Blagierka - Izabela Sowa - ebook + książka
PROMOCJA

Blagierka ebook

Izabela Sowa

5,0
12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Bycie eurosierotą to całkiem fajna sprawa, uważa Emilia, zwana Paris. Można jeść lody na śniadanie, chodzić boso, odkurzać tylko kawałek podłogi... pełny luz, którym nie wolno się zbytnio obnosić. Ale Paris ma wprawę w udawaniu kogoś, kim nie jest. Gra nie tylko przed belframi czy własną klasą. Trzyma też fason przed chłopakiem i rodzicami, którzy pracują w Londynie. Skupiona na odgrywaniu rozmaitych ról, nie zauważa, że otaczający ją świat jest jedną wielką blagą. W pewien mroźny walentynkowy poranek dowie się przykrej prawdy, także na swój temat...

Blagierka” opowiada o tym, jakim cudem jest dziś autentyczność i jak mało ją sobie cenimy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 217

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2017

ISBN 978-83-65718-16-7

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Hej, czło­wie­ku w pierw­szym rzę­dzie, pa­nie de­cy­den­cie z agen­cji re­kla­mo­wej.

Hej, pa­nie me­na­dże­rze, z MTV pre­zen­te­rze, słyn­na dzien­ni­kar­ko, mamy bu­tel­ki z ben­zy­ną i ka­mie­nie, wy­mie­rzo­ne w cie­bie.

CKOD, Bu­tel­ki

Blagierka

– Do­bry kit to po­ło­wa suk­ce­su. Resz­tę za­pew­nia od­po­wied­nio do­bra­ny ze­spół – wy­ja­śni­łam Bon­do­wi.

Bond to mój fa­cet. Nie­dłu­go koń­czy dwa­dzie­ścia pięć lat (Ćwierć wie­ku! Le­piej so­bie tego nie wy­obra­żać!). Jest do­ro­sły, sa­mo­dziel­ny i sta­now­czo za bar­dzo się o mnie mar­twi. Dla­te­go mu­szę go prze­ko­ny­wać, że dam radę.

– Dam radę, spo­ko – po­wtó­rzy­łam po raz enty.

– Żeby nie było jak z ostat­nią ak­cją – mruk­nął.

Ach, słyn­na „go­dzi­na bez prą­du”. No tak, da­łam się na­brać. Sześć­dzie­siąt sześć mi­nutsie­dze­nia przy grom­ni­cy (świecz­ki tor­to­we gdzieś się za­po­dzia­ły, jak zwy­kle). Trzy ty­sią­ce dzie­więć­set sześć­dzie­siąt se­kund obez­wład­nia­ją­cej nudy za­koń­czo­nych ko­smicz­ną krak­są. Kie­dy wresz­cie ru­szy­łam z fo­te­la, żeby włą­czyć lam­pę, na­dzia­łam się na ostry róg sto­li­ka, na­bi­ja­jąc so­bie si­nia­ka wiel­ko­ści Baj­ka­łu. Przy oka­zji strą­ci­łam grom­ni­cę. Buch­nął ogień. Ulu­bio­na ser­we­ta mamy, niech to! Kto by po­my­ślał, że ko­ron­ki są ta­kie ła­two pal­ne! By nie do­pu­ścić do po­ża­ru, zrzu­ci­łam ser­we­tę na pod­ło­gę, ra­zem z wa­zo­nem. Na­kry­łam to wszyst­ko ple­dem i za­czę­łam ener­gicz­nie dep­tać, go­ły­mi sto­pa­mi. Po włą­cze­niu świa­tła oce­ni­łam stra­ty. Spa­lo­na na po­piół ser­we­ta, pled do ka­sa­cji, uszko­dzo­ne drew­nia­ne pa­ne­le, pla­my z wo­sku na strzy­żo­nym dy­wa­nie, zbi­ty wa­zon. I ogrom­ny si­niec na moim le­wym udzie. Za to żad­nych śla­dów na sto­pach!

– Było war­to – oznaj­mi­łam po wszyst­kim Che­su­so­wi.

Che­sus uczył mnie hisz­pań­skie­go. Do wrze­śnia. Po po­wro­cie z wa­ka­cji przy­po­mniał so­bie, że jest Ka­ta­loń­czy­kiem, wresz­cie go­to­wym, by wal­czyć o wol­ną oj­czy­znę. Jako bo­jow­nik, oznaj­mił, prze­sta­je uży­wać espa­ño­la, ję­zy­ka oku­pan­ta. Ale, żeby nie tra­cić ze mną kon­tak­tu, pro­po­nu­je nową for­mu­łę spo­tkań. Za­miast kon­wer­sa­cji – za­ję­cia po­świę­co­ne Ka­ta­lo­nii. Wy­gła­sza­ne ła­ma­nym pol­skim. Zgo­dzi­łam się, jako je­dy­na z trzy­na­stu uczniów Che­su­sa. Wzru­szo­ny ge­stem, obie­cał, że raz na mie­siąc spraw­dzi mi wy­pra­co­wa­nie, ale ro­bił przy tym miny jak na ostrym dy­żu­rze u den­ty­sty, więc od­pu­ści­łam. W ten spo­sób mój hisz­pań­ski po­ra­sta ple­śnią, za to wie­dza o Ka­ta­lo­nii po­sze­rza się szyb­ciej niż wszech­świat.

– Było war­to, mimo za­mie­sza­nia – po­wtó­rzy­łam, dum­na i bla­da.

Che­sus prze­stał gła­skać swo­ją ła­cia­tą kró­licz­kę, Mont­ser­rat.

– Cała go­dzi­na dla na­sza Zie­mia. Bra­wo!

Za­kla­skał, a mnie zro­bi­ło się głu­pio.

– Co ci się nie po­do­ba?

– Jed­na go­dzi­na dla Zie­mia. Jed­na dnia dla bita ko­bie­ta, jed­na dla głod­na dziec­ka. I jed­na bez za­ku­pa. I bez dyma. A po­tem juś nor­mal­na: wol­no bić, śmie­cić, pa­lić i ku­po­wać. Vi­sca cy­wi­li­za­cja!

– Lep­szy rydz niż nic – od­burk­nę­łam.

– To jest nic! – roz­sier­dził się Che­sus. – Wiel­kie nic! Pół mia­sta gasi świa­tło, a elek­trow­nia pra­cu­je da­lej.

Krót­ko mó­wiąc ście­ma. Ale te­raz...

– Te­raz bę­dzie zu­peł­nie ina­czej – za­pew­ni­łam Bon­da. – Dam so­bie radę, wierz mi.

Zresz­tą nie mam wyj­ścia, sko­ro już się sta­ło.

Dzień wcześniej

– Nasz dy­rek­tor jest sta­now­czo zbyt otwar­ty – orze­kła Kama, su­nąc kro­kiem mo­del­ki po par­kie­cie auli.

– Do­stał na ten cel spo­re fun­du­sze unij­ne – wy­ja­śnił Mi­ko­łaj. – I musi wy­dać, ina­czej prze­pad­ną.

– Niech za­pro­si do nas uczniów z Oden­se, jak rok temu. Albo cho­ciaż z Rygi. Ale nie z Za­rze­cza!

– W do­dat­ku z bu­dow­lan­ki – prych­nął Josz­ko, przy­szły no­ta­riusz i współ­wła­ści­ciel kan­ce­la­rii praw­nej w Ści­słym Cen­trum, jak mi oznaj­mił pod­czas an­drze­jek. Za­miast po­rwać mnie do tań­ca, opi­sał ze szcze­gó­ła­mi wy­gląd przy­szłe­go domu, po­czy­na­jąc od mar­mu­ro­wych pa­ra­pe­tów po dwie stó­wy za metr kwa­dra­to­wy. Przy dę­bo­wym par­kie­cie sze­ro­ko ziew­nę­łam, za­ra­bia­jąc u Josz­ka pierw­szą kre­chę.

– Co ci prze­szka­dza bu­dow­lan­ka? – ob­ru­szył się Łu­kasz. Ma bra­ta w tech­ni­kum bu­dow­la­nym, na szczę­ście w Ści­słym Cen­trum.

– Nie prze­szka­dza. Po pro­stu nie mu­szę się in­te­gro­wać z bu­ra­ka­mi.

– Nie gar­dzi­ła­bym ludź­mi, któ­rzy kie­dyś będą bu­do­wać ci dom – wtrą­ci­łam. – Z ner­wów mogą źle przy­ciąć mar­mu­ry. Albo za­mu­ro­wać zgni­łe jajo.

Tak wła­śnie zro­bi­li wuj­ko­wi Klop­si­ko­wi. Przez rok szu­kał źró­dła smro­du w swo­im Re­pre­zen­ta­cyj­nym Po­ko­ju. Prze­cze­sał wszyst­kie za­ka­mar­ki, roz­rył pół pod­ło­gi, nisz­cząc pa­ne­le z imi­ta­cji drze­wa te­ko­we­go, po­roz­krę­cał wszyst­kie świę­te fi­gur­ki. Wresz­cie zna­lazł: dwa zbu­ki wmu­ro­wa­ne pod bo­aze­rią z imi­ta­cji se­kwoi.

– Po­dam ich do sądu – oznaj­mił Josz­ko ta­kim to­nem, jak­by już przy­ła­pał eki­pę na kom­bi­no­wa­niu.

Usie­dli­śmy po pra­wej stro­nie auli. Przy­by­sze za­ję­li ław­ki na­prze­ciw­ko. Taki układ nie sprzy­ja in­te­gra­cji, ale nie będę in­stru­ować Dyra. Ma od tego sztab do­rad­ców: Jo­dy­nę, na­szą hi­gie­nist­kę, ma­gi­ster Ma­tyl­dę Lo­tos, księ­dza Ma­trik­sa i swo­ją mamę.

– Ale ob­cia­chy – mruk­nął Josz­ko, gła­dząc rę­kaw no­we­go swe­tra. – Ci trzej przy­szli w dre­sach. Pod­rób­ki Pu­chy.

– Za­rze­cze – skwi­to­wa­ła Kama.

– Ko­niec świa­ta, na­praw­dę – rzu­ci­łam z iro­nią, któ­rej nikt nie wy­chwy­cił. Bo i po co?

– Pa­trz­cie na tego opa­lo­ne­go. Pol­ski Ko­mancz, bra­ku­je tyl­ko łuku.

– Ode­bra­li mu w re­zer­wa­cie, żeby nie zro­bił so­bie krzyw­dy.

Zer­k­nę­łam i od razu po­zna­łam. Krej­zol! Spo­tka­li­śmy się tyl­ko raz, wie­ki temu. To zna­czy w ostat­niej gim­na­zjum. Zimą po­je­cha­łam na Za­rze­cze, od­dać ze­szy­ty Aśce. Rzad­ko tam by­wam (bo da­le­ko, po­nu­ro i brak faj­nych miej­scó­wek), więc oczy­wi­ście po­my­li­łam tram­wa­je i wy­lą­do­wa­łam na osie­dlu Stra­chy. Osie­dlu, któ­re­go wy­jąt­ko­wo nie cier­pię. Przez trzy lata uda­ło mi się trzy­mać dy­stans, chwi­la nie­uwa­gi i... trud­no, mruk­nę­łam, na­cią­ga­jąc kap­tur. Grunt to nie pę­kać. Ru­szy­łam wy­lu­zo­wa­nym kro­kiem zio­mal­ki, któ­ra zna tu każ­dy ka­mień. Na­gle ką­tem oka do­strze­głam ma­sze­ru­ją­cych w moją stro­nę czte­rech kar­ków. Przy­śpie­szy­łam, kar­ki rów­nież. We­szłam w kłus, oni tak­że, więc wrzu­ci­łam pią­ty bieg i rura w stro­nę uli­cy. Byle do­trzeć do ja­kie­goś przy­stan­ku. Jak na złość po­cho­wa­ły się wszyst­kie. Skle­py za­mknię­te, knaj­py ukry­te gdzieś w piw­ni­cach, ni­g­dzie ży­we­go du­cha. Po­pę­dzi­łam wzdłuż Alei Ziom­ków, od­dzie­la­ją­cej Osie­dle Stra­chy od Osie­dla Ko­zac­kie­go. I da­ła­bym chy­ba radę, gdy­by nie buty. Wło­ży­łam nowe, su­per­mod­ne, z Lon­dy­nu, ale o po­de­szwach tak gład­kich jak nar­ty. Wpa­dłam w po­ślizg i ru­nę­łam w za­spę. Pod­no­szę gło­wę, a nade mną czte­ry spa­lo­ne na In­diań­ca twa­rze.

– Cze­muś tak bie­gła, la­ska?

– Bo mnie go­ni­li­ście.

– Bo ucie­ka­łaś – za­uwa­żył naj­mniej wy­ro­śnię­ty, za to naj­bar­dziej spie­czo­ny, po­ma­ga­jąc mi wstać. O mało przy tym nie wy­rwał mi bar­ku.

– Ejże, Krej­zol. Nie tak było – po­pra­wił go za­kap­tu­rzo­ny bru­net. – My­śle­li­śmy, że psy zza Alei cię go­nią, to ru­szy­li­śmy na ra­tu­nek. Nie, chło­pa­ki?

Prze­zor­nie po­dzię­ko­wa­łam. Spie­czo­ny szyb­ko za­pro­po­no­wał, że mnie od­pro­wa­dzi na tram­waj. Taki ry­cerz.

– Kto pierw­szy, ten lep­szy – rzu­cił chło­pa­kom ha­sło.

Zro­zu­mie­li. Bez szem­ra­nia ode­szli na bok i sta­nę­li w roz­kro­ku. Po­drep­ta­li­śmy z Krej­zo­lem do przy­stan­ku, ga­da­jąc o bzdu­rach. To zna­czy ja na­wi­ja­łam, żeby szyb­ciej zle­cia­ło. Krej­zol raz czy dwa coś mruk­nął, że niby kuma, a na ko­niec spy­tał, czy dam so­bie radę i przy­bił piąt­kę. Tak po pro­stu! Na­wet nie za­py­tał mnie o imię. Ani o ulu­bio­ny ze­spół. Ani o znak zo­dia­ku! Nie­sły­cha­ne! By­łam zła przez cały wie­czór, ale po­tem do­tar­ło do mnie, że Krej­zol nie chciał na­wet pró­bo­wać. Za wy­so­kie pro­gi, po­my­ślał, więc od­pu­ścił i wró­cił tam, gdzie jego buda. Od razu mu wy­ba­czy­łam. A ty­dzień póź­niej cała spra­wa wy­le­cia­ła mi z pa­mię­ci.

I te­raz na­gle spo­tka­nie. Za­czę­łam się przy­glą­dać Krej­zo­lo­wi tak in­ten­syw­nie, że wresz­cie na mnie zer­k­nął. Za­raz spu­ścił wzrok, ner­wo­wo ba­wiąc się zam­kiem od blu­zy. Po­znał mnie, faj­nie. To zna­czy nic w tym dziw­ne­go, na ogół za­pa­dam fa­ce­tom w pa­mięć.

Na aulę wszedł nasz Dyru ra­mię w ra­mię z ich dy­rek­to­rem, dwu­me­tro­wym niedź­wie­dziem w dziw­nym uni­for­mie.

– Wy­glą­da jak ru­ski ge­ne­rał – szy­dził Josz­ko.

Na­wet ja mu­sia­łam przy­znać mu ra­cję. Rze­czy­wi­ście, ge­ne­rał. Sta­nął na bacz­ność z miną czło­wie­ka, któ­ry bez wa­ha­nia ze­słał­by na Sy­bir pół swo­jej szko­ły. Ge­stem dło­ni na­ka­zał ci­szę, a po­tem w mil­cze­niu od­ma­sze­ro­wał na swo­je miej­sce. Kie­dy za­siadł, kiw­nął gło­wą Dy­ro­wi na znak, że może za­czy­nać. Dyru od­chrząk­nął, po­lu­zo­wał koł­nie­rzyk ko­szu­li i za­czął nud­ne, na szczę­ście krót­kie, prze­mó­wie­nie o po­trze­bie in­te­gra­cji. Po­dzię­ko­wał, komu trze­ba, a po­tem wy­ja­śnił, jaki jest cel na­sze­go spo­tka­nia: wspól­na tro­ska o Mat­kę Zie­mię.

– Wspa­nia­le – szep­nął Josz­ko. – Nie mogę się do­cze­kać.

– Na po­czą­tek za­sta­nów­my się, co już zro­bio­no – za­grzmiał Dyru. – Ja­kieś bu­du­ją­ce przy­kła­dy.

W górę wy­strze­lił las rąk. Oczy­wi­ście III a. Efek­cia­rze. Ale pierw­szy ode­zwał się Josz­ko. Na­wet nie wy­cią­gnął wcze­śniej dło­ni, po pro­stu za­brał głos, nie cze­ka­jąc, aż ktoś mu go udzie­li. Spryt­ne.

– W do­brych, za­gra­nicz­nych ho­te­lach spo­tka­łem się z na­stę­pu­ją­cą prak­ty­ką – przy sło­wach „do­bry” i „za­gra­nicz­ny” Josz­ko lek­ko mla­snął ję­zy­kiem, jak­by sma­ko­wał kar­mel­ka. – W ła­zien­kach wisi in­for­ma­cja, żeby dla oszczęd­no­ści wody nie zmie­niać czę­sto ręcz­ni­ków.

– I na in­for­ma­cji się koń­czy – mruk­nę­łam. Wy­da­wa­ło mi się, że ci­cho, ale nie dość ci­cho dla ge­ne­ra­ła. Naj­wy­raź­niej nie do­wo­dzi ar­ty­le­rią.

– Masz w tym wzglę­dzie ja­kieś do­świad­cze­nia? – spy­tał groź­nym ba­sem.

Je­śli my­ślał, że mnie prze­stra­szy, to się gru­bo po­my­lił. Zresz­tą na­wet gdy­by, mu­szę trzy­mać fa­son przed Kamą, Josz­kiem i resz­tą mo­jej kla­sy.

– Ow­szem, pró­bo­wa­łam oszczę­dzać. Nic z tego.

– Może to nie był do­bry ho­tel – rzu­cił Josz­ko.

– Pię­cio­gwiazd­ko­wy.

Tak na­praw­dę były czte­ry, za to praw­dzi­we, unij­ne, żad­ne tam sło­necz­ka czy sło­ni­ki. Ro­dzi­ce chcie­li mi wy­na­gro­dzić pół­rocz­ną nie­obec­ność i szarp­nę­li się na po­rząd­ny ośro­dek SPA, nie­da­le­ko Ke­me­ru. Małe bu­dyn­ki w pięk­nym ogro­dzie, pla­ża za­kwa­li­fi­ko­wa­na na li­stę Blue Flag, duże po­ko­je, a w ła­zien­kach owa cen­na in­for­ma­cja, o któ­rej wspo­mniał Josz­ko. „Czy wiesz, dro­gi tu­ry­sto, ile ener­gii po­chła­nia co­dzien­ne pra­nie ręcz­ni­ków? ” Tyle, że w gło­wie się nie mie­ści. Więc, żeby chro­nić śro­do­wi­sko, zo­sta­wia­łam ręcz­nik na wie­sza­ku. Nie­ste­ty, co­dzien­nie wi­tał mnie nowy, czy­sty. Po trzech dniach ze­szłam do re­cep­cji i mó­wię, w czym pro­blem. Re­cep­cjo­ni­sta nie za­ła­pał, więc po­szedł po kie­row­ni­ka. I po za­stęp­cę. We trzech spo­koj­nie wy­słu­cha­li, o co mi cho­dzi, a po­tem wy­bu­chli śmie­chem. Kto inny by wy­miękł, ale nie ja. Od­cze­ka­łam, aż prze­sta­ną re­cho­tać i zbla­zo­wa­nym to­nem orze­kłam.

– Mnie tam wszyst­ko jed­no. Ale wam nie po­win­no, bo tych ście­ków nie weź­mie­my ze sobą. Zo­sta­ną w Tur­cji.

W od­po­wie­dzi za­pro­po­no­wa­li mi rand­kę nad mo­rzem.

– Tak to wy­glą­da w prak­ty­ce – za­koń­czy­łam.

– Dla­te­go nie przy­ję­li­śmy Tur­ków do Unii – skwi­to­wał Josz­ko ta­kim to­nem, jak­by to on de­cy­do­wał o człon­ko­stwie. – Mu­szą się jesz­cze dużo na­uczyć od cy­wi­li­zo­wa­nych na­ro­dów.

Sło­wo „cy­wi­li­zo­wa­ny” po­dzia­ła­ło mi na ner­wy. A może sam Josz­ko? Jest z sie­bie tak cho­ler­nie za­do­wo­lo­ny. Kie­dy od­mó­wi­łam wspól­ne­go wy­pa­du do mul­ti­plek­su, uśmiech­nął się tyl­ko i od­rzekł: „Za­sta­nów się, Pa­ris, póki masz szan­sę. Za dwa­dzie­ścia lat bę­dziesz dla mnie za sta­ra”. Na­tych­miast od­pa­ro­wa­łam, żeby sku­pił się na za­ra­bia­niu, bo pie­nią­dze bar­dzo mu się przy­da­dzą w no­wych związ­kach. Kto wie, czy nie będą je­dy­nym wa­bi­kiem. Od tego cza­su nie roz­ma­wia­my ze sobą, bo słow­nych prze­py­cha­nek nie moż­na chy­ba na­zwać roz­mo­wą.

– Cy­wi­li­zo­wa­nych – rzu­ci­łam – dla­te­go że raz w roku wy­pusz­czą swo­je dzie­ci do lasu na wiel­kie sprzą­ta­nie?

– Uwa­żasz, że ta­kie ak­cje są nie­po­trzeb­ne? – za­in­te­re­so­wa­ła się Ma­tyl­da Lo­tos, na­sza wy­cho­waw­czy­ni, pe­da­gog szkol­ny i, jak pod­kre­śla, dy­plo­mo­wa­ny spe­cja­li­sta od tech­nik re­lak­sa­cyj­nych. Spe­cja­li­sta, nie spe­cja­list­ka.

– Przede wszyst­kim są nie­sku­tecz­ne, po­dob­nie jak „go­dzi­na bez prą­du”. – Po­sta­no­wi­łam się po­pi­sać wie­dzą zdo­by­tą od Che­su­sa. – Lu­dzie wy­łą­cza­ją prąd, a elek­trow­nia pra­cu­je da­lej. Ale nie to jest naj­gor­sze – cią­gnę­łam. – Kie­dy po ak­cji wszy­scy jed­no­cze­śnie włą­cza­ją świa­tło, do­cho­dzi do ob­cią­że­nia sie­ci. Krót­ko mó­wiąc, za­miast oszczęd­no­ści mamy stra­ty.

– Ale to pięk­ny gest – upie­ra­ła się Ma­tyl­da Lo­tos.

– Ge­sta­mi nie zmie­ni­my świa­ta.

– Masz lep­sze po­my­sły? – spy­tał Dyru.

Zmarsz­czy­łam brwi, po ci­chu re­cy­tu­jąc od tyłu al­fa­bet. Po­dob­no spra­wiam wte­dy wra­że­nie bar­dzo sku­pio­nej.

– Cho­ciaż je­den lep­szy po­mysł – ode­zwał się Dyru.

Co za nie­cier­pli­wość! Nie do­tar­łam na­wet do „m”, a ten już cały cho­dzi. Jak do­ber­man.

– Przede wszyst­kim – za­wie­si­łam głos dla wzmoc­nie­nia efek­tu – dzia­ła­nia mu­szą być dłu­go­fa­lo­we. Je­den dzień w roku to ża­ło­śnie mało.

– Zga­dza się.

– Poza tym na­le­ży wyjść poza wła­sny ogró­dek. To zna­czy ide­al­nie by­ło­by za­sto­so­wać za­sa­dę: „Myśl glo­bal­nie, dzia­łaj lo­kal­nie”.

Zu­peł­nie nie wiem, cze­mu to wy­re­cy­to­wa­łam. Może dla­te­go, że zwy­kle robi wra­że­nie.

– Ja­kieś kon­kre­ty? – drą­żył Josz­ko, jak­by wie­dząc, że nie mam żad­nych. Chy­ba za­po­mniał, że je­stem mi­strzy­nią im­pro­wi­za­cji.

– Cho­dzi­ło mi o pro­jekt edu­ka­cyj­ny, dzię­ki któ­re­mu do­tar­li­by­śmy do tłu­mów, pre­zen­tu­jąc praw­dzi­we roz­wią­za­nia eko, a nie ża­ło­sne na­miast­ki.

– Pre­zen­to­wać moż­na, go­rzej z do­tar­ciem – wes­tchnę­ła Aleks. Naj­więk­sza smu­cia­ra w szko­le, dla­te­go za ple­ca­mi na­zy­wa­my ją Ale-chan­drą.

– Jest tyle moż­li­wo­ści! Na przy­kład te­le­wi­zja śnia­da­nio­wa. Tra­fia mi­lio­ny lu­dzi i to sku­tecz­nie!

Moja bab­cia, na przy­kład, uży­wa­ła tyl­ko mar­ga­ry­ny. Od cza­sów woj­ny. Na­gle, w ja­kimś pro­gra­mie po­wie­dzie­li, że jed­nak ma­sło. W cią­gu jed­ne­go dnia zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­ła die­tę, a to po­dob­no trud­niej­sze niż zmia­na pa­ra­fii.

– Te­le­wi­zja tra­fia, ow­szem, ale jak tra­fić do te­le­wi­zji.

Ko­lej­na ma­ru­da! Dla­te­go w na­szym kra­ju ni­g­dy nie bę­dzie ta­kich kar­na­wa­łów jak w Rio. Na­wet gdy­by zna­leź­li się za­pa­leń­cy go­to­wi wszyst­ko zor­ga­ni­zo­wać, po­nu­ra więk­szość szyb­ko by ich zga­si­ła. Że za zim­no, za dro­go i brak nie­miec­kich au­to­strad.

– Nie­któ­rym się uda­je – wsparł mnie Mi­ko­łaj. A kie­dy Mi­ko­łaj ko­goś wspie­ra, to znak, że je­steś na spa­lo­nej po­zy­cji.

– Po la­tach upo­ka­rza­ją­cych pod­cho­dów – wes­tchnę­ła Ma­tyl­da Lo­tos. Czyż­by pod zre­lak­so­wa­ną po­wło­ką spe­cja­li­sty kry­ły się gru­dy bo­le­snych do­świad­czeń?

– To olej­my te­le­wi­zję i znajdź­my inny ka­nał do­stę­pu. Na przy­kład in­ter­net – pod­su­nę­łam. – Za­glą­da tam mnó­stwo lu­dzi. Moż­na by zro­bić spe­cjal­ną stro­nę albo po­pro­wa­dzić blog, oczy­wi­ście pro­eko. – To te­raz ta­kie mod­ne.

– Wy­ma­ga spo­ro...

– Przede wszyst­kim – prze­rwa­łam Josz­ko­wi – wy­ma­ga do­brych chę­ci i za­pa­łu. A cała resz­ta. – Mach­nę­łam dło­nią, po­ka­zu­jąc, że to ła­twi­zna. – Buł­ka z ma­słem.

– Więc mo­gła­byś coś ta­kie­go po­pro­wa­dzić.

Inni, w po­dob­nych sy­tu­acjach wy­ra­ża­ją zdzi­wie­nie. Ge­stem, sło­wem, głu­pią miną. Ale nie ja. Mam pra­wie osiem­na­ście lat, spo­ro prze­ży­łam i nic mnie już nie za­sko­czy.

– Mo­gła­bym i chęt­nie bym się pod­ję­ła – od­po­wie­dzia­łam, pa­trząc Dy­ro­wi pro­sto w mod­ne oku­la­ry – ale nie te­raz...

Za­wie­si­łam głos, głę­bo­ko wzdy­cha­jąc. Dyru po­wi­nien zro­zu­mieć, że ma­tu­ra, a za chwi­lę stu­dia. Sło­wem: zmia­ny. Zresz­tą dla­cze­go wła­śnie ja? Nie wy­star­czy, że pod­rzu­cam su­per­po­mysł ca­łej szko­le?

– Tak my­śla­łem – skwi­to­wał Josz­ko z kpią­cym uśmiesz­kiem. – Ła­two szy­dzić z dzia­łań in­nych, a sa­me­mu...

– Na­praw­dę chęt­nie bym się tym za­ję­ła, ale nie przed ma­tu­rą i jesz­cze w po­je­dyn­kę.

– Mo­żesz za­pro­sić ko­goś do współ­pra­cy.

Niech żyje Ma­tyl­da Lo­tos i jej wspa­nia­łe pro­po­zy­cje!

– Nie­ko­niecz­nie z na­szej szko­ły – pod­chwy­cił Dyru, oży­wio­ny. zna­lazł się wiel­ki zwo­len­nik in­te­gra­cji.

– Może ko­le­gów In­dian – za­su­ge­ro­wał Josz­ko. Niby szep­tem, ale wszy­scy usły­sze­li. Za na­szy­mi ple­ca­mi roz­le­gły się re­cho­ty.

Na­tych­miast pod­ję­łam de­cy­zję.

– My­ślę, że to do­bry po­mysł. Taki wspól­ny, in­te­gra­cyj­ny eko­pro­jekt – ode­zwa­łam się gło­śno.

Re­cho­ty uci­chły. Kama ner­wo­wo prze­łknę­ła śli­nę. Ktoś z tyłu szep­nął: „Od­bi­ło jej, czy co? ”

– Dla­te­go spró­bu­ję – rzu­ci­łam wy­zwa­nie. Sama nie wiem, komu.

– Wy­bra­łaś już wła­ści­wą oso­bę?

Omio­tłam wzro­kiem przy­by­szów z Za­rze­cza, a po­tem kiw­nę­łam gło­wą, wska­zu­jąc na wy­brań­ca.

– Je­steś pew­na? – spy­tał ge­ne­rał gło­sem, któ­ry miał mnie znie­chę­cić.

Ale było już za póź­no, żeby się wy­co­fać. Przy­tak­nę­łam.

* * *

– Wiel­kie dzię­ki! O ni­czym in­nym nie ma­rzy­łem!

Spo­dzie­wa­łam się więk­sze­go en­tu­zja­zmu. W koń­cu to spo­re wy­róż­nie­nie.

– Nie pro­si­łem się o nie – burk­nął Krej­zol.

Wy­szli­śmy za­raz po in­te­gra­cyj­nym spo­tka­niu w auli, od­pro­wa­dza­ni szy­der­czy­mi szep­ta­mi i chi­cho­tem Josz­ka. Jesz­cze ni­g­dy nie ma­sze­ro­wa­łam taka wy­pro­sto­wa­na. Jak wu­jek Klop­sik po ata­ku rwy kul­szo­wej.

– Nie pro­si­łem się – po­wtó­rzył Krej­zol, przy­śpie­sza­jąc kro­ku.

– I do­brze. Bo był to mój wła­sny, wol­ny – no, nie do koń­ca – wy­bór.

– Po coś to zro­bi­ła, z li­to­ści?

Po co? Po co? Mu­si­my od razu ana­li­zo­wać? Sta­ło się, na­wet nie wiem kie­dy. Josz­ko rzu­cił dur­ną uwa­gę i na­gle... po­za­mia­ta­ne.

– Na pew­no nie z li­to­ści – skła­ma­łam. – Mia­łam wie­le róż­nych po­wo­dów.

– Po­daj choć je­den sen­sow­ny.

Wszyst­kie zo­sta­ły gdzieś w tyle, za nami. Pew­nie dla­te­go, że tak pę­dzi­li­śmy.

– Mo­głeś się nie zgo­dzić – od­bi­łam pi­łecz­kę. – Po­wie­dzieć, że nie masz cza­su albo...

– Nie mo­głem.

– Dy­rek­tor? – do­my­śli­łam się. – Pew­nie wy­sy­ła was za koło po­lar­ne?

– Ma­lic­ki? Mu­chy by nie skrzyw­dził.

Po­zo­ry jed­nak mylą.

– To cze­mu nie od­mó­wi­łeś?

– Bo, bo – Krej­zol prze­łknął śli­nę. – Nie chcia­łem wyjść na cy­ko­ra przed two­imi kum­pla­mi.

– Chcia­łeś im po­ka­zać? – ucie­szy­łam się. To zu­peł­nie jak ja, ale nie mu­szę od razu zdra­dzać tego Krej­zo­lo­wi. – Więc po­ka­że­my. Masz moje sło­wo.

* * *

Na po­czą­tek uzgod­ni­łam ter­mi­ny na­stęp­nych spo­tkań. W so­bo­ty (pa­su­ją nam oboj­gu). Pierw­sze już przed Za­dusz­ka­mi. Miej­sce: u mnie w cha­cie. Do tego cza­su na­szki­cu­ję kie­ru­nek dzia­ła­nia.

– Może na­wet kil­ka – fan­ta­zjo­wa­łam pod­czas du­żej prze­rwy.

W na­szej szko­le duża prze­rwa trwa rów­ną go­dzi­nę, tak żeby spo­koj­nie zjeść obiad, a na­wet o nim za­po­mnieć. Albo po­sie­dzieć w Go­łęb­ni­ku, po­bli­skiej ka­fej­ce i od­prę­żyć się przed na­stęp­ny­mi lek­cja­mi. My (ja, Kama, Aleks, Mi­ko­łaj i sio­stry Brön­te) wy­bie­ra­my Go­łęb­nik. Tak­że z po­wo­du die­ty. To zna­czy ja się nie od­chu­dzam, nie mu­szę, ale je­dze­nie obia­du w szkol­nej sto­łów­ce to żad­na przy­jem­ność. Nie cho­dzi wca­le o menu. Sto­łów­ka za­wsze bę­dzie sto­łów­ką, nie­waż­ne, czy w nie­miec­kim woj­sku, ro­syj­skiej fa­bry­ce TIR-ów, czy Ar­ty­stycz­nym Li­ceum z Kla­są. Zresz­tą mu­szę się tro­chę in­te­gro­wać, żeby nie ga­da­no, jak to od­sta­ję od ze­spo­łu. Dla­te­go za­raz po an­giel­skim tur­la­my się do Go­łęb­ni­ka, zaj­mu­jąc naj­lep­szy sto­lik usta­wio­ny na po­de­ście, z ka­na­pą, na któ­rej moż­na się roz­ło­żyć jak u sie­bie w po­ko­ju. Co robi tyl­ko Aleks, osu­wa­jąc się nie­dba­le z po­duch. Resz­ta la­sek trzy­ma po­zy­cję „zwar­ta i go­to­wa”. W koń­cu je­ste­śmy na wi­do­ku, a „jak cię wi­dzą, tak ob­ma­lu­ją”, ma­wia Kama, po­pra­wia­jąc wło­sy. Dla­te­go trzy­ma­my fa­son. Kie­dy już każ­da zaj­mie ulu­bio­ną po­zy­cję stra­te­gicz­ną, Mi­ko­łaj zbie­ra od nas ka­skę i za­ma­wia sześć moc­ca­ci­no albo zie­lo­ną her­ba­tę i cza­sem Kol­kę, dla Josz­ka. Przy­no­si (na jed­nej tacy, taki sil­ny!) i za­czy­na­my plot­ko­wać. Dzi­siej­szy te­mat: mój re­wo­lu­cyj­ny eko­pro­jekt. Jego re­wo­lu­cyj­ność po­le­ga na in­te­gra­cji z Krej­zo­lem.

– Na­praw­dę wpu­ścisz go za próg? – Nie do­wie­rza­ła Kama, roz­wi­ja­jąc z fo­lii li­za­ka.

To jej ulu­bio­na prze­ką­ska i nie­odzow­ny ga­dżet (do­pa­so­wa­ny ko­lo­rem do opra­wek oku­la­rów). Moż­na po­wie­dzieć, że do­pie­ro z li­za­kiem w dło­ni Kama sta­no­wi ca­łość.

– A je­śli cię okrad­nie?

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi na znak, że się nie boję.

– Zresz­tą, co może wy­nieść? Fo­te­le?

– Po tych z Za­rze­cza ni­g­dy nie wia­do­mo – wspar­ła Kamę Aleks. – Ja w gim­na­zjum krę­ci­łam z gost­kiem z Ko­zac­kie­go. Na wa­len­tyn­ki dał mi pier­ścio­nek z cyr­ko­nia­mi. Ty­dzień póź­niej za­brał po kry­jo­mu, bo to był pier­ścio­nek jego sio­stry. Jesz­cze do­py­ty­wał, dla­cze­go nie no­szę. A ja się tłu­ma­czy­łam gę­sto, prze­ży­wa­łam po no­cach. Szko­da mó­wić. Kie­dy się wy­da­ło, chcia­łam z nim ze­rwać, ale zro­bił to pierw­szy.

– Co za cham­stwo – obu­rzał się Mi­ko­łaj.

Resz­ta dziew­czyn oka­za­ła mniej zro­zu­mie­nia.

– Cho­dzi­łaś z fa­ce­tem z Za­rze­cza? – zdu­mia­ły się sio­stry Brön­te, pod­eks­cy­to­wa­ne eg­zo­ty­ką dziel­ni­cy.

– By­łam wte­dy mło­da i na­iw­na – wy­ja­śni­ła Aleks. – Zresz­tą skąd mo­głam wie­dzieć, że jest z Za­rze­cza? Po­zna­li­śmy się na ba­se­nie w Pięk­nych Wi­do­kach.

– Mo­głaś za­py­tać – pod­su­nę­ła Kama. – Ja tak ro­bię na pierw­szym spo­tka­niu.

Pew­nie dla­te­go ni­g­dy nie do­cho­dzi do na­stęp­nych.

– Ale że Pa­ris się zde­cy­do­wa­ła na taki krok. Wpusz­czać ob­ce­go...

A gdzie mie­li­śmy się spo­tkać? U nie­go w cha­cie? Sam do­jazd na Za­rze­cze trwa pra­wie pół go­dzi­ny. Zno­wu w knaj­pie tro­chę głu­pio, ktoś mógł­by po­my­śleć, że ze sobą cho­dzi­my.

– Lu­bię wy­zwa­nia – od­par­łam. – Bez ry­zy­ka ży­cie nie ma sma­ku.

– Ale już za sześć ty­go­dni mi­ko­łaj­ki – mar­twi­ła się Aleks.

Że też mu­sia­ła przy­po­mi­nać. Cho­ler­ne mi­ko­łaj­ko­we po­pi­sy. Tra­dy­cja, któ­rą usta­no­wił po­przed­ni dy­rek­tor na­szej szko­ły i au­tor jej no­wej na­zwy. Kie­dyś Pań­stwo­we LO im. Ba­ta­lio­nów Chłop­skich, obec­nie Ar­ty­stycz­ne Li­ceum z Kla­są. Taka trans­for­ma­cja, uznał dy­rek­tor, wy­ma­ga od­po­wied­niej opra­wy oraz no­wych zwy­cza­jów. Dla­te­go każ­dej je­sie­ni kla­sy ma­tu­ral­ne szy­ku­ją wy­stęp sta­no­wią­cy pod­su­mo­wa­nie ich do­ko­nań jako ze­spo­łu i żywy do­wód na to, że li­ceum za­słu­gu­je na swój przy­do­mek. Jed­ni ro­bią wy­sta­wę gra­fik. Inni – po­kaz tań­ców la­ti­no. To dru­gie bar­dzo by mi pa­so­wa­ło, nie­ste­ty, na­sza kla­sa jest zbyt am­bit­na, by się ogra­ni­czyć do plą­sa­nia. Tak nam oświad­czy­ła je­sie­nią ma­gi­ster Lo­tos. Dla­te­go wy­sta­wia­my Śnie­go­wą kulę, prze­wrot­ną sztu­kę o eska­la­cji prze­mo­cy. Na szczę­ście mnie się do­sta­ła ról­ka, moż­na by rzec, mi­nia­tu­ro­wa. Choć trze­ba przy­znać efek­tow­na: w cią­gu czter­dzie­stu czte­rech se­kund mam za­strze­lić czte­rech groź­nych ma­fio­zów (jed­ne­go z nich gra Josz­ko) i przy oka­zji wy­gło­sić czte­ry kró­ciut­kie kwe­stie. Na samą myśl krew krzep­nie mi w ży­łach. Nie tyl­ko dla­te­go, że nie cier­pię bro­ni (na­wet nie­groź­nych stra­sza­ków), tak­że z po­wo­du zdol­no­ści ak­tor­skich. Czy ra­czej ich bra­ku. Wstyd to wy­znać, ale na sce­nie zmie­niam się w kloc drew­na a prze­cież w re­alu tak świet­nie so­bie ra­dzę z gra­niem. Nie chwa­ląc się, umiem sprze­da­wać bla­gę. Na przy­kład te­raz.

– To tyl­ko zwy­kłe szkol­ne przed­sta­wie­nie – rzu­ci­łam na lu­zie.

– I tyl­ko czte­ry krót­kie zda­nia – przy­po­mniał wszyst­kim Josz­ko. – Na­wet pa­pu­gę by na­uczył, praw­da?

– Żad­na pa­pu­ga nie mia­ła­by ta­kiej przy­jem­no­ści z ode­gra­nia sce­ny eg­ze­ku­cji – od­pa­ro­wa­łam, mie­rząc Josz­ka chłod­nym wzro­kiem.

– Po­tem masz uro­dzi­ny, stud­niów­kę i prób­ne ma­tu­ry – Aleks wró­ci­ła do wy­li­czan­ki. Naj­wy­raź­niej chce mi udo­wod­nić, że mam prze­ki­cha­ne. – A w maju praw­dzi­wy hard­kor. Jak ty to wszyst­ko po­go­dzisz z pro­jek­tem?

Sku­pię się na sze­ro­ko po­ję­tej kre­acji, cięż­kie pra­ce zle­ca­jąc Krej­zo­lo­wi. W koń­cu od tego jest, od dźwi­ga­nia mo­ich kon­cep­cji.

* * *

Z kon­cep­cja­mi na ra­zie trosz­kę sła­bo, pew­nie z po­wo­du zbli­ża­ją­cych się eg­za­mi­nów. Dziw­na spra­wa, bo prze­cież wszyst­ko mam pod kon­tro­lą. Te­sty za­li­cza­ne na bie­żą­co, żad­nych za­le­gło­ści (nie li­cząc hisz­pań­skie­go). Co waż­ne, sta­ram się pod­cho­dzić na lu­zie, nie tak jak Aleks, któ­ra cią­gle wy­my­śla nowe wi­zje ma­tu­ral­nej po­raż­ki, sie­jąc pa­ni­kę wśród sióstr Brön­te. Ostat­nio za­sta­na­wia­ła się, co zro­bi, je­śli wy­pad­ną jej szkła kon­tak­to­we. Albo zgu­bi za­pa­so­wy dłu­go­pis.

– Bę­dziesz pi­sać zwy­czaj­nym – od­par­łam bez­tro­sko.

Po­tem nie mo­głam za­snąć aż do rana. Koło trze­ciej zwlo­kłam się z łóż­ka, żeby spraw­dzić, czy nie ma peł­ni. Wte­dy naj­le­piej za­sto­so­wać pa­tent na­sze­go fi­zy­ka: po­sta­wić na pa­ra­pe­cie szklan­kę wody i czło­wiek śpi jak za­bi­ty, bez żad­nych kosz­ma­rów. Ale peł­ni nie było. Więc o co cho­dzi? Prze­cież nie o dur­ny dłu­go­pis. No do­bra, przy­zna­ję, ja też boję się ma­tu­ry. Znacz­nie mniej niż Aleks, ale jed­nak. Na­pię­cie ro­śnie, co nie zna­czy, że będę za­raz pa­ni­ko­wać. To zu­peł­nie nie w moim sty­lu.

– A co jest w two­ja sti­lo? – do­py­ty­wał Che­sus.

To aku­rat pro­ste. Dy­stans, tak­że do sie­bie, sze­ro­ko po­ję­ty fa­son i po­czu­cie hu­mo­ru. Dzię­ki nim mam zna­ko­mi­ty PR w szko­le, na licz­nych warsz­ta­tach, wśród ko­le­gów Bon­da. Dłu­go by wy­li­czać, gdzie jesz­cze.

– Co ci daje?

– Je­stem w czo­łów­ce. To bar­dzo uła­twia ży­cie.

– Jak bar­dzo?

Che­sus naj­wy­raź­niej nie przy­go­to­wał się do lek­cji i szu­ka te­ma­tów za­stęp­czych.

– Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć ani prze­pra­szać za cu­dze błę­dy.

Nie prze­pra­szasz na­wet za wła­sne, lu­dzie i tak cię sza­nu­ją. Z tego sa­me­go po­wo­du zo­sta­łam pry­mu­ską; do­bre­mu ucznio­wi wię­cej ucho­dzi pła­zem. Pał­karz jest sta­le na cen­zu­ro­wa­nym. Cią­gle musi udo­wad­niać, że za­słu­żył na mar­ną trój­czy­nę.

– Je­stem zbyt wy­god­na, żeby tak się mę­czyć. Ro­zu­miesz?

Przy­tak­nął, więc niby OK, ale coś mi nie gra. Coś tu jest nie­ha­lo. Na ra­zie nie będę roz­grze­by­wać te­ma­tu, wolę się sku­pić na kon­kre­tach. Na przy­kład prze­ro­bić po­zy­ty­wi­stów, bo to obok li­te­ra­tu­ry sta­ro­pol­skiej, ulu­bio­na epo­ka spe­ców wy­my­śla­ją­cych te­ma­ty ma­tu­ral­ne. Ja bym wo­la­ła coś bar­dziej dy­na­micz­ne­go, jak Bro­niew­ski. Ko­nop­nic­ka przy­nu­dza, a Prus mnie draż­ni, może nie tyle on, co Wo­kul­ski. Przy­jeż­dża taki z Sy­be­rii, czer­wo­ny­mi łap­ska­mi wy­kła­da for­sę na stół – i ocze­ku­je mi­ło­ści? Od lal­ki? Tego nie wy­my­ślił­by na­wet ze­spół sce­na­rzy­stów Brzy­du­li. Ale może kie­dyś lu­dzie byli bar­dziej na­iw­ni lub za­du­fa­ni, za­le­ży jak pa­trzeć. W do­dat­ku trak­to­wa­li wszyst­ko ze śmier­tel­ną po­wa­gą. Zero dy­stan­su! Te­raz jest ina­czej, roz­ryw­ka rzą­dzi. Dla­te­go w moim eko­pro­jek­cie bę­dzie mnó­stwo za­ba­wy, bez za­ni­ża­nia po­zio­mu. Mu­szę po­ka­zać kla­sie, na co mnie stać. Sko­ro już da­łam się wkrę­cić, niech to bę­dzie na­praw­dę coś efek­tow­ne­go.

Py­ta­nie, jak to osią­gnąć? Bon­da nie chcę stre­so­wać, ma wy­star­cza­ją­co dużo za­cho­du z pra­cą ma­gi­ster­ską. Na in­wen­cję Krej­zo­la ra­czej bym nie li­czy­ła, na wspar­cie zna­jo­mych też nie. Pod­rzu­cą parę miał­kich rad, klep­ną po ple­cach, mó­wiąc „Gło­wa do góry”, i to wszyst­ko. A po­tem roz­ga­da­ją, że Pa­ris so­bie nie ra­dzi. Nie, żad­nych rad po zna­jo­mo­ści! Więc gdzie szu­kać in­spi­ra­cji? Już mam! Będę pod­glą­dać tych, któ­rym się uda­ło.

* * *

Na po­czą­tek zaj­rza­łam do Mia­stów­ki, to­po­we­go pi­sma dla mod­nych dziew­czyn Moż­na tam zna­leźć wszyst­ko, co jest tren­dy, jaz­zy, a na­wet fri­sky (ożyw­czy miks słów „fre­shy” i „ri­sky”). Sza­blo­ny od­je­cha­nych ozdób cho­in­ko­wych (z po­do­bi­zną Han­nah Mon­ta­na), kro­ki do ba­cha­ty (po­ziom pierw­szy) i za­raz obok ran­king naj­lep­szych szkół tań­ca w ca­łym re­gio­nie, ho­ro­sko­py, któ­re za­wsze się spraw­dza­ją, opo­wia­da­nia o mi­ło­ści wam­pi­rów (świet­ne do czy­ta­nia w ki­blu), dużo mody, jesz­cze wię­cej świe­żych plo­tek, stresz­cze­nia głu­pich lek­tur i wresz­cie to, co dziew­czy­ny lu­bią naj­bar­dziej (chło­pa­ki tak­że, ale się z tym kry­ją): po­ra­dy. Całe mnó­stwo. Na przy­kład: gdzie war­to się lan­so­wać, czym usu­nąć pla­my po ja­go­dach, jak zro­bić pra­so­wa­ne cie­nie przy uży­ciu je­dwa­biu do wło­sów, jak w mia­rę rów­no przy­ciąć grzyw­kę, a po­tem szyb­ko zna­leźć awa­ryj­ne­go fry­zje­ra, któ­ry nie ryk­nie na nasz wi­dok śmie­chem. Do­dat­ki też są świet­ne, szcze­gól­nie se­ria: „ABC”. Przy­dat­na w gim­na­zjum, kie­dy czło­wiek jest taki zdez­o­rien­to­wa­ny. Mnie spodo­ba­ły się naj­bar­dziej: „ABC za­wie­ra­nia szkol­nych zna­jo­mo­ści”, „Wa­ka­cyj­ny flirt dla nie­wta­jem­ni­czo­nych”, „ABC ba­je­ru dla dziew­czyn” i znacz­nie lep­sze „ABC na­wij­ki dla chło­pa­ków” (po­zwo­li­ło mi unik­nąć paru pu­ła­pek). Wresz­cie „Kon­wer­sa­cje z na­uczy­cie­lem – pierw­sze kro­ki”. Sło­wem pe­reł­ki dla za­gu­bio­nych.

Te­raz, rzecz ja­sna, nie po­trze­bu­ję ta­kich wska­zó­wek, ale prze­cież nie szu­kam ich dla sie­bie, tyl­ko dla in­nych. Nasz eko­pro­jekt ma do­trzeć do wie­lu mło­dych lu­dzi. Ma być tren­dy, jaz­zy, a na­wet fri­sky. Dla­te­go od­pu­ści­łam warsz­ta­ty sal­sy i spę­dzi­łam cały wie­czór na lek­tu­rze sta­rych nu­me­rów Mia­stów­ki. Po prze­cze­sa­niu dwóch rocz­ni­ków zna­la­złam dzie­sięć su­per­rad, jak być eko-pan­ną. Do­kład­nie jest ich dzie­więć, plus jed­na bo­nu­so­wa, któ­rą od razu prze­czy­ta­łam, a brzmia­ła na­stę­pu­ją­co: „Wróć do sa­me­go po­cząt­ku. Tym ra­zem nie oszu­kuj! ” Na­tych­miast prze­sko­czy­łam do rady pierw­szej: „Sor­tuj śmie­ci”. Nuda, prze­ra­bia­li­śmy to w gim­na­zjum. Na go­dzi­nie wy­cho­waw­czej, kie­dy nie było in­nych lep­szych te­ma­tów, czy­li śred­nio dwa razy w se­me­strze. Ba­te­rie zo­sta­wia­my w spe­cjal­nych pu­deł­kach. Pla­stik i me­tal wrzu­ca­my do ko­sza żół­te­go, szkło ciem­ne do zie­lo­ne­go, pa­pier do bia­łe­go... a może do nie­bie­skie­go albo... nie­waż­ne, prze­cież każ­dy ku­beł jest pod­pi­sa­ny wo­ła­mi. Wi­dać z da­le­ka, o ile czło­wiek chce pa­trzeć. No wła­śnie. Na moim osie­dlu pa­nu­je olew­ka. Sta­re ścier­ki lą­du­ją w pa­pie­rach, ba­te­rie w ko­szu na me­tal. Chleb tra­fia do pla­sti­ku, co mnie zresz­tą nie dzi­wi. Pie­czy­wo Od Edzi sma­ku­je, jak­by je zro­bio­no z po­li­wi­ny­lu, na­wet go­łę­bie krę­cą na nie dzio­bem. Ale resz­ta od­pad­ków po­win­na być le­piej sor­to­wa­na. Nie­ste­ty, ni­ko­mu się nie chce, więc war­to się mę­czyć w po­je­dyn­kę? Upra­wiać śmiet­ni­ko­wą sztu­kę dla sztu­ki? Będę mu­sia­ła po­ru­szyć ten te­mat na go­dzi­nie wy­cho­waw­czej. Ma­gi­ster Ma­tyl­da Lo­tos zo­ba­czy, że nie lek­ce­wa­żę za­dań. Już od śro­dy wy­py­tu­je mnie o po­stę­py. Pew­nie zbie­ra punk­ty, żeby wresz­cie zo­stać na­uczy­cie­lem dy­plo­mo­wa­nym. Na­uczy­cie­lem, nie na­uczy­ciel­ką. Dla­te­go tak mnie do­ci­ska. Ostat­nio wy­sko­czy­ła zza win­kla, kie­dy bie­głam do Go­łęb­ni­ka, py­ta­jąc, jak tam pro­jekt.

– Pra­ce trwa­ją – od­par­łam, ale wi­dząc jej minę do­da­łam za­raz. – Naj­pierw chcę zwró­cić uwa­gę kon­su­men­tów na zna­ko­mi­te pol­skie pro­duk­ty. Nasz ry­nek za­la­ła tan­de­ta pro­du­ko­wa­na w Chi­nach. Przez to za­my­ka się licz­ne za­kła­dy, rze­mio­sło upa­da, a Po­la­cy są zmu­sze­ni do emi­gra­cji.

Spu­ści­łam wzrok, przy­gry­za­jąc usta, żeby wi­dzia­ła, że te­mat nie jest mi obo­jęt­ny.

– Za­po­mnia­łam, że je­steś...

– Eu­ro­sie­ro­tą – do­koń­czy­łam. – Nie bój­my się tego sło­wa. Wiem, co zna­czy miesz­kać w pu­stym miesz­ka­niu.

Wra­cać z im­pre­zy w nie­dzie­lę przed świ­tem. Jeść lody na śnia­da­nie. Od­ku­rzać tyl­ko ka­wa­łek dy­wa­nu, zmy­wać, kie­dy się na­zbie­ra, cho­dzić boso... peł­ny luz. Ale inni wolą, że­bym przy­zna­ła, jak mi cięż­ko. Więc przy­zna­ję, bez wda­wa­nia się w szcze­gó­ły, wy­cho­dzę wte­dy na twar­dziel­kę, a to bar­dzo wy­god­na po­zy­cja. Nikt nie pra­wi ka­zań ani nie sza­fu­je do­bry­mi ra­da­mi. Nikt, poza ma­gi­ster Lo­tos. Na po­czą­tek orze­kła, że mi trud­no. Cóż za od­kry­cie!

– Zna­la­złaś się w sy­tu­acji, któ­ra wy­ma­ga, byś do­ro­sła wcze­śniej niż inni. Zro­zu­mia­łe, że mo­żesz od­czu­wać żal lub złość.

Mo­gła­bym przy­po­mnieć ma­gi­ster Lo­tos, że mia­łam pół­to­ra roku, by to i owo prze­tra­wić. Ale po co ją wy­bi­jać z tak pięk­nie wy­śli­zga­ne­go toru?

– Żal lub złość – po­wtó­rzy­ła, wczu­wa­jąc się w rolę je­dy­ne­go po­cie­szy­cie­la. Nie po­cie­szy­ciel­ki. – Ale pa­mię­taj, że do­sta­łaś też ogrom­ną szan­sę. Nic tak czło­wie­ka nie roz­wi­ja jak dro­ga pod gór­kę.

Sko­ro tak, chy­ba zo­sta­nę al­pi­nist­ką.

– Dro­ga pod gór­kę, na­je­żo­na prze­szko­da­mi, trud­na i nu­żą­ca. Ale dzię­ki niej zy­sku­je­my nową per­spek­ty­wę. Nowy dy­stans. Na­bie­ra­my siły i mą­dro­ści. Dla­te­go za­miast na­rze­kać...

Chwi­lecz­kę, ja­kie „na­rze­kać”? Prze­cież tyl­ko zna­czą­co wes­tchnę­łam!

– Za­miast na­rze­kać, dro­ga Ame­lio, war­to za­ci­snąć zęby i ru­szyć do przo­du.

– Do przo­du i pod gór­kę – do­da­łam.

Ma­gi­ster Lo­tos nie wy­czu­ła iro­nii. Była zbyt prze­ję­ta swo­ją mową.

– Po­trak­tuj ten trud­ny czas jak wy­zwa­nie. Fan­ta­stycz­ną przy­go­dę, dzię­ki któ­rej zy­skasz siłę i od­por­ność.

Na wi­ru­sy tak­że? Co za wspa­nia­ła wia­do­mość. Nie, że­bym się prze­sad­nie bała wi­ru­sów. Dzie­ci le­ka­rzy mają wła­ści­wy dy­stans.

– Pra­ce nad pro­jek­tem po­stę­pu­ją? – przy­po­mnia­ła so­bie. Tak na­gle, aż drgnę­łam.

– Oczy­wi­ście. W przy­szłą so­bo­tę bę­dzie­my usta­lać kon­kre­ty.

– Ufam, że w po­nie­dzia­łek przed­sta­wisz je na wy­cho­waw­czej.

– W Za­dusz­ki? – zdzi­wi­łam się.

Ma­gi­ster Lo­tos ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo. Za­wsze tak robi, kie­dy ktoś ją przy­ła­pie na po­mył­ce. Strze­la ocza­mi na boki, po­tem przy­gry­za od we­wnątrz po­licz­ki i za­raz znaj­du­je wyj­ście awa­ryj­ne.

– Mia­łam na my­śli na­stęp­ny po­nie­dzia­łek, oczy­wi­ście.

Zy­ska­łam cały ty­dzień, su­per!

– Przed­sta­wię – za­pew­ni­łam, nie kry­jąc ulgi.

– To wła­śnie w to­bie lu­bię. En­tu­zjazm.

* * *

En­tu­zjazm? No cóż, nie będę po­zba­wiać złu­dzeń wła­snej wy­cho­waw­czy­ni. Za­chwy­co­na na ko­niec rzu­ci­ła: „Tam, gdzie inni wi­dzą ko­lej­ne nud­ne za­da­nie, ty umiesz od­kryć w so­bie pa­sję”. Szew­ską chy­ba, bo tej praw­dzi­wej nie czu­łam od przy­go­dy z fioł­ka­mi. Do­sta­łam bu­kie­cik od