12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł
Bycie eurosierotą to całkiem fajna sprawa, uważa Emilia, zwana Paris. Można jeść lody na śniadanie, chodzić boso, odkurzać tylko kawałek podłogi... pełny luz, którym nie wolno się zbytnio obnosić. Ale Paris ma wprawę w udawaniu kogoś, kim nie jest. Gra nie tylko przed belframi czy własną klasą. Trzyma też fason przed chłopakiem i rodzicami, którzy pracują w Londynie. Skupiona na odgrywaniu rozmaitych ról, nie zauważa, że otaczający ją świat jest jedną wielką blagą. W pewien mroźny walentynkowy poranek dowie się przykrej prawdy, także na swój temat...
„Blagierka” opowiada o tym, jakim cudem jest dziś autentyczność i jak mało ją sobie cenimy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 217
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65718-16-7
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Hej, człowieku w pierwszym rzędzie, panie decydencie z agencji reklamowej.
Hej, panie menadżerze, z MTV prezenterze, słynna dziennikarko, mamy butelki z benzyną i kamienie, wymierzone w ciebie.
CKOD, Butelki
– Dobry kit to połowa sukcesu. Resztę zapewnia odpowiednio dobrany zespół – wyjaśniłam Bondowi.
Bond to mój facet. Niedługo kończy dwadzieścia pięć lat (Ćwierć wieku! Lepiej sobie tego nie wyobrażać!). Jest dorosły, samodzielny i stanowczo za bardzo się o mnie martwi. Dlatego muszę go przekonywać, że dam radę.
– Dam radę, spoko – powtórzyłam po raz enty.
– Żeby nie było jak z ostatnią akcją – mruknął.
Ach, słynna „godzina bez prądu”. No tak, dałam się nabrać. Sześćdziesiąt sześć minutsiedzenia przy gromnicy (świeczki tortowe gdzieś się zapodziały, jak zwykle). Trzy tysiące dziewięćset sześćdziesiąt sekund obezwładniającej nudy zakończonych kosmiczną kraksą. Kiedy wreszcie ruszyłam z fotela, żeby włączyć lampę, nadziałam się na ostry róg stolika, nabijając sobie siniaka wielkości Bajkału. Przy okazji strąciłam gromnicę. Buchnął ogień. Ulubiona serweta mamy, niech to! Kto by pomyślał, że koronki są takie łatwo palne! By nie dopuścić do pożaru, zrzuciłam serwetę na podłogę, razem z wazonem. Nakryłam to wszystko pledem i zaczęłam energicznie deptać, gołymi stopami. Po włączeniu światła oceniłam straty. Spalona na popiół serweta, pled do kasacji, uszkodzone drewniane panele, plamy z wosku na strzyżonym dywanie, zbity wazon. I ogromny siniec na moim lewym udzie. Za to żadnych śladów na stopach!
– Było warto – oznajmiłam po wszystkim Chesusowi.
Chesus uczył mnie hiszpańskiego. Do września. Po powrocie z wakacji przypomniał sobie, że jest Katalończykiem, wreszcie gotowym, by walczyć o wolną ojczyznę. Jako bojownik, oznajmił, przestaje używać española, języka okupanta. Ale, żeby nie tracić ze mną kontaktu, proponuje nową formułę spotkań. Zamiast konwersacji – zajęcia poświęcone Katalonii. Wygłaszane łamanym polskim. Zgodziłam się, jako jedyna z trzynastu uczniów Chesusa. Wzruszony gestem, obiecał, że raz na miesiąc sprawdzi mi wypracowanie, ale robił przy tym miny jak na ostrym dyżurze u dentysty, więc odpuściłam. W ten sposób mój hiszpański porasta pleśnią, za to wiedza o Katalonii poszerza się szybciej niż wszechświat.
– Było warto, mimo zamieszania – powtórzyłam, dumna i blada.
Chesus przestał głaskać swoją łaciatą króliczkę, Montserrat.
– Cała godzina dla nasza Ziemia. Brawo!
Zaklaskał, a mnie zrobiło się głupio.
– Co ci się nie podoba?
– Jedna godzina dla Ziemia. Jedna dnia dla bita kobieta, jedna dla głodna dziecka. I jedna bez zakupa. I bez dyma. A potem juś normalna: wolno bić, śmiecić, palić i kupować. Visca cywilizacja!
– Lepszy rydz niż nic – odburknęłam.
– To jest nic! – rozsierdził się Chesus. – Wielkie nic! Pół miasta gasi światło, a elektrownia pracuje dalej.
Krótko mówiąc ściema. Ale teraz...
– Teraz będzie zupełnie inaczej – zapewniłam Bonda. – Dam sobie radę, wierz mi.
Zresztą nie mam wyjścia, skoro już się stało.
– Nasz dyrektor jest stanowczo zbyt otwarty – orzekła Kama, sunąc krokiem modelki po parkiecie auli.
– Dostał na ten cel spore fundusze unijne – wyjaśnił Mikołaj. – I musi wydać, inaczej przepadną.
– Niech zaprosi do nas uczniów z Odense, jak rok temu. Albo chociaż z Rygi. Ale nie z Zarzecza!
– W dodatku z budowlanki – prychnął Joszko, przyszły notariusz i współwłaściciel kancelarii prawnej w Ścisłym Centrum, jak mi oznajmił podczas andrzejek. Zamiast porwać mnie do tańca, opisał ze szczegółami wygląd przyszłego domu, poczynając od marmurowych parapetów po dwie stówy za metr kwadratowy. Przy dębowym parkiecie szeroko ziewnęłam, zarabiając u Joszka pierwszą krechę.
– Co ci przeszkadza budowlanka? – obruszył się Łukasz. Ma brata w technikum budowlanym, na szczęście w Ścisłym Centrum.
– Nie przeszkadza. Po prostu nie muszę się integrować z burakami.
– Nie gardziłabym ludźmi, którzy kiedyś będą budować ci dom – wtrąciłam. – Z nerwów mogą źle przyciąć marmury. Albo zamurować zgniłe jajo.
Tak właśnie zrobili wujkowi Klopsikowi. Przez rok szukał źródła smrodu w swoim Reprezentacyjnym Pokoju. Przeczesał wszystkie zakamarki, rozrył pół podłogi, niszcząc panele z imitacji drzewa tekowego, porozkręcał wszystkie święte figurki. Wreszcie znalazł: dwa zbuki wmurowane pod boazerią z imitacji sekwoi.
– Podam ich do sądu – oznajmił Joszko takim tonem, jakby już przyłapał ekipę na kombinowaniu.
Usiedliśmy po prawej stronie auli. Przybysze zajęli ławki naprzeciwko. Taki układ nie sprzyja integracji, ale nie będę instruować Dyra. Ma od tego sztab doradców: Jodynę, naszą higienistkę, magister Matyldę Lotos, księdza Matriksa i swoją mamę.
– Ale obciachy – mruknął Joszko, gładząc rękaw nowego swetra. – Ci trzej przyszli w dresach. Podróbki Puchy.
– Zarzecze – skwitowała Kama.
– Koniec świata, naprawdę – rzuciłam z ironią, której nikt nie wychwycił. Bo i po co?
– Patrzcie na tego opalonego. Polski Komancz, brakuje tylko łuku.
– Odebrali mu w rezerwacie, żeby nie zrobił sobie krzywdy.
Zerknęłam i od razu poznałam. Krejzol! Spotkaliśmy się tylko raz, wieki temu. To znaczy w ostatniej gimnazjum. Zimą pojechałam na Zarzecze, oddać zeszyty Aśce. Rzadko tam bywam (bo daleko, ponuro i brak fajnych miejscówek), więc oczywiście pomyliłam tramwaje i wylądowałam na osiedlu Strachy. Osiedlu, którego wyjątkowo nie cierpię. Przez trzy lata udało mi się trzymać dystans, chwila nieuwagi i... trudno, mruknęłam, naciągając kaptur. Grunt to nie pękać. Ruszyłam wyluzowanym krokiem ziomalki, która zna tu każdy kamień. Nagle kątem oka dostrzegłam maszerujących w moją stronę czterech karków. Przyśpieszyłam, karki również. Weszłam w kłus, oni także, więc wrzuciłam piąty bieg i rura w stronę ulicy. Byle dotrzeć do jakiegoś przystanku. Jak na złość pochowały się wszystkie. Sklepy zamknięte, knajpy ukryte gdzieś w piwnicach, nigdzie żywego ducha. Popędziłam wzdłuż Alei Ziomków, oddzielającej Osiedle Strachy od Osiedla Kozackiego. I dałabym chyba radę, gdyby nie buty. Włożyłam nowe, supermodne, z Londynu, ale o podeszwach tak gładkich jak narty. Wpadłam w poślizg i runęłam w zaspę. Podnoszę głowę, a nade mną cztery spalone na Indiańca twarze.
– Czemuś tak biegła, laska?
– Bo mnie goniliście.
– Bo uciekałaś – zauważył najmniej wyrośnięty, za to najbardziej spieczony, pomagając mi wstać. O mało przy tym nie wyrwał mi barku.
– Ejże, Krejzol. Nie tak było – poprawił go zakapturzony brunet. – Myśleliśmy, że psy zza Alei cię gonią, to ruszyliśmy na ratunek. Nie, chłopaki?
Przezornie podziękowałam. Spieczony szybko zaproponował, że mnie odprowadzi na tramwaj. Taki rycerz.
– Kto pierwszy, ten lepszy – rzucił chłopakom hasło.
Zrozumieli. Bez szemrania odeszli na bok i stanęli w rozkroku. Podreptaliśmy z Krejzolem do przystanku, gadając o bzdurach. To znaczy ja nawijałam, żeby szybciej zleciało. Krejzol raz czy dwa coś mruknął, że niby kuma, a na koniec spytał, czy dam sobie radę i przybił piątkę. Tak po prostu! Nawet nie zapytał mnie o imię. Ani o ulubiony zespół. Ani o znak zodiaku! Niesłychane! Byłam zła przez cały wieczór, ale potem dotarło do mnie, że Krejzol nie chciał nawet próbować. Za wysokie progi, pomyślał, więc odpuścił i wrócił tam, gdzie jego buda. Od razu mu wybaczyłam. A tydzień później cała sprawa wyleciała mi z pamięci.
I teraz nagle spotkanie. Zaczęłam się przyglądać Krejzolowi tak intensywnie, że wreszcie na mnie zerknął. Zaraz spuścił wzrok, nerwowo bawiąc się zamkiem od bluzy. Poznał mnie, fajnie. To znaczy nic w tym dziwnego, na ogół zapadam facetom w pamięć.
Na aulę wszedł nasz Dyru ramię w ramię z ich dyrektorem, dwumetrowym niedźwiedziem w dziwnym uniformie.
– Wygląda jak ruski generał – szydził Joszko.
Nawet ja musiałam przyznać mu rację. Rzeczywiście, generał. Stanął na baczność z miną człowieka, który bez wahania zesłałby na Sybir pół swojej szkoły. Gestem dłoni nakazał ciszę, a potem w milczeniu odmaszerował na swoje miejsce. Kiedy zasiadł, kiwnął głową Dyrowi na znak, że może zaczynać. Dyru odchrząknął, poluzował kołnierzyk koszuli i zaczął nudne, na szczęście krótkie, przemówienie o potrzebie integracji. Podziękował, komu trzeba, a potem wyjaśnił, jaki jest cel naszego spotkania: wspólna troska o Matkę Ziemię.
– Wspaniale – szepnął Joszko. – Nie mogę się doczekać.
– Na początek zastanówmy się, co już zrobiono – zagrzmiał Dyru. – Jakieś budujące przykłady.
W górę wystrzelił las rąk. Oczywiście III a. Efekciarze. Ale pierwszy odezwał się Joszko. Nawet nie wyciągnął wcześniej dłoni, po prostu zabrał głos, nie czekając, aż ktoś mu go udzieli. Sprytne.
– W dobrych, zagranicznych hotelach spotkałem się z następującą praktyką – przy słowach „dobry” i „zagraniczny” Joszko lekko mlasnął językiem, jakby smakował karmelka. – W łazienkach wisi informacja, żeby dla oszczędności wody nie zmieniać często ręczników.
– I na informacji się kończy – mruknęłam. Wydawało mi się, że cicho, ale nie dość cicho dla generała. Najwyraźniej nie dowodzi artylerią.
– Masz w tym względzie jakieś doświadczenia? – spytał groźnym basem.
Jeśli myślał, że mnie przestraszy, to się grubo pomylił. Zresztą nawet gdyby, muszę trzymać fason przed Kamą, Joszkiem i resztą mojej klasy.
– Owszem, próbowałam oszczędzać. Nic z tego.
– Może to nie był dobry hotel – rzucił Joszko.
– Pięciogwiazdkowy.
Tak naprawdę były cztery, za to prawdziwe, unijne, żadne tam słoneczka czy słoniki. Rodzice chcieli mi wynagrodzić półroczną nieobecność i szarpnęli się na porządny ośrodek SPA, niedaleko Kemeru. Małe budynki w pięknym ogrodzie, plaża zakwalifikowana na listę Blue Flag, duże pokoje, a w łazienkach owa cenna informacja, o której wspomniał Joszko. „Czy wiesz, drogi turysto, ile energii pochłania codzienne pranie ręczników? ” Tyle, że w głowie się nie mieści. Więc, żeby chronić środowisko, zostawiałam ręcznik na wieszaku. Niestety, codziennie witał mnie nowy, czysty. Po trzech dniach zeszłam do recepcji i mówię, w czym problem. Recepcjonista nie załapał, więc poszedł po kierownika. I po zastępcę. We trzech spokojnie wysłuchali, o co mi chodzi, a potem wybuchli śmiechem. Kto inny by wymiękł, ale nie ja. Odczekałam, aż przestaną rechotać i zblazowanym tonem orzekłam.
– Mnie tam wszystko jedno. Ale wam nie powinno, bo tych ścieków nie weźmiemy ze sobą. Zostaną w Turcji.
W odpowiedzi zaproponowali mi randkę nad morzem.
– Tak to wygląda w praktyce – zakończyłam.
– Dlatego nie przyjęliśmy Turków do Unii – skwitował Joszko takim tonem, jakby to on decydował o członkostwie. – Muszą się jeszcze dużo nauczyć od cywilizowanych narodów.
Słowo „cywilizowany” podziałało mi na nerwy. A może sam Joszko? Jest z siebie tak cholernie zadowolony. Kiedy odmówiłam wspólnego wypadu do multipleksu, uśmiechnął się tylko i odrzekł: „Zastanów się, Paris, póki masz szansę. Za dwadzieścia lat będziesz dla mnie za stara”. Natychmiast odparowałam, żeby skupił się na zarabianiu, bo pieniądze bardzo mu się przydadzą w nowych związkach. Kto wie, czy nie będą jedynym wabikiem. Od tego czasu nie rozmawiamy ze sobą, bo słownych przepychanek nie można chyba nazwać rozmową.
– Cywilizowanych – rzuciłam – dlatego że raz w roku wypuszczą swoje dzieci do lasu na wielkie sprzątanie?
– Uważasz, że takie akcje są niepotrzebne? – zainteresowała się Matylda Lotos, nasza wychowawczyni, pedagog szkolny i, jak podkreśla, dyplomowany specjalista od technik relaksacyjnych. Specjalista, nie specjalistka.
– Przede wszystkim są nieskuteczne, podobnie jak „godzina bez prądu”. – Postanowiłam się popisać wiedzą zdobytą od Chesusa. – Ludzie wyłączają prąd, a elektrownia pracuje dalej. Ale nie to jest najgorsze – ciągnęłam. – Kiedy po akcji wszyscy jednocześnie włączają światło, dochodzi do obciążenia sieci. Krótko mówiąc, zamiast oszczędności mamy straty.
– Ale to piękny gest – upierała się Matylda Lotos.
– Gestami nie zmienimy świata.
– Masz lepsze pomysły? – spytał Dyru.
Zmarszczyłam brwi, po cichu recytując od tyłu alfabet. Podobno sprawiam wtedy wrażenie bardzo skupionej.
– Chociaż jeden lepszy pomysł – odezwał się Dyru.
Co za niecierpliwość! Nie dotarłam nawet do „m”, a ten już cały chodzi. Jak doberman.
– Przede wszystkim – zawiesiłam głos dla wzmocnienia efektu – działania muszą być długofalowe. Jeden dzień w roku to żałośnie mało.
– Zgadza się.
– Poza tym należy wyjść poza własny ogródek. To znaczy idealnie byłoby zastosować zasadę: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”.
Zupełnie nie wiem, czemu to wyrecytowałam. Może dlatego, że zwykle robi wrażenie.
– Jakieś konkrety? – drążył Joszko, jakby wiedząc, że nie mam żadnych. Chyba zapomniał, że jestem mistrzynią improwizacji.
– Chodziło mi o projekt edukacyjny, dzięki któremu dotarlibyśmy do tłumów, prezentując prawdziwe rozwiązania eko, a nie żałosne namiastki.
– Prezentować można, gorzej z dotarciem – westchnęła Aleks. Największa smuciara w szkole, dlatego za plecami nazywamy ją Ale-chandrą.
– Jest tyle możliwości! Na przykład telewizja śniadaniowa. Trafia miliony ludzi i to skutecznie!
Moja babcia, na przykład, używała tylko margaryny. Od czasów wojny. Nagle, w jakimś programie powiedzieli, że jednak masło. W ciągu jednego dnia zrewolucjonizowała dietę, a to podobno trudniejsze niż zmiana parafii.
– Telewizja trafia, owszem, ale jak trafić do telewizji.
Kolejna maruda! Dlatego w naszym kraju nigdy nie będzie takich karnawałów jak w Rio. Nawet gdyby znaleźli się zapaleńcy gotowi wszystko zorganizować, ponura większość szybko by ich zgasiła. Że za zimno, za drogo i brak niemieckich autostrad.
– Niektórym się udaje – wsparł mnie Mikołaj. A kiedy Mikołaj kogoś wspiera, to znak, że jesteś na spalonej pozycji.
– Po latach upokarzających podchodów – westchnęła Matylda Lotos. Czyżby pod zrelaksowaną powłoką specjalisty kryły się grudy bolesnych doświadczeń?
– To olejmy telewizję i znajdźmy inny kanał dostępu. Na przykład internet – podsunęłam. – Zagląda tam mnóstwo ludzi. Można by zrobić specjalną stronę albo poprowadzić blog, oczywiście proeko. – To teraz takie modne.
– Wymaga sporo...
– Przede wszystkim – przerwałam Joszkowi – wymaga dobrych chęci i zapału. A cała reszta. – Machnęłam dłonią, pokazując, że to łatwizna. – Bułka z masłem.
– Więc mogłabyś coś takiego poprowadzić.
Inni, w podobnych sytuacjach wyrażają zdziwienie. Gestem, słowem, głupią miną. Ale nie ja. Mam prawie osiemnaście lat, sporo przeżyłam i nic mnie już nie zaskoczy.
– Mogłabym i chętnie bym się podjęła – odpowiedziałam, patrząc Dyrowi prosto w modne okulary – ale nie teraz...
Zawiesiłam głos, głęboko wzdychając. Dyru powinien zrozumieć, że matura, a za chwilę studia. Słowem: zmiany. Zresztą dlaczego właśnie ja? Nie wystarczy, że podrzucam superpomysł całej szkole?
– Tak myślałem – skwitował Joszko z kpiącym uśmieszkiem. – Łatwo szydzić z działań innych, a samemu...
– Naprawdę chętnie bym się tym zajęła, ale nie przed maturą i jeszcze w pojedynkę.
– Możesz zaprosić kogoś do współpracy.
Niech żyje Matylda Lotos i jej wspaniałe propozycje!
– Niekoniecznie z naszej szkoły – podchwycił Dyru, ożywiony. znalazł się wielki zwolennik integracji.
– Może kolegów Indian – zasugerował Joszko. Niby szeptem, ale wszyscy usłyszeli. Za naszymi plecami rozległy się rechoty.
Natychmiast podjęłam decyzję.
– Myślę, że to dobry pomysł. Taki wspólny, integracyjny ekoprojekt – odezwałam się głośno.
Rechoty ucichły. Kama nerwowo przełknęła ślinę. Ktoś z tyłu szepnął: „Odbiło jej, czy co? ”
– Dlatego spróbuję – rzuciłam wyzwanie. Sama nie wiem, komu.
– Wybrałaś już właściwą osobę?
Omiotłam wzrokiem przybyszów z Zarzecza, a potem kiwnęłam głową, wskazując na wybrańca.
– Jesteś pewna? – spytał generał głosem, który miał mnie zniechęcić.
Ale było już za późno, żeby się wycofać. Przytaknęłam.
* * *
– Wielkie dzięki! O niczym innym nie marzyłem!
Spodziewałam się większego entuzjazmu. W końcu to spore wyróżnienie.
– Nie prosiłem się o nie – burknął Krejzol.
Wyszliśmy zaraz po integracyjnym spotkaniu w auli, odprowadzani szyderczymi szeptami i chichotem Joszka. Jeszcze nigdy nie maszerowałam taka wyprostowana. Jak wujek Klopsik po ataku rwy kulszowej.
– Nie prosiłem się – powtórzył Krejzol, przyśpieszając kroku.
– I dobrze. Bo był to mój własny, wolny – no, nie do końca – wybór.
– Po coś to zrobiła, z litości?
Po co? Po co? Musimy od razu analizować? Stało się, nawet nie wiem kiedy. Joszko rzucił durną uwagę i nagle... pozamiatane.
– Na pewno nie z litości – skłamałam. – Miałam wiele różnych powodów.
– Podaj choć jeden sensowny.
Wszystkie zostały gdzieś w tyle, za nami. Pewnie dlatego, że tak pędziliśmy.
– Mogłeś się nie zgodzić – odbiłam piłeczkę. – Powiedzieć, że nie masz czasu albo...
– Nie mogłem.
– Dyrektor? – domyśliłam się. – Pewnie wysyła was za koło polarne?
– Malicki? Muchy by nie skrzywdził.
Pozory jednak mylą.
– To czemu nie odmówiłeś?
– Bo, bo – Krejzol przełknął ślinę. – Nie chciałem wyjść na cykora przed twoimi kumplami.
– Chciałeś im pokazać? – ucieszyłam się. To zupełnie jak ja, ale nie muszę od razu zdradzać tego Krejzolowi. – Więc pokażemy. Masz moje słowo.
* * *
Na początek uzgodniłam terminy następnych spotkań. W soboty (pasują nam obojgu). Pierwsze już przed Zaduszkami. Miejsce: u mnie w chacie. Do tego czasu naszkicuję kierunek działania.
– Może nawet kilka – fantazjowałam podczas dużej przerwy.
W naszej szkole duża przerwa trwa równą godzinę, tak żeby spokojnie zjeść obiad, a nawet o nim zapomnieć. Albo posiedzieć w Gołębniku, pobliskiej kafejce i odprężyć się przed następnymi lekcjami. My (ja, Kama, Aleks, Mikołaj i siostry Brönte) wybieramy Gołębnik. Także z powodu diety. To znaczy ja się nie odchudzam, nie muszę, ale jedzenie obiadu w szkolnej stołówce to żadna przyjemność. Nie chodzi wcale o menu. Stołówka zawsze będzie stołówką, nieważne, czy w niemieckim wojsku, rosyjskiej fabryce TIR-ów, czy Artystycznym Liceum z Klasą. Zresztą muszę się trochę integrować, żeby nie gadano, jak to odstaję od zespołu. Dlatego zaraz po angielskim turlamy się do Gołębnika, zajmując najlepszy stolik ustawiony na podeście, z kanapą, na której można się rozłożyć jak u siebie w pokoju. Co robi tylko Aleks, osuwając się niedbale z poduch. Reszta lasek trzyma pozycję „zwarta i gotowa”. W końcu jesteśmy na widoku, a „jak cię widzą, tak obmalują”, mawia Kama, poprawiając włosy. Dlatego trzymamy fason. Kiedy już każda zajmie ulubioną pozycję strategiczną, Mikołaj zbiera od nas kaskę i zamawia sześć moccacino albo zieloną herbatę i czasem Kolkę, dla Joszka. Przynosi (na jednej tacy, taki silny!) i zaczynamy plotkować. Dzisiejszy temat: mój rewolucyjny ekoprojekt. Jego rewolucyjność polega na integracji z Krejzolem.
– Naprawdę wpuścisz go za próg? – Nie dowierzała Kama, rozwijając z folii lizaka.
To jej ulubiona przekąska i nieodzowny gadżet (dopasowany kolorem do oprawek okularów). Można powiedzieć, że dopiero z lizakiem w dłoni Kama stanowi całość.
– A jeśli cię okradnie?
Wzruszyłam ramionami na znak, że się nie boję.
– Zresztą, co może wynieść? Fotele?
– Po tych z Zarzecza nigdy nie wiadomo – wsparła Kamę Aleks. – Ja w gimnazjum kręciłam z gostkiem z Kozackiego. Na walentynki dał mi pierścionek z cyrkoniami. Tydzień później zabrał po kryjomu, bo to był pierścionek jego siostry. Jeszcze dopytywał, dlaczego nie noszę. A ja się tłumaczyłam gęsto, przeżywałam po nocach. Szkoda mówić. Kiedy się wydało, chciałam z nim zerwać, ale zrobił to pierwszy.
– Co za chamstwo – oburzał się Mikołaj.
Reszta dziewczyn okazała mniej zrozumienia.
– Chodziłaś z facetem z Zarzecza? – zdumiały się siostry Brönte, podekscytowane egzotyką dzielnicy.
– Byłam wtedy młoda i naiwna – wyjaśniła Aleks. – Zresztą skąd mogłam wiedzieć, że jest z Zarzecza? Poznaliśmy się na basenie w Pięknych Widokach.
– Mogłaś zapytać – podsunęła Kama. – Ja tak robię na pierwszym spotkaniu.
Pewnie dlatego nigdy nie dochodzi do następnych.
– Ale że Paris się zdecydowała na taki krok. Wpuszczać obcego...
A gdzie mieliśmy się spotkać? U niego w chacie? Sam dojazd na Zarzecze trwa prawie pół godziny. Znowu w knajpie trochę głupio, ktoś mógłby pomyśleć, że ze sobą chodzimy.
– Lubię wyzwania – odparłam. – Bez ryzyka życie nie ma smaku.
– Ale już za sześć tygodni mikołajki – martwiła się Aleks.
Że też musiała przypominać. Cholerne mikołajkowe popisy. Tradycja, którą ustanowił poprzedni dyrektor naszej szkoły i autor jej nowej nazwy. Kiedyś Państwowe LO im. Batalionów Chłopskich, obecnie Artystyczne Liceum z Klasą. Taka transformacja, uznał dyrektor, wymaga odpowiedniej oprawy oraz nowych zwyczajów. Dlatego każdej jesieni klasy maturalne szykują występ stanowiący podsumowanie ich dokonań jako zespołu i żywy dowód na to, że liceum zasługuje na swój przydomek. Jedni robią wystawę grafik. Inni – pokaz tańców latino. To drugie bardzo by mi pasowało, niestety, nasza klasa jest zbyt ambitna, by się ograniczyć do pląsania. Tak nam oświadczyła jesienią magister Lotos. Dlatego wystawiamy Śniegową kulę, przewrotną sztukę o eskalacji przemocy. Na szczęście mnie się dostała rólka, można by rzec, miniaturowa. Choć trzeba przyznać efektowna: w ciągu czterdziestu czterech sekund mam zastrzelić czterech groźnych mafiozów (jednego z nich gra Joszko) i przy okazji wygłosić cztery króciutkie kwestie. Na samą myśl krew krzepnie mi w żyłach. Nie tylko dlatego, że nie cierpię broni (nawet niegroźnych straszaków), także z powodu zdolności aktorskich. Czy raczej ich braku. Wstyd to wyznać, ale na scenie zmieniam się w kloc drewna a przecież w realu tak świetnie sobie radzę z graniem. Nie chwaląc się, umiem sprzedawać blagę. Na przykład teraz.
– To tylko zwykłe szkolne przedstawienie – rzuciłam na luzie.
– I tylko cztery krótkie zdania – przypomniał wszystkim Joszko. – Nawet papugę by nauczył, prawda?
– Żadna papuga nie miałaby takiej przyjemności z odegrania sceny egzekucji – odparowałam, mierząc Joszka chłodnym wzrokiem.
– Potem masz urodziny, studniówkę i próbne matury – Aleks wróciła do wyliczanki. Najwyraźniej chce mi udowodnić, że mam przekichane. – A w maju prawdziwy hardkor. Jak ty to wszystko pogodzisz z projektem?
Skupię się na szeroko pojętej kreacji, ciężkie prace zlecając Krejzolowi. W końcu od tego jest, od dźwigania moich koncepcji.
* * *
Z koncepcjami na razie troszkę słabo, pewnie z powodu zbliżających się egzaminów. Dziwna sprawa, bo przecież wszystko mam pod kontrolą. Testy zaliczane na bieżąco, żadnych zaległości (nie licząc hiszpańskiego). Co ważne, staram się podchodzić na luzie, nie tak jak Aleks, która ciągle wymyśla nowe wizje maturalnej porażki, siejąc panikę wśród sióstr Brönte. Ostatnio zastanawiała się, co zrobi, jeśli wypadną jej szkła kontaktowe. Albo zgubi zapasowy długopis.
– Będziesz pisać zwyczajnym – odparłam beztrosko.
Potem nie mogłam zasnąć aż do rana. Koło trzeciej zwlokłam się z łóżka, żeby sprawdzić, czy nie ma pełni. Wtedy najlepiej zastosować patent naszego fizyka: postawić na parapecie szklankę wody i człowiek śpi jak zabity, bez żadnych koszmarów. Ale pełni nie było. Więc o co chodzi? Przecież nie o durny długopis. No dobra, przyznaję, ja też boję się matury. Znacznie mniej niż Aleks, ale jednak. Napięcie rośnie, co nie znaczy, że będę zaraz panikować. To zupełnie nie w moim stylu.
– A co jest w twoja stilo? – dopytywał Chesus.
To akurat proste. Dystans, także do siebie, szeroko pojęty fason i poczucie humoru. Dzięki nim mam znakomity PR w szkole, na licznych warsztatach, wśród kolegów Bonda. Długo by wyliczać, gdzie jeszcze.
– Co ci daje?
– Jestem w czołówce. To bardzo ułatwia życie.
– Jak bardzo?
Chesus najwyraźniej nie przygotował się do lekcji i szuka tematów zastępczych.
– Nie musisz się tłumaczyć ani przepraszać za cudze błędy.
Nie przepraszasz nawet za własne, ludzie i tak cię szanują. Z tego samego powodu zostałam prymuską; dobremu uczniowi więcej uchodzi płazem. Pałkarz jest stale na cenzurowanym. Ciągle musi udowadniać, że zasłużył na marną trójczynę.
– Jestem zbyt wygodna, żeby tak się męczyć. Rozumiesz?
Przytaknął, więc niby OK, ale coś mi nie gra. Coś tu jest niehalo. Na razie nie będę rozgrzebywać tematu, wolę się skupić na konkretach. Na przykład przerobić pozytywistów, bo to obok literatury staropolskiej, ulubiona epoka speców wymyślających tematy maturalne. Ja bym wolała coś bardziej dynamicznego, jak Broniewski. Konopnicka przynudza, a Prus mnie drażni, może nie tyle on, co Wokulski. Przyjeżdża taki z Syberii, czerwonymi łapskami wykłada forsę na stół – i oczekuje miłości? Od lalki? Tego nie wymyśliłby nawet zespół scenarzystów Brzyduli. Ale może kiedyś ludzie byli bardziej naiwni lub zadufani, zależy jak patrzeć. W dodatku traktowali wszystko ze śmiertelną powagą. Zero dystansu! Teraz jest inaczej, rozrywka rządzi. Dlatego w moim ekoprojekcie będzie mnóstwo zabawy, bez zaniżania poziomu. Muszę pokazać klasie, na co mnie stać. Skoro już dałam się wkręcić, niech to będzie naprawdę coś efektownego.
Pytanie, jak to osiągnąć? Bonda nie chcę stresować, ma wystarczająco dużo zachodu z pracą magisterską. Na inwencję Krejzola raczej bym nie liczyła, na wsparcie znajomych też nie. Podrzucą parę miałkich rad, klepną po plecach, mówiąc „Głowa do góry”, i to wszystko. A potem rozgadają, że Paris sobie nie radzi. Nie, żadnych rad po znajomości! Więc gdzie szukać inspiracji? Już mam! Będę podglądać tych, którym się udało.
* * *
Na początek zajrzałam do Miastówki, topowego pisma dla modnych dziewczyn Można tam znaleźć wszystko, co jest trendy, jazzy, a nawet frisky (ożywczy miks słów „freshy” i „risky”). Szablony odjechanych ozdób choinkowych (z podobizną Hannah Montana), kroki do bachaty (poziom pierwszy) i zaraz obok ranking najlepszych szkół tańca w całym regionie, horoskopy, które zawsze się sprawdzają, opowiadania o miłości wampirów (świetne do czytania w kiblu), dużo mody, jeszcze więcej świeżych plotek, streszczenia głupich lektur i wreszcie to, co dziewczyny lubią najbardziej (chłopaki także, ale się z tym kryją): porady. Całe mnóstwo. Na przykład: gdzie warto się lansować, czym usunąć plamy po jagodach, jak zrobić prasowane cienie przy użyciu jedwabiu do włosów, jak w miarę równo przyciąć grzywkę, a potem szybko znaleźć awaryjnego fryzjera, który nie ryknie na nasz widok śmiechem. Dodatki też są świetne, szczególnie seria: „ABC”. Przydatna w gimnazjum, kiedy człowiek jest taki zdezorientowany. Mnie spodobały się najbardziej: „ABC zawierania szkolnych znajomości”, „Wakacyjny flirt dla niewtajemniczonych”, „ABC bajeru dla dziewczyn” i znacznie lepsze „ABC nawijki dla chłopaków” (pozwoliło mi uniknąć paru pułapek). Wreszcie „Konwersacje z nauczycielem – pierwsze kroki”. Słowem perełki dla zagubionych.
Teraz, rzecz jasna, nie potrzebuję takich wskazówek, ale przecież nie szukam ich dla siebie, tylko dla innych. Nasz ekoprojekt ma dotrzeć do wielu młodych ludzi. Ma być trendy, jazzy, a nawet frisky. Dlatego odpuściłam warsztaty salsy i spędziłam cały wieczór na lekturze starych numerów Miastówki. Po przeczesaniu dwóch roczników znalazłam dziesięć superrad, jak być eko-panną. Dokładnie jest ich dziewięć, plus jedna bonusowa, którą od razu przeczytałam, a brzmiała następująco: „Wróć do samego początku. Tym razem nie oszukuj! ” Natychmiast przeskoczyłam do rady pierwszej: „Sortuj śmieci”. Nuda, przerabialiśmy to w gimnazjum. Na godzinie wychowawczej, kiedy nie było innych lepszych tematów, czyli średnio dwa razy w semestrze. Baterie zostawiamy w specjalnych pudełkach. Plastik i metal wrzucamy do kosza żółtego, szkło ciemne do zielonego, papier do białego... a może do niebieskiego albo... nieważne, przecież każdy kubeł jest podpisany wołami. Widać z daleka, o ile człowiek chce patrzeć. No właśnie. Na moim osiedlu panuje olewka. Stare ścierki lądują w papierach, baterie w koszu na metal. Chleb trafia do plastiku, co mnie zresztą nie dziwi. Pieczywo Od Edzi smakuje, jakby je zrobiono z poliwinylu, nawet gołębie kręcą na nie dziobem. Ale reszta odpadków powinna być lepiej sortowana. Niestety, nikomu się nie chce, więc warto się męczyć w pojedynkę? Uprawiać śmietnikową sztukę dla sztuki? Będę musiała poruszyć ten temat na godzinie wychowawczej. Magister Matylda Lotos zobaczy, że nie lekceważę zadań. Już od środy wypytuje mnie o postępy. Pewnie zbiera punkty, żeby wreszcie zostać nauczycielem dyplomowanym. Nauczycielem, nie nauczycielką. Dlatego tak mnie dociska. Ostatnio wyskoczyła zza winkla, kiedy biegłam do Gołębnika, pytając, jak tam projekt.
– Prace trwają – odparłam, ale widząc jej minę dodałam zaraz. – Najpierw chcę zwrócić uwagę konsumentów na znakomite polskie produkty. Nasz rynek zalała tandeta produkowana w Chinach. Przez to zamyka się liczne zakłady, rzemiosło upada, a Polacy są zmuszeni do emigracji.
Spuściłam wzrok, przygryzając usta, żeby widziała, że temat nie jest mi obojętny.
– Zapomniałam, że jesteś...
– Eurosierotą – dokończyłam. – Nie bójmy się tego słowa. Wiem, co znaczy mieszkać w pustym mieszkaniu.
Wracać z imprezy w niedzielę przed świtem. Jeść lody na śniadanie. Odkurzać tylko kawałek dywanu, zmywać, kiedy się nazbiera, chodzić boso... pełny luz. Ale inni wolą, żebym przyznała, jak mi ciężko. Więc przyznaję, bez wdawania się w szczegóły, wychodzę wtedy na twardzielkę, a to bardzo wygodna pozycja. Nikt nie prawi kazań ani nie szafuje dobrymi radami. Nikt, poza magister Lotos. Na początek orzekła, że mi trudno. Cóż za odkrycie!
– Znalazłaś się w sytuacji, która wymaga, byś dorosła wcześniej niż inni. Zrozumiałe, że możesz odczuwać żal lub złość.
Mogłabym przypomnieć magister Lotos, że miałam półtora roku, by to i owo przetrawić. Ale po co ją wybijać z tak pięknie wyślizganego toru?
– Żal lub złość – powtórzyła, wczuwając się w rolę jedynego pocieszyciela. Nie pocieszycielki. – Ale pamiętaj, że dostałaś też ogromną szansę. Nic tak człowieka nie rozwija jak droga pod górkę.
Skoro tak, chyba zostanę alpinistką.
– Droga pod górkę, najeżona przeszkodami, trudna i nużąca. Ale dzięki niej zyskujemy nową perspektywę. Nowy dystans. Nabieramy siły i mądrości. Dlatego zamiast narzekać...
Chwileczkę, jakie „narzekać”? Przecież tylko znacząco westchnęłam!
– Zamiast narzekać, droga Amelio, warto zacisnąć zęby i ruszyć do przodu.
– Do przodu i pod górkę – dodałam.
Magister Lotos nie wyczuła ironii. Była zbyt przejęta swoją mową.
– Potraktuj ten trudny czas jak wyzwanie. Fantastyczną przygodę, dzięki której zyskasz siłę i odporność.
Na wirusy także? Co za wspaniała wiadomość. Nie, żebym się przesadnie bała wirusów. Dzieci lekarzy mają właściwy dystans.
– Prace nad projektem postępują? – przypomniała sobie. Tak nagle, aż drgnęłam.
– Oczywiście. W przyszłą sobotę będziemy ustalać konkrety.
– Ufam, że w poniedziałek przedstawisz je na wychowawczej.
– W Zaduszki? – zdziwiłam się.
Magister Lotos rozejrzała się nerwowo. Zawsze tak robi, kiedy ktoś ją przyłapie na pomyłce. Strzela oczami na boki, potem przygryza od wewnątrz policzki i zaraz znajduje wyjście awaryjne.
– Miałam na myśli następny poniedziałek, oczywiście.
Zyskałam cały tydzień, super!
– Przedstawię – zapewniłam, nie kryjąc ulgi.
– To właśnie w tobie lubię. Entuzjazm.
* * *
Entuzjazm? No cóż, nie będę pozbawiać złudzeń własnej wychowawczyni. Zachwycona na koniec rzuciła: „Tam, gdzie inni widzą kolejne nudne zadanie, ty umiesz odkryć w sobie pasję”. Szewską chyba, bo tej prawdziwej nie czułam od przygody z fiołkami. Dostałam bukiecik od