Cierpkość wiśni - Izabela Sowa - ebook + audiobook + książka

Cierpkość wiśni audiobook

Izabela Sowa

5,0

Opis

 

Osiemnastoletnia Wiśnia rozpoczyna studia, które wymarzyli dla niej ambitni rodzice. Już w pierwszym tygodniu zajęć uświadamia sobie, że to chybiony kierunek. Zamienia się więc z przypadkowo poznaną dziewczyną. Tą pierwszą niezależną decyzją Wiśnia z impetem wchodzi w dorosłość. Wymykając się spod rodzinnego klosza, odkrywa, że tkwiła w mydlanej bańce... Świat na zewnątrz nie wydaje się zbyt zbyt przyjazny, ale przynajmniej jest prawdziwy.

Cierpkość wiśni” to słodko-gorzka opowieść o wyrastaniu z dziecinnych bajek. Dla mnie jedna z tych książek, które nie straciły na aktualności – Iza Sowa.

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 45 min

Lektor: izabela sowa

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kapetka

Nie oderwiesz się od lektury

I kto był Mikołajem? 😉
00



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2017

ISBN 978-83-65718-13-6

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

I ain’t happy, I’m feeling glad I got sunshine in a bag I’m useless but Not for long The future is coming onIs coming onIs coming on...

Gorillaz

Po­czą­tek paź­dzier­ni­ka

– No cóż, wal­ko­wer mó­wi­cie. – Fry­ga po­dra­pał się za uchem. – Sko­ro tak, nie będę was przy­mu­szał, bo to się na­zy­wa gwałt, a ja je­stem dżen­tel­men sta­rej daty. Za­raz, za­raz, Bomb­ska, jesz­cze nie skoń­czy­łem. O czym to ja mia­łem...

– O gwał­tach, pa­nie dok­to­rze – skwa­pli­wie przy­po­mniał Bar­tek.

– Dzię­ku­ję, Jan­ko­ski. A za­tem słu­chaj­cie uważ­nie, Bomb­ska, bo nie będę po­wta­rzał. Nie chce­cie od­po­wia­dać, okej. Ale te­raz wy cze­kaj­cie, aż będę miał na was ocho­tę. A w moim wie­ku – wes­tchnął – to nie ta­kie pro­ste.

Bomb­ska klap­nę­ła na krze­sło, zre­zy­gno­wa­na. Kie­dy wresz­cie się skoń­czy to cho­ler­ne kon­wer­sa­to­rium?!

– Wra­ca­my do po­lo­wa­nia – oznaj­mił Fry­ga. – Kogo by tu ustrze­lić...

Za­sty­gli­śmy bez ru­chu, wstrzy­mu­jąc od­dech. Wiel­kie, prze­ra­żo­ne sta­do pierw­sza­ków.

– Rzep­ka – wy­pa­lił wresz­cie.

– Nie ma, cho­ra – po­in­for­mo­wa­ła go od razu Ma­tu­la. Nie mo­gła po­cze­kać mi­nu­tę? Cho­ciaż dzie­sięć se­kund?

– Dzię­ku­ję wam za bły­ska­wicz­ną re­ak­cję – po­chwa­lił ją Fry­ga. – W ta­kim ra­zie, sko­ro Bomb­ska nie chce, a Rzep­ka nie może, za­pra­szam do sie­bie... pan­nę Wi­śnię. Niech nam coś opo­wie o kon­stru­owa­niu ba­jek dla tłu­mu.

Po­wo­li wsta­łam, pró­bu­jąc coś do­czy­tać w prze­lo­cie.

– Nie ocią­gaj­cie się, ko­le­żan­ko. I nie pod­czy­tuj­cie, tu nie li­ceum.

Nie­ste­ty.

Po­de­szłam do Fry­gi, ukry­wa­jąc pa­ni­kę pod gru­bą war­stwą flu­idu mo­jej mamy. Chrząk­nę­łam dla do­da­nia so­bie od­wa­gi i wy­krztu­si­łam:

– Je­śli cho­dzi o kon­struk­cję ba­jek... to wo­la­ła­bym mó­wić o kon­stru­owa­niu ab­so­lut­nych bujd.

– A ja bym wo­lał mer­ce­de­sa od tego gra­ta, któ­rym do­jeż­dżam na uczel­nię – od­burk­nął Fry­ga.

– To my się zło­ży­my na pana dok­to­ra – za­pro­po­no­wa­ła Ma­tu­la.

– Ha­bi­li­to­wa­ne­go – do­dał Fry­ga, spusz­cza­jąc wzrok. Niby taki skrom­ny.

– Wła­śnie – przy­tak­nę­ła Ma­tu­la. – Mo­że­my się zło­żyć.

– Wiel­kie dzię­ki za go­to­wość, stu­dent­ko Ma­tu­lo, ale wra­ca­my do te­ma­tu. Czy­li do kon­struk­cji ba­jek. Słu­cham...

W tym mo­men­cie usły­sze­li­śmy hej­nał.

– No, ma­cie szczę­ście. Ura­to­wał was trę­bacz. Ale – to­nem gło­su zmro­ził nie­licz­nych od­waż­nych, któ­rzy za­czę­li się już pa­ko­wać – uwa­żaj­cie na te oczy. Wi­dzi­cie? – Wska­zał pal­ca­mi na dwie pił­ki do ping pon­ga, za­sło­nię­te gru­by­mi szkła­mi. – Te oczy będą was śle­dzi­ły do koń­ca se­me­stru. I je­den dzień dłu­żej.

*

Mam osiem­na­ście lat, krę­co­ne wło­sy oraz ilo­raz in­te­li­gen­cji 157. Tata twier­dzi, że gdy­bym się sprę­ży­ła, mo­gła­bym wy­wal­czyć co naj­mniej 165. Tata uwa­ża, że mogę wy­ci­snąć znacz­nie wię­cej z du­żej tub­ki mo­ich moż­li­wo­ści. Po­pra­cu­ję nad tym. Kie­dyś, bo te­raz stu­diu­ję na kie­run­ku Sku­tecz­ne i No­wo­cze­sne Opo­wia­da­nie Bred­ni (SNOB) i nie mam cza­su na nic.

Dzie­sięć dni przed Za­dusz­ka­mi

– Pro­szę za­no­to­wać sześć tak­tyk ak­tyw­ne­go słu­cha­nia – szczek­nął Ćwier­ciak, świe­żo upie­czo­ny dok­tor za­rzą­dza­nia bzdur­ną in­for­ma­cją. – Po pierw­sze „po­twier­dze­nie”, czy­li emi­to­wa­nie sy­gna­łów wer­bal­nych i nie­wer­bal­nych na po­twier­dze­nie, że słu­cha­my od­bior­cy. Na przy­kład...

– Utrzy­ma­nie kon­tak­tu wzro­ko­we­go – do­koń­czy­ła szyb­ko Ma­tu­la.

Skąd ona wie, cze­go ocze­ku­ją pro­wa­dzą­cy? Te­le­pat­ka, czy co?

– Zna­ko­mi­cie, pani...

– Ma­tu­la.

Po­win­na się jesz­cze ukło­nić. A w tle okla­ski.

– Zna­ko­mi­cie, pani Ma­tu­lo. Stra­te­gia dwa – kon­ty­nu­ował Ćwier­ciak – „apro­ba­ta”, czy­li sy­gna­li­zo­wa­nie, że my­śli­my po­dob­nie jak roz­mów­ca. Stra­te­gia trzy: „echo”. Okre­so­wo po­wta­rza­my nie­mal cał­ko­wi­cie wier­nie sło­wa roz­mów­cy. To jest zro­zu­mia­łe?

– Tak – za­pew­ni­ła w imie­niu gru­py Ma­tu­la.

– Nie pa­nią py­tam, tyl­ko resz­tę sta­da – zga­sił ją Ćwier­ciak. – Zro­zu­mia­łe? Chęt­nie po­słu­cham uwag kry­tycz­nych. Śmia­łych opi­nii, kon­tro­wer­syj­nych py­tań. No, jest ja­kiś od­waż­ny?

Nie­śmia­ło pod­nio­słam pal­ce, na wy­so­kość brwi. I od razu opu­ści­łam rękę. Ale zie­lo­ne oko dok­to­ra Ćwier­cia­ka wy­chwy­ci­ło ruch.

– Chcesz coś do­dać, czy ćwi­czysz mię­sień trój­gło­wy?

Nie mam już wyj­ścia. Do­bra, za­dam mu py­ta­nie.

– Mam pew­ną wąt­pli­wość – pi­snę­łam, czer­wie­niąc się od czo­ła aż po że­bra.

– Śmia­ło!

– Za­sta­na­wia­łam się... tak się za­sta­na­wiam... yy­y­yy... cze­mu słu­żą te stra­te­gie.

– Cze­mu słu­żą, py­tasz. – Ćwier­ciak za­pre­zen­to­wał tak­ty­kę „echa”.

– No tak. Bo... yyy.. pan dok­tor mó­wił, że to stra­te­gie ak­tyw­ne­go słu­cha­nia. Cze­goś tu nie ro­zu­miem. Czy one, to zna­czy te stra­te­gie, po­ma­ga­ją roz­mów­cy słu­chać, czy ra­czej uda­wać, że słu­cha?

– Jak się na­zy­wasz? – Ćwier­ciak przyj­rzał mi się ba­daw­czo.

– Wi­śnia, to zna­czy Wi­sła­wa.

– To w koń­cu jak?

*

Wi­sła­wa, nie­ste­ty. Na cześć Szym­bor­skiej. Tak chciał tata. Mama wo­la­ła Mer­ce­des, ale tata po­wie­dział, że już le­piej brzmi Sy­ren­ka. Przy­naj­mniej jest ro­dzi­me, a nie z eks­por­tu.

– Poza tym – spo­waż­niał – ostat­nie ba­da­nia psy­cho­lo­gicz­ne do­wo­dzą, że lu­dzie do­pa­so­wu­ją się do swo­ich imion. Na przy­kład wie­lu Al­ber­tów zaj­mu­je się fi­zy­ką, zaś znacz­ny pro­cent Er­ne­stów po­świę­ca się li­te­ra­tu­rze.

W ob­li­czu twar­dych ar­gu­men­tów moż­na było tyl­ko wy­ra­zić zgo­dę. Ale na szczę­ście dla mnie ka­pi­tu­la­cja mamy była po­zor­na. I dla­te­go dziś nie­mal wszy­scy (poza tatą) wo­ła­ją na mnie „Wi­śnia”.

Ty­dzień przed Za­dusz­ka­mi

– Je­śli cho­dzi o twór­ców no­wo­cze­sne­go sty­lu prze­ka­zy­wa­nia bzdur­nych in­for­ma­cji – wy­szep­ta­ła pro­fe­sor Fał­da, dy­rek­tor­ka do spraw stu­den­tów – na­le­ża­ło­by wy­mie­nić pięt­na­ście na­stę­pu­ją­cych osób: Giu­lia­no La Gran­de Bal­li­sta, Jean...

– Nic nie sły­szę – de­ner­wo­wa­ła się dziew­czy­na sie­dzą­ca tuż obok mnie. – Co ja mam no­to­wać?

– Po­dob­no Fał­da za­wsze szep­cze – ode­zwał się chło­pak przed nami. – To jej spo­sób od­sie­wa­nia ziar­na od plew. Z góry za­kła­da, że ziar­na sie­dzą tyl­ko w pierw­szym rzę­dzie.

Mo­głam się do­my­ślić – po Ma­tu­li, któ­ra za­ję­ła miej­sce na­prze­ciw­ko Fał­dy, by spi­jać sło­wa wprost z jej ust.

– Tak nie może być – wy­mru­cza­łam zi­ry­to­wa­na.

Fał­da za­re­ago­wa­ła na­tych­miast.

– Pani chce coś do­dać czy tyl­ko po­przesz­ka­dzać mi w wy­kła­dzie?

Po­przesz­ka­dzać? Unio­słam brwi.

– Tak, tak, do pani mó­wię. Pią­ty rząd, wi­śnio­wy swe­ter, roz­pusz­czo­ne fry­wol­nie wło­sy.

– Ja tyl­ko pro­si­ła­bym o wy­pi­sa­nie na­zwisk twór­ców. Tu, na gó­rze pra­wie nic nie sły­chać.

– Moje dziec­ko – wy­sy­cza­ła wca­le nie ma­cie­rzyń­skim to­nem Fał­da – po­win­naś wy­ssać te na­zwi­ska z mle­kiem mat­ki, a przy­naj­mniej po­znać je w przed­szko­lu.

– Ale ja nie by­łam kar­mio­na pier­sią i nie cho­dzi­łam do przed­szko­la – rzu­ci­łam w sa­mo­obro­nie.

– Bra­wo! Nie­oczy­ta­na, ale dow­cip­na. – Sala za­re­ago­wa­ła chi­cho­tem, ja zaś chwi­lo­wym za­trzy­ma­niem ak­cji ser­ca. –Więc słu­chaj uważ­nie, bo nie będę po­wta­rzać. Mało mnie ob­cho­dzi, że wy, ple­wy z pią­te­go rzę­du, pra­wie nic nie sły­szy­cie. Czy­taj­cie z ru­chów mo­ich warg. Albo od­puść­cie so­bie wy­kład. Nikt was tu nie trzy­ma na siłę. A ty – zwró­ci­ła się do mnie – bez­czel­na wła­ści­ciel­ko fry­wol­nej fry­zu­ry, po­daj mi swo­je na­zwi­sko, chęt­nie je za­pa­mię­tam.

Wy­du­ka­łam, le­d­wo żywa ze wsty­du.

– Po­wtórz, bo nic nie sły­szę.

*

– Po­win­naś jej po­ra­dzić, żeby czy­ta­ła z ru­chu warg – ode­zwa­ła się Mi­le­na, jesz­cze pół go­dzi­ny temu nie­zna­jo­ma pla­ty­no­wa blon­dyn­ka, któ­ra usia­dła na tej sa­mej ław­ce na Plan­tach. Je­dy­nej nie­osra­nej przez go­łę­bie, ofia­ry die­ty ob­wa­rzan­ko­wej.

– Po­win­nam – wes­tchnę­łam. – Nie wiem tyl­ko, czy mia­ła­bym szan­sę do­trwać do koń­ca se­me­stru

– Te­raz też nie masz – oznaj­mi­ła Mi­le­na. – Po­dob­nie jak ja. W cią­gu ostat­nich ty­go­dni usły­sza­łam, że nikt mnie tu nie za­pra­szał, że nie mu­szę koń­czyć stu­diów, a jak mi nie pasi, za­wsze mogę sa­dzić drzew­ka na Lu­belsz­czyź­nie. Sło­wem, ki­cha. Naj­gor­sze, że wca­le nie chcia­ło mi się iść na ten cho­ler­ny kie­ru­nek. Nie­ste­ty, sta­ry po­ra­dził, że­bym my­śla­ła per­spek­ty­wicz­nie. Więc zda­łam na Pierw­szo­rzęd­ne i Ak­tyw­ne Ple­ce­nie Ko­smicz­nych An­dro­nów.

– A ja przez cały ogól­niak ma­rzy­łam o tym, żeby stu­dio­wać PAPK–ę. Ale tata po­wie­dział, że na SNOB–ie mam więk­sze szan­se kon­ty­nu­ować ka­rie­rę na­uko­wą.

Któ­rej ścież­kę, do­daj­my, wy­zna­czo­no już w pod­sta­wów­ce.

– To się po­my­lił. Nie on pierw­szy.

Mi­le­na za­pa­trzy­ła się na go­łę­bia, któ­ry ostroż­nie skra­dał się w stro­nę jej ko­zacz­ków. Przez chwi­lę mil­cza­ła, a po­tem rzu­ci­ła znie­nac­ka.

– Ty, Wi­śnia, a co byś po­wie­dzia­ła na za­mia­nę?

– To zna­czy co? Ja mam uda­wać cie­bie, a ty mnie? Przez całe pięć lat? – prze­ra­zi­łam się. – No a po­tem co z pra­cą? W dy­plo­mie SNOB, a wia­do­mo­ści na po­zio­mie PAPK–i i na od­wrót. Już nie wspo­mnę o zdję­ciu.

– Chwi­la, mo­ment. My­śla­łam o pro­stej i cał­kiem le­gal­nej za­mia­nie. Ty wska­ku­jesz na PAPK–ę, a ja lą­du­ję na SNOB–ie. Słu­chaj, mo­gły­by­śmy za­ła­twić to jesz­cze dziś. Dzie­kan za­zwy­czaj sie­dzi do trzy­na­stej, więc mamy... – zer­k­nę­ła na swój li­lio­wy ze­ga­rek – pra­wie go­dzin­kę. Pró­bu­je­my czy chcesz się jesz­cze za­sta­no­wić?

– Mu­szę chwi­lę po­my­śleć – ner­wo­wo prze­łknę­łam śli­nę – pod­su­mo­wać zy­ski i stra­ty. Po pierw­sze, mamy szan­sę znik­nąć z oczu uprze­dzo­ne­go do nas gro­na.

– Za­cząć wszyst­ko od zera, a nie od pały.

– Tyl­ko jak to przyj­mą nasi oj­co­wie?

– Nie war­to się mar­twić na za­pas. W koń­cu jest szan­sa, że za­re­agu­ją po­zy­tyw­nie.

Wy­obra­zi­łam so­bie minę swo­je­go taty.

– Prze­cież nie mu­sisz mu mó­wić – pod­su­nę­ła roz­wią­za­nie Mil­ka. – Mo­żesz po­cze­kać, aż bę­dzie go­tów na new­sa.

– Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek bę­dzie...

– Wi­śnia, to taka szan­sa. Zgódź się. No pro­szę!

Co na to po­wie­dzieć? Ja, oso­ba, któ­ra zna aser­tyw­ność tyl­ko z pod­ręcz­ni­ków psy­cho­lo­gii?

– Do­bra. – Wsta­łam z ław­ki. – Chodź­my, za­nim się roz­my­ślę.

Czte­ry dni przed Za­dusz­ka­mi

Naj­pierw trzy krót­kie roz­mo­wy: z dzie­ka­nem i dy­rek­to­ra­mi od­po­wied­nich in­sty­tu­tów.

– Nie ma spra­wy. – To dzie­kan, nie­przy­tom­ny, nie­obec­ny, ale ludz­ki. – Gdzie mam pod­pi­sać zgo­dę?

– Ja wam, dziew­czę­ta, wszyst­ko mogę pod­pi­sać, a na­wet coś wię­cej. – To dy­rek­tor PAPK–i, sym­pa­tycz­ny, zu­ży­ty sza­tyn o lep­kich pa­lusz­kach play­boya.

– Sko­ro siła wyż­sza, czy­li dzie­kan, wy­ra­ża zgo­dę, nie będę się sprze­ci­wiał. – To dy­rek­tor SNOB–a, for­ma­li­sta nad­uży­wa­ją­cy po­ma­dy do wło­sów.

Za­ła­twio­ne? Jesz­cze nie, bo cze­ka nas prze­pra­wa z se­kre­tar­ka­mi. A te, jak po­wszech­nie wia­do­mo, mają za­wsze naj­wię­cej do po­wie­dze­nia.

– Co so­bie my­śli­cie, że mi się tu­taj nu­dzi? – wark­nę­ła jed­na ze straż­ni­czek dzie­ka­na­tu. – Że nie mam więk­szych zmar­twień tuż przed Wszyst­ki­mi Świę­ty­mi, tyl­ko grze­bać w cze­lu­ściach sza­fy i prze­ko­py­wać tecz­ki? Gdzie ja to te­raz znaj­dę w tym sto­sie? A w ogó­le, kto tu zro­bił taki ba­ła­gan?

– Co z tego, że dy­rek­tor się zgo­dził? – za­py­ta­ła ta ze SNOB–a i po­stra­szy­ła. – Ja mu­szę z nim po­waż­nie po­roz­ma­wiać. Czy taka za­mia­na jest zgod­na z re­gu­la­mi­nem. Bo ja tu do­strze­gam ja­kieś po­dej­rza­ne ru­chy.

– Pro­te­stu­ję. Nie zga­dzam się i już! – krzyk­nę­ła trze­cia, ta z PAPK–i. – Za­mian się smar­ku­lom za­chcia­ło! Czło­wiek tyra, na­wet kawy na­pić się nie ma kie­dy. Co mi tu kła­dziesz? Pro­szę za­brać tę tecz­kę z biur­ka i przyjść rano, bo dziś mam po­twor­ną mi­gre­nę! Że­gnam!

Dzień póź­niej

Sie­dzi­my na Plan­tach, od­po­czy­wa­jąc po wy­gra­nej. Unik­nę­ły­śmy bi­twy stu­le­cia, pa­cy­fi­ku­jąc se­kre­tar­ki pra­li­na­mi.

– Te­raz po­in­for­mo­wa­nie ro­dzi­ca i po spra­wie – oznaj­mi­ła Mi­le­na, prze­cze­su­jąc pal­ca­mi pla­ty­no­wo–ró­żo­we pa­sma wło­sów.

– Nie wiem, czy z moim pój­dzie rów­nie ła­two jak z se­kre­tar­ka­mi, że o dy­rek­to­rach nie wspo­mnę.

– Spo­ko. Mu­sisz wy­my­ślić kil­ka prze­ko­nu­ją­cych ar­gu­men­tów.

– A ty już masz? – za­in­te­re­so­wa­łam się.

– No ba! Skła­mię, że pod­ry­wa­ło mnie paru asy­sten­tów i je­den dok­tor ha­bi­li­to­wa­ny, więc wo­la­łam się prze­nieść niż ry­zy­ko­wać utra­tę ko­lej­ne­go roku. Po­wi­nien uwie­rzyć, jak my­ślisz?

Na pew­no uwie­rzy. Bo Mi­le­na wy­glą­da, jak jed­no wiel­kie za­pro­sze­nie do kon­sump­cji. Pi­ko­wa­na kur­tecz­ka w ko­lo­rze świe­żut­kiej ma­li­nów­ki. Pod nią bluz­ka ob­ło­czek w od­cie­niu lo­dów po­ziom­ko­wych, do tego ob­ci­słe bio­drów­ki od­sła­nia­ją­ce śmie­tan­ko­we strin­gi. Usta lśnią­ce ni­czym lan­dryn­ka i ame­tyst w cze­ko­la­do­wym pęp­ku. No i jesz­cze pach­nie jak pra­lin­ka świe­żo od­wi­nię­ta ze złot­ka.

– Go­rzej ze mną – zmar­twi­łam się.

– Fak­tycz­nie. – Mil­ka ob­rzu­ci­ła mnie wzro­kiem by­wal­ca kon­kur­sów pięk­no­ści. – Bio­der brak, biust szcząt­ko­wy, twarz gim­na­zja­list­ki za­tyn­ko­wa­na dla nie­po­zna­ki pod­kła­dem pod­kra­dzio­nym pew­nie wła­snej mat­ce. Słu­chaj, a może po­wiesz, że cię mo­le­sto­wał uczel­nia­ny pe­do­fil?

*

Nie mogę. Nie umiem kła­mać, zwłasz­cza ro­dzi­com. Ni­g­dy ich nie oszu­ka­łam. Ni­g­dy nie wzię­łam bez py­ta­nia zło­tów­ki z port­fe­la taty. Na­wet, kie­dy po­ży­czam od mamy wspo­mnia­ny flu­id, naj­pierw pro­szę o po­zwo­le­nie. I ja mia­ła­bym za­sto­so­wać tech­ni­kę „do­mo­wy ma­ni­pu­la­tor”, opo­wia­da­jąc o pe­do­fi­lach krą­żą­cych po ko­ry­ta­rzach mo­je­go wy­dzia­łu? Od­pa­da.

Wszyst­kich Świę­tych

Dziś po­wiem, pod­czas spa­ce­ru wśród gro­bów ob­ło­żo­nych do­ni­ca­mi brud­no­żół­tych chry­zan­tem i pla­sti­ko­wy­mi lam­pio­na­mi w ko­lo­rze cyr­ko­wej zie­le­ni. Za­cznę tak: „Wiesz, tato? Lu­dzie cza­sem my­ślą, że to, co uszczę­śli­wia ich sa­mych, uszczę­śli­wia też bli­skie im oso­by. Na przy­kład ten po­mnik. – Wska­żę na dra­pacz chmur z żył­ko­wa­ne­go mar­mu­ru. – Ro­dzi­na się wy­kosz­to­wa­ła, a może miesz­ka­niec obiek­tu wo­lał­by ka­mień albo małą urnę?”

Nie, za dłu­gi wstęp. Po pro­stu po­wiem: „Na uczel­ni? Okej – i do­rzu­cę od nie­chce­nia – trzy dni temu prze­nio­słam się na PAPK–ę”.

Ocza­mi wy­obraź­ni zo­ba­czy­łam ogrom­ny cy­try­no­wy pio­run tra­fia­ją­cy mo­je­go tatę pro­sto w lewą ko­mo­rę ser­ca. Od­pa­da. Zresz­tą nie oszu­kuj­my się. Nie ma fi­zycz­nej moż­li­wo­ści, żeby tak po­da­na in­for­ma­cja opu­ści­ła moje stru­ny gło­so­we. Prę­dzej tra­fił­by mnie ogrom­ny cy­try­no­wy pio­run. Więc jak mu to po­wie­dzieć?! De­li­kat­nie. Naj­pierw oswo­ję go z my­ślą, że na in­nych kie­run­kach też może pa­no­wać na­uko­wa at­mos­fe­ra. To jest to!

– Wiesz, tato – za­czę­łam, kie­dy spa­ce­ro­wa­li­śmy alej­ką mię­dzy rząd­ka­mi iden­tycz­nych gro­bow­ców, ja­skra­wo oświe­tlo­nych pla­sti­ko­wy­mi lam­pio­na­mi w ko­lo­rze wspo­mnia­ne­go pio­ru­na oraz cyr­ko­wej czer­wie­ni, zie­le­ni i oran­żu. – Ten cały SNOB wca­le nie jest taki am­bit­ny, jak się wy­da­je z ze­wnątrz.

– Na tym wła­śnie po­le­ga jego siła – wy­ja­śnił tata, wy­cią­ga­jąc z re­kla­mów­ki ogrom­ny lam­pion ozdo­bio­ny pla­sti­ko­wy­mi pła­sko­rzeź­ba­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi gru­po­we sce­ny z ży­cia świę­tych – Wy­da­je ci się, że przez pięć lat nic nie ro­bisz, a po­tem na­gle chcą cię wszyst­kie ośrod­ki na­uko­we w Eu­ro­pie.

– Ależ ja ro­bię – spro­sto­wa­łam, wy­cią­ga­jąc z lnia­nej tor­by ogrom­ny lam­pion z ło­so­sio­we­go pla­sti­ku. – Czy­tam sta­re, roz­pa­da­ją­ce się to­mi­ska. Pi­łu­ję de­fi­ni­cje sprzed pół wie­ku. Komu to po­trzeb­ne?

– Na przy­kład pro­fe­sor Ja­go­dyń­skiej, z domu Sza­ra-Ko­mór­ka – zga­sił mnie tata, za­pa­la­jąc lam­pion. – Ona też mu­sia­ła za­ku­wać po­zor­nie prze­sta­rza­łe de­fi­ni­cje. Obro­ni­ła ha­bi­li­ta­cję w Tu­ebin­gen z ana­li­zy po­rów­naw­czej ter­mi­nów na­uko­wych. Gdy­by nie SNOB, nie mia­ła­by cze­go ba­dać.

– Ale ja już tego ba­dać nie będę, sko­ro zro­bi­ła to pro­fe­sor Sza­ra-Ko­mór­ka, więc...

– Pa­mię­tasz wy­po­wiedź sław­ne­go kry­ty­ka, Le­opol­da Neu­ro­na? Po­wie­dział, że nic go tak nie na­uczy­ło ży­cia, jak stu­dia na SNOB–ie. Wła­śnie tam zro­zu­miał isto­tę ana­li­tycz­ne­go po­dej­ścia do pro­ble­mu, co otwo­rzy­ło mu drzwi wie­lu uczel­ni.

– Neu­ron za­pła­cił za otwar­cie owych drzwi trze­ma za­wa­ła­mi – rzu­ci­łam nie­win­nym gło­sem.

– Bo nie miał opar­cia w ro­dzi­nie. A ty masz.

Po­czą­tek li­sto­pa­da

– Po ta­kim oświad­cze­niu też bym nie mia­ła od­wa­gi wy­ja­wić praw­dy – ode­zwa­ła się Mi­le­na, po­pra­wia­jąc ma­li­no­wy sza­li­czek. Zno­wu sie­dzia­ły­śmy na Plan­tach, na­stro­szo­ne jak go­łę­bie. Je­den go­łąb siwy, a dru­gi w ko­lo­rze do­rod­nych po­mi­do­rów.

– Spo­koj­nie – po­cie­szy­łam samą sie­bie. – Po­wiem mu, tyl­ko musi na­dejść od­po­wied­ni mo­ment.

– Mam na­dzie­ję, że wy­ro­bisz przed obro­ną – Mi­le­na naj­wy­raź­niej czy­ta­ła w mo­ich my­ślach – bo ina­czej...

*

No wła­śnie, co się ta­kie­go sta­nie? Kara fi­zycz­na od­pa­da; ni­g­dy nie do­sta­łam mar­ne­go klap­sa. Nie za­mkną mnie w ciem­nej ła­zien­ce (w na­szej jest ogrom­ne okno), nie za­bro­nią oglą­da­nia te­le­wi­zji (sama z niej zre­zy­gno­wa­łam na po­cząt­ku li­ceum). Więc czym ja się mar­twię?

Dru­gi ty­dzień li­sto­pa­da

Dziś Mil­ka za­pro­si­ła mnie do sie­bie na stan­cję. A ja wresz­cie się zgo­dzi­łam; było już za zim­no, żeby wy­sia­dy­wać oszro­nio­ne ław­ki Plant. Na­wet go­łę­bie prze­nio­sły się w cie­plej­sze miej­sca. I sa­mot­ne sta­rusz­ki rów­nież.

– Zo­ba­czysz moją za­grzy­bio­ną stan­cję – ode­zwa­ła się Mi­le­na, ucie­szo­na, że wresz­cie mi po­ka­że osła­wio­ne­go grzy­ba w ła­zien­ce. Oraz swo­je­go współ­spa­cza, wiel­bi­cie­la grzyb­ków in­ne­go ro­dza­ju. A ra­czej dym ulat­nia­ją­cy się przez szpa­ry drzwi z jego po­ko­ju.

– Bę­dzie te­raz u sie­bie?

– Grzyb na pew­no, a Traw­ka... wiesz, w za­sa­dzie dzie­więć­dzie­siąt pro­cent cza­su spę­dza w swo­jej no­rze, gdzie trzy­ma grzał­kę, gar­nek, noc­nik i dużo sta­fu. Więc niby jest w cha­cie. Z dru­giej stro­ny, tak jak­by go nie było. Już wię­cej ga­dam ze sta­rusz­ką z par­te­ru. Ale spo­ko, nie na­rze­kam. Spusz­cza po so­bie wodę, myje ta­le­rzyk, pła­ci ra­chun­ki.

– No, a opa­ry? Dużo o nich opo­wia­dasz.

– Li­czę na to, że nie są prze­sad­nie tru­ją­ce – od­par­ła Mil­ka. – Nie bar­dziej niż kra­kow­skie po­wie­trze. Ogól­nie rzecz bio­rąc, Traw­ka nie jest uciąż­li­wy. Cza­sem tro­chę za gło­śno dzwo­ni mu bu­dzik, ale to i tak małe miki. Jak so­bie przy­po­mnę moją po­przed­nią współ­lo­ka­tor­kę...

Paulina

Rok wcze­śniej Mi­le­na do­sta­ła z od­wo­ła­nia miej­sce w spo­rej dwój­ce, w aka­de­mi­ku na mia­stecz­ku. Peł­nia szczę­ścia, tak my­śla­ła przez pierw­szą dobę miesz­ka­nia. W dru­giej do­łą­czy­ła do niej ma­ło­mów­na stu­dent­ka pra­wa, o twa­rzy gru­bo ob­ło­żo­nej ma­ścią prze­ciw­trą­dzi­ko­wą. Stu­dent­ka przed­sta­wi­ła się jako Pau­li­na Świą­tek spod To­ru­nia, do­da­jąc za­raz, że nie wol­no ty­kać jej rze­czy, zwłasz­cza pod­ręcz­ni­ków, oku­la­rów i taj­wań­skie­go bu­dzi­ka (cud tech­ni­ki – 47 opcji bu­dze­nia). Po czym za­mil­kła na na­stęp­ne dwa mie­sią­ce. Co nie zna­czy, że wio­dła ci­che ży­cie.

Za­czy­na­ła ak­tyw­ność już o wpół do szó­stej rano, kie­dy przy­zwo­ici stu­den­ci wcho­dzi­li wła­śnie w fazę snu REM. Do­kład­nie o pią­tej trzy­dzie­ści w po­ko­ju 302 roz­le­ga­ła się po­tęż­na se­ria z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go (opcja nu­mer 44) lub do­no­śny okrzyk sa­mu­ra­ja (opcja 13), sta­wia­jąc na nogi po­ło­wę miesz­kań­ców trze­cie­go pię­tra. Pau­li­na po­trze­bo­wa­ła kil­ku mi­nut, by wy­nu­rzyć się spod koł­dry i pod­jąć trud wy­łą­cze­nia bu­dzi­ka. Wresz­cie uda­wa­ło jej się tra­fić w od­po­wied­ni przty­czek. Chwi­la kry­sta­licz­nej ci­szy i Pau­li­na wy­ska­ki­wa­ła spod sze­lesz­czą­cej, sty­lo­no­wej po­ście­li pro­sto w drew­nia­ki. Stu­ka­jąc nimi za­wzię­cie, ma­sze­ro­wa­ła do ła­zien­ki. Przez na­stęp­ny kwa­drans Mi­le­nę nę­ka­ły od­gło­sy szo­ro­wa­nia, my­dle­nia i spłu­ki­wa­nia roz­ma­itych czę­ści cia­ła, po­czy­na­jąc od zę­bów, a koń­cząc na do­rod­nych płe­twach roz­miar 41. Po za­bie­gach hi­gie­nicz­nych przy­cho­dzi­ła ko­lej na śnia­da­nie. Naj­pierw przez kil­ka mi­nut Pau­la usi­ło­wa­ła wy­do­być za­pa­sy żyw­no­ścio­we prze­cho­wy­wa­ne w lnia­nym wo­rze uwie­szo­nym na sznur­ku za oknem. Kie­dy, po paru mi­nu­tach wal­ki z za­rdze­wia­łą rącz­ką okien­nic, wór z wa­łów­ką zna­lazł się wresz­cie na sto­le, Pau­li­na za­czy­na­ła roz­su­pły­wać dzie­siąt­ki sze­lesz­czą­cych re­kla­mó­wek i fo­lio­wych to­re­bek, uwal­nia­jąc ko­lej­no: do­brze uwę­dzo­ną kieł­ba­sę z czosn­kiem, czer­stwy chleb oraz sma­lec z ce­bu­lą. Po­tem kro­iła gru­be, aro­ma­tycz­ne pla­stry i za­czy­na­ła pa­ła­szo­wać, mla­ska­jąc ni­czym wy­głod­nia­ły ber­nar­dyn. Po śnia­da­niu – pora na po­ran­ne wku­wa­nie. Go­dzin­ka mru­cze­nia mo­no­ton­nej li­ta­nii de­fi­ni­cji, prze­pi­sów i pa­ra­gra­fów. Na­stęp­nie dru­gie śnia­da­nie, po­chła­nia­ne przy dźwię­kach trzesz­czą­ce­go ra­dia. Po­tem trze­cie, zwa­ne lun­chem, wresz­cie obiad (przy­no­szo­ny w ter­mo­sie z po­bli­skiej sto­łów­ki), a wie­czo­rem wiel­kie sma­że­nie fry­tek w kuch­ni na ko­ry­ta­rzu. Oko­ło ósmej Pau­la zni­ka­ła z po­ko­ju, by w kuch­ni na rogu pro­du­ko­wać za­wie­si­sty, żół­ta­wy ob­łok, któ­ry krą­żył po ko­ry­ta­rzach aż do pół­no­cy. Wra­ca­ła go­dzi­nę póź­niej z na­rę­czem dy­mią­cych fry­tek i wiel­kim ga­rem wy­sma­żo­ne­go ole­ju, któ­ry wsu­wa­ła pod łóż­ko. Po kil­ku ty­go­dniach ży­cia peł­ne­go bodź­ców Mi­le­na po­pro­si­ła o prze­nie­sie­nie do piw­nic aka­de­mi­ka. Po­da­nie od­rzu­co­no.

Na szczę­ście pew­nej li­sto­pa­do­wej so­bo­ty Mi­le­na zna­la­zła od­skocz­nię w po­sta­ci lo­kal­ne­go Pig­ma­lio­na. Za­bie­rał ją w róż­ne mod­ne miej­sca dla na­bra­nia ogła­dy i sze­ro­ko po­ję­te­go sty­lu. Ale poza opra­wą Mil­ka zy­ska­ła coś jesz­cze: dy­stans do ta­kich bzde­tów jak mla­ski Pau­li, smród sta­re­go ole­ju czy ko­lej­ny za­wa­lo­ny eg­za­min. Dla­te­go se­sja zi­mo­wa nie zro­bi­ła na niej żad­ne­go wra­że­nia.

*

– To wła­śnie moje kró­le­stwo. – Mi­le­na wska­za­ła po­kój za­sta­wio­ny me­blo­ścian­ką „Biesz­cza­dy”. – A tam obok sa­mot­nia Traw­ki.

– Chy­ba jest w środ­ku – szep­nę­łam, ob­ser­wu­jąc zie­lon­ka­wy dym le­ni­wie wy­pły­wa­ją­cy przez dziur­kę od klu­cza.

– Albo to, co z nie­go zo­sta­ło. Czy­li swe­ter, brud­ne dżin­sy i parę ko­ści na krzyż. Te­raz hit se­zo­nu: ki­bel. – Otwo­rzy­ła drzwi, od­sła­nia­jąc wą­ską, po­ma­lo­wa­ną na brą­zo­wo norę, pół­to­ra na dwa me­try.

– Po­nu­ra – przy­zna­łam.

– Zwróć uwa­gę na grzy­ba. – Po­ka­za­ła ogrom­ną hubę ob­ra­sta­ją­cą po­pę­ka­ny su­fit ja­kieś trzy me­try nad na­szy­mi gło­wa­mi. – Całe szczę­ście, że jest tak wy­so­ko, bo ba­ła­bym się tu wcho­dzić.

– Mnie bar­dziej in­try­gu­je lu­stro w po­ło­wie ścia­ny mię­dzy su­fi­tem a pod­ło­gą. Po co w ki­blu lu­stro?

– Jak to po co? Żeby spraw­dzić, czy nie po­pę­ka­ły ci żył­ki w oczach.

*

Całe szczę­ście, że ja nie mu­szę miesz­kać na stan­cji. Mam przy­tul­ny po­kój prze­ro­bio­ny z daw­nej bi­blio­te­ki taty (bo­ga­to wy­po­sa­żo­nej w słow­ni­ki i bio­gra­fie lu­dzi na­uki). Mam swój bal­kon z wi­do­kiem na po­bli­skie pa­gór­ki za uli­cą Sol­ną. Wła­sne za­gra­co­ne biur­ko i trzy­drzwio­wą sza­fę, też wy­ła­do­wa­ną książ­ka­mi. Wpraw­dzie każ­de­go ran­ka mu­szę za­py­chać bu­si­kiem do Kra­ko­wa i co wie­czór wra­cać do domu, za­miast iść z gru­pą do Go­łęb­ni­ka, ale wolę to, niż ob­skur­ną ka­wa­ler­kę cuch­ną­cą wil­got­nym py­łem i za­miesz­ka­łą przez ob­cych pa­la­czy traw­ki. Wolę swój dom i ro­dzi­ców, któ­rzy umie­ją słu­chać. Tyl­ko mu­szę im wresz­cie po­wie­dzieć o za­mia­nie.

Po­ło­wa li­sto­pa­da

Sie­dzia­łam dziś u Mil­ki w kuch­ni, kie­dy na­gle po­ja­wi­ła się wła­ści­ciel­ka stan­cji, pani Kwiat­kow­ska, eme­ryt­ka i są­dząc po za­war­to­ści wi­tryn, wiel­bi­ciel­ka por­ce­la­ny. Wy­ro­sła tuż przed nami, ni­czym bo­ro­wik po ob­fi­tych desz­czach. Po­wi­ta­ła nas wy­nio­śle, zdej­mu­jąc skór­ko­we rę­ka­wicz­ki (jak ona tam upchnę­ła te wiel­kie pier­ście­nie?).

– A pan­na, co? Na wa­le­ta po­miesz­ku­je?

– Ko­le­żan­ka miesz­ka w cen­trum Kra­ko­wa – skła­ma­ła Mil­ka. – Przy­szła tyl­ko w od­wie­dzi­ny.

– Od­wie­dzi­ny? – Pani Kwiat­kow­ska unio­sła cien­ką brew, sta­ran­nie na­ry­so­wa­ną brą­zo­wym ołów­kiem. – Nikt mnie nie py­tał, czy może spro­wa­dzać ko­le­żan­ki. Ja mam tu za­byt­ko­we par­kie­ty i nie ży­czę so­bie, by je dep­ta­no brud­ny­mi bu­cio­ra­mi.

Wy­obra­zi­łam so­bie, jak kpią­cym to­nem stwier­dzam, że moje buty są w znacz­nie lep­szym sta­nie niż par­kie­ty, a w tle roz­le­ga się śmiech roz­ba­wio­nej wi­dow­ni, wpra­wia­jąc ich wła­ści­ciel­kę w za­kło­po­ta­nie. Tym­cza­sem pani Kwiat­kow­ska, by­naj­mniej nie za­kło­po­ta­na, pod­rzu­ci­ła nowy te­mat.

– Wi­dzę, że pan­na uży­wa­ła mo­jej por­ce­la­no­wej fi­li­żan­ki wraz ze spodecz­kiem. Piła z niej earl graya, wy­obra­ża­jąc so­bie, że jest hra­bi­nią?

– A skąd! – unio­sła się Mi­le­na. – Już bym wo­la­ła pić z jed­no­ra­zo­wych kub­ków na dwor­cu.

– Nie dość, że bez­czel­na, to jesz­cze kła­mie – orze­kła wła­ści­ciel­ka par­kie­tu, fi­li­żan­ki, huby w ki­blu i ca­łej przy­gnę­bia­ją­cej resz­ty. – A ja za­zna­czy­łam so­bie krop­kę koło uszka. I wi­dzę, że krop­ki nie ma. Więc py­tam, kto ją starł?

– Może sama ucie­kła, bo jej nie pa­so­wa­ło ary­sto­kra­tycz­ne oto­cze­nie.

– Nie ta­kiej od­po­wie­dzi ocze­ki­wa­łam! – za­grzmia­ła Kwiat­kow­ska.

– Przy­kro mi, że nie czy­tam w pani my­ślach.

– Niech pan­na się miar­ku­je, bo nie za­grze­je tu miej­sca.

– Za­grze­ję? – zde­ner­wo­wa­ła się Mil­ka. – Że­bym na­wet pod­pa­li­ła się ben­zy­ną, ni­cze­go tu nie za­grze­ję. To po­nu­re miesz­ka­nie jest zim­ne jak grób za ko­łem po­lar­nym. Po­ło­wa pie­ców to atra­py, okien nie da się do­mknąć, a grzej­ni­ków nie wol­no uży­wać, bo nisz­czą par­kie­ty. Dla­te­go moc­no bym się za­sta­no­wi­ła nad uży­ciem sło­wa „za­grze­wać”.

– Pan­na nie musi tu miesz­kać. Może się wy­pro­wa­dzić choć­by dziś. Na jej miej­sce cze­ka mnó­stwo chęt­nych.

– Wy­nio­sę się, je­śli do­sta­nę zwrot pie­nię­dzy.

Kwiat­kow­ska unio­sła prze­sad­nie brwi, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie wie, o ja­kie pie­nią­dze cho­dzi.

– Czynsz za­pła­co­ny we wrze­śniu, za czte­ry mie­sią­ce z góry – przy­po­mnia­ła jej Mi­le­na.

– A moja szko­da? Moje ner­wy zszar­ga­ne? Ja po każ­dej roz­mo­wie z lo­ka­to­rem mu­szę brać dro­gie leki na wą­tro­bę. I kto mi za to zwró­ci?

– Kasa cho­rych? – Wy­rwa­ło mi się.

– Ja pan­ny o zda­nie nie py­tam. Zresz­tą nie ży­czę so­bie osób po­stron­nych. Pro­szę wyjść. – Upier­ście­nio­nym pa­lu­chem wska­za­ła drzwi.

– Za­raz, za­raz! Do­kąd?! – ryk­nę­ła Mi­le­na, aż pod­sko­czy­łam. – Ani kro­ku da­lej! Je­steś moim go­ściem i wyj­dziesz, kie­dy ja ze­chcę!

Rany, jaka ter­ro­ryst­ka! Wy­star­czy­ło­by prze­cież po­pro­sić.

– Sko­ro tak – wy­ce­dzi­ła wła­ści­ciel­ka – pan­na się wy­pro­wa­dzi do koń­ca ty­go­dnia.

– A umo­wa?

– Nie ja zła­ma­łam wa­run­ki. Są­sie­dzi za­świad­czą, że w miesz­ka­niu od­by­wa­ły się or­gie, że pan­na eks­pe­ry­men­tu­je z nar­ko­ty­ka­mi i od­da­je mocz w piw­ni­cy.

– A nie po­my­lo­no mnie cza­sem z tym du­żym, bia­łym ko­cu­rem spod piąt­ki?

– Bra­ku­je pan­nie krę­go­słu­pa mo­ral­ne­go, ot co! – rzu­ci­ła na­gle Kwiat­kow­ska. – Ja na ta­kich lo­ka­to­rów nie mogę so­bie po­zwo­lić. Ja je­stem z po­rząd­ne­go, miesz­czań­skie­go domu, gdzie uczo­no gry na for­te­pia­nie. Z kla­wi­sza­mi z ko­ści sło­nio­wej! Dla­te­go pro­szę opu­ścić sa­lon jesz­cze przed nie­dzie­lą.

Wy­szła, stra­sząc sio­strą praw­nicz­ką, wnu­kiem po­li­cjan­tem i sied­mio­ma pla­ga­mi egip­ski­mi.

– No i po grzy­bie – mruk­nę­ła Mi­le­na, stu­ka­jąc ner­wo­wo ob­ca­sem.

– Co te­raz zro­bisz?

– Prze­nio­sę się do zna­jo­mej. Pro­po­no­wa­ła mi już we wrze­śniu, ale wo­la­łam coś bli­żej uczel­ni. To mam. Ty­siąc zło­tych do tyłu, wy­star­czy­ło­by na pięt­na­ście go­dzin so­la­rium. Trud­no, cza­sem czło­wiek po­peł­nia więk­sze błę­dy.

Dwa dni póź­niej

Nie­ste­ty zna­jo­ma Mi­le­ny, Wik­to­ria też się musi wy­pro­wa­dzić ze stan­cji. Wła­ści­ciel po­żarł się z żoną i po­sta­no­wił pod­le­czyć rany z dala od ro­dzin­ne­go gniaz­da.

– Jak się, pa­nie, nie wy­nie­sę od sta­rej, to mnie wresz­cie za­ła­twi pa­tel­nią i tyle bę­dzie. Dla­te­go mu­szę się, pa­nie, ra­to­wać i ucie­kać, póki nogi nie­po­ła­ma­ne. Do koń­ca mie­sią­ca to jesz­cze prze­trzy­mam, ale po­tem – zro­bił od­po­wied­ni gest – ka­pli­ca.

Ser­ce Wik­to­rii bywa po­dob­no mięk­kie ni­czym se­rek ho­mo­ge­ni­zo­wa­ny. Usły­szaw­szy opo­wieść, uzna­ła, że nie może ska­zy­wać chło­pa na bo­le­sną śmierć od pa­tel­ni, więc przy­rze­kła, że się wy­nie­sie do nie­dzie­li. No i te­raz szu­ka­my ra­zem, we trój­kę (czu­ję się czę­ścio­wo od­po­wie­dzial­na za to, że Mil­ka stra­ci­ła dach nad gło­wą i czter­dzie­ści sześć me­trów za­byt­ko­we­go par­kie­tu).

– Na­wet nie wiem, gdzie się szu­ka ta­kich rze­czy. Może ku­pi­my ja­kąś ga­ze­tę?

– Naj­pierw przej­rzy­my ogło­sze­nia na Anny – pod­ję­ła de­cy­zję Wiki. – Tam są naj­tań­sze stan­cje.

– Kwa­te­ra z grzy­bem też wy­da­wa­ła się ta­nia. – Mi­le­na lek­ko się skrzy­wi­ła. – Wo­la­ła­bym coś bar­dziej... sta­bil­ne­go. Żeby za dwa mie­sią­ce nie szu­kać w po­pło­chu no­wej kwa­te­ry. No do­bra, chodź­my – pod­da­ła się. – Od cze­goś trze­ba za­cząć.

We­szły­śmy do kryp­ty tuż obok Ko­ścio­ła Świę­tej Anny i prze­glą­da­my.

– To jest cie­ka­we. – Mi­le­na stuk­nę­ła tip­sem. – „Po­kój ciem­ny chłop­com cno­tli­wym z pierw­sze­go roku me­dy­cy­ny. Wi­zy­ty pa­nien za­bro­nio­ne”. Bom­ba.

– A to? „Po­ko­ik przy ro­dzi­nie pa­nien­ce za po­moc drob­ną, my­cie okien, za­ku­py, sprzą­ta­nie i opie­kę na nie­do­łęż­nym sta­rusz­kiem. Cena tyl­ko sto zło­tych”. Słu­żą­ca, któ­ra jesz­cze do­pła­ca do in­te­re­su.

– Mam lep­sze. – Wik­to­ria pod­su­nę­ła nam dru­gi ze­szyt ogło­szeń. – „Po­kój z nie­wiel­ką uży­wal­no­ścią zim­nej wody (go­to­wa­nie i ką­pie­le wy­klu­czo­ne) dla czy­stej stu­dent­ki, ko­niecz­nie z trud­ne­go kie­run­ku. Na week­en­dy wy­jaz­dy do ro­dzi­ny”.

– Do­brze, że po­zwa­la­ją zro­bić kupę – mruk­nę­ła Mi­le­na. – Szlag, nie ma z cze­go wy­brać. Za­czy­nam ża­ło­wać tego grzy­ba u Kwiat­kow­skiej.

– A ja za­czy­nam się czuć win­na, że cię wte­dy od­wie­dzi­łam.

– No coś ty, Wi­śnia. Na żar­tach się nie znasz? Już wo­la­ła­bym spać w Par­ku Jor­da­na.

– Bo chy­ba ni­g­dy nie spa­łaś – ode­zwa­ła się Wiki. – Mnie się zda­rzy­ło raz, w czerw­cu. Nie mia­łam gdzie prze­no­co­wać pod­czas eg­za­mi­nów wstęp­nych i się roz­ło­ży­łam w par­ku na ty­łach. Po­wiem wam, dziew­czy­ny, że to wąt­pli­wa przy­jem­ność. Raz, że spa­łam czuj­nie ni­czym za­jąc... To zna­czy nie wiem, czy moż­na mó­wić o spa­niu, kie­dy czło­wiek zry­wa się na byle sze­lest.

– A po dru­gie? – za­py­ta­łam.

– Cho­ler­ny ziąb. Do pią­tej ze­sztyw­nia­łam z zim­na jak moc­no wy­kroch­ma­lo­na po­ściel, tyl­ko znacz­nie mniej świe­ża. Przez dzie­sięć mi­nut mu­sia­łam tu­pać, żeby roz­ru­szać co waż­niej­sze sta­wy. Ska­czę, roz­cie­ram sine łapy i na­gle sły­szę, nie­ca­ły metr od sie­bie: „Te mała, nie tup tak, bo mi uszy od­le­cą”.

– Jeże?

– Żule, roz­ło­ży­li się do­słow­nie metr ode mnie. Aż dziw, że nie czu­łam ich smro­du. Pew­nie dla­te­go, że za­marzł mi no­chal.

– Więc park od­pa­da – prze­stra­szy­ła się Mi­le­na. – Ale za­wsze zo­sta­je klasz­tor.

– Spa­łam, na War­szaw­skiej. Nie mia­łam gdzie się po­dziać pod­czas eg­za­mi­nów po­praw­ko­wych, a par­ku mi się ode­chcia­ło po czerw­co­wych do­świad­cze­niach. Choć, z dru­giej stro­ny, mo­gło być cał­kiem wy­god­nie, bo syp­nę­ło li­ść­mi. Jak­by się czło­wiek po­rząd­nie za­grze­bał, to by nie zmarzł, no i nie bał­by się, że go na­kry­ją. Co naj­wy­żej na­dep­ną.

– A z klasz­to­rem jak było? – pró­bo­wa­łam wró­cić do urwa­ne­go wąt­ku.

– Wła­śnie. Za­stu­ka­łam do bra­my i drżą­cym gło­sem wy­ja­śni­łam, że mi uciekł ostat­ni au­to­bus do domu. Nie mam pie­nię­dzy na ho­tel, nie znam w mie­ście ni­ko­go. Bła­gam o po­moc.

– Umiesz dra­ma­ty­zo­wać.

– Chcia­łam żeby sio­strom było ła­twiej z pod­ję­ciem de­cy­zji. Ale oka­za­ło się, że to nie one de­cy­du­ją. Naj­pierw mu­szę za­py­tać tę ich mat­kę... no...

– Bo­ską? – zga­dy­wa­ła Mi­le­na.

– Prze­ło­żo­ną. Wresz­cie wy­ra­zi­ła zgo­dę, więc ulo­ko­wa­ły mnie w cel­ce dwa me­try na dwa, za to wy­so­kiej na czte­ry.

– Jak ki­bel u Kwiat­kow­skiej. Z lu­strem?

– Po co za­kon­ni­com lu­stro? – zdzi­wi­ła się Wik­to­ria. – Było tyl­ko ma­leń­kie okrą­głe okien­ko. Rano ze­rwa­łam się wy­spa­na jak ni­g­dy. Po­da­no mi śnia­da­nie do łóż­ka – paj­dę z se­rem żół­tym i ka­kao. Mó­wię wam, peł­ny kom­fort. Po­tem sio­stry za­pro­wa­dzi­ły mnie do ka­plicz­ki i po­wie­dzia­ły, że­bym się po­mo­dli­ła, jak mam po­trze­bę. Kie­dy tak klę­cza­łam, za­du­ma­na, na­gle spły­nął na mnie nie­ziem­ski spo­kój. To jest miej­sce, w któ­rym chcę już zo­stać, na za­wsze. Po­bie­głam do sióstr, żeby się za­pi­sać do no­wi­cja­tu. Po­ga­da­ły ze mną i mó­wią, że nie do­strze­ga­ją śla­du po­wo­ła­nia, tyl­ko lęk przed do­ro­słym ży­ciem. A od ży­cia nie uciek­niesz, na­wet w klasz­to­rze cię do­pad­nie. – Wiki wes­tchnę­ła ni­czym ste­ra­ny ży­ciem hut­nik. – To co? Szpe­ra­my da­lej?

Dwa dni przed ter­mi­nem wy­pro­wadz­ki

Przej­rza­ły­śmy wszyst­kie ga­ze­ty. Mil­ka wy­dzwo­ni­ła czte­ry kar­ty i nic. Poza odra­pa­ną norą u pi­ja­ków, któ­rzy w wan­nie prze­cho­wu­ją tonę kar­to­fli.

– Nie wiem, czy moż­na to na­zwać sen­sow­ną ofer­tą – mruk­nę­ła Wik­to­ria.

– Na upar­te­go mo­gły­by­ście się prze­nieść do mnie. – Nie za­brzmia­ło to jak za­pro­sze­nie. – Wcze­śniej mu­sia­ła­bym po­ga­dać z tatą i prze­ko­nać go, że war­to po­dać wam po­moc­ną dłoń, bo je­ste­ście przy­szłą eli­tą in­te­lek­tu­al­ną wo­je­wódz­twa… – Naj­pierw przed­sta­wi­ła­bym mu Wiki; z tą drob­ną bu­zią, grzecz­ną fry­zur­ką i nie­śmia­łym spoj­rze­niem rzu­ca­nym zza me­ta­lo­wych oku­lar­ków spra­wia wra­że­nie pry­mu­ski.

– Chy­ba jed­nak wolę Park Jor­da­na – wzdry­gnę­ła się Mil­ka.

– Mam na­dzie­ję, że znaj­dzie się coś przy­tul­niej­sze­go – rzu­ci­ła Wiki, bez prze­ko­na­nia. – Li­ście już zgra­bio­ne, za­czę­ły się po­rząd­ne przy­mroz­ki.

– Mo­że­my wa­le­to­wać w aka­de­mi­ku – przy­po­mnia­ła so­bie Mi­le­na. – Znam ta­kie­go jed­ne­go, An­drze­ja z so­cjo­lo­gii. Co praw­da ma już dwie oso­by w po­ko­ju, ale może by nas upchnął pod sto­łem albo umy­wal­ką.

– Po­zo­sta­ją jesz­cze klat­ki scho­do­we w wie­żow­cach. I do­mek dział­ko­wy ro­dzi­ców mo­je­go by­łe­go, w spo­koj­nej oko­li­cy za Wi­słą.

– Pe­łen wa­chlarz moż­li­wo­ści! – ucie­szy­ła się Mil­ka. – Dziew­czy­ny, damy radę!

Dzień przed ter­mi­nem wy­pro­wadz­ki

Wy­dzwo­ni­ły­śmy ko­lej­ne czte­ry kar­ty. Wszę­dzie albo już nie­ak­tu­al­ne od mie­sią­ca (co oni dru­ku­ją w tych ga­ze­tach), albo ak­tu­al­ne, tyle że:

– do­pie­ro od No­we­go Roku, jak się po­zbę­dą obec­nych lo­ka­to­rek,

– szu­ka­ją chłop­ców, bar­dzo spo­koj­nych, któ­rzy nie ko­rzy­sta­ją z ła­zien­ki, bo wszyst­ko co trze­ba, za­ła­twi­li na uczel­ni,

– chcie­li­by Kop­ciusz­ka, któ­ry po za­ję­ciach bę­dzie go­to­wać trzy­da­nio­we obia­dy. Nie dla sie­bie. Dla ro­dzi­ny go­spo­da­rza.

– nie ży­czą so­bie żad­nych stu­den­tów, bo się zra­zi­li po opo­wie­ści Bal­cer­ko­wej, tej z czwar­te­go pię­tra,

– ak­cep­tu­ją stu­diu­ją­cych, ale tyl­ko z me­dy­cy­ny, żeby w ra­zie cze­go ro­bi­ły za­strzy­ki te­ścio­wej. Osta­tecz­nie może być we­te­ry­na­ria. Te­ścio­wa się nie po­ła­pie.

Na do­miar złe­go al­tan­ka na dział­ce już za­ję­ta, po­dob­nie jak ostat­nie miej­sce za sza­fą w Żacz­ku, u zna­jo­me­go Mil­ki.

Sło­wem: stan kry­tycz­ny.

– To ja dzi­siaj po­ga­dam z tatą. Po­wiem mu o tkwią­cym w was po­ten­cja­le in­te­lek­tu­al­nym...

Sta­ły­śmy wła­śnie na Plan­tach, za­sta­na­wia­jąc się, co da­lej. Gdzie jesz­cze mogą wi­sieć ogło­sze­nia o nor­mal­nej stan­cji dla dwóch zwy­kłych dziew­czyn z UJ.

– Jesz­cze się wstrzy­maj – pro­si­ła Mil­ka. – Może sta­nie się ja­kiś cud i znaj­dzie­my ka­wa­łek pod­ło­gi.

W tej sa­mej chwi­li na ścież­ce po­ja­wi­ła się para dżin­sów oraz wy­tar­ty swe­ter, wszyst­ko za­nu­rzo­ne w kłę­bach zie­lon­ka­we­go dymu.

– Traw­ka? – ucie­szy­ła się Mil­ka. – Co tu ro­bisz?

– Po­wiedz­my, że się do­tle­niam – od­parł tam­ten. – Cze­kam też na do­staw­cę zio­ła. Miał tu być go­dzi­nę temu.

– Faj­nie cię wi­dzieć. Zni­kłeś tak na­gle, na­wet nie zdą­ży­li­śmy się po­że­gnać.

– Na znak pro­te­stu i so­li­dar­no­ści z tobą – wy­ja­śnił Traw­ka. – Niech Kwiat­kow­ska szu­ka chęt­nych do oby­dwu kom­nat.

– A gdzie te­raz miesz­kasz? – za­py­ta­łam.

– Na Ka­zi­mie­rzu u kum­pla, pa­sjo­na­ta gier kom­pu­te­ro­wych. Drzwi obok jest pu­sta cha­ta. A wy, dziew­czę­ta, gdzie miesz­ka­cie?

– Ni­g­dzie, ni­cze­go nie mamy – po­skar­ży­ła się Wiki i zro­bi­ła minę dziew­czyn­ki, któ­rej zo­sta­ła tyl­ko jed­na za­pał­ka. Do po­ło­wy wy­pa­lo­na.

– To już ma­cie – oznaj­mił nam Traw­ka uro­czy­stym ba­sem. – Wi­ta­my na Ka­zi­mie­rzu.

Dzień, na któ­ry wy­zna­czo­no prze­pro­wadz­kę

Wszyst­kie gra­ty prze­rzu­ci­ły­śmy jesz­cze wczo­raj, żeby oszczę­dzić na­sze­go wi­do­ku pani Kwiat­kow­skiej, a so­bie zbęd­nych stre­sów. Tuż przed je­de­na­stą, zmę­czo­ne, ale szczę­śli­we zga­si­ły­śmy za­byt­ko­wy ży­ran­dol, za­mknę­ły an­tycz­ne drzwi, zaś klucz od apar­ta­men­tu zo­sta­wi­ły­śmy pod wy­li­nia­łą wy­cie­racz­ką. Jak grzecz­ne dzie­ci.

A dziś po­ma­gam dziew­czy­nom urzą­dzić się w no­wym miesz­ka­niu. Mama po­da­ła mi dla nich kil­ka dro­bia­zgów. Koc, ob­rus, na­czy­nia.

– Jak coś się nie przy­da, po pro­stu wy­staw­cie obok śmiet­ni­ka – po­wie­dzia­ła, pa­ku­jąc rze­czy do ogrom­nej re­kla­mó­wy. – Nie chcia­ła­byś z nimi miesz­kać, Wi­śnia?

– Chy­ba nie... – Za­my­śli­łam się. – Mam prze­cież dom, czy­sty po­kój...

– A ja chęt­nie bym się wy­nio­sła z Sol­nej na mie­siąc. Albo choć na parę dni. – Prze­rwa­ła pa­ko­wa­nie i znie­ru­cho­mia­ła, za­pa­trzo­na w bez­list­ne drze­wo za oknem.

Spoj­rza­łam na jej za­my­ślo­ną twarz. Może te­raz po­win­nam po­wie­dzieć o zmia­nie kie­run­ku?

– Mamo – za­czę­łam – ten SNOB to nie był naj­lep­szy po­mysł, choć tata uwa­ża...

Nie dała mi skoń­czyć.

– Twój ociec czę­sto się myli. – Rzu­ci­ła okiem na ze­ga­rek. – Rany! Pra­wie dru­ga, a ja jesz­cze nie ugo­to­wa­łam ma­ka­ro­nu.

No tak, ju­tro nie­dzie­la, a w nie­dzie­lę za­wsze mamy ro­sół z ma­ka­ro­nem. Wes­tchnę­łam. Ma­gicz­na chwi­la mi­nę­ła. Do­koń­czy­łam pa­ko­wać koc i po­je­cha­łam do dziew­czyn.

– Spo­ra kuch­nia – oce­ni­ła Mil­ka, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła. – A ra­czej kuch­nio­ła­zien­ka. Do­brze, że ki­bel po­sta­wi­li gdzie in­dziej. Wy­obra­ża­cie so­bie? Jed­na sma­ży plac­ki, a dru­ga sta­wia klo­ca.

– Miesz­ka­łam tak w Po­zna­niu – przy­po­mnia­ła so­bie Wiki. – Za­nim prze­nio­słam się do Kra­ko­wa. Wszyst­ko było w jed­nym po­ko­ju. Ki­bel, ku­chen­ka ga­zo­wa, sy­pial­nia, prysz­nic. I miesz­ka­ły­śmy we czte­ry oso­by. Po­tem na­wet w pięć, jak Goś­kę wy­wa­li­li z aka­de­mi­ka.

– Da­ły­ście radę? – za­py­ta­łam.

– Spo­ko. Jak któ­raś szła za po­trze­bą, resz­ta wy­cho­dzi­ła na bal­kon albo sia­da­ła ty­łem i za­ty­ka­ła uszy. Peł­na kul­tu­ra. Do­bra. – Wiki ro­zej­rza­ła się po po­ko­ju. – Gdzie ro­bi­my le­go­wi­sko?

– Chy­ba na tym wiel­kim sto­le pod ścia­ną – za­pro­po­no­wa­ła Mi­le­na. – Bo ka­mien­na pod­ło­ga to nie naj­lep­sze miej­sce dla wraż­li­wych ne­rek. A ja ta­kie wła­śnie wy­lo­so­wa­łam na lo­te­rii.

– Stół może być. Sprawdź­my tyl­ko, czy jest sta­bil­ny.

– Na ta­kich no­gach? – Wska­za­łam bale pod­trzy­mu­ją­ce blat. – Prę­dzej pod­ło­ga się za­wa­li, niż ten stół.

– To wrzu­ca­my ma­te­rac – za­rzą­dzi­ła Mi­le­na. – Złap­cie za rogi. Na trzy do góry. Raz, dwa iiii trzy, rwie­my! – Ma­te­rac opadł na stół, wzbi­ja­jąc kłę­by stu­let­nie­go ku­rzu.

– Mo­gły­śmy tro­chę prze­trzeć – za­uwa­ży­ła Wiki, pięt­na­ście se­kund po fak­cie. – Ktoś puka?

– Pój­dę otwo­rzyć. – Mil­ka po­bie­gła do drzwi – Traw­ka! Ja­kiś ty się zro­bił to­wa­rzy­ski. Na sta­rym miesz­ka­niu pra­wie nie wy­ła­zi­łeś z nory.

– Bo mia­łem de­pre­sję se­zo­no­wą – wy­ja­śnił Traw­ka, oto­czo­ny kłę­ba­mi dymu, tym ra­zem w ko­lo­rze ba­kła­ża­na. – O, jak ład­nie urzą­dzo­ne.

– Nie prze­sa­dzaj – stro­pi­ła się Wiki. – Tyl­ko prze­rzu­ci­ły­śmy ma­te­rac, a Mil­ka za­wie­si­ła fi­ran­ki.

– Wy­glą­da­ją jak sieć na ryby od Ru­skich.

– Zga­dłeś, to są sie­ci. Ku­pi­ły­śmy ze wzglę­du na cenę, fak­tu­rę i cie­ka­wą ko­lo­ry­sty­kę – wy­ja­śni­ła Mil­ka.

– Cza­der­ski od­cień – przy­znał Traw­ka. – Mają fan­ta­zję ci Ru­scy, żeby far­bo­wać na ró­żo­wo sieć ry­bac­ką.

– Fan­ta­zję? Ja bym to ra­czej na­zwa­ła nie­speł­nio­nym snem o Za­cho­dzie.

– A pro­pos snów, może obej­rzy­cie moją sy­pial­nię. Przy oka­zji za­bra­ły­by­ście so­bie ró­żo­wy pa­ra­wan. Pa­so­wał­by wam do fi­ran. To jak, idzie­my?

Po­szły­śmy. Traw­ka wy­cią­gnął z kie­sze­ni ogrom­ny pęk klu­czy.

– Chcia­ło ci się za­my­kać drzwi? – zdzi­wi­ła się Mi­le­na. – Prze­cież na­wet nie opu­ści­łeś pię­tra.

– Po tym no­wym to­wa­rze z Am­ster­da­mu zro­bi­łem się ja­kiś nie­uf­ny. Cho­le­ra, któ­ry to? Cią­gle nie mogę się po­ła­pać. Chy­ba ten duży. – Chwy­cił za klucz wiel­ko­ści łyż­ki do bu­tów. – Zga­dza się. Za­pra­szam do środ­ka. Tyl­ko w żad­nym ra­zie nie łap­cie za kon­takt. Lubi kop­nąć. Mój po­kój jest na koń­cu ko­ry­ta­rza.

– Ale czad! – wy­krzyk­nę­ły­śmy jed­no­cze­śnie, sto­jąc w pro­gu. – Skąd wzią­łeś tyle zło­tych po­duch?

– Wy­prze­daż w OBI. Jak się ku­pi­ło trzy­dzie­ści sztuk, do­da­wa­li za dar­mo zło­ty sznur.

– A na­rzu­ta i bal­da­chim? – za­py­ta­łam po­ra­żo­na bo­gac­twem or­na­men­tów.

– Do­sta­łem w pre­zen­cie od bab­ci mo­je­go współ­spa­cza. Ma świet­ną rękę do za­ku­pów, ale co­raz mniej miej­sca w swo­im miesz­ka­niu, więc od­da­ła nam spo­ro rze­czy. Faj­kę do szi­szy, ha­mak i ta­kie tam. Ma gust ko­bie­ta, a jak wró­ży!

– Do kuch­ni tędy? – za­in­te­re­so­wa­ła się Wiki, wpra­wia­jąc Traw­kę w stan zdzi­wie­nia. Bo Wiki wy­glą­da, jak­by ży­wi­ła się wy­łącz­nie kwia­ta­mi z nie­biań­skich ob­ło­ków. Jest przej­rzy­sta, ete­rycz­na, wiot­ka i w ogó­le nie ko­ja­rzy się z je­dze­niem.

– Za­raz wam po­ka­żę. W za­sa­dzie to po­miesz­cze­nie wie­lo­funk­cyj­ne. Kuch­nia, ła­zien­ka, mę­ska szat­nia i, zwa­żyw­szy na mini okien­ko, po­ten­cjal­na sala ki­no­wa. Albo dar­kro­om.

– Tu się ką­pie­cie? – Mi­le­na wska­za­ła ce­brzyk usta­wio­ny na chy­bo­tli­wej kon­struk­cji z ce­gieł.

– Po­dej­mu­je­my ta­kie pró­by, co wy­ma­ga cyr­ko­wych zdol­no­ści. Po pierw­sze, trze­ba się wgra­mo­lić do środ­ka tej, po­wiedz­my, wan­ny. Tu się przy­ku­ca i od­krę­ca ku­rek.

– Prysz­nic? – Wiki do­tknę­ła brą­zo­wej, gu­mo­wej rury wy­sta­ją­cej ze ścia­ny. – Mie­li­śmy iden­tycz­ny we Wro­cła­wiu, za­nim się prze­nio­słam do Po­zna­nia. I boj­ler na dzie­sięć li­trów. Trze­ba było się sprę­żać, chy­ba że ktoś lubi bi­cze szkoc­kie.

– Tu jest po­dob­nie. Naj­pierw przez mi­nu­tę wrzą­tek, a po­tem lo­dó­wa.

– A cze­mu usta­wi­li­ście ba­lię na ce­głach? – za­py­ta­ła Mil­ka. – Lu­bi­cie chwiej­ne kon­struk­cje?

– Cho­dzi­ło ra­czej o od­pływ. Ba­lia jest wy­żej niż zlew, więc woda może spo­koj­nie spły­nąć. Nie trze­ba się mę­czyć z opróż­nia­niem.

– Ta­kie buty! – Wik­to­ria nie kry­ła po­dzi­wu.

– No. – Traw­ka wy­raź­nie się ucie­szył i za­raz zmie­nił te­mat. – Po le­wej jest po­kój mo­je­go współ­spa­cza. Za­raz wam przed­sta­wię ko­le­gę.

– Jest w cha­cie – zdzi­wi­ła się Mil­ka – a ty za­my­ka­łeś drzwi na klucz?

– Mó­wi­łem, że mam sta­ny lę­ko­we. Mu­szę zmie­nić de­ale­ra. Do­bra, chodź­cie. Puk puk!

– Otwar­te. Cześć wszyst­kim – od­po­wie­dział nam ni­ski głos spod sto­łu. – Prze­pra­szam, że nie wy­ła­żę, ale wła­śnie za­czą­łem wy­mie­niać pro­ce­sor. Nie chcę po­gu­bić śru­bek.

– Cześć – rzu­ci­ły­śmy.

– Sły­sza­łem, że któ­raś z was stra­ci­ła kwa­te­rę z po­wo­du ta­jem­ni­czej krop­ki?

– To ja – wy­ja­wi­ła Mi­le­na.

– Cie­ka­wy po­wód – przy­znał współ­spacz. – Każ­dy jest do­bry, kie­dy chce się po­zbyć lo­ka­to­ra z dnia na dzień. Ja też spo­ro prze­sze­dłem na po­przed­niej stan­cji.

Remont