Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niewinne dowcipkowanie może nieść za sobą poważne konsekwencje. Przekonuje się o tym Jagoda, pracownica potężnej FIRMY, kiedy z powodu jednej żartobliwej uwagi zostaje wysłana na bezpłatny urlop. Wraca do rodzinnego domu pod Krakowem, by zyskać dystans. Incydent na basenie sprawia, że Jagoda trafia na pogotowie, do niezwykłego świata, którym rządzą inne niż FIRMOWE zasady. Poznaje uroki służby zdrowia, prawdziwe znaczenie słowa „herbatnik” oraz śmierci, dotąd kojarzonej raczej z towarzyskim ostracyzmem. Właśnie w takich „okolicznościach przyrody” dostaje szansę na całkiem nowe, wolne od blichtru, ale wcale niełatwe życie. Czy wystarczy jej odwagi, by przyjąć wyzwanie?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 47 min
Lektor: izabela sowa
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65718-14-3
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Ten kraj jest jak psychodeliczny lotCzujesz, że nie zmienisz nicSpróbuj wziąć z tego cośTo przecież twoje życie jestPopełniaj błędy i naprawiaj jeGdy dotkniesz dna, odbijaj sięWykorzystaj czas Drugiego już nie będziesz miał...
Myslovitz, „Acidland”
Przedostatni dzień czerwca
– Mamy porozmawiać o kupie. Za godzinę w jego biurze.
– Co teraz będzie? – zmartwiła się Magda.
Wzruszyłam ramionami, udając chojraka.
– Pójdę. Wyjaśnię. Jak się uda, to wracam przed komputer i kończę raport na podsumowanie półrocza.
– A jeśli nie?
– Pstryknę parę zdjęć, kaktusa pod pachę, zabawki do pudełka i...
– Wiedziałam! – Magda nerwowo chwyciła zębami paznokieć ozdobiony diamencikami. – Od razu mówiłam, żebyśmy nie szli do tej cholernej wróżki! ■
Namieszała w moim poukładanym życiu w pewien chłodny, majowy wieczór, tuż po „Panoramie”. Pół godziny wcześniej zakończyliśmy szkolenie integracyjne w jednym z sennych miasteczek Podkarpacia. Wymęczeni przedszkolnymi zabawami, mającymi rzekomo zwiększać poczucie więzi, doczołgaliśmy się do najbliższej knajpy. Kelnerka, wylakierowana na wysoki połysk brunetka, przyniosła nam letnie piwo i paczkę jełczejących orzeszków ziemnych. Wysączyliśmy jedną kolejkę, potem drugą, by zapić smak fistaszków. Wszystko w całkowitym milczeniu, bo o czym tu gadać, skoro na warsztatach zdradziliśmy sobie niemal wszystko, poza wysokością pensji oczywiście.
– Zgadnijcie, co mi przyszło na komórkę? – odezwała się wreszcie Magda, wróg ciszy i mistrzyni w zadawaniu trudnych pytań.
– Powiedz, nie jesteśmy jasnowidzami.
– A propos jasnowidzów – wtrąciła się Agata – parę ulic stąd mieszka rewelacyjna wróżka. Wszystko jej się sprawdza. Może pójdziemy?
– Zależy, co wywróży, bo jeśli same nieszczęścia... – Marek, firmowy sceptyk lekko się wzdrygnął.
– Mówi niby od rzeczy, ale potem wszystko się ze sobą splata, że aż dziw.
– Ja bym wolała nie ryzykować – bąknęła Magda. – W telewizji ostrzegali, że taka wróżka może narobić kłopotu. Wgra ci niewłaściwy program i nie ma przeproś, musisz go wykonać. Niczym automatyczna pralka.
– Nie musisz sobie wróżyć. Poczekasz w salonie. – Podsunęła rozwiązanie Agata. – Więc jak?
*
Kwadrans później dzwoniliśmy do błękitnych drzwi pomalowanych w bordowe róże i błękitno–złote serca. Otworzyła nam sympatyczna starsza pani z gatunku tych, które można często spotkać w świątecznych reklamach słodyczy, rzadko natomiast w prawdziwym życiu.
– Wszyscy do wróżenia? – upewniła się. – No to wskakujcie, kochani. Prędziutko, jeśli mamy wyrobić przed północą.
Weszliśmy. Wróżka posadziła nas na ogromnej staromodnej kanapie z purpurowego weluru.
– Skarbie – zwróciła się do mnie. – Pomożesz mi zrobić herbaty? Powyciągasz filiżanki?
Wstałam.
– Zaraz, zaraz, muszę je najpierw zlokalizować... – Zaczęła otwierać po kolei szafki i szuflady. – Znowu gdzieś się przede mną schowały, złośliwe bestie. A wszystko przez ten cholerny bałagan.
– Powinna pani mieszkać w pałacu – bąknęłam, próbując objąć wzrokiem bogactwa porozkładane na czterdziestu metrach kwadratowych pokoju.
Na szarozielonych ścianach dziesiątki zdjęć, gobelinów, makram, mniejszych i większych obrazków przedstawiających kwiaty, martwe natury, widoki gór, elfów oraz naszego papieża. Na stolikach serwetki, a na pozostałych meblach, wśród pęków sztucznych kwiatów figurki wszelkich możliwych świętych, wykonane z miedzi, srebra, mosiądzu, drewna, korala, bursztynu, jaspisu, szkła i plastiku.
– Możemy wypić w kubkach – zaproponowała Agata, zerkając na zegarek dopasowany kolorem do jej perłowych cieni na powiekach.
– No są – ucieszyła się wróżka. – To powyjmuj je, skarbie. A pan, kawalerze, przyniesie z kuchni ciasto, cukier i talerzyki.
– Powiedziała „kawalerze”, sam widzisz. – Agata znacząco uniosła brwi.
– Po prostu młodo wyglądam – skwitował Marek, zadowolony z efektów kuracji kwasami.
– Zgadza się, dosyć młodo jak na trzydzieści dziewięć lat – odkrzyknęła wróżka z kuchni. – I nadal kawaler, ale już niedługo. W tym roku sporo się zmieni. Zwłaszcza jeśli lubi pan landrynki.
– Jak ona to usłyszała? – zastanawiał się Marek, bardziej zdziwiony słuchem wróżki niż jej przepowiedniami.
– Bo co wieczór wypijam łyżkę srebra koloidalnego i nacieram uszy balsamem od bonifratrów. Działa lepiej niż aparat podsłuchowy. Dobrze, woda nastawiona. To przypilnuj, duszko, i pozalewaj, a ja poszukam kart. Gdzie je mogłam zostawić...
– Ostatnim razem leżały na pralce – przypomniała sobie Agata.
Wróżka pośpieszyła do łazienki.
– Są! – oznajmiła ucieszona. – Leżały pod stosem ręczników. To kto na pierwszego?
*
Tuż przed północą weszłam wreszcie do Pokoju Wróżb. Mniejszy niż salon, ale równie obficie udekorowany rękodziełem plemion najdalszych zakątków Ziemi, a może i Mlecznej Drogi, kto wie.
– Przełóż lewą ręką i startujemy. Na trzy kupki. Cholerka jasna, nie wiem, jak to zinterpretować...
– Ale śmierć mi nie wychodzi? – zapytałam, wpatrując się w gipsową Madonnę, stojącą pod altanką z karminowych róż (płatki z weluru, krople rosy z poxipolu).
– Niby nie...
Gdyby nie ogromna ilość bibelotów rozpraszających moją uwagę, zaczęłabym się martwić.
– Strasznie dziwny układ. Otrzesz się o śmierć, i to nie raz – ostrzegła. – Krótko mówiąc, kłopoty.
Bomba! Zrezygnowana opadłam na fotel przykryty patchworkową narzutą. Po co się zgodziłam tu przyjść, mruknęłam do siebie.
– Bo twoje życie wcale nie jest poukładane jak czekoladki w wedlowskiej bombonierce. A ja ci powiem, dlaczego. Ktoś powyjadał prawie wszystkie czekoladki. Zostały puste sreberka. Powoli zaczynasz to podejrzewać... szkoda że dopiero teraz.
– Nie dostrzega pani żadnych pozytywnych...
– Dostrzegam. Pudełeczko się napełni frykasami. Tyle że najpierw musi się opróżnić do samego końca.
– Znaczy mam się pozbyć sreberek? Ale jak?
– Tego karty nie mówią. Za to widzę szpital. A skąd tu nagle batman?
W tej samej chwili zadzwonił telefon (bursztynowe cudeńko w kształcie gotyckiego zamku). Wróżka sięgnęła po jedną z wież, która robiła za słuchawkę.
– Babcia!? Musimy porozmawiać! Dopadł mnie wiosenny kryzys!
– Dopiero w maju?
Lepiej późno niż wcale, miałam ochotę dodać. Ale nie będę się wbijać w rodzinne pogawędki.
– Straszny kryzys – podkreśliła tamta. – Zupełnie jak rok temu przed obroną. Pamiętasz, co wtedy mówiłaś?
– No... że... – Wróżka potarła czoło, próbując wybrać właściwą odpowiedź. – Dzwonił ten twój narzeczony i chciał...
– Powiedziałaś wtedy, żebym nie ukrywała, kiedy coś mnie uwiera. Tylko od razu do ciebie!
– Jak w dym, Malinka, jak w dym! Babcia wysłucha, zrozumie, pocieszy... Tylko że właśnie rozłożyłam karty i nie mogę przerwać w połowie. Zwłaszcza że układ przedziwny, trudno odczytać.
– A co ci wyszło?
– Jakiś batman, tuż obok operacja głowy, człowiek z maczetą, zielona trawka. Nie mogę tego poskładać do kupy...
– Oj, babcia! Improwizuj!
– W moim wieku to nie takie proste.
– No dobra – westchnęła wnuczka. – Powiedz tej pani, że wewnętrzny batman zafunduje jej szaloną jazdę. Biedaczka wyląduje na zielonej trawce, czego skutkiem będzie operacja, ale dzięki niej ujrzy całkiem nowy świat. Człowiek z maczetą pomoże jej odkryć nowe powołanie. Oby nie za późno. Czasem ludzie wolą się taplać w starym błotku. Ja również – zauważyła nie bez zdziwienia. – A jeśli chodzi o kupę... łatwo w nią wdepnąć i wtedy wszyscy się odsuwają. Powinnam ostrzec, żeby patrzyła pod nogi, ale kupa już czeka. No to kończ, babcia, a ja dzwonię za pięć minut.
Wyłączyła się. Przez chwilę żadna z nas nie powiedziała ani słowa. „Powiedz tej pani” – krążyło mi po głowie. Skąd wnuczka wiedziała, że jestem kobietą? Bo faceci nie łażą do wróżek?
– Słyszałaś?
Trudno było nie słyszeć. Ta cała Malina mogłaby śmiało przekrzyczeć grupkę pierwszaków na dużej przerwie.
– Nie da się tego odkręcić jakoś? – bąknęłam wpatrzona we własne buty.
– Cokolwiek byś zrobiła i tak wdepniesz, bo kupa już czeka.
– Przeznaczenie.
– Jak zwał, tak zwał – odparła wróżka, zbierając karty. – Ale nic się nie martw, duszko. Przecież nigdy nie lubiłaś czekoladek. Wolałaś szarlotkę. I jeszcze jedno. W razie czego pamiętaj o świętym Jerzym, patronie jeźdźców.
Kwadrans później
– Siedem minut spóźnienia – powiadomił mnie dyrektor personalny, Bartłomiej Zygzak, a poza godzinami pracy mój facet od jakichś pięciu, sześciu lat. – Musimy porozmawiać o kupie.
– Śmierdząca sprawa.
– To nie jest śmieszne, Jagoda. Strasznie się umazałaś.
– Umazałam? – parsknęłam. – Bartek! Przecież to był tylko niewinny, głupawy żart! ■
– Rany! Zapomnieliśmy, że dyrektor marketingu ma jutro imieniny. – Agata pacnęła się w perfekcyjnie upudrowane czoło. – Już jutro! A my nie mamy prezentu. Jagoda, wymyśl coś!
– Dlaczego ja? Przecież to twój wujek.
– Przykro, że używasz takich argumentów. Dobrze wiesz, że przeszłam przez gęste sito rekrutacyjne wyłącznie dzięki odpowiednim kwalifikacjom i doświadczeniu – wyrecytowała, jak zawsze na słowo „wujek”. – Nie lubię, kiedy ktoś mi wypomina korzyści rzekomo płynące z pokrewieństwa z dyrekcją.
– Niczego nie wypominam, Agata. Po prostu znasz jego gust. Łatwiej byłoby ci dobrać odpowiedni prezent. A ja cóż...
– Jesteś naszym firmowym batmanem. Człowiekiem, który pojawia się w ostatniej chwili i ratuje...
– ...zasuszone bluszcze i trzykrotki. Ale to jest całkiem inna sprawa.
Chwileczkę! Użyła słowa „batman”? Absolutnie nie mogę się zgodzić.
– Zgódź się, proszę. Dyrektor na pewno to doceni.
Doskonały argument.
– Chciałabym, ale nie bardzo mam czas. – Tak właśnie wygląda asertywna odmowa w wykonaniu doświadczonej psycholożki. – Muszę dokończyć raport i w ogóle.
– Jagoda, dyrekcji byłoby przykro, gdyby znała twój lekceważący stosunek do kluczowych spraw FIRMY.
Co powinnam na to odpowiedzieć?
– Może zróbmy tak – zaproponowałam. – Zrobię obchód po sklepach i przed szóstą zadzwonię albo wyślę esemesa, a ty dokonasz ostatecznego wyboru. Dobrze?
Agata westchnęła.
– Czuję, że się asekurujesz, ale niech ci będzie.
*
Przez cały wieczór ganiałam wte i wewte po Rynku, szukając czegoś dla zblazowanego pięćdziesięciolatka, który ma już chyba wszystko. Czym można takiego zaskoczyć? Perfumami? Kupuje sobie po pół litra w strefie bezcłowej na lotniskach. Stałą kartą do Fitness Clubu? Ma kilka, z żadnej nie korzysta. Pozłacaną piersiówką? Już dostał, podobnie jak srebrny zestaw do gry w kości i platynowy sygnet z prostokątnym oczkiem z onyksu, tak zwaną ślizgawką, oraz wygrawerowanym napisem Dyrektorowi – wdzięczny zespół. A może postawić na szczerość i wręczyć mu dużą butlę wybielacza sumienia? Eee, pewnie nie wiedziałby, jak użyć. W takim razie pozostaje mosiężna figura autorstwa tak modnego w tym roku Antoniego Siepacza albo efekciarskie okulary przeciwsłoneczne, z gatunku tych, które mają porażać nazwiskiem projektanta, a porażają głównie księżycową ceną. Dobra, nic więcej nie wymyślę. Pora zawiadomić Agatę.
*
Następnego ranka Agata zajrzała do naszego boksu.
– I co? Masz?
Zdziwiona oderwałam wzrok od monitora.
– Wysłałam ci parę pomysłów.
– Miałaś dzwonić – syknęła – a nie wysyłać.
– Powiedziałam, że jedno albo drugie. Nie odbierałaś telefonu, więc puściłam esemesem. Gośka, no powiedz, jak było wczoraj – zwróciłam się do graficzki.
– Nic nie słyszałam – bąknęła Gośka. – Siedziałam wtedy u księgowej.
W sąsiednim boksie, za metrowej wysokości ścianką z półprzezroczystego plastiku, bo w naszej firmie zastosowano tak zwaną open–space. Każdy może słyszeć każdego. Oczywiście tylko jeśli zechce.
– Ciebie Magda nie było, ale ty, Beata, siedziałaś tuż obok, przy komputerze – broniłam się dalej. – Musiałaś słyszeć...
– Nie bardzo. – Beata, pseudonim Paczula, spuściła głowę. – Akurat pisałam maila do kluczowego klienta, no i...
Wszystko jasne. Brak świadków. Można śmiało założyć, że rozmowy nie było. Tylko dlaczego pamiętam każde z niej zdanie? Czy to początek urojeń? Zaraz, zaraz, przecież wysłałam esemes!
– Zaraz ci pokażę. – Nerwowo przeszukiwałam w „wysłanych”.
– Do mnie nie dotarł. – Agata zacisnęła starannie umalowane usta. – Mamy problem, poważny. Jestem tak wzburzona, że muszę przemyśleć całą sprawę.
Znikła za plastikową szybą, a ja próbowałam się skupić na przerwanym raporcie. Przez pięć cholernie długich minut. W szóstej dostałam następującego maila:
Zawiodłaś cały team. Prawdziwe nieszczęście. Naczelny nie dostanie na czas okularów okraszonych kopiastą chochlą pochlebstw. Musimy wspólnie pomyśleć nad kreatywnym rozwiązaniem. No tak, kreacja przede wszystkim. Zostało mało czasu, bo o dziesiątejNaczelny przychodzi do biura. Dlatego szybko napisz, jakie widzisz wyjście.
– „Zawiodłaś team” – zaczęłam półszeptem przedrzeźniać Agatę – „musisz znaleźć kreatywne rozwiązanie tego palącego problemu. Więc co powinniśmy zrobić, drogi zespole?” Najlepiej dużą kupę! To najszybciej rozładuje wewnętrzne napięcie.
– Słyszałam. – Głowa Agaty pojawiła się nad ścianką dzielącą nasze boksy. – I nie tylko ja. Inni również, prawda?
Gośka i Beata pokiwały głowami, wpatrując się w klawiatury swoich komputerów.
– A ty? – zwróciła się do Magdy.
– Każda z nas czasem pożartuje...
– Są wartości i sprawy, z których żartować nie wolno – przypomniała nam Agata. – Wiecie, że jestem pobłażliwa, ale w tym wypadku... No cóż, jestem zmuszona zgłosić wszystko personalnemu. W naszej FIRMIE nie będziemy tolerować podobnych zachowań.
Godzinę później dostałam wezwanie do personalnego. Mógł się wprawdzie przejść tych kilkadziesiąt metrów dzielących jego biuro od naszych klitek, ale od czego są telefony.
*
– Wszyscy słyszeli, co powiedziałaś – poinformował mnie Bartłomiej, personalny.
Rzeczywiście, nowina dnia!
– Jestem zmuszony wyciągnąć konsekwencje – rzucił, patrząc mi prosto w twarz.
Nie wytrzymałam i parsknęłam. Konsekwencje z powodu słowa „kupa”?
– Czy my jesteśmy w przedszkolu? – zapytałam.
– Masz na koncie parę innych błędów...
– Jakich? Parodię wierszyka na cześć FIRMY?
– Parodię? – Zdziwiony zmarszczył brwi. – To pogarsza całą sprawę. Powiem wprost, Jagoda. – Odchrząknął i poluzował krawat. – Zdaniem Agaty przestałaś się rozwijać i kreatywnie podchodzić do nowych wyzwań. Nie przyjmujesz z radością nowych obowiązków. Zamiast trzymać tempo, coraz bardziej odpuszczasz. A w marcu – zajrzał do notatek – odmówiłaś udziału w szkoleniach integracyjnych.
– Poprzednie zintegrowały mnie na maksa – sarknęłam. — Chcę oszczędzić wam kosztów.
– To dlaczego nie zgłaszasz konstruktywnych uwag na temat pracowników zespołu?
– Właśnie dlatego, że się zintegrowałam. Nie uchodzi donosić na współtowarzyszy niedoli.
– Nazwałbym to raczej wewnętrzną kontrolą jakości. Twoja odmowa została potraktowana jako próba odcinania się od grupy. A widzisz ten napis? – Wskazał planszę z ogromnym hasłem „W zespole siła!”
– Bartek, chyba nie wierzysz w każde hasło, które wisi na ścianie FIRMY!
– Moje osobiste przekonania nie mają żadnego znaczenia – wyjaśnił, skubiąc równo przyciętą bródkę. – Z chwilą przekroczenia bram FIRMY zamieniamy się w zwarty, jednolity team. Nie ma „ja” ani „ty”, nie ma osobistych interesów i przekonań.
– Wiem. – Rzuciłam mu znaczące spojrzenie. Gdyby nie importowany zwyczaj mówienia sobie „ty”, nadal zwracałabym się do niego „panie dyrektorze personalny”. – I co proponujesz?
– Agata uważa, że przydałby ci się urlop. Bezpłatny. Odpocznij i zastanów się dobrze, czy ci odpowiada model kariery proponowany przez naszą FIRMĘ.
– Tak zwane miękkie lądowanie? Najpierw urlop, a potem zwolnienie...
– Znasz naszą politykę: najsłabsi muszą odejść.
– Kiedy mnie przyjmowałeś, słyszałam, że jesteście FIRMĄ przyjazną dla ludzi. Mówiłeś, że w przeciwieństwie do konkurencji inwestujecie w pracowników i w ich rozwój.
– Ale tylko tych, którzy chcą się rozwijać. Pamiętasz o naszej maksymie?
– „Kaizen – wieczne dążenie do doskonałości” – wyrecytowałam, stając na baczność.
– Właśnie. A ja i pozostali członkowie teamu mamy wątpliwości, czy potrafisz sprostać wyzwaniom.
– Dlatego wysyłasz mnie na bezpłatny urlop? I to teraz, kiedy wreszcie uwierzyłam, że w moim życiu coś się stabilizuje?
– W naszej FIRMIE nie szukamy stabilizacji – przypomniał. – Jesteśmy dynamiczni, przecież wiesz.
Wiem. Przemieszkałam tu prawie pięć lat. W FIRMIE dającej atrakcyjne możliwości rozwoju osobom ambitnym, przebojowym i kreatywnym, lubiącym nowe wyzwania i pracę w młodym, prężnym zespole. W FIRMIE, gdzie spośród rozlicznych dróg kariery każdy może wybrać ścieżkę dla siebie. Tak przynajmniej sądziłam. Wierzyłam też, że w jednym z licznych boksów i zakamarków FIRMY znajdą schronienie nawet ci, którzy niekoniecznie lubią płynąć z głównym nurtem. Na przykład taki freak jak ja.
– Dobra, wezmę ten urlop – odezwałam się tonem osoby, która przebiera w ofertach niczym zblazowana prezenterka w pocztówkach nadesłanych przez naiwnych telewidzów. – Będę mieć czas na przemyślenia. Także dotyczące naszego związku.
– Nie podobają mi się twoje próby szantażu. – Bartek zaprezentował praktyczną wiedzę, poszerzoną przed miesiącem na warsztatach dla trenerów. – Jesteśmy dorośli i nie powinniśmy się uciekać do dziecinnych argumentów.
– A dlaczego nie? – zapytałam, szukając w torbie aparatu. Lubię utrwalać ważne chwile; tak szybko znikają w otchłani.
– Ponieważ... – przez chwilę szukał odpowiednio dojrzałego argumentu – nie i już!
– Rozumiem.
Wymierzyłam w niego obiektyw.
– Co chcesz zrobić? – zdziwił się personalny. I chyba trochę przestraszył.
– Zdjęcie. Lubię utrwalać umykające chwile. Powinieneś o tym pamiętać po pięciu latach spędzonych razem.
– Po sześciu i pół – poprawił. – Jagoda, wydaje mi się, że podchodzisz do tego zbyt osobiście. A taka postawa, zdaniem amerykańskich naukowców, może zwiększać ryzyko zachorowania na raka sutka.
Nie odpowiedziałam, gmerając przy przesłonie.
– Jagoda, pamiętaj, że ja tylko wypełniam swoje obowiązki. Ale to wcale nie znaczy, że cię nie kocham.
– Nie?
Nastawiłam ostrość i strzeliłam. Kiedyś pokażę to wnukom: portret człowieka sukcesu, który przekazuje nieprzyjemną wiadomość kobiecie swojego życia. ■
Pierwszy dzień tak zwanej wolności
Zerwałam się o wpół do szóstej rano. Zwykle proces budzenia się trwa u mnie co najmniej kwadrans. Najpierw, nie bez trudu, rozklejam powieki lewego oka. Potem prawego – lewe natychmiast zakrywa się powieką niczym kołderką – jednocześnie próbuję rozruszać zdrętwiałe palce dłoni i stóp. Długa chwila bezmyślnego leżenia na plecach. Po dwóch minutach wgapiania się w sufit pojawia się komenda: wyłącz ten cholerny budzik! Uff. Pora sturlać się z antresoli i rozpocząć kolejny pracowity dzień. Powoli czołgam się w stronę drabinki, potem ostrożnie niczym kura schodzę po chybotliwych szczeblach. Nareszcie stały ląd. Można się zamienić w homo erectusa (na homo sapiens przyjdzie czas po prysznicu, porannej kawie i sporej garści parafarmaceutyków).
A dziś? Równo o piątej trzydzieści otworzyłam powieki, obie równocześnie. Żadnego ziewania, sprawdzania palców stóp. Pełna gotowość. Tylko do czego? Co można zrobić z taką ilością czasu? Z braku pomysłów następną godzinę przeleżałam bez ruchu, gapiąc się na pęknięcie metr nad moją głową. Powinnam czymś to załatać. Nie sama, oczywiście, tylko palcami wynajętego magika od tynków. Kolejny wydatek, a ja już mam kilka sporych. Stały haracz w postaci odsetek od kredytu. Raty za pralkę. Opłata za prąd i gaz. Telefon. Skąd ja na to wszystko wezmę, kiedy skończą mi się oszczędności? Zaraz, zaraz, za dużo negatywnych myśli, Jagoda. Już lepiej popatrz sobie na kaktusa. Jedyną żywą istotę, z którą dzielę tę żałosną, zapuszczoną i nie spłaconą... dosyć tego! Zejdź z antresoli i weź się w garść. Umyj zęby, wyszoruj całe ciało ryżową szczotką i spłucz zimną wodą, potem starannie się ubierz, jak radził Selye, spec od stresu życia, zjedz pełnowartościowe śniadanie, jak zalecają w pismach dla kobiet aktywnych. Zachowuj się tak, jakby wszystko było po staremu.
Ale przecież nie jest i nie da się oszukać samej siebie – podpowiada depresyjna część mojej osobowości. Właśnie że się da – zapewnia wewnętrzny terapeuta. Świadczą o tym miliony uśmiechniętych Amerykanów. Więc ty, Jagoda, zaraz zeskoczysz z antresoli i będziesz robić doskonałą minę do gry, która sama w sobie nie jest taka zła. Więc jak będzie?
OK, złażę. Prysznic, dokładny makijaż, choć na co dzień maluję tylko usta, nowa sukienka zamiast spranego podkoszulka. No i po raz pierwszy od czasów liceum normalne śniadanie. Konkretne, królewskie, pełnokaloryczne, czyli pięć kromek żytniego chleba ze wszystkim, co znalazłam w lodówce (czytaj: pomidor, ogórek małosolny, mnóstwo zielonej pietruszki i bakterie kwasu mlekowego w kapsułkach). Ułożyć je na najlepszym włocławku, a potem zasiąść do stołu... Ach, prawda, jeszcze herbata. Zielona „Chińska świątynia”, podana w mojej najlepszej filiżance. Celebrowanie drobnych, pozornie nieistotnych chwil jest niezwykle ważne i podnosi jakość życia. Wiem od kuzynki, niewyczerpanego źródła głębokich myśli. ■
– Dlaczego od niego nie odejdziesz? – zapytałam podczas jednej z nudnych wizyt.
– To nie jest takie proste, Jagoda. Łączy nas tyle rzeczy: wakacyjne pocztówki od znajomych, sad za domem, telewizor panoramiczny.
– Ale przecież on traktuje cię gorzej niż przyciemniane szyby w swoim audi. Jak możesz to znosić kolejny rok?
– Właśnie teraz doceniłam znaczenie pozornie nieistotnych chwil. Smak herbaty ceylon pitej z porcelanowej filiżanki, układanie pasjansa dziewiętnastowieczną talią kart, słuchanie Griega przy kominku. Przestałam zadawać sobie pytania: „dlaczego”, „co dalej”, „po co to wszystko?”. Po prostu celebruję drobiazgi. To bardzo uspokaja i nadaje sens życiu. Musisz kiedyś spróbować.
*
Więc próbuję. Zamiast pić, będę sączyć. Zamiast jeść – smakować. Przeżuwać każdy kęs przynajmniej osiemdziesiąt razy, bo to zdaniem joginów zwiększa szansę dożycia magicznej setki. Stuletnia baba, czyli ja za niecałe siedemdziesiąt wiosen. Już sobie siebie wyobrażam. Garstka pumeksowatych kosteczek w zbyt luźnym worku z szorstkiej skóry, pokrytej grubą warstwą pudru w miejscu, gdzie kiedyś istniała twarz. Siedzę przypięta do fotela i przyjmuję gratulacje od obcych ludzi, patrzących na mnie z obrzydzeniem. A potem, mrużąc od fleszy bezrzęse powieki, po raz enty odpowiadam na te same pytania o receptę: „Po prostu przeżuwałam”. A tak w ogóle, po co miałabym tyle żyć? Żeby celebrować nieistotne drobiazgi?
*
Ocknęłam się po zmroku. Nadal siedziałam przy swoim okrągłym stoliku, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w talerz z pięcioma kromkami pozbawionymi dekoracji z ogórków, pietruszki, pomidorów i kapsułek lactobacillus bulgaricus. Celebrowanie drobiazgów to nie jest najlepszy pomysł na stres życia.
Drugi
Śniło mi się, że próbuję dojechać do pracy na ósmą. Tak zwany sen drogi z przeszkodami. Nie domknęłam drzwi, więc muszę wrócić. W tym czasie uciekają mi dwa tramwaje. Biegnę na inny przystanek. Zamiast niego wielka dziura w asfalcie. A w dziurze robotnicy posilający się bigosem przed kolejną próbą dotarcia do jądra ziemi. No to gonię Wielicką na przystanek autobusowy. Nadjeżdża „dwieście piątka”, wypchana ludźmi aż po sufit. Wciskam się w lukę pod kasownikiem i jadę, nieświadoma tego, że autobus zmienił trasę. Wysiadam na pustkowiu. Zdenerwowana próbuję zamówić taksówkę. I nie mogę, bo albo nie trafiam w klawisze telefonu, albo linia zajęta. Nagle słyszę bicie zegara na wieży. „Dopiero szósta – słyszę za sobą – nigdzie nie musisz się śpieszyć”.
Przerażona otworzyłam oczy. Przez kwadrans usiłowałam uspokoić rozszalałe serce, które próbowało wydostać się z mojej lewej piersi. Skąd ten atak paniki? Przecież właśnie teraz mam szanse porządnie wypocząć. Zwolnić tempo. I wreszcie robić wszystko, co tylko zechcę. Czyli co? Może, podobnie jak Paczula, poszukam wytycznych w mądrościach Wschodu?
Wygrzebałam spod poduch laptopa. Odpaliłam i przeczytałam przesłanie ukryte we wróżbie z chińskiego ciasteczka. „Jeśli nie jesteś gotów stawić czoła burzom i śnieżycom, obudź się ponownie”. Trochę zbyt enigmatyczne jak dla przerażonej, zagubionej Europejki, która szuka drogowskazu gdzieś w Krakowie o szóstej rano. Spróbujmy wylosować jeszcze raz. Dobra, czytamy: „Nie masz wpływu na to, jaki ryż posadzono na twoim tarasie. Możesz tylko sprawić, by owocował jak najpełniej”. Przekładając na nasze, każde życie da się wycisnąć na maksa. Ale żeby to zrobić, trzeba zmienić tor myśli. Muszę się zatem zastanowić, co mi daje ten (cholerny, bezsensowny i bezpłatny) urlop?
Po pierwsze, wewnętrzne wyciszenie i nowe perspektywy. Spojrzę na swoje życie z pozycji osoby wprawdzie zagrożonej utratą pracy, ale silnej i otwartej na nieznane doświadczenia. No i będę mieć znacznie więcej czasu. Poświęcę go na planowanie przyszłości, analizę przeszłości i kształtowanie teraźniejszości. Wreszcie będę mogła się spotkać ze znajomymi, zreanimuję dawne przyjaźnie, obejrzę zaległe filmy i przeczytam książki, na które nie miałam czasu przez ostatnie cztery lata. Więc co ja jeszcze robię wśród tych poduch?
Podbudowana wróżbą natychmiast przeszłam do działania. Zeskoczyłam z antresoli. Omiotłam ciało wrzącym prysznicem, ubrałam się jeszcze staranniej niż wczoraj. Wypiłam herbatę, wdusiłam w siebie półtorej kromki z resztką pomidora i na początek postanowiłam odnowić stare znajomości.
Od razu pomyślałam o Monice, bliskiej kumpeli z roku, jedynej, z którą utrzymałam kontakt po studiach. Ostatnio widziałyśmy się na Rynku podczas robienia wielkanocnych zakupów. Wpadłyśmy na siebie przy stoisku z pisankami. Wymieniłyśmy się komplementami na temat wyglądu, niezmienionego mimo nowych fryzur i okrutnego zęba czasu. Potem Monika wręczyła mi wizytówkę w kolorze skorupki jajka, ja podałam jej swoją w kolorze wanilii i pobiegłyśmy dalej. A teraz mam do niej dzwonić. Już znalazłam wizytówkę. Dobra... tylko co jej powiem? Że boję się, jak wytrzymam trzy miesiące wolnego? Jak dam radę bez porannej walki oczu, chińskich zupek w samo południe, bez kojącego szumu komputerów i biurowych plotek przy ekspresie do kawy? Nie, to zbyt intymne. Zresztą, jak mi się wtedy zwierzyła, robi oszałamiającą karierę, dzięki temu, że odsunęła od siebie nieudaczników, którzy mogliby jej przekazać swoją złą energię.
Więc może Kaśka, psiapsiółka z liceum. Ostatni kontakt – przypadkowe zderzenie w hipermarkecie, przy stoisku z rybami. Właśnie próbowałam schwytać karpia, który wyskoczył z zatłoczonej wanny i przerażony (te oczy) wił się na podłodze, kiedy ktoś z tyłu skwitował moje wysiłki:
– Szkoda się brudzić. I tak znowu wyskoczy, głupia ryba... To ty, Jagoda?!
– Kopę lat! – ucieszyłam się. – Nie podaję ci ręki, bo cała w śluzie. Nie masz może chusteczki?
– Zaraz zdobędę jakąś ścierkę od personelu – zaproponowała, też wyraźnie ucieszona naszym spotkaniem. – Poczekasz chwilkę? Zaraz wrócę.
Kiwnęłam głową. Po kwadransie czekania przy wannie z karpiami zrozumiałam, że Kaśka już nie wróci. Szkoda dzwonić i teraz.
No to Dusia, koleżanka z podstawówki i liceum. Zawsze wspólnie ślęczałyśmy nad wzniosłymi listami do Johna Bon Jovi. Do niej koniecznie muszę zadzwonić, tak się fajnie gadało na przerwach. Co prawda mam tylko telefon do jej rodziców, ale może jakimś cudem dalej z nimi mieszka. A jak nie, podadzą mi namiary Doroty.
Już wszystko wiem. Dusia mieszka w Szczecinie, razem z teściami. Mąż marynarz, niepodobny do Johna, pojawia się co kwartał, a potem odpływa w kolejny rejs, zostawiając po sobie tęsknotę i stosik dolarów na kuchennym stole. Raczej wątpliwe, żeby Duśce chciało się turlać taki kawał Polski na spotkanie z dawną koleżanką tylko dlatego, że ta panikuje z powodu bezpłatnego urlopu.
Kto jeszcze? Mam: Bożena, bliska koleżanka z podstawówki, liceum i studiów. Ponieważ mieszkała na sąsiednim osiedlu, razem wracałyśmy po lekcjach, obgadując Szymona z fizyki (głównie ja, w zemście za uwagi dotyczące grubości mojej kory mózgowej) albo Dusię (Bożena, zazdrosna o kod dostępu do Johna Bon Jovi). Przedostatni raz widziałyśmy się tuż po obronie. Stałyśmy właśnie na Plantach, w takich samych kremowych bluzkach z przeceny, blade i wymęczone egzaminem.
– To idę – odezwała się wreszcie Bożena. – Muszę odespać ten stres.
– Ale nie stracimy kontaktu?
– No coś ty! Zadzwonię do ciebie na wakacjach – obiecała.
– Będziemy się spotykać?
– Jasne, możemy razem pójść po dyplomy. Mają być gotowe pod koniec września.
To było nasze ostatnie spotkanie. Zadzwoniłam, żeby umówić się do sekretariatu po odbiór dokumentów, ale Bożena oznajmiła, że już wybrała swoje. Jakoś mnie to przygasiło, więc nie dzwoniłam aż do teraz. Pora odświeżyć znajomość. O ile jest co, przyszło mi nagle do głowy. Skoro przez osiem lat żadnej z nas nie chciało się wziąć telefonu do ręki, warto coś zmieniać?
Do kogo jeszcze mogłabym zadzwonić? Może do Ilony, koleżanki ze stancji. Przegadałyśmy w zagrzybionej kuchni niejedną noc. Potem przeniosłam się do Bartka, personalnego, a trzy miesiące później zaciągnęłam kredyt na kawalerkę. Z Iloną świetnie się gadało przy krakersach moczonych w herbacie z prądem. To znaczy ona nadawała, wypłakując swoje żale do bladego świtu, a ja słuchałam, udając terapeutkę. Stare, dobre czasy. Dobra, dzwonimy.
– Jasne, że pamiętam – zapewniła. – Jak mogłabym zapomnieć łasucha, który przez cztery lata podjadał mi musztardę.
– Oraz sól, cukier, ocet i słynne krakersy – przyznałam się, nie dodając, że w zamian zapewniałam prąd do herbaty.
– Komu teraz podjadasz?
– Nikomu, mieszkam sama – wyjawiłam, zerkając na kaktusa. Powinien się obrazić, że tak lekceważę naszą relację?
– Nie wyszłaś za mąż za tego, jak mu tam...
– Bartek. Ale nadal się spotykamy.
– Już prawie siedem lat – wyliczyła sprawnie. – Dalej ciśniesz się w tej dziupli?
– Odkąd mam antresolę, zrobiło się luźniej – skłamałam.
– A co poza tym? Wciąż siedzisz w FIRMIE?
– Rozglądam się za czymś nowym.
– Zwalniają cię.
Nie wyglądało mi to na pytanie.
– Na razie idę na urlop, ale muszę przemyśleć pewne sprawy. Zastanowić się, co dalej z życiem. Pogadać z kimś sensownym, kto stoi z boku, więc dużo widzi.
– Dlatego dzwonisz.
– Zawsze nam się świetnie rozmawiało – bąknęłam.
– Trzy lata temu – przypomniała Ilona. – Teraz, kochana to ja mam nowego terapeutę i napięty grafik. Mogłabym cię ostatecznie wcisnąć między dwudziestym a dwudziestym pierwszym sierpnia. Wczesne popołudnie, niedaleko mojego mieszkania, żeby nie tracić czasu na dojazdy. Zamówimy sobie mrożoną lemoniadę i opowiem, co się u mnie zmieniło poza grafikiem. Wpisywać?
Obiecałam, że pomyślę i dam znać w ciągu najbliższej doby. A tymczasem próbuję szperać w tylnych szufladkach pamięci. Dziwna sprawa. Kiedy człowiek ma dwadzieścia lat, marzy o tym, by uciec na bezludną wyspę. Łaknie odrobiny ciszy, z dala od stada, które wypełnia każdy kąt stancji, śpi na jego tapczanie, wyżera smakołyki ukryte w szafie, a nazajutrz rzyga do jego wanny. Nagle po trzydziestych urodzinach wszystko cichnie. Nikt nie wpada znienacka. Nie wyciąga do knajpy tuż przed północą. I nie dzwoni. Chociaż zdarzają się wyjątki.
– Słucham – mruknęłam do słuchawki.
– Chciałem sprawdzić, jak sobie radzisz ze stresem, a poza tym...
– Nie wiem – przerwałam – czy zdałabym Firmowy Test Pokonywania Trudnych Sytuacji twojego autorstwa, ale nadal żyję. Miło, że dzwonisz, Bartku.
– Jagoda, nie odzywałem się wcześniej, bo chciałem, żebyś sobie wszystko poukładała.
– Nie jestem swoim ojcem, ale dzięki za dobre chęci.
– Z tą kupą... nie miałem wyjścia. Nie mogę ryzykować starcia z Agatą. Lepiej, jeśli choć jedno z nas ma stałą pracę.
Znacznie lepiej. Jak powtarza jego matka, romantyczne porywy świetnie się prezentują w meksykańskich telenowelach, ale nie w polskiej recesji.
– Co teraz zrobisz? – zainteresował się.
– Rozważam różne opcje. – Na przykład pasożytniczy tryb życia. Jeśli znajdę odpowiedniego nosiciela.
– Mogłabyś się przenieść do mnie.
Czyżby nosiciel sam się znalazł?
– Ale to nie jest dobry pomysł – pozbawił mnie złudzeń. – Przeprowadzając się teraz, działałabyś pod przymusem. No wiesz, ograniczenia finansowe i tym podobne.
A przecież postanowiliśmy, że w naszym związku będziemy unikać takich sytuacji. Tylko wtedy możemy zbudować coś prawdziwego, gdzie każdy z partnerów ma szansę na pełny rozwój. Gdzie zamiast przymusu jest wolność i samorealizacja...
– Ale ja nie chcę się do ciebie przenosić, Bartek. Myślę, że nie ma tam dla mnie miejsca.
W jego perfekcyjnie urządzonym apartamencie czułabym się niczym zbędny gadżet. Niepotrzebny akt na ścianie. A już mój kaktus zupełnie tam nie pasuje.
– W twoim głosie słyszę gorycz, Jagoda. Rozumiem, że czujesz się pokrzywdzona pozornie niesprawiedliwą decyzją zarządu. Ale właśnie takie decyzje są nam najbardziej potrzebne.
Uśmiechnęłam się. Tak łatwo uzasadniać bolesne decyzje, jeśli nie dotyczą nas samych i nie nam sprawią ból.
– Ta cała sprawiedliwość – ciągnął kojącym głosem – nie zawsze wygląda tak, jakbyśmy chcieli.
Wiem, jak wygląda sprawiedliwość. Kiedy przyjmowano nas do FIRMY, on dostał własny pokój, służbowy samochód i stanowisko wicedyrektora personalnego, a ja biurko w czteroosobowym boksie i pensję szeregowego najmity. Oboje skończyliśmy te same studia. Tyle że ja zjawiłam się w FIRMIE dwa lata później. No i jestem kobietą.
– A poza tym chciałem ci złożyć imieninowe życzenia – dodał. – Więc wszystkiego najlepszego, Jagódko. Pasma sukcesów, nieustannego rozwoju i przede wszystkim optymizmu.
Trzeci
Wczesne wstawanie to typowa reakcja zesłanych na bezrobocie albo przedwczesną niezasłużoną emeryturę. Tak mi powiedział dobrze poinformowany, dziś na Plantach. Siedziałam właśnie na jednej z ławek, udając, że szukam sensu życia w „Alchemiku”, kiedy podszedł. Młody szatyn z jasną brodą, w podkoszulku z przekreślonym Kaczorem Donaldem i napisem „Precz z globalizacją!”.
– Bezrobotna?
Po czym poznał?
– Nikt inny nie przesiaduje na Plantach o ósmej rano latem – wyjaśnił niepytany.
– Na razie tylko bezpłatny urlop – odparłam, starając się nadać swojej wypowiedzi pozory nonszalancji.
– Na razie. Chcą cię spacyfikować, żebyś się zbytnio nie burzyła, jak dojdzie do zwolnienia. Miałem to samo. Najpierw mail od szefa, że bezpłatny urlop, bo lato, przestoje, recesja. Wracam we wrześniu, a tam na biurku wypowiedzenie. Obok karteczka, że mam dwie godziny na spakowanie zawartości szuflady, i prośba, żebym nie zapominał o zachowaniu przyjemnego wyrazu twarzy. „W trosce o innych pracowników”.
Klapnął tuż obok. Wyjął z bocznej kieszeni precla i zaczął drobić, wabiąc gołębia, który nerwowo przestępował z nogi na nogę, czając się tuż za kasztanem.
– Przez pół roku nie chciałem wierzyć, że taki niezastąpiony menadżer po MBA może trafić na zieloną trawkę. Wstawałem o świcie, biegłem po gazetę z ogłoszeniami. A potem na kolejne rozmowy, gdzie próbowałem wmówić znudzonym kolesiom od rekrutacji, że stanowię idealne połączenie komputera, pajaca i automatu do kawy, czynne okrągłą dobę, jak Tesco.
– Dali się przekonać?
– Niestety, było jak w tym kawale o rynku pracy. – Położył sobie na bucie kawałek precla. – Zobaczymy, co zwycięży. Ostrożność czy wilczy apetyt. ■
Wyobraź sobie, że na rozmowę wstępną przychodzi czterech kandydatów. Każdy dostaje pytanie: „Ile jest dwa plus dwa?”.
Pierwszy odpowiada z wahaniem: „No, nie wiem, może siedem?”
Drugi poprawia okulary i mówi: „Jest kilka możliwości obliczenia wyniku, czy mam je Państwu zaprezentować?”
Trzeci stwierdza pewnym tonem: „Oczywiście cztery”.
Ostatni zaś odpowiada: „Jest tyle, ile Państwo sobie zażyczą”.
*
– Kto otrzyma posadę? – zwrócił się do mnie jasnobrody, kładąc na bucie drugi okruch precla.
– Ten ostatni? – Tak przynajmniej byłoby w mojej FIRMIE.
– Pracę dostanie szwagier prezesa. Potrzebowałem pół roku, żeby to zrozumieć. Sześć miesięcy pisania podań, dzwonienia po biurach i urzędach. A potem nagle do mnie dotarło, że nie ma się co napinać. No i teraz wstaję sobie koło południa, oglądam programy edukacyjne o krwiożerczych prehistorycznych guźcach albo o tajemniczych sejsmozaurach. Czytam Agatę Christie. Pełny luz.
To co robi na Plantach o tej porze?
– Tylko raz w miesiącu dopada mnie panika. Zrywam się przed szóstą, żeby zdążyć do pośredniaka i wpisać się na listę. Tak jak dziś.
– A mnie rok temu powiedziano, że jestem przeedukowana – odezwała się zadbana czterdziestolatka wygrzewająca sąsiednią ławkę. – Zadzwoniła sekretarka i powiedziała: „Pani Joanno, pani niemiecki i dwa fakultety wpędzają szefa w kompleksy”. A potem wysłała mi mailem wypowiedzenie.
– I co?
– Wydrukowałam i podpisałam. Bez słowa protestu, bo obiecali trzymiesięczną odprawę za tak zwane wyjście z twarzą. Dostałam połowę sumy. – Zaczęła się bawić maleńką metalową zapalniczką w kształcie granatu. – Wydałam wszystko na papierosy i środki nasenne.
– Pomogły? – zainteresował się brodaty, dokładając kawałek precla z dużą ilością maku.
– Połowicznie. Udawało mi się zasypiać koło dwunastej, ale i tak zrywałam się przed szóstą. I od razu po papierosa. Wypalałam pół paczki, do tego litr neski, a potem myk do okna, popatrzeć na szczęściarzy, którzy biegną do swoich aut. Śpieszą do pracy. Powiem wam, że nie ma nic gorszego niż mieszkanie na osiedlu sypialnianym. Wydaje ci się, że poza tobą nie ma nikogo w całej dzielnicy. Człowiek zostaje sam aż do wieczora, zamknięty w pudełku z cegły po dwa czterysta za metr. I może się tylko przyglądać zza firany. Obserwować prawdziwe życie. – Zamilkła na chwilę. – Teraz już wyluzowałam, jak kolega. Bo do czego się śpieszyć.
– Ciebie też to czeka za parę miesięcy – pocieszył mnie antyglobalista i wskazał na gołębia, który błyskawicznie wyskubywał mak z precla. – A jednak wygrał apetyt. Zupełnie jak u ludzi.
Czwarty
Zapisałam się do psychiatry, w przychodni tuż obok. Nie, żebym miała problem z głową, ale wciąż rozmyślam o tej operacji, którą przepowiedziała mi wróżka. Zajrzę, póki mam ubezpieczenie, opowiem o sobie, odzyskam wewnętrzny spokój, a przy okazji wezmę skierowanie na tomografię.
– Proszę usiąść – usłyszałam niewyspany głos. – Co panią sprowadza o tak wczesnej porze, pani...?
– Jagoda.
– Apetyczne imię. Więc w czym problem?
– Chyba straciłam pracę – zaczęłam.
Co powinnam dodać? Że się boję guza mózgu? A jeszcze bardziej nieznanego, które czai się za drzwiami mojej kawalerki? Spojrzałam na lekarza. Szary z niewyspania, cała reszta dopasowana odcieniem. Metalowe oprawki okularów, srebrzyste włosy i takaż broda, popielata marynarka oraz stalowy długopis na biurku.
– Strasznie się boję.
Rzucił mi zmęczone spojrzenie spomiędzy rozsuniętych palców. Jeszcze bardziej zmęczone niż twarz.
– Czego?
– Że nie zniosę przegranej. Nigdy nie lubiłam swojej pracy. Uważałam ją za głupią, nudną i wciąż czekałam na lepsze oferty. Ale kiedy się okazuje, że mogę ją stracić... – przełknęłam ślinę – umieram ze strachu. Zrywam się przed szóstą.
– Nie tylko ty, dziecko – wyznał. – W garsonierze nade mną mieszka komuna wielbicieli muzyki indyjskiej, a ściślej mówiąc, jednej melodii z „Monsunowego wesela”. Codziennie o piątej trzydzieści puszczają to na pół kamienicy i tańczą, aż drży podłoga. A wraz z nimi pląsają moje kryształy. Kiedyś to była moja ulubiona płyta, ale teraz... Nienawidzę masala music. – Westchnął i przymknął oczy. Ocknął się pięć minut później. – Więc mówisz, że nie możesz spać, że boisz się zmian.
– W dodatku byłam u wróżki – zdradziłam. – Wiem, że to głupie.
– Niby dlaczego? Sam korzystam z pomocy doskonałej wróżki. Cóż to za kobieta. Zna chyba wszystkich świętych. Nawet nie wiedziałem, że tylu ich jest. I każdy potrafi załatwić jakiś problem. Jeden jest od bolących oczu. Inny od złamanego serca.
– Wąska specjalizacja, jak w medycynie?
– Są też odpowiednicy lekarzy rodzinnych. Tacy, co to zajmą się migdałkami, wyleczą korzonki, a nawet trądzik i przy okazji pomogą pogodzić się ze szwagrem.
– Niczym doktor Queen.
– No tak, ale nie po to przyszłaś o siódmej rano, żeby usłyszeć wykład na temat świętych. Co z tą wróżką?
– Zobaczyła w kartach operację głowy. Dlatego zastanawiam się, czy nie zrobić sobie badań albo od razu wziąć jakieś leki.
– Na początek wypiszę ci skierowanie i tabletki z magnezem – oznajmił lekarz, szukając bloczka recept. – A jak nie pomoże, poeksperymentujemy ze stilnoxem. Więc jak masz na imię?
*
Po przyjściu do domu zerknęłam wreszcie na skierowanie od psychiatry. Miesiąc pobytu poza miastem. Najlepiej na głębokiej jak studnia prowincji. Nawet nie zdążyłam się zdziwić, bo zadzwoniła Magda.
– Ty wiesz, ile razy tarabaniłam do ciebie w niedzielę?
– Byłam zajęta celebrowaniem drobiazgów. Co ciekawego w FIRMIE?
– Twoje biurko dostało się nowej graficzce. Próbowałam go bronić, personalny również, ale znasz zasady?
Maksymalne wykorzystanie przestrzeni biurowej.
– Czym się teraz zajmiesz, Jagoda?
No właśnie, czym?
– Wyjeżdżam na jakiś czas z Krakowa – rzuciłam. Właściwie czemu nie, skoro lekarz uznał, że to lepsze niż pigułki szczęścia? – Pobędę w rodzinnym grajdołku.
– O, matko! – pisnęła.
Magda należy do kobiet, które nie potrafią żyć z dala od dużego miasta, a ściślej mówiąc, od centrum handlowego i wszystkiego, co ono oferuje. Boją się gliniastych dróg (niszczą szpilki), zwierząt bez kagańca (mogą ugryźć albo, co gorsza, zlizać makijaż), mleka i jajek prosto z targu (brak informacji o wartości kalorycznej), nieklimatyzowanego powietrza, niekontrolowanej jak w solarium opalenizny oraz alergenów czyhających w polu rzepaku.
– Magda, to tylko trzydzieści kilometrów stąd. Pół godziny jazdy busem i jesteś na miejscu. Urocze podkrakowskie miasteczko, gdzie życie toczy się wolniej.