Herbatniki z jagodami - Izabela Sowa - ebook + audiobook + książka

Herbatniki z jagodami audiobook

Izabela Sowa

4,5

Opis

 

Niewinne dowcipkowanie może nieść za sobą poważne konsekwencje. Przekonuje się o tym Jagoda, pracownica potężnej FIRMY, kiedy z powodu jednej żartobliwej uwagi zostaje wysłana na bezpłatny urlop. Wraca do rodzinnego domu pod Krakowem, by zyskać dystans. Incydent na basenie sprawia, że Jagoda trafia na pogotowie, do niezwykłego świata, którym rządzą inne niż FIRMOWE zasady. Poznaje uroki służby zdrowia, prawdziwe znaczenie słowa „herbatnik” oraz śmierci, dotąd kojarzonej raczej z towarzyskim ostracyzmem. Właśnie w takich „okolicznościach przyrody” dostaje szansę na całkiem nowe, wolne od blichtru, ale wcale niełatwe życie. Czy wystarczy jej odwagi, by przyjąć wyzwanie?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 47 min

Lektor: izabela sowa

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kapetka

Nie oderwiesz się od lektury

Urocza seria
00
marekpe2000

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura wydawałoby się lekka, łatwa i przyjemna, ale przemyca mądre spostrzeżenia na temat ważnych spraw w życiu.
00



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2017

ISBN 978-83-65718-14-3

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Ten kraj jest jak psychodeliczny lotCzujesz, że nie zmienisz nicSpróbuj wziąć z tego cośTo przecież twoje życie jestPopełniaj błędy i naprawiaj jeGdy dotkniesz dna, odbijaj sięWykorzystaj czas Drugiego już nie będziesz miał...

Myslovitz, „Acidland”

Herbatniki z jagodami

Przed­ostat­ni dzień czerw­ca

– Mamy po­roz­ma­wiać o ku­pie. Za go­dzi­nę w jego biu­rze.

– Co te­raz bę­dzie? – zmar­twi­ła się Mag­da.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, uda­jąc choj­ra­ka.

– Pój­dę. Wy­ja­śnię. Jak się uda, to wra­cam przed kom­pu­ter i koń­czę ra­port na pod­su­mo­wa­nie pół­ro­cza.

– A je­śli nie?

– Pstryk­nę parę zdjęć, kak­tu­sa pod pa­chę, za­baw­ki do pu­deł­ka i...

– Wie­dzia­łam! – Mag­da ner­wo­wo chwy­ci­ła zę­ba­mi pa­zno­kieć ozdo­bio­ny dia­men­ci­ka­mi. – Od razu mó­wi­łam, że­by­śmy nie szli do tej cho­ler­nej wróż­ki! ■

Cholerna wróżka

Na­mie­sza­ła w moim po­ukła­da­nym ży­ciu w pe­wien chłod­ny, ma­jo­wy wie­czór, tuż po „Pa­no­ra­mie”. Pół go­dzi­ny wcze­śniej za­koń­czy­li­śmy szko­le­nie in­te­gra­cyj­ne w jed­nym z sen­nych mia­ste­czek Pod­kar­pa­cia. Wy­mę­cze­ni przed­szkol­ny­mi za­ba­wa­mi, ma­ją­cy­mi rze­ko­mo zwięk­szać po­czu­cie wię­zi, do­czoł­ga­li­śmy się do naj­bliż­szej knaj­py. Kel­ner­ka, wy­la­kie­ro­wa­na na wy­so­ki po­łysk bru­net­ka, przy­nio­sła nam let­nie piwo i pacz­kę jeł­cze­ją­cych orzesz­ków ziem­nych. Wy­są­czy­li­śmy jed­ną ko­lej­kę, po­tem dru­gą, by za­pić smak fi­stasz­ków. Wszyst­ko w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, bo o czym tu ga­dać, sko­ro na warsz­ta­tach zdra­dzi­li­śmy so­bie nie­mal wszyst­ko, poza wy­so­ko­ścią pen­sji oczy­wi­ście.

– Zgad­nij­cie, co mi przy­szło na ko­mór­kę? – ode­zwa­ła się wresz­cie Mag­da, wróg ci­szy i mi­strzy­ni w za­da­wa­niu trud­nych py­tań.

– Po­wiedz, nie je­ste­śmy ja­sno­wi­dza­mi.

– A pro­pos ja­sno­wi­dzów – wtrą­ci­ła się Aga­ta – parę ulic stąd miesz­ka re­we­la­cyj­na wróż­ka. Wszyst­ko jej się spraw­dza. Może pój­dzie­my?

– Za­le­ży, co wy­wró­ży, bo je­śli same nie­szczę­ścia... – Ma­rek, fir­mo­wy scep­tyk lek­ko się wzdry­gnął.

– Mówi niby od rze­czy, ale po­tem wszyst­ko się ze sobą spla­ta, że aż dziw.

– Ja bym wo­la­ła nie ry­zy­ko­wać – bąk­nę­ła Mag­da. – W te­le­wi­zji ostrze­ga­li, że taka wróż­ka może na­ro­bić kło­po­tu. Wgra ci nie­wła­ści­wy pro­gram i nie ma prze­proś, mu­sisz go wy­ko­nać. Ni­czym au­to­ma­tycz­na pral­ka.

– Nie mu­sisz so­bie wró­żyć. Po­cze­kasz w sa­lo­nie. – Pod­su­nę­ła roz­wią­za­nie Aga­ta. – Więc jak?

*

Kwa­drans póź­niej dzwo­ni­li­śmy do błę­kit­nych drzwi po­ma­lo­wa­nych w bor­do­we róże i błę­kit­no–zło­te ser­ca. Otwo­rzy­ła nam sym­pa­tycz­na star­sza pani z ga­tun­ku tych, któ­re moż­na czę­sto spo­tkać w świą­tecz­nych re­kla­mach sło­dy­czy, rzad­ko na­to­miast w praw­dzi­wym ży­ciu.

– Wszy­scy do wró­że­nia? – upew­ni­ła się. – No to wska­kuj­cie, ko­cha­ni. Prę­dziut­ko, je­śli mamy wy­ro­bić przed pół­no­cą.

We­szli­śmy. Wróż­ka po­sa­dzi­ła nas na ogrom­nej sta­ro­mod­nej ka­na­pie z pur­pu­ro­we­go we­lu­ru.

– Skar­bie – zwró­ci­ła się do mnie. – Po­mo­żesz mi zro­bić her­ba­ty? Po­wy­cią­gasz fi­li­żan­ki?

Wsta­łam.

– Za­raz, za­raz, mu­szę je naj­pierw zlo­ka­li­zo­wać... – Za­czę­ła otwie­rać po ko­lei szaf­ki i szu­fla­dy. – Zno­wu gdzieś się przede mną scho­wa­ły, zło­śli­we be­stie. A wszyst­ko przez ten cho­ler­ny ba­ła­gan.

– Po­win­na pani miesz­kać w pa­ła­cu – bąk­nę­łam, pró­bu­jąc ob­jąć wzro­kiem bo­gac­twa po­roz­kła­da­ne na czter­dzie­stu me­trach kwa­dra­to­wych po­ko­ju.

Na sza­ro­zie­lo­nych ścia­nach dzie­siąt­ki zdjęć, go­be­li­nów, ma­kram, mniej­szych i więk­szych ob­raz­ków przed­sta­wia­ją­cych kwia­ty, mar­twe na­tu­ry, wi­do­ki gór, el­fów oraz na­sze­go pa­pie­ża. Na sto­li­kach ser­wet­ki, a na po­zo­sta­łych me­blach, wśród pę­ków sztucz­nych kwia­tów fi­gur­ki wszel­kich moż­li­wych świę­tych, wy­ko­na­ne z mie­dzi, sre­bra, mo­sią­dzu, drew­na, ko­ra­la, bursz­ty­nu, ja­spi­su, szkła i pla­sti­ku.

– Mo­że­my wy­pić w kub­kach – za­pro­po­no­wa­ła Aga­ta, zer­ka­jąc na ze­ga­rek do­pa­so­wa­ny ko­lo­rem do jej per­ło­wych cie­ni na po­wie­kach.

– No są – ucie­szy­ła się wróż­ka. – To po­wyj­muj je, skar­bie. A pan, ka­wa­le­rze, przy­nie­sie z kuch­ni cia­sto, cu­kier i ta­le­rzy­ki.

– Po­wie­dzia­ła „ka­wa­le­rze”, sam wi­dzisz. – Aga­ta zna­czą­co unio­sła brwi.

– Po pro­stu mło­do wy­glą­dam – skwi­to­wał Ma­rek, za­do­wo­lo­ny z efek­tów ku­ra­cji kwa­sa­mi.

– Zga­dza się, do­syć mło­do jak na trzy­dzie­ści dzie­więć lat – od­krzyk­nę­ła wróż­ka z kuch­ni. – I na­dal ka­wa­ler, ale już nie­dłu­go. W tym roku spo­ro się zmie­ni. Zwłasz­cza je­śli lubi pan lan­dryn­ki.

– Jak ona to usły­sza­ła? – za­sta­na­wiał się Ma­rek, bar­dziej zdzi­wio­ny słu­chem wróż­ki niż jej prze­po­wied­nia­mi.

– Bo co wie­czór wy­pi­jam łyż­kę sre­bra ko­lo­idal­ne­go i na­cie­ram uszy bal­sa­mem od bo­ni­fra­trów. Dzia­ła le­piej niż apa­rat pod­słu­cho­wy. Do­brze, woda na­sta­wio­na. To przy­pil­nuj, dusz­ko, i po­za­le­waj, a ja po­szu­kam kart. Gdzie je mo­głam zo­sta­wić...

– Ostat­nim ra­zem le­ża­ły na pral­ce – przy­po­mnia­ła so­bie Aga­ta.

Wróż­ka po­śpie­szy­ła do ła­zien­ki.

– Są! – oznaj­mi­ła ucie­szo­na. – Le­ża­ły pod sto­sem ręcz­ni­ków. To kto na pierw­sze­go?

*

Tuż przed pół­no­cą we­szłam wresz­cie do Po­ko­ju Wróżb. Mniej­szy niż sa­lon, ale rów­nie ob­fi­cie ude­ko­ro­wa­ny rę­ko­dzie­łem ple­mion naj­dal­szych za­kąt­ków Zie­mi, a może i Mlecz­nej Dro­gi, kto wie.

– Prze­łóż lewą ręką i star­tu­je­my. Na trzy kup­ki. Cho­ler­ka ja­sna, nie wiem, jak to zin­ter­pre­to­wać...

– Ale śmierć mi nie wy­cho­dzi? – za­py­ta­łam, wpa­tru­jąc się w gip­so­wą Ma­don­nę, sto­ją­cą pod al­tan­ką z kar­mi­no­wych róż (płat­ki z we­lu­ru, kro­ple rosy z po­xi­po­lu).

– Niby nie...

Gdy­by nie ogrom­na ilość bi­be­lo­tów roz­pra­sza­ją­cych moją uwa­gę, za­czę­ła­bym się mar­twić.

– Strasz­nie dziw­ny układ. Otrzesz się o śmierć, i to nie raz – ostrze­gła. – Krót­ko mó­wiąc, kło­po­ty.

Bom­ba! Zre­zy­gno­wa­na opa­dłam na fo­tel przy­kry­ty pat­chwor­ko­wą na­rzu­tą. Po co się zgo­dzi­łam tu przyjść, mruk­nę­łam do sie­bie.

– Bo two­je ży­cie wca­le nie jest po­ukła­da­ne jak cze­ko­lad­ki w we­dlow­skiej bom­bo­nier­ce. A ja ci po­wiem, dla­cze­go. Ktoś po­wy­ja­dał pra­wie wszyst­kie cze­ko­lad­ki. Zo­sta­ły pu­ste sre­ber­ka. Po­wo­li za­czy­nasz to po­dej­rze­wać... szko­da że do­pie­ro te­raz.

– Nie do­strze­ga pani żad­nych po­zy­tyw­nych...

– Do­strze­gam. Pu­de­łecz­ko się na­peł­ni fry­ka­sa­mi. Tyle że naj­pierw musi się opróż­nić do sa­me­go koń­ca.

– Zna­czy mam się po­zbyć sre­be­rek? Ale jak?

– Tego kar­ty nie mó­wią. Za to wi­dzę szpi­tal. A skąd tu na­gle bat­man?

W tej sa­mej chwi­li za­dzwo­nił te­le­fon (bursz­ty­no­we cu­deń­ko w kształ­cie go­tyc­kie­go zam­ku). Wróż­ka się­gnę­ła po jed­ną z wież, któ­ra ro­bi­ła za słu­chaw­kę.

– Bab­cia!? Mu­si­my po­roz­ma­wiać! Do­padł mnie wio­sen­ny kry­zys!

– Do­pie­ro w maju?

Le­piej póź­no niż wca­le, mia­łam ocho­tę do­dać. Ale nie będę się wbi­jać w ro­dzin­ne po­ga­węd­ki.

– Strasz­ny kry­zys – pod­kre­śli­ła tam­ta. – Zu­peł­nie jak rok temu przed obro­ną. Pa­mię­tasz, co wte­dy mó­wi­łaś?

– No... że... – Wróż­ka po­tar­ła czo­ło, pró­bu­jąc wy­brać wła­ści­wą od­po­wiedź. – Dzwo­nił ten twój na­rze­czo­ny i chciał...

– Po­wie­dzia­łaś wte­dy, że­bym nie ukry­wa­ła, kie­dy coś mnie uwie­ra. Tyl­ko od razu do cie­bie!

– Jak w dym, Ma­lin­ka, jak w dym! Bab­cia wy­słu­cha, zro­zu­mie, po­cie­szy... Tyl­ko że wła­śnie roz­ło­ży­łam kar­ty i nie mogę prze­rwać w po­ło­wie. Zwłasz­cza że układ prze­dziw­ny, trud­no od­czy­tać.

– A co ci wy­szło?

– Ja­kiś bat­man, tuż obok ope­ra­cja gło­wy, czło­wiek z ma­cze­tą, zie­lo­na traw­ka. Nie mogę tego po­skła­dać do kupy...

– Oj, bab­cia! Im­pro­wi­zuj!

– W moim wie­ku to nie ta­kie pro­ste.

– No do­bra – wes­tchnę­ła wnucz­ka. – Po­wiedz tej pani, że we­wnętrz­ny bat­man za­fun­du­je jej sza­lo­ną jaz­dę. Bie­dacz­ka wy­lą­du­je na zie­lo­nej traw­ce, cze­go skut­kiem bę­dzie ope­ra­cja, ale dzię­ki niej uj­rzy cał­kiem nowy świat. Czło­wiek z ma­cze­tą po­mo­że jej od­kryć nowe po­wo­ła­nie. Oby nie za póź­no. Cza­sem lu­dzie wolą się ta­plać w sta­rym błot­ku. Ja rów­nież – za­uwa­ży­ła nie bez zdzi­wie­nia. – A je­śli cho­dzi o kupę... ła­two w nią wdep­nąć i wte­dy wszy­scy się od­su­wa­ją. Po­win­nam ostrzec, żeby pa­trzy­ła pod nogi, ale kupa już cze­ka. No to kończ, bab­cia, a ja dzwo­nię za pięć mi­nut.

Wy­łą­czy­ła się. Przez chwi­lę żad­na z nas nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa. „Po­wiedz tej pani” – krą­ży­ło mi po gło­wie. Skąd wnucz­ka wie­dzia­ła, że je­stem ko­bie­tą? Bo fa­ce­ci nie łażą do wró­żek?

– Sły­sza­łaś?

Trud­no było nie sły­szeć. Ta cała Ma­li­na mo­gła­by śmia­ło prze­krzy­czeć grup­kę pierw­sza­ków na du­żej prze­rwie.

– Nie da się tego od­krę­cić ja­koś? – bąk­nę­łam wpa­trzo­na we wła­sne buty.

– Co­kol­wiek byś zro­bi­ła i tak wdep­niesz, bo kupa już cze­ka.

– Prze­zna­cze­nie.

– Jak zwał, tak zwał – od­par­ła wróż­ka, zbie­ra­jąc kar­ty. – Ale nic się nie martw, dusz­ko. Prze­cież ni­g­dy nie lu­bi­łaś cze­ko­la­dek. Wo­la­łaś szar­lot­kę. I jesz­cze jed­no. W ra­zie cze­go pa­mię­taj o świę­tym Je­rzym, pa­tro­nie jeźdź­ców.

Kwa­drans póź­niej

– Sie­dem mi­nut spóź­nie­nia – po­wia­do­mił mnie dy­rek­tor per­so­nal­ny, Bar­tło­miej Zyg­zak, a poza go­dzi­na­mi pra­cy mój fa­cet od ja­kichś pię­ciu, sze­ściu lat. – Mu­si­my po­roz­ma­wiać o ku­pie.

– Śmier­dzą­ca spra­wa.

– To nie jest śmiesz­ne, Ja­go­da. Strasz­nie się uma­za­łaś.

– Uma­za­łam? – par­sk­nę­łam. – Bar­tek! Prze­cież to był tyl­ko nie­win­ny, głu­pa­wy żart! ■

Niewinny, głupawy żart

– Rany! Za­po­mnie­li­śmy, że dy­rek­tor mar­ke­tin­gu ma ju­tro imie­ni­ny. – Aga­ta pac­nę­ła się w per­fek­cyj­nie upu­dro­wa­ne czo­ło. – Już ju­tro! A my nie mamy pre­zen­tu. Ja­go­da, wy­myśl coś!

– Dla­cze­go ja? Prze­cież to twój wu­jek.

– Przy­kro, że uży­wasz ta­kich ar­gu­men­tów. Do­brze wiesz, że prze­szłam przez gę­ste sito re­kru­ta­cyj­ne wy­łącz­nie dzię­ki od­po­wied­nim kwa­li­fi­ka­cjom i do­świad­cze­niu – wy­re­cy­to­wa­ła, jak za­wsze na sło­wo „wu­jek”. – Nie lu­bię, kie­dy ktoś mi wy­po­mi­na ko­rzy­ści rze­ko­mo pły­ną­ce z po­kre­wień­stwa z dy­rek­cją.

– Ni­cze­go nie wy­po­mi­nam, Aga­ta. Po pro­stu znasz jego gust. Ła­twiej by­ło­by ci do­brać od­po­wied­ni pre­zent. A ja cóż...

– Je­steś na­szym fir­mo­wym bat­ma­nem. Czło­wie­kiem, któ­ry po­ja­wia się w ostat­niej chwi­li i ra­tu­je...

– ...za­su­szo­ne blusz­cze i trzy­krot­ki. Ale to jest cał­kiem inna spra­wa.

Chwi­lecz­kę! Uży­ła sło­wa „bat­man”? Ab­so­lut­nie nie mogę się zgo­dzić.

– Zgódź się, pro­szę. Dy­rek­tor na pew­no to do­ce­ni.

Do­sko­na­ły ar­gu­ment.

– Chcia­ła­bym, ale nie bar­dzo mam czas. – Tak wła­śnie wy­glą­da aser­tyw­na od­mo­wa w wy­ko­na­niu do­świad­czo­nej psy­cho­loż­ki. – Mu­szę do­koń­czyć ra­port i w ogó­le.

– Ja­go­da, dy­rek­cji by­ło­by przy­kro, gdy­by zna­ła twój lek­ce­wa­żą­cy sto­su­nek do klu­czo­wych spraw FIR­MY.

Co po­win­nam na to od­po­wie­dzieć?

– Może zrób­my tak – za­pro­po­no­wa­łam. – Zro­bię ob­chód po skle­pach i przed szó­stą za­dzwo­nię albo wy­ślę ese­me­sa, a ty do­ko­nasz osta­tecz­ne­go wy­bo­ru. Do­brze?

Aga­ta wes­tchnę­ła.

– Czu­ję, że się ase­ku­ru­jesz, ale niech ci bę­dzie.

*

Przez cały wie­czór ga­nia­łam wte i we­wte po Ryn­ku, szu­ka­jąc cze­goś dla zbla­zo­wa­ne­go pięć­dzie­się­cio­lat­ka, któ­ry ma już chy­ba wszyst­ko. Czym moż­na ta­kie­go za­sko­czyć? Per­fu­ma­mi? Ku­pu­je so­bie po pół li­tra w stre­fie bez­cło­wej na lot­ni­skach. Sta­łą kar­tą do Fit­ness Clu­bu? Ma kil­ka, z żad­nej nie ko­rzy­sta. Po­zła­ca­ną pier­siów­ką? Już do­stał, po­dob­nie jak srebr­ny ze­staw do gry w ko­ści i pla­ty­no­wy sy­gnet z pro­sto­kąt­nym oczkiem z onyk­su, tak zwa­ną śli­zgaw­ką, oraz wy­gra­we­ro­wa­nym na­pi­sem Dy­rek­to­ro­wi – wdzięcz­ny ze­spół. A może po­sta­wić na szcze­rość i wrę­czyć mu dużą bu­tlę wy­bie­la­cza su­mie­nia? Eee, pew­nie nie wie­dział­by, jak użyć. W ta­kim ra­zie po­zo­sta­je mo­sięż­na fi­gu­ra au­tor­stwa tak mod­ne­go w tym roku An­to­nie­go Sie­pa­cza albo efek­ciar­skie oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne, z ga­tun­ku tych, któ­re mają po­ra­żać na­zwi­skiem pro­jek­tan­ta, a po­ra­ża­ją głów­nie księ­ży­co­wą ceną. Do­bra, nic wię­cej nie wy­my­ślę. Pora za­wia­do­mić Aga­tę.

*

Na­stęp­ne­go ran­ka Aga­ta zaj­rza­ła do na­sze­go bok­su.

– I co? Masz?

Zdzi­wio­na ode­rwa­łam wzrok od mo­ni­to­ra.

– Wy­sła­łam ci parę po­my­słów.

– Mia­łaś dzwo­nić – syk­nę­ła – a nie wy­sy­łać.

– Po­wie­dzia­łam, że jed­no albo dru­gie. Nie od­bie­ra­łaś te­le­fo­nu, więc pu­ści­łam ese­me­sem. Goś­ka, no po­wiedz, jak było wczo­raj – zwró­ci­łam się do gra­ficz­ki.

– Nic nie sły­sza­łam – bąk­nę­ła Goś­ka. – Sie­dzia­łam wte­dy u księ­go­wej.

W są­sied­nim bok­sie, za me­tro­wej wy­so­ko­ści ścian­ką z pół­prze­zro­czy­ste­go pla­sti­ku, bo w na­szej fir­mie za­sto­so­wa­no tak zwa­ną open–spa­ce. Każ­dy może sły­szeć każ­de­go. Oczy­wi­ście tyl­ko je­śli ze­chce.

– Cie­bie Mag­da nie było, ale ty, Be­ata, sie­dzia­łaś tuż obok, przy kom­pu­te­rze – bro­ni­łam się da­lej. – Mu­sia­łaś sły­szeć...

– Nie bar­dzo. – Be­ata, pseu­do­nim Pa­czu­la, spu­ści­ła gło­wę. – Aku­rat pi­sa­łam ma­ila do klu­czo­we­go klien­ta, no i...

Wszyst­ko ja­sne. Brak świad­ków. Moż­na śmia­ło za­ło­żyć, że roz­mo­wy nie było. Tyl­ko dla­cze­go pa­mię­tam każ­de z niej zda­nie? Czy to po­czą­tek uro­jeń? Za­raz, za­raz, prze­cież wy­sła­łam ese­mes!

– Za­raz ci po­ka­żę. – Ner­wo­wo prze­szu­ki­wa­łam w „wy­sła­nych”.

– Do mnie nie do­tarł. – Aga­ta za­ci­snę­ła sta­ran­nie uma­lo­wa­ne usta. – Mamy pro­blem, po­waż­ny. Je­stem tak wzbu­rzo­na, że mu­szę prze­my­śleć całą spra­wę.

Zni­kła za pla­sti­ko­wą szy­bą, a ja pró­bo­wa­łam się sku­pić na prze­rwa­nym ra­por­cie. Przez pięć cho­ler­nie dłu­gich mi­nut. W szó­stej do­sta­łam na­stę­pu­ją­ce­go ma­ila:

Za­wio­dłaś cały team. Praw­dzi­we nie­szczę­ście. Na­czel­ny nie do­sta­nie na czas oku­la­rów okra­szo­nych ko­pia­stą cho­chlą po­chlebstw. Mu­si­my wspól­nie po­my­śleć nad kre­atyw­nym roz­wią­za­niem. No tak, kre­acja przede wszyst­kim. Zo­sta­ło mało cza­su, bo o dzie­sią­tejNa­czel­ny przy­cho­dzi do biu­ra. Dla­te­go szyb­ko na­pisz, ja­kie wi­dzisz wyj­ście.

– „Za­wio­dłaś team” – za­czę­łam pół­szep­tem prze­drzeź­niać Aga­tę – „mu­sisz zna­leźć kre­atyw­ne roz­wią­za­nie tego pa­lą­ce­go pro­ble­mu. Więc co po­win­ni­śmy zro­bić, dro­gi ze­spo­le?” Naj­le­piej dużą kupę! To naj­szyb­ciej roz­ła­du­je we­wnętrz­ne na­pię­cie.

– Sły­sza­łam. – Gło­wa Aga­ty po­ja­wi­ła się nad ścian­ką dzie­lą­cą na­sze bok­sy. – I nie tyl­ko ja. Inni rów­nież, praw­da?

Goś­ka i Be­ata po­ki­wa­ły gło­wa­mi, wpa­tru­jąc się w kla­wia­tu­ry swo­ich kom­pu­te­rów.

– A ty? – zwró­ci­ła się do Mag­dy.

– Każ­da z nas cza­sem po­żar­tu­je...

– Są war­to­ści i spra­wy, z któ­rych żar­to­wać nie wol­no – przy­po­mnia­ła nam Aga­ta. – Wie­cie, że je­stem po­błaż­li­wa, ale w tym wy­pad­ku... No cóż, je­stem zmu­szo­na zgło­sić wszyst­ko per­so­nal­ne­mu. W na­szej FIR­MIE nie bę­dzie­my to­le­ro­wać po­dob­nych za­cho­wań.

Go­dzi­nę póź­niej do­sta­łam we­zwa­nie do per­so­nal­ne­go. Mógł się wpraw­dzie przejść tych kil­ka­dzie­siąt me­trów dzie­lą­cych jego biu­ro od na­szych kli­tek, ale od cze­go są te­le­fo­ny.

*

– Wszy­scy sły­sze­li, co po­wie­dzia­łaś – po­in­for­mo­wał mnie Bar­tło­miej, per­so­nal­ny.

Rze­czy­wi­ście, no­wi­na dnia!

– Je­stem zmu­szo­ny wy­cią­gnąć kon­se­kwen­cje – rzu­cił, pa­trząc mi pro­sto w twarz.

Nie wy­trzy­ma­łam i par­sk­nę­łam. Kon­se­kwen­cje z po­wo­du sło­wa „kupa”?

– Czy my je­ste­śmy w przed­szko­lu? – za­py­ta­łam.

– Masz na kon­cie parę in­nych błę­dów...

– Ja­kich? Pa­ro­dię wier­szy­ka na cześć FIR­MY?

– Pa­ro­dię? – Zdzi­wio­ny zmarsz­czył brwi. – To po­gar­sza całą spra­wę. Po­wiem wprost, Ja­go­da. – Od­chrząk­nął i po­lu­zo­wał kra­wat. – Zda­niem Aga­ty prze­sta­łaś się roz­wi­jać i kre­atyw­nie pod­cho­dzić do no­wych wy­zwań. Nie przyj­mu­jesz z ra­do­ścią no­wych obo­wiąz­ków. Za­miast trzy­mać tem­po, co­raz bar­dziej od­pusz­czasz. A w mar­cu – zaj­rzał do no­ta­tek – od­mó­wi­łaś udzia­łu w szko­le­niach in­te­gra­cyj­nych.

– Po­przed­nie zin­te­gro­wa­ły mnie na mak­sa – sark­nę­łam. — Chcę oszczę­dzić wam kosz­tów.

– To dla­cze­go nie zgła­szasz kon­struk­tyw­nych uwag na te­mat pra­cow­ni­ków ze­spo­łu?

– Wła­śnie dla­te­go, że się zin­te­gro­wa­łam. Nie ucho­dzi do­no­sić na współ­to­wa­rzy­szy nie­do­li.

– Na­zwał­bym to ra­czej we­wnętrz­ną kon­tro­lą ja­ko­ści. Two­ja od­mo­wa zo­sta­ła po­trak­to­wa­na jako pró­ba od­ci­na­nia się od gru­py. A wi­dzisz ten na­pis? – Wska­zał plan­szę z ogrom­nym ha­słem „W ze­spo­le siła!”

– Bar­tek, chy­ba nie wie­rzysz w każ­de ha­sło, któ­re wisi na ścia­nie FIR­MY!

– Moje oso­bi­ste prze­ko­na­nia nie mają żad­ne­go zna­cze­nia – wy­ja­śnił, sku­biąc rów­no przy­cię­tą bród­kę. – Z chwi­lą prze­kro­cze­nia bram FIR­MY za­mie­nia­my się w zwar­ty, jed­no­li­ty team. Nie ma „ja” ani „ty”, nie ma oso­bi­stych in­te­re­sów i prze­ko­nań.

– Wiem. – Rzu­ci­łam mu zna­czą­ce spoj­rze­nie. Gdy­by nie im­por­to­wa­ny zwy­czaj mó­wie­nia so­bie „ty”, na­dal zwra­ca­ła­bym się do nie­go „pa­nie dy­rek­to­rze per­so­nal­ny”. – I co pro­po­nu­jesz?

– Aga­ta uwa­ża, że przy­dał­by ci się urlop. Bez­płat­ny. Od­pocz­nij i za­sta­nów się do­brze, czy ci od­po­wia­da mo­del ka­rie­ry pro­po­no­wa­ny przez na­szą FIR­MĘ.

– Tak zwa­ne mięk­kie lą­do­wa­nie? Naj­pierw urlop, a po­tem zwol­nie­nie...

– Znasz na­szą po­li­ty­kę: naj­słab­si mu­szą odejść.

– Kie­dy mnie przyj­mo­wa­łeś, sły­sza­łam, że je­ste­ście FIR­MĄ przy­ja­zną dla lu­dzi. Mó­wi­łeś, że w prze­ci­wień­stwie do kon­ku­ren­cji in­we­stu­je­cie w pra­cow­ni­ków i w ich roz­wój.

– Ale tyl­ko tych, któ­rzy chcą się roz­wi­jać. Pa­mię­tasz o na­szej mak­sy­mie?

– „Ka­izen – wiecz­ne dą­że­nie do do­sko­na­ło­ści” – wy­re­cy­to­wa­łam, sta­jąc na bacz­ność.

– Wła­śnie. A ja i po­zo­sta­li człon­ko­wie te­amu mamy wąt­pli­wo­ści, czy po­tra­fisz spro­stać wy­zwa­niom.

– Dla­te­go wy­sy­łasz mnie na bez­płat­ny urlop? I to te­raz, kie­dy wresz­cie uwie­rzy­łam, że w moim ży­ciu coś się sta­bi­li­zu­je?

– W na­szej FIR­MIE nie szu­ka­my sta­bi­li­za­cji – przy­po­mniał. – Je­ste­śmy dy­na­micz­ni, prze­cież wiesz.

Wiem. Prze­miesz­ka­łam tu pra­wie pięć lat. W FIR­MIE da­ją­cej atrak­cyj­ne moż­li­wo­ści roz­wo­ju oso­bom am­bit­nym, prze­bo­jo­wym i kre­atyw­nym, lu­bią­cym nowe wy­zwa­nia i pra­cę w mło­dym, pręż­nym ze­spo­le. W FIR­MIE, gdzie spo­śród roz­licz­nych dróg ka­rie­ry każ­dy może wy­brać ścież­kę dla sie­bie. Tak przy­naj­mniej są­dzi­łam. Wie­rzy­łam też, że w jed­nym z licz­nych bok­sów i za­ka­mar­ków FIR­MY znaj­dą schro­nie­nie na­wet ci, któ­rzy nie­ko­niecz­nie lu­bią pły­nąć z głów­nym nur­tem. Na przy­kład taki fre­ak jak ja.

– Do­bra, we­zmę ten urlop – ode­zwa­łam się to­nem oso­by, któ­ra prze­bie­ra w ofer­tach ni­czym zbla­zo­wa­na pre­zen­ter­ka w pocz­tów­kach na­de­sła­nych przez na­iw­nych te­le­wi­dzów. – Będę mieć czas na prze­my­śle­nia. Tak­że do­ty­czą­ce na­sze­go związ­ku.

– Nie po­do­ba­ją mi się two­je pró­by szan­ta­żu. – Bar­tek za­pre­zen­to­wał prak­tycz­ną wie­dzę, po­sze­rzo­ną przed mie­sią­cem na warsz­ta­tach dla tre­ne­rów. – Je­ste­śmy do­ro­śli i nie po­win­ni­śmy się ucie­kać do dzie­cin­nych ar­gu­men­tów.

– A dla­cze­go nie? – za­py­ta­łam, szu­ka­jąc w tor­bie apa­ra­tu. Lu­bię utrwa­lać waż­ne chwi­le; tak szyb­ko zni­ka­ją w ot­chła­ni.

– Po­nie­waż... – przez chwi­lę szu­kał od­po­wied­nio doj­rza­łe­go ar­gu­men­tu – nie i już!

– Ro­zu­miem.

Wy­mie­rzy­łam w nie­go obiek­tyw.

– Co chcesz zro­bić? – zdzi­wił się per­so­nal­ny. I chy­ba tro­chę prze­stra­szył.

– Zdję­cie. Lu­bię utrwa­lać umy­ka­ją­ce chwi­le. Po­wi­nie­neś o tym pa­mię­tać po pię­ciu la­tach spę­dzo­nych ra­zem.

– Po sze­ściu i pół – po­pra­wił. – Ja­go­da, wy­da­je mi się, że pod­cho­dzisz do tego zbyt oso­bi­ście. A taka po­sta­wa, zda­niem ame­ry­kań­skich na­ukow­ców, może zwięk­szać ry­zy­ko za­cho­ro­wa­nia na raka sut­ka.

Nie od­po­wie­dzia­łam, gme­ra­jąc przy prze­sło­nie.

– Ja­go­da, pa­mię­taj, że ja tyl­ko wy­peł­niam swo­je obo­wiąz­ki. Ale to wca­le nie zna­czy, że cię nie ko­cham.

– Nie?

Na­sta­wi­łam ostrość i strze­li­łam. Kie­dyś po­ka­żę to wnu­kom: por­tret czło­wie­ka suk­ce­su, któ­ry prze­ka­zu­je nie­przy­jem­ną wia­do­mość ko­bie­cie swo­je­go ży­cia. ■

Lipiec

Pierw­szy dzień tak zwa­nej wol­no­ści

Ze­rwa­łam się o wpół do szó­stej rano. Zwy­kle pro­ces bu­dze­nia się trwa u mnie co naj­mniej kwa­drans. Naj­pierw, nie bez tru­du, roz­kle­jam po­wie­ki le­we­go oka. Po­tem pra­we­go – lewe na­tych­miast za­kry­wa się po­wie­ką ni­czym koł­der­ką – jed­no­cze­śnie pró­bu­ję roz­ru­szać zdrę­twia­łe pal­ce dło­ni i stóp. Dłu­ga chwi­la bez­myśl­ne­go le­że­nia na ple­cach. Po dwóch mi­nu­tach wga­pia­nia się w su­fit po­ja­wia się ko­men­da: wy­łącz ten cho­ler­ny bu­dzik! Uff. Pora stur­lać się z an­tre­so­li i roz­po­cząć ko­lej­ny pra­co­wi­ty dzień. Po­wo­li czoł­gam się w stro­nę dra­bin­ki, po­tem ostroż­nie ni­czym kura scho­dzę po chy­bo­tli­wych szcze­blach. Na­resz­cie sta­ły ląd. Moż­na się za­mie­nić w homo erec­tu­sa (na homo sa­piens przyj­dzie czas po prysz­ni­cu, po­ran­nej ka­wie i spo­rej gar­ści pa­ra­far­ma­ceu­ty­ków).

A dziś? Rów­no o pią­tej trzy­dzie­ści otwo­rzy­łam po­wie­ki, obie rów­no­cze­śnie. Żad­ne­go zie­wa­nia, spraw­dza­nia pal­ców stóp. Peł­na go­to­wość. Tyl­ko do cze­go? Co moż­na zro­bić z taką ilo­ścią cza­su? Z bra­ku po­my­słów na­stęp­ną go­dzi­nę prze­le­ża­łam bez ru­chu, ga­piąc się na pęk­nię­cie metr nad moją gło­wą. Po­win­nam czymś to za­ła­tać. Nie sama, oczy­wi­ście, tyl­ko pal­ca­mi wy­na­ję­te­go ma­gi­ka od tyn­ków. Ko­lej­ny wy­da­tek, a ja już mam kil­ka spo­rych. Sta­ły ha­racz w po­sta­ci od­se­tek od kre­dy­tu. Raty za pral­kę. Opła­ta za prąd i gaz. Te­le­fon. Skąd ja na to wszyst­ko we­zmę, kie­dy skoń­czą mi się oszczęd­no­ści? Za­raz, za­raz, za dużo ne­ga­tyw­nych my­śli, Ja­go­da. Już le­piej po­patrz so­bie na kak­tu­sa. Je­dy­ną żywą isto­tę, z któ­rą dzie­lę tę ża­ło­sną, za­pusz­czo­ną i nie spła­co­ną... do­syć tego! Zejdź z an­tre­so­li i weź się w garść. Umyj zęby, wy­szo­ruj całe cia­ło ry­żo­wą szczot­ką i spłucz zim­ną wodą, po­tem sta­ran­nie się ubierz, jak ra­dził Se­lye, spec od stre­su ży­cia, zjedz peł­no­war­to­ścio­we śnia­da­nie, jak za­le­ca­ją w pi­smach dla ko­biet ak­tyw­nych. Za­cho­wuj się tak, jak­by wszyst­ko było po sta­re­mu.

Ale prze­cież nie jest i nie da się oszu­kać sa­mej sie­bie – pod­po­wia­da de­pre­syj­na część mo­jej oso­bo­wo­ści. Wła­śnie że się da – za­pew­nia we­wnętrz­ny te­ra­peu­ta. Świad­czą o tym mi­lio­ny uśmiech­nię­tych Ame­ry­ka­nów. Więc ty, Ja­go­da, za­raz ze­sko­czysz z an­tre­so­li i bę­dziesz ro­bić do­sko­na­łą minę do gry, któ­ra sama w so­bie nie jest taka zła. Więc jak bę­dzie?

OK, zła­żę. Prysz­nic, do­kład­ny ma­ki­jaż, choć na co dzień ma­lu­ję tyl­ko usta, nowa su­kien­ka za­miast spra­ne­go pod­ko­szul­ka. No i po raz pierw­szy od cza­sów li­ceum nor­mal­ne śnia­da­nie. Kon­kret­ne, kró­lew­skie, peł­no­ka­lo­rycz­ne, czy­li pięć kro­mek żyt­nie­go chle­ba ze wszyst­kim, co zna­la­złam w lo­dów­ce (czy­taj: po­mi­dor, ogó­rek ma­ło­sol­ny, mnó­stwo zie­lo­nej pie­trusz­ki i bak­te­rie kwa­su mle­ko­we­go w kap­suł­kach). Uło­żyć je na naj­lep­szym wło­cław­ku, a po­tem za­siąść do sto­łu... Ach, praw­da, jesz­cze her­ba­ta. Zie­lo­na „Chiń­ska świą­ty­nia”, po­da­na w mo­jej naj­lep­szej fi­li­żan­ce. Ce­le­bro­wa­nie drob­nych, po­zor­nie nie­istot­nych chwil jest nie­zwy­kle waż­ne i pod­no­si ja­kość ży­cia. Wiem od ku­zyn­ki, nie­wy­czer­pa­ne­go źró­dła głę­bo­kich my­śli. ■

Niewyczerpane źródło

– Dla­cze­go od nie­go nie odej­dziesz? – za­py­ta­łam pod­czas jed­nej z nud­nych wi­zyt.

– To nie jest ta­kie pro­ste, Ja­go­da. Łą­czy nas tyle rze­czy: wa­ka­cyj­ne pocz­tów­ki od zna­jo­mych, sad za do­mem, te­le­wi­zor pa­no­ra­micz­ny.

– Ale prze­cież on trak­tu­je cię go­rzej niż przy­ciem­nia­ne szy­by w swo­im audi. Jak mo­żesz to zno­sić ko­lej­ny rok?

– Wła­śnie te­raz do­ce­ni­łam zna­cze­nie po­zor­nie nie­istot­nych chwil. Smak her­ba­ty cey­lon pi­tej z por­ce­la­no­wej fi­li­żan­ki, ukła­da­nie pa­sjan­sa dzie­więt­na­sto­wiecz­ną ta­lią kart, słu­cha­nie Grie­ga przy ko­min­ku. Prze­sta­łam za­da­wać so­bie py­ta­nia: „dla­cze­go”, „co da­lej”, „po co to wszyst­ko?”. Po pro­stu ce­le­bru­ję dro­bia­zgi. To bar­dzo uspo­ka­ja i na­da­je sens ży­ciu. Mu­sisz kie­dyś spró­bo­wać.

*

Więc pró­bu­ję. Za­miast pić, będę są­czyć. Za­miast jeść – sma­ko­wać. Prze­żu­wać każ­dy kęs przy­naj­mniej osiem­dzie­siąt razy, bo to zda­niem jo­gi­nów zwięk­sza szan­sę do­ży­cia ma­gicz­nej set­ki. Stu­let­nia baba, czy­li ja za nie­ca­łe sie­dem­dzie­siąt wio­sen. Już so­bie sie­bie wy­obra­żam. Garst­ka pu­mek­so­wa­tych ko­ste­czek w zbyt luź­nym wor­ku z szorst­kiej skó­ry, po­kry­tej gru­bą war­stwą pu­dru w miej­scu, gdzie kie­dyś ist­nia­ła twarz. Sie­dzę przy­pię­ta do fo­te­la i przyj­mu­ję gra­tu­la­cje od ob­cych lu­dzi, pa­trzą­cych na mnie z obrzy­dze­niem. A po­tem, mru­żąc od fle­szy bez­rzę­se po­wie­ki, po raz enty od­po­wia­dam na te same py­ta­nia o re­cep­tę: „Po pro­stu prze­żu­wa­łam”. A tak w ogó­le, po co mia­ła­bym tyle żyć? Żeby ce­le­bro­wać nie­istot­ne dro­bia­zgi?

*

Ock­nę­łam się po zmro­ku. Na­dal sie­dzia­łam przy swo­im okrą­głym sto­li­ku, wpa­tru­jąc się nie­obec­nym wzro­kiem w ta­lerz z pię­cio­ma krom­ka­mi po­zba­wio­ny­mi de­ko­ra­cji z ogór­ków, pie­trusz­ki, po­mi­do­rów i kap­su­łek lac­to­ba­cil­lus bul­ga­ri­cus. Ce­le­bro­wa­nie dro­bia­zgów to nie jest naj­lep­szy po­mysł na stres ży­cia.

Dru­gi

Śni­ło mi się, że pró­bu­ję do­je­chać do pra­cy na ósmą. Tak zwa­ny sen dro­gi z prze­szko­da­mi. Nie do­mknę­łam drzwi, więc mu­szę wró­cić. W tym cza­sie ucie­ka­ją mi dwa tram­wa­je. Bie­gnę na inny przy­sta­nek. Za­miast nie­go wiel­ka dziu­ra w as­fal­cie. A w dziu­rze ro­bot­ni­cy po­si­la­ją­cy się bi­go­sem przed ko­lej­ną pró­bą do­tar­cia do ją­dra zie­mi. No to go­nię Wie­lic­ką na przy­sta­nek au­to­bu­so­wy. Nad­jeż­dża „dwie­ście piąt­ka”, wy­pcha­na ludź­mi aż po su­fit. Wci­skam się w lukę pod ka­sow­ni­kiem i jadę, nie­świa­do­ma tego, że au­to­bus zmie­nił tra­sę. Wy­sia­dam na pust­ko­wiu. Zde­ner­wo­wa­na pró­bu­ję za­mó­wić tak­sów­kę. I nie mogę, bo albo nie tra­fiam w kla­wi­sze te­le­fo­nu, albo li­nia za­ję­ta. Na­gle sły­szę bi­cie ze­ga­ra na wie­ży. „Do­pie­ro szó­sta – sły­szę za sobą – ni­g­dzie nie mu­sisz się śpie­szyć”.

Prze­ra­żo­na otwo­rzy­łam oczy. Przez kwa­drans usi­ło­wa­łam uspo­ko­ić roz­sza­la­łe ser­ce, któ­re pró­bo­wa­ło wy­do­stać się z mo­jej le­wej pier­si. Skąd ten atak pa­ni­ki? Prze­cież wła­śnie te­raz mam szan­se po­rząd­nie wy­po­cząć. Zwol­nić tem­po. I wresz­cie ro­bić wszyst­ko, co tyl­ko ze­chcę. Czy­li co? Może, po­dob­nie jak Pa­czu­la, po­szu­kam wy­tycz­nych w mą­dro­ściach Wscho­du?

Wy­grze­ba­łam spod po­duch lap­to­pa. Od­pa­li­łam i prze­czy­ta­łam prze­sła­nie ukry­te we wróż­bie z chiń­skie­go cia­stecz­ka. „Je­śli nie je­steś go­tów sta­wić czo­ła bu­rzom i śnie­ży­com, obudź się po­now­nie”. Tro­chę zbyt enig­ma­tycz­ne jak dla prze­ra­żo­nej, za­gu­bio­nej Eu­ro­pej­ki, któ­ra szu­ka dro­go­wska­zu gdzieś w Kra­ko­wie o szó­stej rano. Spró­buj­my wy­lo­so­wać jesz­cze raz. Do­bra, czy­ta­my: „Nie masz wpły­wu na to, jaki ryż po­sa­dzo­no na two­im ta­ra­sie. Mo­żesz tyl­ko spra­wić, by owo­co­wał jak naj­peł­niej”. Prze­kła­da­jąc na na­sze, każ­de ży­cie da się wy­ci­snąć na mak­sa. Ale żeby to zro­bić, trze­ba zmie­nić tor my­śli. Mu­szę się za­tem za­sta­no­wić, co mi daje ten (cho­ler­ny, bez­sen­sow­ny i bez­płat­ny) urlop?

Po pierw­sze, we­wnętrz­ne wy­ci­sze­nie i nowe per­spek­ty­wy. Spoj­rzę na swo­je ży­cie z po­zy­cji oso­by wpraw­dzie za­gro­żo­nej utra­tą pra­cy, ale sil­nej i otwar­tej na nie­zna­ne do­świad­cze­nia. No i będę mieć znacz­nie wię­cej cza­su. Po­świę­cę go na pla­no­wa­nie przy­szło­ści, ana­li­zę prze­szło­ści i kształ­to­wa­nie te­raź­niej­szo­ści. Wresz­cie będę mo­gła się spo­tkać ze zna­jo­my­mi, zre­ani­mu­ję daw­ne przy­jaź­nie, obej­rzę za­le­głe fil­my i prze­czy­tam książ­ki, na któ­re nie mia­łam cza­su przez ostat­nie czte­ry lata. Więc co ja jesz­cze ro­bię wśród tych po­duch?

Pod­bu­do­wa­na wróż­bą na­tych­miast prze­szłam do dzia­ła­nia. Ze­sko­czy­łam z an­tre­so­li. Omio­tłam cia­ło wrzą­cym prysz­ni­cem, ubra­łam się jesz­cze sta­ran­niej niż wczo­raj. Wy­pi­łam her­ba­tę, wdu­si­łam w sie­bie pół­to­rej krom­ki z reszt­ką po­mi­do­ra i na po­czą­tek po­sta­no­wi­łam od­no­wić sta­re zna­jo­mo­ści.

Od razu po­my­śla­łam o Mo­ni­ce, bli­skiej kum­pe­li z roku, je­dy­nej, z któ­rą utrzy­ma­łam kon­takt po stu­diach. Ostat­nio wi­dzia­ły­śmy się na Ryn­ku pod­czas ro­bie­nia wiel­ka­noc­nych za­ku­pów. Wpa­dły­śmy na sie­bie przy sto­isku z pi­san­ka­mi. Wy­mie­ni­ły­śmy się kom­ple­men­ta­mi na te­mat wy­glą­du, nie­zmie­nio­ne­go mimo no­wych fry­zur i okrut­ne­go zęba cza­su. Po­tem Mo­ni­ka wrę­czy­ła mi wi­zy­tów­kę w ko­lo­rze sko­rup­ki jaj­ka, ja po­da­łam jej swo­ją w ko­lo­rze wa­ni­lii i po­bie­gły­śmy da­lej. A te­raz mam do niej dzwo­nić. Już zna­la­złam wi­zy­tów­kę. Do­bra... tyl­ko co jej po­wiem? Że boję się, jak wy­trzy­mam trzy mie­sią­ce wol­ne­go? Jak dam radę bez po­ran­nej wal­ki oczu, chiń­skich zu­pek w samo po­łu­dnie, bez ko­ją­ce­go szu­mu kom­pu­te­rów i biu­ro­wych plo­tek przy eks­pre­sie do kawy? Nie, to zbyt in­tym­ne. Zresz­tą, jak mi się wte­dy zwie­rzy­ła, robi osza­ła­mia­ją­cą ka­rie­rę, dzię­ki temu, że od­su­nę­ła od sie­bie nie­udacz­ni­ków, któ­rzy mo­gli­by jej prze­ka­zać swo­ją złą ener­gię.

Więc może Kaś­ka, psiap­siół­ka z li­ceum. Ostat­ni kon­takt – przy­pad­ko­we zde­rze­nie w hi­per­mar­ke­cie, przy sto­isku z ry­ba­mi. Wła­śnie pró­bo­wa­łam schwy­tać kar­pia, któ­ry wy­sko­czył z za­tło­czo­nej wan­ny i prze­ra­żo­ny (te oczy) wił się na pod­ło­dze, kie­dy ktoś z tyłu skwi­to­wał moje wy­sił­ki:

– Szko­da się bru­dzić. I tak zno­wu wy­sko­czy, głu­pia ryba... To ty, Ja­go­da?!

– Kopę lat! – ucie­szy­łam się. – Nie po­da­ję ci ręki, bo cała w ślu­zie. Nie masz może chu­s­tecz­ki?

– Za­raz zdo­bę­dę ja­kąś ścier­kę od per­so­ne­lu – za­pro­po­no­wa­ła, też wy­raź­nie ucie­szo­na na­szym spo­tka­niem. – Po­cze­kasz chwil­kę? Za­raz wró­cę.

Kiw­nę­łam gło­wą. Po kwa­dran­sie cze­ka­nia przy wan­nie z kar­pia­mi zro­zu­mia­łam, że Kaś­ka już nie wró­ci. Szko­da dzwo­nić i te­raz.

No to Du­sia, ko­le­żan­ka z pod­sta­wów­ki i li­ceum. Za­wsze wspól­nie ślę­cza­ły­śmy nad wznio­sły­mi li­sta­mi do Joh­na Bon Jovi. Do niej ko­niecz­nie mu­szę za­dzwo­nić, tak się faj­nie ga­da­ło na prze­rwach. Co praw­da mam tyl­ko te­le­fon do jej ro­dzi­ców, ale może ja­kimś cu­dem da­lej z nimi miesz­ka. A jak nie, po­da­dzą mi na­mia­ry Do­ro­ty.

Już wszyst­ko wiem. Du­sia miesz­ka w Szcze­ci­nie, ra­zem z te­ścia­mi. Mąż ma­ry­narz, nie­po­dob­ny do Joh­na, po­ja­wia się co kwar­tał, a po­tem od­pły­wa w ko­lej­ny rejs, zo­sta­wia­jąc po so­bie tę­sk­no­tę i sto­sik do­la­rów na ku­chen­nym sto­le. Ra­czej wąt­pli­we, żeby Du­ś­ce chcia­ło się tur­lać taki ka­wał Pol­ski na spo­tka­nie z daw­ną ko­le­żan­ką tyl­ko dla­te­go, że ta pa­ni­ku­je z po­wo­du bez­płat­ne­go urlo­pu.

Kto jesz­cze? Mam: Bo­że­na, bli­ska ko­le­żan­ka z pod­sta­wów­ki, li­ceum i stu­diów. Po­nie­waż miesz­ka­ła na są­sied­nim osie­dlu, ra­zem wra­ca­ły­śmy po lek­cjach, ob­ga­du­jąc Szy­mo­na z fi­zy­ki (głów­nie ja, w ze­mście za uwa­gi do­ty­czą­ce gru­bo­ści mo­jej kory mó­zgo­wej) albo Du­się (Bo­że­na, za­zdro­sna o kod do­stę­pu do Joh­na Bon Jovi). Przed­ostat­ni raz wi­dzia­ły­śmy się tuż po obro­nie. Sta­ły­śmy wła­śnie na Plan­tach, w ta­kich sa­mych kre­mo­wych bluz­kach z prze­ce­ny, bla­de i wy­mę­czo­ne eg­za­mi­nem.

– To idę – ode­zwa­ła się wresz­cie Bo­że­na. – Mu­szę ode­spać ten stres.

– Ale nie stra­ci­my kon­tak­tu?

– No coś ty! Za­dzwo­nię do cie­bie na wa­ka­cjach – obie­ca­ła.

– Bę­dzie­my się spo­ty­kać?

– Ja­sne, mo­że­my ra­zem pójść po dy­plo­my. Mają być go­to­we pod ko­niec wrze­śnia.

To było na­sze ostat­nie spo­tka­nie. Za­dzwo­ni­łam, żeby umó­wić się do se­kre­ta­ria­tu po od­biór do­ku­men­tów, ale Bo­że­na oznaj­mi­ła, że już wy­bra­ła swo­je. Ja­koś mnie to przy­ga­si­ło, więc nie dzwo­ni­łam aż do te­raz. Pora od­świe­żyć zna­jo­mość. O ile jest co, przy­szło mi na­gle do gło­wy. Sko­ro przez osiem lat żad­nej z nas nie chcia­ło się wziąć te­le­fo­nu do ręki, war­to coś zmie­niać?

Do kogo jesz­cze mo­gła­bym za­dzwo­nić? Może do Ilo­ny, ko­le­żan­ki ze stan­cji. Prze­ga­da­ły­śmy w za­grzy­bio­nej kuch­ni nie­jed­ną noc. Po­tem prze­nio­słam się do Bart­ka, per­so­nal­ne­go, a trzy mie­sią­ce póź­niej za­cią­gnę­łam kre­dyt na ka­wa­ler­kę. Z Ilo­ną świet­nie się ga­da­ło przy kra­ker­sach mo­czo­nych w her­ba­cie z prą­dem. To zna­czy ona nada­wa­ła, wy­pła­ku­jąc swo­je żale do bla­de­go świ­tu, a ja słu­cha­łam, uda­jąc te­ra­peut­kę. Sta­re, do­bre cza­sy. Do­bra, dzwo­ni­my.

– Ja­sne, że pa­mię­tam – za­pew­ni­ła. – Jak mo­gła­bym za­po­mnieć ła­su­cha, któ­ry przez czte­ry lata pod­ja­dał mi musz­tar­dę.

– Oraz sól, cu­kier, ocet i słyn­ne kra­ker­sy – przy­zna­łam się, nie do­da­jąc, że w za­mian za­pew­nia­łam prąd do her­ba­ty.

– Komu te­raz pod­ja­dasz?

– Ni­ko­mu, miesz­kam sama – wy­ja­wi­łam, zer­ka­jąc na kak­tu­sa. Po­wi­nien się ob­ra­zić, że tak lek­ce­wa­żę na­szą re­la­cję?

– Nie wy­szłaś za mąż za tego, jak mu tam...

– Bar­tek. Ale na­dal się spo­ty­ka­my.

– Już pra­wie sie­dem lat – wy­li­czy­ła spraw­nie. – Da­lej ci­śniesz się w tej dziu­pli?

– Od­kąd mam an­tre­so­lę, zro­bi­ło się luź­niej – skła­ma­łam.

– A co poza tym? Wciąż sie­dzisz w FIR­MIE?

– Roz­glą­dam się za czymś no­wym.

– Zwal­nia­ją cię.

Nie wy­glą­da­ło mi to na py­ta­nie.

– Na ra­zie idę na urlop, ale mu­szę prze­my­śleć pew­ne spra­wy. Za­sta­no­wić się, co da­lej z ży­ciem. Po­ga­dać z kimś sen­sow­nym, kto stoi z boku, więc dużo wi­dzi.

– Dla­te­go dzwo­nisz.

– Za­wsze nam się świet­nie roz­ma­wia­ło – bąk­nę­łam.

– Trzy lata temu – przy­po­mnia­ła Ilo­na. – Te­raz, ko­cha­na to ja mam no­we­go te­ra­peu­tę i na­pię­ty gra­fik. Mo­gła­bym cię osta­tecz­nie wci­snąć mię­dzy dwu­dzie­stym a dwu­dzie­stym pierw­szym sierp­nia. Wcze­sne po­po­łu­dnie, nie­da­le­ko mo­je­go miesz­ka­nia, żeby nie tra­cić cza­su na do­jaz­dy. Za­mó­wi­my so­bie mro­żo­ną le­mo­nia­dę i opo­wiem, co się u mnie zmie­ni­ło poza gra­fi­kiem. Wpi­sy­wać?

Obie­ca­łam, że po­my­ślę i dam znać w cią­gu naj­bliż­szej doby. A tym­cza­sem pró­bu­ję szpe­rać w tyl­nych szu­flad­kach pa­mię­ci. Dziw­na spra­wa. Kie­dy czło­wiek ma dwa­dzie­ścia lat, ma­rzy o tym, by uciec na bez­lud­ną wy­spę. Łak­nie odro­bi­ny ci­szy, z dala od sta­da, któ­re wy­peł­nia każ­dy kąt stan­cji, śpi na jego tap­cza­nie, wy­że­ra sma­ko­ły­ki ukry­te w sza­fie, a na­za­jutrz rzy­ga do jego wan­ny. Na­gle po trzy­dzie­stych uro­dzi­nach wszyst­ko cich­nie. Nikt nie wpa­da znie­nac­ka. Nie wy­cią­ga do knaj­py tuż przed pół­no­cą. I nie dzwo­ni. Cho­ciaż zda­rza­ją się wy­jąt­ki.

– Słu­cham – mruk­nę­łam do słu­chaw­ki.

– Chcia­łem spraw­dzić, jak so­bie ra­dzisz ze stre­sem, a poza tym...

– Nie wiem – prze­rwa­łam – czy zda­ła­bym Fir­mo­wy Test Po­ko­ny­wa­nia Trud­nych Sy­tu­acji two­je­go au­tor­stwa, ale na­dal żyję. Miło, że dzwo­nisz, Bart­ku.

– Ja­go­da, nie od­zy­wa­łem się wcze­śniej, bo chcia­łem, że­byś so­bie wszyst­ko po­ukła­da­ła.

– Nie je­stem swo­im oj­cem, ale dzię­ki za do­bre chę­ci.

– Z tą kupą... nie mia­łem wyj­ścia. Nie mogę ry­zy­ko­wać star­cia z Aga­tą. Le­piej, je­śli choć jed­no z nas ma sta­łą pra­cę.

Znacz­nie le­piej. Jak po­wta­rza jego mat­ka, ro­man­tycz­ne po­ry­wy świet­nie się pre­zen­tu­ją w mek­sy­kań­skich te­le­no­we­lach, ale nie w pol­skiej re­ce­sji.

– Co te­raz zro­bisz? – za­in­te­re­so­wał się.

– Roz­wa­żam róż­ne opcje. – Na przy­kład pa­so­żyt­ni­czy tryb ży­cia. Je­śli znaj­dę od­po­wied­nie­go no­si­cie­la.

– Mo­gła­byś się prze­nieść do mnie.

Czyż­by no­si­ciel sam się zna­lazł?

– Ale to nie jest do­bry po­mysł – po­zba­wił mnie złu­dzeń. – Prze­pro­wa­dza­jąc się te­raz, dzia­ła­ła­byś pod przy­mu­sem. No wiesz, ogra­ni­cze­nia fi­nan­so­we i tym po­dob­ne.

A prze­cież po­sta­no­wi­li­śmy, że w na­szym związ­ku bę­dzie­my uni­kać ta­kich sy­tu­acji. Tyl­ko wte­dy mo­że­my zbu­do­wać coś praw­dzi­we­go, gdzie każ­dy z part­ne­rów ma szan­sę na peł­ny roz­wój. Gdzie za­miast przy­mu­su jest wol­ność i sa­mo­re­ali­za­cja...

– Ale ja nie chcę się do cie­bie prze­no­sić, Bar­tek. My­ślę, że nie ma tam dla mnie miej­sca.

W jego per­fek­cyj­nie urzą­dzo­nym apar­ta­men­cie czu­ła­bym się ni­czym zbęd­ny ga­dżet. Nie­po­trzeb­ny akt na ścia­nie. A już mój kak­tus zu­peł­nie tam nie pa­su­je.

– W two­im gło­sie sły­szę go­rycz, Ja­go­da. Ro­zu­miem, że czu­jesz się po­krzyw­dzo­na po­zor­nie nie­spra­wie­dli­wą de­cy­zją za­rzą­du. Ale wła­śnie ta­kie de­cy­zje są nam naj­bar­dziej po­trzeb­ne.

Uśmiech­nę­łam się. Tak ła­two uza­sad­niać bo­le­sne de­cy­zje, je­śli nie do­ty­czą nas sa­mych i nie nam spra­wią ból.

– Ta cała spra­wie­dli­wość – cią­gnął ko­ją­cym gło­sem – nie za­wsze wy­glą­da tak, jak­by­śmy chcie­li.

Wiem, jak wy­glą­da spra­wie­dli­wość. Kie­dy przyj­mo­wa­no nas do FIR­MY, on do­stał wła­sny po­kój, służ­bo­wy sa­mo­chód i sta­no­wi­sko wi­ce­dy­rek­to­ra per­so­nal­ne­go, a ja biur­ko w czte­ro­oso­bo­wym bok­sie i pen­sję sze­re­go­we­go naj­mi­ty. Obo­je skoń­czy­li­śmy te same stu­dia. Tyle że ja zja­wi­łam się w FIR­MIE dwa lata póź­niej. No i je­stem ko­bie­tą.

– A poza tym chcia­łem ci zło­żyć imie­ni­no­we ży­cze­nia – do­dał. – Więc wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, Ja­gód­ko. Pa­sma suk­ce­sów, nie­ustan­ne­go roz­wo­ju i przede wszyst­kim opty­mi­zmu.

Trze­ci

Wcze­sne wsta­wa­nie to ty­po­wa re­ak­cja ze­sła­nych na bez­ro­bo­cie albo przed­wcze­sną nie­za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Tak mi po­wie­dział do­brze po­in­for­mo­wa­ny, dziś na Plan­tach. Sie­dzia­łam wła­śnie na jed­nej z ła­wek, uda­jąc, że szu­kam sen­su ży­cia w „Al­che­mi­ku”, kie­dy pod­szedł. Mło­dy sza­tyn z ja­sną bro­dą, w pod­ko­szul­ku z prze­kre­ślo­nym Ka­czo­rem Do­nal­dem i na­pi­sem „Precz z glo­ba­li­za­cją!”.

– Bez­ro­bot­na?

Po czym po­znał?

– Nikt inny nie prze­sia­du­je na Plan­tach o ósmej rano la­tem – wy­ja­śnił nie­py­ta­ny.

– Na ra­zie tyl­ko bez­płat­ny urlop – od­par­łam, sta­ra­jąc się nadać swo­jej wy­po­wie­dzi po­zo­ry non­sza­lan­cji.

– Na ra­zie. Chcą cię spa­cy­fi­ko­wać, że­byś się zbyt­nio nie bu­rzy­ła, jak doj­dzie do zwol­nie­nia. Mia­łem to samo. Naj­pierw mail od sze­fa, że bez­płat­ny urlop, bo lato, prze­sto­je, re­ce­sja. Wra­cam we wrze­śniu, a tam na biur­ku wy­po­wie­dze­nie. Obok kar­tecz­ka, że mam dwie go­dzi­ny na spa­ko­wa­nie za­war­to­ści szu­fla­dy, i proś­ba, że­bym nie za­po­mi­nał o za­cho­wa­niu przy­jem­ne­go wy­ra­zu twa­rzy. „W tro­sce o in­nych pra­cow­ni­ków”.

Klap­nął tuż obok. Wy­jął z bocz­nej kie­sze­ni prec­la i za­czął dro­bić, wa­biąc go­łę­bia, któ­ry ner­wo­wo prze­stę­po­wał z nogi na nogę, cza­jąc się tuż za kasz­ta­nem.

– Przez pół roku nie chcia­łem wie­rzyć, że taki nie­za­stą­pio­ny me­na­dżer po MBA może tra­fić na zie­lo­ną traw­kę. Wsta­wa­łem o świ­cie, bie­głem po ga­ze­tę z ogło­sze­nia­mi. A po­tem na ko­lej­ne roz­mo­wy, gdzie pró­bo­wa­łem wmó­wić znu­dzo­nym ko­le­siom od re­kru­ta­cji, że sta­no­wię ide­al­ne po­łą­cze­nie kom­pu­te­ra, pa­ja­ca i au­to­ma­tu do kawy, czyn­ne okrą­głą dobę, jak Te­sco.

– Dali się prze­ko­nać?

– Nie­ste­ty, było jak w tym ka­wa­le o ryn­ku pra­cy. – Po­ło­żył so­bie na bu­cie ka­wa­łek prec­la. – Zo­ba­czy­my, co zwy­cię­ży. Ostroż­ność czy wil­czy ape­tyt. ■

Kawał o rynku pracy

Wy­obraź so­bie, że na roz­mo­wę wstęp­ną przy­cho­dzi czte­rech kan­dy­da­tów. Każ­dy do­sta­je py­ta­nie: „Ile jest dwa plus dwa?”.

Pierw­szy od­po­wia­da z wa­ha­niem: „No, nie wiem, może sie­dem?”

Dru­gi po­pra­wia oku­la­ry i mówi: „Jest kil­ka moż­li­wo­ści ob­li­cze­nia wy­ni­ku, czy mam je Pań­stwu za­pre­zen­to­wać?”

Trze­ci stwier­dza pew­nym to­nem: „Oczy­wi­ście czte­ry”.

Ostat­ni zaś od­po­wia­da: „Jest tyle, ile Pań­stwo so­bie za­ży­czą”.

*

– Kto otrzy­ma po­sa­dę? – zwró­cił się do mnie ja­sno­bro­dy, kła­dąc na bu­cie dru­gi okruch prec­la.

– Ten ostat­ni? – Tak przy­naj­mniej by­ło­by w mo­jej FIR­MIE.

– Pra­cę do­sta­nie szwa­gier pre­ze­sa. Po­trze­bo­wa­łem pół roku, żeby to zro­zu­mieć. Sześć mie­się­cy pi­sa­nia po­dań, dzwo­nie­nia po biu­rach i urzę­dach. A po­tem na­gle do mnie do­tar­ło, że nie ma się co na­pi­nać. No i te­raz wsta­ję so­bie koło po­łu­dnia, oglą­dam pro­gra­my edu­ka­cyj­ne o krwio­żer­czych pre­hi­sto­rycz­nych guź­cach albo o ta­jem­ni­czych sej­smo­zau­rach. Czy­tam Aga­tę Chri­stie. Peł­ny luz.

To co robi na Plan­tach o tej po­rze?

– Tyl­ko raz w mie­sią­cu do­pa­da mnie pa­ni­ka. Zry­wam się przed szó­stą, żeby zdą­żyć do po­śred­nia­ka i wpi­sać się na li­stę. Tak jak dziś.

– A mnie rok temu po­wie­dzia­no, że je­stem prze­edu­ko­wa­na – ode­zwa­ła się za­dba­na czter­dzie­sto­lat­ka wy­grze­wa­ją­ca są­sied­nią ław­kę. – Za­dzwo­ni­ła se­kre­tar­ka i po­wie­dzia­ła: „Pani Jo­an­no, pani nie­miec­ki i dwa fa­kul­te­ty wpę­dza­ją sze­fa w kom­plek­sy”. A po­tem wy­sła­ła mi ma­ilem wy­po­wie­dze­nie.

– I co?

– Wy­dru­ko­wa­łam i pod­pi­sa­łam. Bez sło­wa pro­te­stu, bo obie­ca­li trzy­mie­sięcz­ną od­pra­wę za tak zwa­ne wyj­ście z twa­rzą. Do­sta­łam po­ło­wę sumy. – Za­czę­ła się ba­wić ma­leń­ką me­ta­lo­wą za­pal­nicz­ką w kształ­cie gra­na­tu. – Wy­da­łam wszyst­ko na pa­pie­ro­sy i środ­ki na­sen­ne.

– Po­mo­gły? – za­in­te­re­so­wał się bro­da­ty, do­kła­da­jąc ka­wa­łek prec­la z dużą ilo­ścią maku.

– Po­ło­wicz­nie. Uda­wa­ło mi się za­sy­piać koło dwu­na­stej, ale i tak zry­wa­łam się przed szó­stą. I od razu po pa­pie­ro­sa. Wy­pa­la­łam pół pacz­ki, do tego litr ne­ski, a po­tem myk do okna, po­pa­trzeć na szczę­ścia­rzy, któ­rzy bie­gną do swo­ich aut. Śpie­szą do pra­cy. Po­wiem wam, że nie ma nic gor­sze­go niż miesz­ka­nie na osie­dlu sy­pial­nia­nym. Wy­da­je ci się, że poza tobą nie ma ni­ko­go w ca­łej dziel­ni­cy. Czło­wiek zo­sta­je sam aż do wie­czo­ra, za­mknię­ty w pu­deł­ku z ce­gły po dwa czte­ry­sta za metr. I może się tyl­ko przy­glą­dać zza fi­ra­ny. Ob­ser­wo­wać praw­dzi­we ży­cie. – Za­mil­kła na chwi­lę. – Te­raz już wy­lu­zo­wa­łam, jak ko­le­ga. Bo do cze­go się śpie­szyć.

– Cie­bie też to cze­ka za parę mie­się­cy – po­cie­szył mnie an­ty­glo­ba­li­sta i wska­zał na go­łę­bia, któ­ry bły­ska­wicz­nie wy­sku­by­wał mak z prec­la. – A jed­nak wy­grał ape­tyt. Zu­peł­nie jak u lu­dzi.

Czwar­ty

Za­pi­sa­łam się do psy­chia­try, w przy­chod­ni tuż obok. Nie, że­bym mia­ła pro­blem z gło­wą, ale wciąż roz­my­ślam o tej ope­ra­cji, któ­rą prze­po­wie­dzia­ła mi wróż­ka. Zaj­rzę, póki mam ubez­pie­cze­nie, opo­wiem o so­bie, od­zy­skam we­wnętrz­ny spo­kój, a przy oka­zji we­zmę skie­ro­wa­nie na to­mo­gra­fię.

– Pro­szę usiąść – usły­sza­łam nie­wy­spa­ny głos. – Co pa­nią spro­wa­dza o tak wcze­snej po­rze, pani...?

– Ja­go­da.

– Ape­tycz­ne imię. Więc w czym pro­blem?

– Chy­ba stra­ci­łam pra­cę – za­czę­łam.

Co po­win­nam do­dać? Że się boję guza mó­zgu? A jesz­cze bar­dziej nie­zna­ne­go, któ­re czai się za drzwia­mi mo­jej ka­wa­ler­ki? Spoj­rza­łam na le­ka­rza. Sza­ry z nie­wy­spa­nia, cała resz­ta do­pa­so­wa­na od­cie­niem. Me­ta­lo­we opraw­ki oku­la­rów, sre­brzy­ste wło­sy i ta­każ bro­da, po­pie­la­ta ma­ry­nar­ka oraz sta­lo­wy dłu­go­pis na biur­ku.

– Strasz­nie się boję.

Rzu­cił mi zmę­czo­ne spoj­rze­nie spo­mię­dzy roz­su­nię­tych pal­ców. Jesz­cze bar­dziej zmę­czo­ne niż twarz.

– Cze­go?

– Że nie znio­sę prze­gra­nej. Ni­g­dy nie lu­bi­łam swo­jej pra­cy. Uwa­ża­łam ją za głu­pią, nud­ną i wciąż cze­ka­łam na lep­sze ofer­ty. Ale kie­dy się oka­zu­je, że mogę ją stra­cić... – prze­łknę­łam śli­nę – umie­ram ze stra­chu. Zry­wam się przed szó­stą.

– Nie tyl­ko ty, dziec­ko – wy­znał. – W gar­so­nie­rze nade mną miesz­ka ko­mu­na wiel­bi­cie­li mu­zy­ki in­dyj­skiej, a ści­ślej mó­wiąc, jed­nej me­lo­dii z „Mon­su­no­we­go we­se­la”. Co­dzien­nie o pią­tej trzy­dzie­ści pusz­cza­ją to na pół ka­mie­ni­cy i tań­czą, aż drży pod­ło­ga. A wraz z nimi plą­sa­ją moje krysz­ta­ły. Kie­dyś to była moja ulu­bio­na pły­ta, ale te­raz... Nie­na­wi­dzę ma­sa­la mu­sic. – Wes­tchnął i przy­mknął oczy. Ock­nął się pięć mi­nut póź­niej. – Więc mó­wisz, że nie mo­żesz spać, że bo­isz się zmian.

– W do­dat­ku by­łam u wróż­ki – zdra­dzi­łam. – Wiem, że to głu­pie.

– Niby dla­cze­go? Sam ko­rzy­stam z po­mo­cy do­sko­na­łej wróż­ki. Cóż to za ko­bie­ta. Zna chy­ba wszyst­kich świę­tych. Na­wet nie wie­dzia­łem, że tylu ich jest. I każ­dy po­tra­fi za­ła­twić ja­kiś pro­blem. Je­den jest od bo­lą­cych oczu. Inny od zła­ma­ne­go ser­ca.

– Wą­ska spe­cja­li­za­cja, jak w me­dy­cy­nie?

– Są też od­po­wied­ni­cy le­ka­rzy ro­dzin­nych. Tacy, co to zaj­mą się mig­dał­ka­mi, wy­le­czą ko­rzon­ki, a na­wet trą­dzik i przy oka­zji po­mo­gą po­go­dzić się ze szwa­grem.

– Ni­czym dok­tor Qu­een.

– No tak, ale nie po to przy­szłaś o siód­mej rano, żeby usły­szeć wy­kład na te­mat świę­tych. Co z tą wróż­ką?

– Zo­ba­czy­ła w kar­tach ope­ra­cję gło­wy. Dla­te­go za­sta­na­wiam się, czy nie zro­bić so­bie ba­dań albo od razu wziąć ja­kieś leki.

– Na po­czą­tek wy­pi­szę ci skie­ro­wa­nie i ta­blet­ki z ma­gne­zem – oznaj­mił le­karz, szu­ka­jąc blocz­ka re­cept. – A jak nie po­mo­że, po­eks­pe­ry­men­tu­je­my ze stil­no­xem. Więc jak masz na imię?

*

Po przyj­ściu do domu zer­k­nę­łam wresz­cie na skie­ro­wa­nie od psy­chia­try. Mie­siąc po­by­tu poza mia­stem. Naj­le­piej na głę­bo­kiej jak stud­nia pro­win­cji. Na­wet nie zdą­ży­łam się zdzi­wić, bo za­dzwo­ni­ła Mag­da.

– Ty wiesz, ile razy ta­ra­ba­ni­łam do cie­bie w nie­dzie­lę?

– By­łam za­ję­ta ce­le­bro­wa­niem dro­bia­zgów. Co cie­ka­we­go w FIR­MIE?

– Two­je biur­ko do­sta­ło się no­wej gra­ficz­ce. Pró­bo­wa­łam go bro­nić, per­so­nal­ny rów­nież, ale znasz za­sa­dy?

Mak­sy­mal­ne wy­ko­rzy­sta­nie prze­strze­ni biu­ro­wej.

– Czym się te­raz zaj­miesz, Ja­go­da?

No wła­śnie, czym?

– Wy­jeż­dżam na ja­kiś czas z Kra­ko­wa – rzu­ci­łam. Wła­ści­wie cze­mu nie, sko­ro le­karz uznał, że to lep­sze niż pi­guł­ki szczę­ścia? – Po­bę­dę w ro­dzin­nym graj­doł­ku.

– O, mat­ko! – pi­snę­ła.

Mag­da na­le­ży do ko­biet, któ­re nie po­tra­fią żyć z dala od du­że­go mia­sta, a ści­ślej mó­wiąc, od cen­trum han­dlo­we­go i wszyst­kie­go, co ono ofe­ru­je. Boją się gli­nia­stych dróg (nisz­czą szpil­ki), zwie­rząt bez ka­gań­ca (mogą ugryźć albo, co gor­sza, zli­zać ma­ki­jaż), mle­ka i ja­jek pro­sto z tar­gu (brak in­for­ma­cji o war­to­ści ka­lo­rycz­nej), nie­kli­ma­ty­zo­wa­ne­go po­wie­trza, nie­kon­tro­lo­wa­nej jak w so­la­rium opa­le­ni­zny oraz aler­ge­nów czy­ha­ją­cych w polu rze­pa­ku.

– Mag­da, to tyl­ko trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów stąd. Pół go­dzi­ny jaz­dy bu­sem i je­steś na miej­scu. Uro­cze pod­kra­kow­skie mia­stecz­ko, gdzie ży­cie to­czy się wol­niej.