, żeby mogła mu się dokładnie przyjrzeć.

Dopiero kiedy kobieta o azjatyckim wyglądzie wyjęła coś zza baru, Kati zwróciła uwagę, że znajdują się tam duże lodówki z przeszklonymi drzwiami, a w nich owoce, warzywa, algi i kiełki, wszystko zaaranżowane tak, by tworzyło pobudzające apetyt martwe natury. Owoce leśne w małych koszyczkach, granaty, pomarańcze i awokado, pęczki ziół w kubkach z namalowanymi zdobieniami. Kati nie wiedziała, w którą stronę patrzeć.

W tym momencie znów zjawił się ciemnowłosy chłopak. Trzymał koszyk pełen owoców i zieleniny. Kati nie znała nazw ich wszystkich. W kilku ruchach posiekał zawartość koszyka na małe kawałki i wrzucił do staromodnego miksera, który wyglądał jak z Powrotu do przyszłości. Na koniec wyjął jeszcze trzy szklane flakoniki ze złotym, zielonkawym i pomarańczowym olejkiem z innej lodówki i z każdego dodał po kilka kropli do miksera.

Kiedy przechwycił jej sceptyczne spojrzenie, kiwnął do niej głową.

– Ekstrakty i przyprawy, wszystko bardzo zdrowe i przygotowane z myślą o tobie – powiedział.

Później ponownie wymieszał zawartość, przelał ją do białego ceramicznego kubeczka, o kształcie subtelnie nawiązującym do kształtu kościoła, w którym się znajdowali.

Kiedy postawił przed nią zamknięty od góry kubek, zobaczyła, że u dołu, na wysokości jednej trzeciej naczynia, znajdują się przezroczyste drzwiczki ze szkła, które – tak jak portal wejściowy do baru – wieńczą trzy łuki. Przez to „okienko” mogła przyjrzeć się swojemu drinkowi.

Zaskoczona zauważyła, że mimo miksowania w kubku znajduje się kilka wyraźnie oddzielonych od siebie warstw. Skala kolorów w Sunrise Glory przechodziła od pomarańczu przez czerwień do różu i przypominała raczej zachód niż wschód słońca. Taki jak ten, który podziwiała kiedyś z okna pokoju w Wenecji, ale hey, who cares? Czy to wschód, czy zachód, drink wyglądał wręcz przepięknie.

– Można go też wypić – powiedział chłopak i uśmiechnął się do niej szeroko, już nie tylko łagodnie, lecz także tak przenikliwie, że nie mogła zrobić nic innego, jak również się do niego uśmiechnąć. Przy tym napotkała jego wzrok i teraz, przy drugim spojrzeniu, zauważyła, że podobieństwo do Luke’a jest w gruncie rzeczy jedynie powierzchowne. Złote iskierki w oczach barmana migotały, jakby żyły własnym życiem. Nie było tu w ogóle mowy o jakichkolwiek przechodzących przez miód promieniach słońca, dużo bardziej przypominały serdeczny ogień.

To musi się skończyć, pomyślała Kati. Nie mogę w kółko porównywać wszystkich do Luke’a.

– Co jest? – spytał chłopak i pokazał na jej kubek. – Nawet nie spróbujesz?

– Nie, no jasne! – Kati upiła łyk.

Wyborne, pomyślała, ależ niesamowicie bogaty smak: słodki, ale nie za słodki, owocowy, ale nie kwaskowaty, rozpływający się na języku, ale nie lepiący, a przy przełykaniu przyjemnie schładzający gardło. Nutka cynamonu, odrobina kokosa, czy może to imbir?

– Wow! – powiedziała zupełnie szczerze. Jeśli Linda chce z tym konkurować, musi przygotować się na porażkę.

– To miło, bardzo się cieszę. Tak w ogóle jestem Jeff – powiedział, kiedy ona odstawiła swój kubek. Chłopak podał jej białą serwetkę, na której także nadrukowano trzy łuki portalu wejściowego. Pośrodku dolnego łuku napisano prostymi literami „Lived”.

– Można jej też użyć. – Jeff wskazał na jej lewy kącik ust, na co Kati od razu wytarła sobie wargi. – No i? – zapytał po chwili. – Co cię sprowadza do Los Angeles?

– Mój angielski jest aż taki zły? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Kati, dużo bardziej zalotnie niż zazwyczaj. Pewnie to wina tego drinka. Chociaż… nie było w nim przecież alkoholu.

– Nie, wręcz przeciwnie, mówisz perfekcyjnie, może nawet za bardzo. Zgaduję, że jesteś ze Szwajcarii. – Jeff posłał jej pytające spojrzenie.

– Blisko, z Niemiec.

– Ach. No i co tutaj robisz?

– Pracuję jako au pair. – Bądź co bądź nie skłamała, ale nie zamierzała opowiadać obcemu człowiekowi, co tak naprawdę sprowadza ją do Kalifornii. Pora zmienić temat.

– Lived. Czy to nazwa tego baru? – zapytała, wskazując na serwetkę. – Wiesz, dlaczego tak się nazywa?

– No jasne – odpowiedział Jeff. – W końcu to mój bar.

Och! A więc miała trochę szczęścia i trafiła w samą dziesiątkę. Jeśli dobrze to rozegra, może uda jej się wyciągnąć z niego wszystko to, czego chciała się dowiedzieć Linda. Niestety, Jeff wydawał się sympatyczny i coś w jej duszy wzbraniało się przed tym, żeby wodzić go za nos.

– Właściwie miał się nazywać „And they lived happily ever after”, ale było to za długie. Wiesz, co to znaczy?

Kati skinęła głową. Była to angielska wersja „I żyli długo i szczęśliwie do kresu swoich dni”, która jej zdaniem brzmiała dużo ładniej. „Kres swoich dni” brzmiał zbyt ponuro i przypominał o śmierci.

– A dlaczego tak nazwałeś swój bar?

Jeff uśmiechnął się szeroko, a Kati oślepiła biel jego idealnych zębów, jak oślepia świeży śnieżny puch przykrywający zamarznięte mlecznobiałe jezioro.

Ależ fascynujący kontrast z brązowozłotymi, ognistymi oczami, pomyślała Kati, nie mogąc się powstrzymać, żeby samej również się do niego nie uśmiechnąć.

Ile lat mógł mieć Jeff? Prawdopodobnie był trochę starszy od niej, ale na pewno nie przekroczył jeszcze dwudziestki.

– A jak sądzisz, dlaczego tak go nazwaliśmy?

– Żeby wszyscy wiedzieli, że to, co tu obiecujecie, można włożyć między bajki?

Wysokie, gładkie czoło Jeffa pokryły zmarszczki.

– Ach tak? O jakie niby obietnice chodzi?

Kati ugryzła się w dolną wargę. Poczynała sobie chyba odrobinę zbyt śmiało, zbyt impertynencko.

– Chodzi mi tylko o to… Słyszałam, że od waszych drinków klienci pięknieją i młodnieją – wyrzuciła z siebie, przeklinając w duszy Lindę, która ją w to wpakowała.

– Piękno i młodość, hmm, to w Los Angeles obiecują właściwie wszyscy usługodawcy – powiedział Jeff. – W tym mieście, jak na pewno zauważyłaś, nikt nie jest wystarczająco piękny i młody. Nie trafiłaś tą odpowiedzią.

– Może to „happily ever after” miało być ironiczne, bo Los Angeles jest właśnie taką baśniową fabryką marzeń? – zgadywała Kati i myślała na głos: – A może naprawdę w to wierzysz, że można na zawsze być szczęśliwym? I że każdy kiedyś znajdzie prawdziwą miłość?

Na to Jeff głośno się roześmiał.

– Oczywiście, że wierzę w miłość. Wy, Europejki, macie głowy nabite takimi ponurymi myślami! – Podniósł się, doprawił swój głos pokaźną dawką przesadzonego patosu i zawołał po niemiecku – Angst, Weltschmerz!

Kati miała wrażenie, że zagłuszył cały bar, nagle bowiem zapadła kompletna cisza. Czuła, że robi się czerwona, i nie miała pojęcia, jak powinna zareagować.

On jednak mówił już dalej normalnym głosem.

– Sorry, po prostu czasem przemawia przeze mnie diabeł. – Mrugnął do niej. – Mogę spytać, jak się nazywasz?

– Kati. – Uścisnęła dłoń, którą wyciągnął do niej nad barem. On zaś kilka razy powtórzył jej imię, wymawiając je bardzo miękko i po amerykańsku. Katy. Mogłabym się do tego przyzwyczaić, pomyślała.

– No ale pij wreszcie, Katy – powiedział ponaglająco i skinął na jej kubek.

Znów upiła trochę „drinka”. Z każdym kolejnym łykiem czuła się coraz pewniej we własnej skórze, dużo pewniej niż przez ostatnie miesiące. Przez te miesiące, w ciągu których musiała pożegnać się ze wszystkim, co kiedyś było dla niej ważne. Z teatrem i marzeniami o scenie, no i z Lukiem. Wzięła kolejny łyk, westchnęła błogo i nagle poczuła, że może nie było aż tak źle. Teraz jest tutaj i zaczyna od nowa. A Linda może jej naskoczyć, Kati nie zamierzała szpiegować. Po prostu tu sobie posiedzi, rozkoszując się Sunrise Glory i swoim nowym życiem w Los Angeles.

ROZDZIAŁ 2

Sunrise Glory? Nie, no serio? – Luke aż ugryzł się w język, żeby nie zabrzmiało to jak obelga. Że też akurat tak idiotyczna opowieść musiała zająć pierwsze miejsce. Powieść graficzna o złotym niewidomym jednorożcu, historia, która miała tyle wspólnego z powieścią graficzną, co on ze złotym jednorożcem.

– Hej, stary, weź tak nie przeżywaj – próbował go pocieszać Joschi. – Co kogo obchodzi ględzenie głupiego jury, zająłeś drugie miejsce! Bądź co bądź zgarniesz za to półtorej stówki!

Joschi i Finn, którzy na uroczystość wręczenia nagród ubrali się w swoje najmniej podarte dżinsy, a do tego założyli nawet koszule, sięgnęli po kufle z piwem i wznieśli za niego toast.

– Drudzy są prawdziwymi przegranymi – odparł Luke. Najchętniej by zwymiotował. Co za megawstyd, wolałby już nie zdobyć tego drugiego miejsca, niż przegrać z takim gównem.

– No weź, nie przesadzaj! Bo tak serio, to nie spodziewałem się, że zajdziesz tak daleko. – Finn wytarł sobie piwną pianę z ust i zachęcająco skinął głową. – Chodzi mi o to, że twoje prace są po prostu zbyt… hmm… zbyt… – Rozpaczliwie odwrócił się do Joschiego, który natychmiast przyszedł mu z pomocą.

– Odjechane. Twoje teksty to po prostu za wysokie progi dla zwykłych śmiertelników.

Luke musiał się uśmiechnąć.

– Coś w tym jest. Mogę się założyć o wszystko, że wy, idioci, nawet nie pamiętacie tytułu mojego opowiadania.

– To się teraz zdziwisz, stary. – Joschi upił solidny łyk piwa, żeby zyskać na czasie. – Coś takiego fajnego o tym matadorze zombie, o którym w kółko piszesz. No tym… Orrozie.

– Nieee – zaprotestował Finn. – Nie, on spróbował teraz czegoś nowego, coś tam o diable i ryczącym kosiarzu.

No tak, pomyślał Luke. To w każdym razie niewielka pomyłka. Obaj patrzyli na niego pytająco, najwyraźniej starając się stłumić wesołość, ale w końcu nie dali rady i parsknęli tak głośnym śmiechem, że zwrócili na siebie uwagę garstki osób obecnych w klubie.

Po prostu świetnie. Równie głośnym śmiechem Luke starał się zagłuszyć delikatne zwątpienie, które zaczęło w nim kiełkować. Jak przed chwilą zauważyli jego dwaj najlepsi przyjaciele, w gruncie rzeczy jego opowiadanie było jeszcze gorsze niż ten idiotyzm o złotym niewidomym jednorożcu. Tych dwóch nie interesowało to jednak nic a nic. Luke westchnął. Jasne, Kati była jedyną osobą, która kiedykolwiek rozumiała, jak ważne były dla niego te opowiadania. Odkąd spotkali się po raz pierwszy cztery lata temu na szkolnej wigilii, regularnie czytała jego historyjki – i nigdy ich nie wyśmiewała, bez względu na to, jak były chałowe.

– Hej, tylko spójrzcie, ale jazda! – Joschi nagle przestał się śmiać, wciągnął brzuch i wskazał na śliczną dziewczynę, którą poproszono, żeby stanęła na scenie do próby mikrofonu, i która właśnie nabierała powietrza. Wszyscy trzej na nią spojrzeli, a Finnowi oczy niemal wyszły z orbit. A więc tak wyglądała zwyciężczyni konkursu.

– Ale odlot, wszystko jedno, jak ta laska naprawdę się nazywa, będę mówił jej Sunrise Glory… No bo ten… przy niej to słońce naprawdę wschodzi. – Finn mlasnął językiem i spróbował odtworzyć rękami jej kształty. Joschi kiwał przy tym głową jak sterowany, przez co przypomniał Luke’owi psa z kiwającą główką, którego miała jego babcia z Odenwaldu. – Ale tak na serio, Luke – Finn mówił teraz do niego, nie spuszczając wzroku z dziewczyny – wszystko jedno, o co chodzi w twoim opowiadaniu! Bez kitu, wybierając tę laskę, zdecydowanie nie mogli lepiej wybrać.

– Stary, tylko przestań się może ślinić! – odburknął Luke.

– A ty teraz masz tam iść i odebrać nagrodę – jęknął Joschi. – To niesprawiedliwe, może jeszcze cię pocałuje, jak laureatka laureata. Kurna, wiecie co, ja chyba też zacznę pisać!

– Lepiej nie – wymamrotał Luke, ruszając w stronę sceny, żeby odebrać nagrodę: talon na sto pięćdziesiąt euro „na start”, jeśli otworzy konto w banku, który zorganizował konkurs literacki, usiłując dotrzeć do młodych klientów.

Sunrise Glory miała zgarnąć pięćset euro za swojego durnego złotego jednorożca.

Kierując się w jej stronę, Luke przyglądał się zwyciężczyni, która w rzeczywistości nazywała się Ina Dinkelmann, i musiał przyznać, że kumple mieli rację. Naprawdę była sexy, chociaż nosiła ciężkie martensy do czarnej skórzanej mini. Czyżby jury nie składało się ze znawców literatury, a z takich kolesi jak Joschi i Finn?

Kiedy podszedł bliżej, Ina uśmiechnęła się do niego niepewnie i zobaczył, że coś lśni na jej czole. Czyżby ze strachu oblała się potem, który teraz połyskiwał w świetle reflektorów?

Luke poczuł się jak dupek. Jasne, że jury przeczytało ich opowiadania, a Ina tak samo ciężko jak on pracowała nad swoją historią i nie mogła zupełnie nic poradzić, że zajął dopiero drugie miejsce.

Kati stroiłaby sobie teraz żarty z jego monstrualnego ego i z tego, że wciąż był takim nędznym przegranym. Przez chwilę pragnął, żeby tutaj była, żeby najpierw zmyła mu głowę, a później mimo wszystko pogratulowała. Z pewnością wymyśliłaby na poczekaniu jakiś celny komentarz, żeby podsumować to jego drugie miejsce. Powiedziałaby „Z jak zensacyjne zwycięstwo” albo sypnęłaby jak z rękawa cytatami z Szekspira, żeby dodać mu otuchy.

Okej, nie ma co się teraz rozklejać. Kati podjęła decyzję, a więc walić Szekspira! Sunrise Glory była ładna i do tego na miejscu. Mimo wszystko to naprawdę mógł być jeszcze zajebisty wieczór, jeśli tylko odrobinę się postara.

Spiął ramiona, podał rękę rywalce i pogratulował jej ze swoim najbardziej promiennym uśmiechem na twarzy.

– Naprawdę podobała mi się twoja historia – powiedziała przyjemnie zachrypniętym głosem, który zabrzmiał tak szczerze, że przez moment rozważał, czy od razu gdzieś się z nią nie zaszyć, zamiast przedstawiać ją swoim kumplom. Bądź co bądź ich dwoje miało przynajmniej wspólny temat do rozmowy, a Joschi i Finn tylko by się do niej ślinili.

Ina nie uśmiechała się już tak niepewnie, jak jeszcze chwilę temu, lecz tak, jakby Luke był w jej typie.

– Dzięki – odparł. – Twój jednorożec też był naprawdę sympatyczny. – Uścisnął jej rękę i ozdobił bezczelne kłamstwo wiele mówiącym spojrzeniem.

Wzbudziłby tym podziw swoich przyjaciół, Kati uznałaby to z pogardą za przejaw lizusostwa, a jego siostra Gordana – za cudowny, dżentelmeński gest.

Kurde, czemu oni znowu się w to wszystko mieszają? Jego umysł pozostawał dla niego czasem prawdziwą zagadką; w tej chwili nie chciał bowiem myśleć o nikim innym, a już na pewno nie o Gordanie, pannie idealnej, która przez dwadzieścia sześć lat nie wróciła do domu z gorszym wynikiem niż najwyższe laury zdobywane w poważnych konkursach naukowych i na kongresach. Z miejsc, gdzie niewidome jednorożce nie występują nawet jako nadruki na papierze toaletowym.

– Ach tak, sympatyczny? – powtórzyła Ina głosem ociekającym ironią. – Wow, a więc uważasz moje opowiadanie za naprawdę sympatyczne! – Puściła jego rękę, jakby ją parzyła. Wymamrotała pod nosem coś, co w uszach Luke’a zabrzmiało mniej więcej jak „chamski dupek”, i poczuł, że robi się czerwony. Potem wzruszyła ramionami i dodała głośniej: – Naprawdę mi ciebie żal, ale wygląda na to, że sympatyczne jednorożce cieszą się większym powodzeniem niż zapłakani romantycy!

Na tę klęskę sobie zasłużył. Ale teraz koniec z użalaniem się nad sobą. Ten cały konkurs był w końcu tylko zabawą. Tak samo jak w Blue Tears, jego opowiadaniu.

Nie zdążył powiedzieć o tym Sunrise, bo zaczęło się oficjalne wręczenie nagród.

Zabawa, powtarzał sobie, przysłuchując się idiotyzmom, które na jego temat i na temat jego opowiadania wygadywało jury. To była tylko zabawa i dlatego miał głęboko gdzieś, że rodzice jednak się tutaj nie pojawili.

Odebrał nagrodę, zapozował do zdjęcia, pocałował Sunrise Glory i Evę, grubą dziewczynę, która zajęła trzecie miejsce za 6 x 7Deepthought, genialną mroczną historię pełną różnych odniesień.

Kiedy wszystko się skończyło, przedstawił te dwie swoim kumplom i korzystając z okazji, że darmowe piwo lało się tu strumieniami, upił się do tego stopnia, żeby następnego dnia mieć porządnego kaca.

Rano, tak sobie postanowił, podrasuje trochę swoją historię. Wiedział, że ma ona potencjał. Bądź co bądź nie chodziło w niej o żadne złote jednorożce, tylko o miłość i życie, i o zakład między diabłem a ponurym kosiarzem – śmiercią.

ROZDZIAŁ 3

Idę o zakład z diabłem, że to Madonna – szepnął Kati do ucha łysy mężczyzna, osłaniając przy tym usta ręką i próbując udawać, że wcale nie gapi się na kobietę, która właśnie weszła do środka.

Kiedy Kati zastanawiała się, czy to tylko nieudana próba flirtu, zauważyła, jak przytłumiony szept rozchodzi się po barze. Rozejrzała się dookoła – wszyscy wpatrywali się w tamtą kobietę. I zrozumiała, że to nie była próba flirtu. A kiedy Jeff powitał osobiście nowego gościa i kobieta objęła go na powitanie, wszyscy poza nią zaczęli pospiesznie, choć ukradkiem, coś pisać w smartfonach.

Kati wytężyła pamięć, szukając informacji o Madonnie, ale nic nie przyszło jej do głowy. Nawet żadne zdjęcie. Luke miał rację, jej brak wiedzy o muzyce nie tylko obrósł już legendą, był też mocno żenujący.

A kiedy zastanawiała się, czy powinna wysłać Lindzie esemesa, za Jeffem wyrosła piękna blondynka, podała dłoń kobiecie, a drugą w poufałym geście położyła Jeffowi na ramieniu.

Jasne, taki facet jak on miał z pewnością kobiet na pęczki. Właściciel baru zaczął coś miksować dla potencjalnej Madonny, a blondynka mu w tym pomagała.

Oboje byli wyraźnie bardzo zajęci. Kati dopiła ostatni łyk, odstawiła kubek i postanowiła się zbierać. Misja skończona.

– Katy, czy mogę ci przedstawić Lucy? – Jeff nagle wyrósł przed nią nie wiadomo skąd, a obok niego stała jasnowłosa kobieta, która pomagała mu w miksowaniu drinka.

Była niższa i drobniejsza od niego, jej włosy w kolorze kalifornijskiego blondu układały się w fale i miała na sobie taki sam T-shirt jak Jeff. Z tym tylko, że u niej napis „Lived” wyginał się z przodu łukiem na obfitych piersiach. Litery były podzielone jak portal wejściowy na małe prostokąty z ornamentami. Jej koszulka była do tego turkusowa, a jego karminowoczerwona.

Są jak sól i pieprz, pomyślała Kati, podziwiając elegancko pofalowaną fryzurę Lucy. Nieco zmieszana dotknęła swoich włosów. Tego siana, a to i tak było delikatnie powiedziane. Linda nie raz jej powtarzała, że w Los Angeles musi zwracać większą uwagę na swój wygląd, jeśli chce tu coś osiągnąć.

Dlaczego Lindzie w ogóle przyszło do głowy, że Kati może mieć tego rodzaju ambitne plany, pozostawało dla niej zagadką. W końcu wyraźnie słyszała, jak Linda opowiadała przez telefon Carli, swojej trenerce jogi, że zdecydowała się na Kati tylko ze względu na bliznę na policzku. Komuś takiemu łatwo nie przyjdzie wodzić na pokuszenie jej męża Dereka. A wiadomo przecież, jak to często się kończy z europejskimi opiekunkami: przed sądem orzekającym o rozwodzie.

Ale podobnie jak Jeff, Lucy również nie zareagowała, kiedy Kati odwróciła się do niej swoim prawym profilem, by uścisnąć jej rękę. Zapewne była to jednak zasługa korzystnego kosmicznego oświetlenia w barze.

Kiedy Kati przetrawiła już powitanie Lucy – Hi, honey, so nice to have you here – blondynka mrugnęła do niej i dopiero wtedy zdradziła, że jest siostrą bliźniaczką Jeffa.

Kati zaskoczyło, jak bardzo się z tego ucieszyła. Sama też mogłam na to wpaść, pomyślała, w końcu oczy Lucy były w stu procentach identyczne jak brata.

– A więc prowadzicie ten bar razem? – zapytała.

– Yep. – Głos Lucy był prawie równie niski jak głos Jeffa, co stanowiło ciekawy kontrast z jej drobną postacią.

– Lived jest naszym najnowszym dzieckiem. – Lucy posłała jej znaczące spojrzenie. – Rozumiesz chyba, po naszej rezygnacji…

– Proszę cię, Lucy – odezwał się Jeff łagodnym tonem. – Daj już spokój tym zamierzchłym czasom.

– Zamierzchłym czasom? – podchwyciła Kati.

Jeff przewrócił oczami.

– Lucy i ja byliśmy kiedyś dziecięcymi gwiazdami.

Kati ledwie udało się powstrzymać szeroki uśmiech. W Los Angeles każdy występował w filmie albo w telewizji. Każdy kelner był bezrobotnym aktorem, który właśnie wyszedł z castingu u Stevena Spielberga, każda sprzedawczyni kręciła właśnie ważny innowacyjny klip. Także Linda i jej mąż żyli z biznesu filmowego: zapewniali catering ekipom filmowym podczas nagrań w plenerze. Szaleństwo, pomyślała Kati. Niedawno ostatecznie porzuciłam marzenia o aktorstwie, a spotykam tłumy ludzi, którzy w jakiś sposób mają z tą branżą coś wspólnego. A przyjechałam tu z zupełnie innego powodu.

– Coś ci jest? – spytała Lucy i uświadomiła jej, że milczy już niestosownie długo.

– Jest Europejką… – powiedział Jeff, wzruszając ramionami, jakby to wszystko tłumaczyło.

– Ach, okej.

Kati desperacko się zastanawiała, czy powinna ich znać.

– Dziecięce gwiazdy? – zapytała w końcu nieśmiało.

Jeff tylko się wyszczerzył i pokazał migoczący nad barem monitor, na który Kati wcześniej w ogóle nie zwróciła uwagi.

– To my byliśmy rodzeństwem Colemanów z The Foxes, serialu o zwariowanej patchworkowej rodzinie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych odniósł w USA spory sukces, nigdy jednak nie sprzedano go do Europy.

– Zaczynaliśmy jako czterolatkowie – uzupełniła Lucy, a później głęboko westchnęła. – Niestety, dojrzewanie zadało kres naszej karierze, przestaliśmy być wystarczająco uroczy.

– Brzmi niefajnie. Jak to przeżyliście?

– Okej – odpowiedział Jeff.

– Real hard – jednocześnie powiedziała Lucy.

– Rozumiem, każde z was przeżyło to inaczej.

– Jeffa byli skłonni zatrzymać, to mnie chcieli zastąpić kimś nowym, słodszym i mniejszym. Na szczęście mój brat nie dał się namówić. Odeszliśmy oboje, a nasze odejście okazało się końcem tego serialu. – Wyciągnęła rękę do Jeffa, żeby ten przybił jej piątkę. Klasnęli i wybuchnęli serdecznym śmiechem.

Mimowolnie Kati spojrzała na monitor, na którym widać było typowy amerykański salon z przytulnymi kanapami w brązowo-czerwoną kratkę i telewizorem z lat dziewięćdziesiątych, przed którym stał stolik zastawiony papierowymi kubeczkami. Chłopiec i dziewczynka szaleją na sofie z kolorową papugą – z papugą? Akurat leciała czołówka i wyświetlił się tytuł: The Foxes.

Nie przyszłoby jej do głowy, że w przypadku Jeffa i Lucy mogła być w ogóle mowa o dwójce uroczych dzieci.

Kobieta, która sprawiała, że przez bar przetoczyła się fala podekscytowanych szeptów, pomachała do Lucy.

– Oho, muszę iść. Madonna pewnie ma znowu specjalne życzenie. – Lucy skinęła do Kati, a później pospiesznie odeszła.

A więc to naprawdę Madonna! Łysy mężczyzna wygrałby swój zakład. Do Kati i Jeffa podeszła kobieta o azjatyckim wyglądzie i szeptem powiedziała Jeffowi, że za piętnaście minut zajrzy do nich Jennifer Lawrence, która przez telefon stanowczo domagała się, żeby właściciel obsługiwał ją osobiście. Jeff popatrzył na zegarek i skinął głową.

Jasne, pomyślała Kati, supergwiazda Igrzysk śmierci wchodzi tutaj i wychodzi, Madonna wydaje się stałą bywalczynią. Tak, Kati była pod wrażeniem, wbrew własnej woli, bo w gruncie rzeczy uważała to całe zamieszanie wokół gwiazd za przesadnie rozdmuchane.

Linda byłaby zachwycona. Twierdziła wprawdzie, że w głębi duszy brzydzi się plotkami, ale stanowiły one siłę napędową jej pracy i podobno dlatego musiała wiedzieć, co się mówi w branży. To z kolei znów przypomniało Kati o jej misji.

– A co tak naprawdę cię tutaj sprowadza? – spytał Jeff, który chyba czytał w jej myślach.

– Ciekawość rzecz jasna, bo co innego?

Jeff mrugnął do niej, jakby domyślał się, w czym rzecz.

– Rozumiem. W takim razie na pewno chcesz jeszcze skosztować jakiegoś drinka. Mamy jeden, który sprawdza się szczególnie dobrze przy leczeniu problematycznych blizn, chcesz spróbować?

Leczenie blizn! Kati aż się wzdrygnęła. Dotarło do niej, że już od pewnego czasu nie myślała o swojej twarzy. A więc on widział jej znamię i był tylko uprzejmy, Kati odruchowo dotknęła prawego policzka, ale gdy pod opuszkami palców poczuła bliznę, natychmiast opuściła rękę. Wciąż jeszcze wyglądała tak, jakby chodziła z Himalajami na twarzy. Zrosty po szwach znowu zaczęły ją swędzieć i pulsować. Nie było na to rady. Lekarze przypuszczali, że chodzi tu o problem natury psychicznej. Ta teoria jeszcze bardziej niż sama blizna doprowadzała Kati do szału.

– Nie, dziękuję. Naprawdę wystarczy mi na dzisiaj. – Wyszło jej to bardziej opryskliwie, niż planowała, ale Jeff może za to podziękować wyłącznie własnemu brakowi taktu.

Chciał coś powiedzieć, ale tylko wzruszył ramionami i przechylił się przez bar. Wyciągnął karteczkę i starodawny stempel i oświadczył jej chłodnym, biznesowym tonem:

– W takim razie dam ci kartę stałego klienta, za każdego drinka dostaniesz jedną pieczątkę, a kiedy uzbierasz dziesięć, to jedenasty drink jest za pół ceny. – Postawił na karcie jedną pieczątkę i podał jej kartę.

Kiedy Kati się jej przyjrzała, musiała uśmiechnąć się mimo nerwowego swędzenia policzka. W jednym z pól połyskiwała teraz trupia czaszka.

– Trupia czaszka chyba nie bardzo symbolizuje życie, co? – zapytała i pokazała na logo Lived, umieszczone pośrodku karty.

Jeff uniósł wysoko jedną ze swoich ciemnych brwi.

– To bardzo ograniczony sposób myślenia i na wskroś zachodni, albo powiedzmy nawet chrześcijański. To tutaj… – pokazał ręką na ozdobiony żółtymi kwiatami ołtarz w bocznej nawie pomieszczenia – …było kiedyś meksykańskim kościołem, a Meksykanie co roku obchodzą Día de los Muertos, Dzień Zmarłych. Misjonarze przesunęli go z wiosny – jak obchodzony był pierwotnie dla uczczenia tego, że przyroda budziła się do życia – na ponury listopad, bo tak lepiej pasował do chrześcijańskich świąt. – Na moment zamilkł i popatrzył jej głęboko w oczy. – Już Aztekowie postrzegali śmierć nie jako koniec, lecz początek nowego życia, jako fazę przejściową do innej formy bytu.

O tym Kati już kiedyś słyszała po przyjeździe tutaj, do Los Angeles, ale mimo to kult czaszek wciąż wydawał się jej osobliwy.

– Ale mówiąc szczerze – ciągnął Jeff – wpasowało się to po prostu w naszą koncepcję, w końcu trupia czaszka jasno sygnalizuje, że wszystko przemija. W Hollywood ludzie niczego nie boją się bardziej niż przemijania. Wszyscy z nim walczą… – Nostalgiczny uśmiech zagościł na jego twarzy. Kati zastanowiła się, czy myśli właśnie o The Foxes i żałuje, że tamten czas przeminął. Ale Jeff napiął ramiona i mówił dalej. – A cóż więcej można zrobić, żeby zatrzymać przemijanie, jeśli nie wypić któregoś z naszych zdrowych i odżywczych drinków?

Kati rozejrzała się po barze. Tym dwojgu naprawdę nieźle się udało, wszystkie miejsca były zajęte.

Jeff zauważył jej spojrzenie.

– Wieczorami musimy nawet zatrudniać ochronę, choć przecież nie sprzedajemy tu alkoholu – powiedział. – Właściwie trochę to szalone, ale so what? Przecież to w końcu miasto aniołów.

– Macie jakąś kartę? – spytała. Musi przecież coś pokazać Lindzie, kiedy wróci do domu.

– Już ci ją dałem.

– Chodzi mi o kartę ze wszystkimi drinkami i ich składnikami.

– Czegoś takiego nie mamy.

Kati popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

– Jak to?

– Na tym właśnie polega tajemnica naszego sukcesu: mieszamy drinki dla każdego indywidualnie. Nawet jeśli mamy coś takiego jak drink powitalny, czy parę standardowych smoothies, dokładnie się przyglądamy, kto przed nami stoi, i dodajemy kilka składników, które objęte są ścisłą tajemnicą. Dlatego poza Lucy i mną mieszaniem zajmują się tylko Mossie i Izanami. – Obrócił się i pokazał jej dwoje innych barmanów. Kati była tak skupiona na Jeffie i Lucy, że przeoczyła całą resztę, a Linda przygotowała jej długą listę pytań, które powinna była zadać.

Izanami to zapewne Azjatka w czarnych dżinsach i T-shircie Lived z włosami imponująco upiętymi na wzór gejszy. Mossie natomiast miał wygląd studenta przy kości, nosił okulary i zaczynał intensywnie łysieć. Zaskoczyło to Kati. W knajpie, gdzie sprzedawano zdrowe drinki, nigdy by się nie spodziewała typka w stylu Mossiego. W barze ze smoothie, z którego nie raz musiała przynosić Lindzie „śniadanie”, pracowali chyba tylko modele: młodzi faceci i dziewczyny, przy których Heidi Klum wyglądałaby jak gruba stara krowa.

Właściwie nic mnie już nie powinno dziwić, pomyślała Kati, z pewnością to też jest jeden z powodów, dla których lokal cieszy się takim powodzeniem. W żaden sposób nie rozwiązało to jednak jej dylematu z Lindą. Najprościej byłoby po prostu przynieść jej drinka. Może wtedy udałoby się jej go przeanalizować.

– Jeff, zmieniłam zdanie. – Przełknęła ślinę, nie z powodu kłamstwa, które miała mu zaraz wcisnąć, lecz dlatego, że musiała wspomnieć o swojej bliźnie. – Chętnie spróbuję drinka, który tak dobrze robi… – wciąż nie była w stanie wymówić tego słowa – …który tak dobrze robi na… cerę.

Jeff popatrzył na nią, jakby właśnie zdała egzamin z wyróżnieniem. Odwrócił się do dużej lodówki, wziął awokado i dzbanuszek z jakąś cieczą w miodowym kolorze.

– W takim razie biorę się do roboty.

– Właśnie, à propos roboty – zmyślała dalej Kati. – Niestety muszę się zbierać, ale wezmę drinka na wynos.

Jeff zastygł w pół ruchu.

– Przykro mi, ale nie sprzedajemy na wynos ani nie oferujemy nic w dostawie. – Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. – Chyba sama rozumiesz. Przed chwilą wyjaśniłem ci, jak miksujemy nasze drinki. Gdyby opuściły ten budynek, nie mielibyśmy pewności, kto je wypije i w jakim celu. Bliskość ludzi jest tajemnicą naszego sukcesu.

– Brzmi to logicznie, ale mimo wszystko szkoda. – Trzeba przyznać, że było to genialne posunięcie, nawet jeśli oznaczało, że Linda sama będzie musiała się pofatygować do tego baru, żeby odkryć, co dokładnie dodają tu do drinków.

– W takim razie nikt nie wie, co wrzucacie do napojów. Czy to dozwolone? Myślałam, że takie rzeczy w Ameryce są ściśle kontrolowane.

– Używamy tylko składników dopuszczonych przez Agencję Żywności i Leków. Nie sprzedajemy też leków.

– Jak więc możesz twierdzić, że to smoothie dobrze mi zrobi na moją… specjalną cerę? – No powiedz to w końcu, Kati, wyduś to z siebie. Wymów głośno: bliz-na. Już nawet w myślach słowo to było paskudne. B jak ból, b jak brzydota, b jak brzemię.

Jeff uniósł obie ręce, położył je sobie na piersiach i uniżenie skinął głową.

– Masz mnie! Oczywiście na sto procent nie możemy tego stwierdzić, chociaż nie da się zaprzeczyć, że niektóre składniki mogą mieć lecznicze działanie. Choćby mielone liście lotosu albo woda aloesowa. Nie należy jednak przyjmować ich w dużych dawkach, bo inaczej trzeba pilnie gnać do toalety. – Uśmiechnął się. – Przykro mi. Szczerze mówiąc, myślałem, że moją propozycją przekonam cię, żebyś została tu trochę dłużej.

Cały swój wdzięk zawarł w tych kilku słowach, a chwilę później wziął do ręki kartę lojalnościową, która wciąż przed nim leżała, i – jak na filmie puszczonym w przyspieszonym tempie – energicznie ostemplował wszystkie puste prostokąty trupimi czaszkami.

– Zróbmy więc tak: niedługo zajrzysz do nas znowu i już wtedy zapłacisz tylko połowę!

Nagle Lucy znów pojawiła się obok Jeffa. Gwizdnęła z uznaniem.

– Rozdajesz nasze pieniądze, braciszku! – powiedziała z teatralnym przerażeniem i zwróciła się do Kati: – Zazwyczaj nie jest taki rozrzutny. Musiałaś zrobić na nim spore wrażenie.

Przez ułamek sekundy Kati pomyślała, tak, czemu nie, ale później szybko uświadomiła sobie, jak wygląda i opuściła głowę. Naprawdę na chwilę o tym zapomniała. A Jeff flirtował z nią bez dwóch zdań. Chociaż widział bliznę. Wzięła głęboki oddech. Jej pierwszy flirt od… wieków. Uskrzydlające, mrowiące uczucie rozlało się w jej piersi i wcale się nie zdziwiła, że zakręciło się jej odrobinę w głowie, kiedy wstała. Bądź co bądź, wciąż jeszcze miała wrażenie, jakby podłoga się pod nią rozstąpiła, a ona dryfowała w kosmosie. Przez moment przytrzymała się kontuaru, a potem skinęła do tych dwojga.

– Niestety teraz już naprawdę muszę lecieć. Było miło – powiedziała, sięgnęła po torebkę i ruszyła do wyjścia nieco chwiejnym krokiem, ale za to pierwszy raz od bardzo dawna czuła się jakby była niesiona na skrzydłach.

ROZDZIAŁ 4

Nie zdążyła wprowadzić SUV-a do garażu, a Linda już wypadła z dziećmi na dwór. Jak zawsze, kiedy widziała tę czwórkę razem, Kati zastanawiała się, jak Lindzie udało się dorobić tak nadzwyczajnych dzieciaków. Całą trójkę bardzo lubiła. Choć wcześniej właśnie tego najbardziej się obawiała, bo pracę opiekunki przyjęła nie dlatego, że tak dobrze dogadywała się z dziećmi, a dlatego, że znalezienie innej pracy w Los Angeles było praktycznie niemożliwe. Nie spodziewała się, że może być zupełnie odwrotnie, to znaczy, że to matka dzieci, a nie same dzieci, okaże się największym utrapieniem.

Linda trzymała na rękach Marybelle, najpulchniejszego niemowlaka, jakiego Kati kiedykolwiek widziała. Trudno jej było sobie wyobrazić, jak drobnej Lindzie udało się wydać na świat Marybelle. Obok nich biegała Mia, która miała wprawdzie dopiero pięć lat, ale czasem zdawała się Kati mądrzejsza niż cała reszta tego świata razem wzięta. Poza tym Mia umiała tak ładnie rysować, że nawet Luke by jej pozazdrościł. Za nimi człapał cichy jak cień Marlon, który rozmawiał tylko ze swoim niewidzialnym przyjacielem Spago.

Linda niecierpliwie pociągnęła za automatycznie otwierane drzwi samochodu.

– Iii? Czego się dowiedziałaś? Długo cię nie było i już się zaczynałam martwić, ale później powiedziałam sobie, że jesteś przecież taka skrupulatna! – Natychmiast przekazała Kati niemowlę, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że teraz znów jest w pracy.

Kati zaczęła się pocić, nie tylko pod ciężarem Marybelle, ale także dlatego, że mało co mogło zadowolić Lindę. Była twarda pod każdym względem. Jej ciało było maszyną zahartowaną przez jogę i pochłaniało większość jej uwagi. Skóra na twarzy tak mocno opinała kości, że Linda z trudem się uśmiechała. Wprawdzie robiła to często, prezentując kalifornijski „wyszczerz” zębów, w którym nie uczestniczyły oczy („od tego robią się tylko zmarszczki”, a „zmarszczki postarzają”, a „starość to śmierć”), ale bardzo rzadko śmiała się głośno, tak naprawdę – z przepony. Ostatni raz dwa tygodnie temu, kiedy zobaczyła, jak Mia bez powodzenia stara się w ogrodzie nauczyć Kati podstaw jogi. Linda uważała za niewiarygodne, że ktoś może do tego stopnia zaniedbać swoje ciało i za punkt honoru postawiła sobie również pod tym względem doprowadzić Kati do porządku.

Linda chciała wszystko i każdego zoptymalizować, jej zdaniem gospodarka na świecie i w Stanach tylko dlatego kiepsko przędła, bo ludzie za słabo się starali. Kati podejrzewała, że Linda stale walczy z jakimiś lękami. A największą trwogą napawało ją to, że Derek kiedyś ją zostawi i skończy jako zubożała, opuszczona i samotna matka.

Tego Kati kompletnie nie mogła zrozumieć, ponieważ ją także wychowywała samotna matka i Kati jakoś to przeżyła. No tak, jakoś. Ale mama nigdy nie była bezrobotna, bo dla doradczyni podatkowej praca zawsze się znalazła, i nigdy też nie była samotna, bo ciągle się z kimś spotykała. Z mężczyznami, którzy obracali jej życie w antyczną tragedię. Jej mama była istną królową dramatu, która co kilka miesięcy wystawiała jedyną prawdziwą wersję Romea i Julii. Zawsze była najpierw po uszy zakochana, a później dogłębnie zraniona. Stany pośrednie nie istniały.

Kiedy Kati była mała, szlochanie mamy potwornie ją niepokoiło i bała się, że mama może zrobić sobie krzywdę. Dzisiaj jednak wywoływało to już tylko zmęczone wzruszenie ramionami. Jak mama mogła tak na serio wierzyć raz za razem, że Harald, Helmut czy inny Heiko był tym jej jedynym księciem z bajki? Nawet Kati rozpoznawała przecież bez problemu, że jeden kłamie jak z nut, drugi zbyt chętnie i zbyt często zagląda do kieliszka, a trzeci interesuje się tylko wędkarstwem i robieniem ażurowych pisanek, gdy jej mama marzy o tangu i tabasco.

Te wszystkie dramaty mamy doprowadziły jednak do tego, że strach ściskał Kati gardło, kiedy ktoś zaczynał mówić o wielkiej miłości. Wielka miłość równała się wielkiemu złudzeniu. Jedyne, co jej zdaniem naprawdę się liczyło, to przyjaźń. Tak jak ta jej z… Nie!

– No i? – Linda niecierpliwie pomachała jej przed oczami komórką, którą już wyciągnęła, jakby chciała od razu wykorzystać pozyskane przez Kati informacje w praktyce. Marybelle obudziła się i śledziła ruchy mamy ze znudzonym uśmiechem.

– Bardzo chciałam ci przynieść jakiegoś drinka, ale nie sprzedają nic na wynos. – Kati bujała na rękach Marybelle, jakby trzymała przed sobą tarczę obronną.

Linda zacisnęła usta.

– What the… – Opanowała się ze względu na dzieci i ruszyła do ogrodu, w stronę drewnianej werandy, gdzie wokół dużego stołu stało osiem białych rozłożystych ratanowych foteli z grubymi jasnozielonymi lnianymi poduszkami. Z tego miejsca był dobry widok na wyłożony kafelkami basen, którego stonowana niebieska barwa przebłyskiwała na drugim końcu ogrodu pod bardzo wysokimi palmami.

Usiadła i dała znak Kati, żeby się pospieszyła, potem nalała sobie trochę mrożonej herbaty domowej roboty z dzbanka, który stał na stole razem z gałązkami mięty, plasterkami cytryny, szklankami i serwetkami. Upiła odrobinę, urwała kilka listków mięty, dorzuciła je do mrożonego napoju i nerwowo zamieszała.

– Kati, przyjdziesz tu wreszcie? – zawołała.

Kati z Marybelle na rękach pospiesznie zajęła miejsce obok Lindy. Mia przykucnęła przed nimi na ziemi i objęła swoje nogi w kolanach. Marlon usiadł po turecku na żwirze przed werandą. Wszyscy w napięciu czekali na relację Kati.

– Naprawdę nie było szansy, żeby coś wynieść?

Kati potrząsnęła głową i opowiedziała im o Jeffie i Lucy i o serialu, na co Linda zbladła.

– Bezpośrednie związki z filmem. Niedobrze. Bardzo niedobrze – wymamrotała.

A kiedy Kati wspomniała o Madonnie i Jennifer Lawrence, Linda opuściła powieki, jakby spadło na nią jakieś ogromne nieszczęście.

– Ale dlaczego tak się przejmujesz? Skoro Lived nie oferuje nic na wynos ani w dostawie, a nawet nie można stamtąd nic ze sobą zabrać, to nie jest to żadna konkurencja dla Linda’s Lifesavers. Żyjecie w końcu z tego, że dostarczacie jedzenie ekipom filmowym.

Linda przewróciła niebieskim oczami.