Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osiemnastoletnia Wiśnia rozpoczyna studia, które wymarzyli dla niej ambitni rodzice. Już w pierwszym tygodniu zajęć uświadamia sobie, że to chybiony kierunek. Zamienia się więc z przypadkowo poznaną dziewczyną. Tą pierwszą niezależną decyzją Wiśnia z impetem wchodzi w dorosłość. Wymykając się spod rodzinnego klosza, odkrywa, że tkwiła w mydlanej bańce... Świat na zewnątrz nie wydaje się zbyt zbyt przyjazny, ale przynajmniej jest prawdziwy.
„Cierpkość wiśni” to słodko-gorzka opowieść o wyrastaniu z dziecinnych bajek. Dla mnie jedna z tych książek, które nie straciły na aktualności – Iza Sowa.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 45 min
Lektor: izabela sowa
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65718-13-6
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
I ain’t happy, I’m feeling glad I got sunshine in a bag I’m useless but Not for long The future is coming onIs coming onIs coming on...
Gorillaz
Początek października
– No cóż, walkower mówicie. – Fryga podrapał się za uchem. – Skoro tak, nie będę was przymuszał, bo to się nazywa gwałt, a ja jestem dżentelmen starej daty. Zaraz, zaraz, Bombska, jeszcze nie skończyłem. O czym to ja miałem...
– O gwałtach, panie doktorze – skwapliwie przypomniał Bartek.
– Dziękuję, Jankoski. A zatem słuchajcie uważnie, Bombska, bo nie będę powtarzał. Nie chcecie odpowiadać, okej. Ale teraz wy czekajcie, aż będę miał na was ochotę. A w moim wieku – westchnął – to nie takie proste.
Bombska klapnęła na krzesło, zrezygnowana. Kiedy wreszcie się skończy to cholerne konwersatorium?!
– Wracamy do polowania – oznajmił Fryga. – Kogo by tu ustrzelić...
Zastygliśmy bez ruchu, wstrzymując oddech. Wielkie, przerażone stado pierwszaków.
– Rzepka – wypalił wreszcie.
– Nie ma, chora – poinformowała go od razu Matula. Nie mogła poczekać minutę? Chociaż dziesięć sekund?
– Dziękuję wam za błyskawiczną reakcję – pochwalił ją Fryga. – W takim razie, skoro Bombska nie chce, a Rzepka nie może, zapraszam do siebie... pannę Wiśnię. Niech nam coś opowie o konstruowaniu bajek dla tłumu.
Powoli wstałam, próbując coś doczytać w przelocie.
– Nie ociągajcie się, koleżanko. I nie podczytujcie, tu nie liceum.
Niestety.
Podeszłam do Frygi, ukrywając panikę pod grubą warstwą fluidu mojej mamy. Chrząknęłam dla dodania sobie odwagi i wykrztusiłam:
– Jeśli chodzi o konstrukcję bajek... to wolałabym mówić o konstruowaniu absolutnych bujd.
– A ja bym wolał mercedesa od tego grata, którym dojeżdżam na uczelnię – odburknął Fryga.
– To my się złożymy na pana doktora – zaproponowała Matula.
– Habilitowanego – dodał Fryga, spuszczając wzrok. Niby taki skromny.
– Właśnie – przytaknęła Matula. – Możemy się złożyć.
– Wielkie dzięki za gotowość, studentko Matulo, ale wracamy do tematu. Czyli do konstrukcji bajek. Słucham...
W tym momencie usłyszeliśmy hejnał.
– No, macie szczęście. Uratował was trębacz. Ale – tonem głosu zmroził nielicznych odważnych, którzy zaczęli się już pakować – uważajcie na te oczy. Widzicie? – Wskazał palcami na dwie piłki do ping ponga, zasłonięte grubymi szkłami. – Te oczy będą was śledziły do końca semestru. I jeden dzień dłużej.
*
Mam osiemnaście lat, kręcone włosy oraz iloraz inteligencji 157. Tata twierdzi, że gdybym się sprężyła, mogłabym wywalczyć co najmniej 165. Tata uważa, że mogę wycisnąć znacznie więcej z dużej tubki moich możliwości. Popracuję nad tym. Kiedyś, bo teraz studiuję na kierunku Skuteczne i Nowoczesne Opowiadanie Bredni (SNOB) i nie mam czasu na nic.
Dziesięć dni przed Zaduszkami
– Proszę zanotować sześć taktyk aktywnego słuchania – szczeknął Ćwierciak, świeżo upieczony doktor zarządzania bzdurną informacją. – Po pierwsze „potwierdzenie”, czyli emitowanie sygnałów werbalnych i niewerbalnych na potwierdzenie, że słuchamy odbiorcy. Na przykład...
– Utrzymanie kontaktu wzrokowego – dokończyła szybko Matula.
Skąd ona wie, czego oczekują prowadzący? Telepatka, czy co?
– Znakomicie, pani...
– Matula.
Powinna się jeszcze ukłonić. A w tle oklaski.
– Znakomicie, pani Matulo. Strategia dwa – kontynuował Ćwierciak – „aprobata”, czyli sygnalizowanie, że myślimy podobnie jak rozmówca. Strategia trzy: „echo”. Okresowo powtarzamy niemal całkowicie wiernie słowa rozmówcy. To jest zrozumiałe?
– Tak – zapewniła w imieniu grupy Matula.
– Nie panią pytam, tylko resztę stada – zgasił ją Ćwierciak. – Zrozumiałe? Chętnie posłucham uwag krytycznych. Śmiałych opinii, kontrowersyjnych pytań. No, jest jakiś odważny?
Nieśmiało podniosłam palce, na wysokość brwi. I od razu opuściłam rękę. Ale zielone oko doktora Ćwierciaka wychwyciło ruch.
– Chcesz coś dodać, czy ćwiczysz mięsień trójgłowy?
Nie mam już wyjścia. Dobra, zadam mu pytanie.
– Mam pewną wątpliwość – pisnęłam, czerwieniąc się od czoła aż po żebra.
– Śmiało!
– Zastanawiałam się... tak się zastanawiam... yyyyy... czemu służą te strategie.
– Czemu służą, pytasz. – Ćwierciak zaprezentował taktykę „echa”.
– No tak. Bo... yyy.. pan doktor mówił, że to strategie aktywnego słuchania. Czegoś tu nie rozumiem. Czy one, to znaczy te strategie, pomagają rozmówcy słuchać, czy raczej udawać, że słucha?
– Jak się nazywasz? – Ćwierciak przyjrzał mi się badawczo.
– Wiśnia, to znaczy Wisława.
– To w końcu jak?
*
Wisława, niestety. Na cześć Szymborskiej. Tak chciał tata. Mama wolała Mercedes, ale tata powiedział, że już lepiej brzmi Syrenka. Przynajmniej jest rodzime, a nie z eksportu.
– Poza tym – spoważniał – ostatnie badania psychologiczne dowodzą, że ludzie dopasowują się do swoich imion. Na przykład wielu Albertów zajmuje się fizyką, zaś znaczny procent Ernestów poświęca się literaturze.
W obliczu twardych argumentów można było tylko wyrazić zgodę. Ale na szczęście dla mnie kapitulacja mamy była pozorna. I dlatego dziś niemal wszyscy (poza tatą) wołają na mnie „Wiśnia”.
Tydzień przed Zaduszkami
– Jeśli chodzi o twórców nowoczesnego stylu przekazywania bzdurnych informacji – wyszeptała profesor Fałda, dyrektorka do spraw studentów – należałoby wymienić piętnaście następujących osób: Giuliano La Grande Ballista, Jean...
– Nic nie słyszę – denerwowała się dziewczyna siedząca tuż obok mnie. – Co ja mam notować?
– Podobno Fałda zawsze szepcze – odezwał się chłopak przed nami. – To jej sposób odsiewania ziarna od plew. Z góry zakłada, że ziarna siedzą tylko w pierwszym rzędzie.
Mogłam się domyślić – po Matuli, która zajęła miejsce naprzeciwko Fałdy, by spijać słowa wprost z jej ust.
– Tak nie może być – wymruczałam zirytowana.
Fałda zareagowała natychmiast.
– Pani chce coś dodać czy tylko poprzeszkadzać mi w wykładzie?
Poprzeszkadzać? Uniosłam brwi.
– Tak, tak, do pani mówię. Piąty rząd, wiśniowy sweter, rozpuszczone frywolnie włosy.
– Ja tylko prosiłabym o wypisanie nazwisk twórców. Tu, na górze prawie nic nie słychać.
– Moje dziecko – wysyczała wcale nie macierzyńskim tonem Fałda – powinnaś wyssać te nazwiska z mlekiem matki, a przynajmniej poznać je w przedszkolu.
– Ale ja nie byłam karmiona piersią i nie chodziłam do przedszkola – rzuciłam w samoobronie.
– Brawo! Nieoczytana, ale dowcipna. – Sala zareagowała chichotem, ja zaś chwilowym zatrzymaniem akcji serca. –Więc słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Mało mnie obchodzi, że wy, plewy z piątego rzędu, prawie nic nie słyszycie. Czytajcie z ruchów moich warg. Albo odpuśćcie sobie wykład. Nikt was tu nie trzyma na siłę. A ty – zwróciła się do mnie – bezczelna właścicielko frywolnej fryzury, podaj mi swoje nazwisko, chętnie je zapamiętam.
Wydukałam, ledwo żywa ze wstydu.
– Powtórz, bo nic nie słyszę.
*
– Powinnaś jej poradzić, żeby czytała z ruchu warg – odezwała się Milena, jeszcze pół godziny temu nieznajoma platynowa blondynka, która usiadła na tej samej ławce na Plantach. Jedynej nieosranej przez gołębie, ofiary diety obwarzankowej.
– Powinnam – westchnęłam. – Nie wiem tylko, czy miałabym szansę dotrwać do końca semestru
– Teraz też nie masz – oznajmiła Milena. – Podobnie jak ja. W ciągu ostatnich tygodni usłyszałam, że nikt mnie tu nie zapraszał, że nie muszę kończyć studiów, a jak mi nie pasi, zawsze mogę sadzić drzewka na Lubelszczyźnie. Słowem, kicha. Najgorsze, że wcale nie chciało mi się iść na ten cholerny kierunek. Niestety, stary poradził, żebym myślała perspektywicznie. Więc zdałam na Pierwszorzędne i Aktywne Plecenie Kosmicznych Andronów.
– A ja przez cały ogólniak marzyłam o tym, żeby studiować PAPK–ę. Ale tata powiedział, że na SNOB–ie mam większe szanse kontynuować karierę naukową.
Której ścieżkę, dodajmy, wyznaczono już w podstawówce.
– To się pomylił. Nie on pierwszy.
Milena zapatrzyła się na gołębia, który ostrożnie skradał się w stronę jej kozaczków. Przez chwilę milczała, a potem rzuciła znienacka.
– Ty, Wiśnia, a co byś powiedziała na zamianę?
– To znaczy co? Ja mam udawać ciebie, a ty mnie? Przez całe pięć lat? – przeraziłam się. – No a potem co z pracą? W dyplomie SNOB, a wiadomości na poziomie PAPK–i i na odwrót. Już nie wspomnę o zdjęciu.
– Chwila, moment. Myślałam o prostej i całkiem legalnej zamianie. Ty wskakujesz na PAPK–ę, a ja ląduję na SNOB–ie. Słuchaj, mogłybyśmy załatwić to jeszcze dziś. Dziekan zazwyczaj siedzi do trzynastej, więc mamy... – zerknęła na swój liliowy zegarek – prawie godzinkę. Próbujemy czy chcesz się jeszcze zastanowić?
– Muszę chwilę pomyśleć – nerwowo przełknęłam ślinę – podsumować zyski i straty. Po pierwsze, mamy szansę zniknąć z oczu uprzedzonego do nas grona.
– Zacząć wszystko od zera, a nie od pały.
– Tylko jak to przyjmą nasi ojcowie?
– Nie warto się martwić na zapas. W końcu jest szansa, że zareagują pozytywnie.
Wyobraziłam sobie minę swojego taty.
– Przecież nie musisz mu mówić – podsunęła rozwiązanie Milka. – Możesz poczekać, aż będzie gotów na newsa.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie...
– Wiśnia, to taka szansa. Zgódź się. No proszę!
Co na to powiedzieć? Ja, osoba, która zna asertywność tylko z podręczników psychologii?
– Dobra. – Wstałam z ławki. – Chodźmy, zanim się rozmyślę.
Cztery dni przed Zaduszkami
Najpierw trzy krótkie rozmowy: z dziekanem i dyrektorami odpowiednich instytutów.
– Nie ma sprawy. – To dziekan, nieprzytomny, nieobecny, ale ludzki. – Gdzie mam podpisać zgodę?
– Ja wam, dziewczęta, wszystko mogę podpisać, a nawet coś więcej. – To dyrektor PAPK–i, sympatyczny, zużyty szatyn o lepkich paluszkach playboya.
– Skoro siła wyższa, czyli dziekan, wyraża zgodę, nie będę się sprzeciwiał. – To dyrektor SNOB–a, formalista nadużywający pomady do włosów.
Załatwione? Jeszcze nie, bo czeka nas przeprawa z sekretarkami. A te, jak powszechnie wiadomo, mają zawsze najwięcej do powiedzenia.
– Co sobie myślicie, że mi się tutaj nudzi? – warknęła jedna ze strażniczek dziekanatu. – Że nie mam większych zmartwień tuż przed Wszystkimi Świętymi, tylko grzebać w czeluściach szafy i przekopywać teczki? Gdzie ja to teraz znajdę w tym stosie? A w ogóle, kto tu zrobił taki bałagan?
– Co z tego, że dyrektor się zgodził? – zapytała ta ze SNOB–a i postraszyła. – Ja muszę z nim poważnie porozmawiać. Czy taka zamiana jest zgodna z regulaminem. Bo ja tu dostrzegam jakieś podejrzane ruchy.
– Protestuję. Nie zgadzam się i już! – krzyknęła trzecia, ta z PAPK–i. – Zamian się smarkulom zachciało! Człowiek tyra, nawet kawy napić się nie ma kiedy. Co mi tu kładziesz? Proszę zabrać tę teczkę z biurka i przyjść rano, bo dziś mam potworną migrenę! Żegnam!
Dzień później
Siedzimy na Plantach, odpoczywając po wygranej. Uniknęłyśmy bitwy stulecia, pacyfikując sekretarki pralinami.
– Teraz poinformowanie rodzica i po sprawie – oznajmiła Milena, przeczesując palcami platynowo–różowe pasma włosów.
– Nie wiem, czy z moim pójdzie równie łatwo jak z sekretarkami, że o dyrektorach nie wspomnę.
– Spoko. Musisz wymyślić kilka przekonujących argumentów.
– A ty już masz? – zainteresowałam się.
– No ba! Skłamię, że podrywało mnie paru asystentów i jeden doktor habilitowany, więc wolałam się przenieść niż ryzykować utratę kolejnego roku. Powinien uwierzyć, jak myślisz?
Na pewno uwierzy. Bo Milena wygląda, jak jedno wielkie zaproszenie do konsumpcji. Pikowana kurteczka w kolorze świeżutkiej malinówki. Pod nią bluzka obłoczek w odcieniu lodów poziomkowych, do tego obcisłe biodrówki odsłaniające śmietankowe stringi. Usta lśniące niczym landrynka i ametyst w czekoladowym pępku. No i jeszcze pachnie jak pralinka świeżo odwinięta ze złotka.
– Gorzej ze mną – zmartwiłam się.
– Faktycznie. – Milka obrzuciła mnie wzrokiem bywalca konkursów piękności. – Bioder brak, biust szczątkowy, twarz gimnazjalistki zatynkowana dla niepoznaki podkładem podkradzionym pewnie własnej matce. Słuchaj, a może powiesz, że cię molestował uczelniany pedofil?
*
Nie mogę. Nie umiem kłamać, zwłaszcza rodzicom. Nigdy ich nie oszukałam. Nigdy nie wzięłam bez pytania złotówki z portfela taty. Nawet, kiedy pożyczam od mamy wspomniany fluid, najpierw proszę o pozwolenie. I ja miałabym zastosować technikę „domowy manipulator”, opowiadając o pedofilach krążących po korytarzach mojego wydziału? Odpada.
Wszystkich Świętych
Dziś powiem, podczas spaceru wśród grobów obłożonych donicami brudnożółtych chryzantem i plastikowymi lampionami w kolorze cyrkowej zieleni. Zacznę tak: „Wiesz, tato? Ludzie czasem myślą, że to, co uszczęśliwia ich samych, uszczęśliwia też bliskie im osoby. Na przykład ten pomnik. – Wskażę na drapacz chmur z żyłkowanego marmuru. – Rodzina się wykosztowała, a może mieszkaniec obiektu wolałby kamień albo małą urnę?”
Nie, za długi wstęp. Po prostu powiem: „Na uczelni? Okej – i dorzucę od niechcenia – trzy dni temu przeniosłam się na PAPK–ę”.
Oczami wyobraźni zobaczyłam ogromny cytrynowy piorun trafiający mojego tatę prosto w lewą komorę serca. Odpada. Zresztą nie oszukujmy się. Nie ma fizycznej możliwości, żeby tak podana informacja opuściła moje struny głosowe. Prędzej trafiłby mnie ogromny cytrynowy piorun. Więc jak mu to powiedzieć?! Delikatnie. Najpierw oswoję go z myślą, że na innych kierunkach też może panować naukowa atmosfera. To jest to!
– Wiesz, tato – zaczęłam, kiedy spacerowaliśmy alejką między rządkami identycznych grobowców, jaskrawo oświetlonych plastikowymi lampionami w kolorze wspomnianego pioruna oraz cyrkowej czerwieni, zieleni i oranżu. – Ten cały SNOB wcale nie jest taki ambitny, jak się wydaje z zewnątrz.
– Na tym właśnie polega jego siła – wyjaśnił tata, wyciągając z reklamówki ogromny lampion ozdobiony plastikowymi płaskorzeźbami przedstawiającymi grupowe sceny z życia świętych – Wydaje ci się, że przez pięć lat nic nie robisz, a potem nagle chcą cię wszystkie ośrodki naukowe w Europie.
– Ależ ja robię – sprostowałam, wyciągając z lnianej torby ogromny lampion z łososiowego plastiku. – Czytam stare, rozpadające się tomiska. Piłuję definicje sprzed pół wieku. Komu to potrzebne?
– Na przykład profesor Jagodyńskiej, z domu Szara-Komórka – zgasił mnie tata, zapalając lampion. – Ona też musiała zakuwać pozornie przestarzałe definicje. Obroniła habilitację w Tuebingen z analizy porównawczej terminów naukowych. Gdyby nie SNOB, nie miałaby czego badać.
– Ale ja już tego badać nie będę, skoro zrobiła to profesor Szara-Komórka, więc...
– Pamiętasz wypowiedź sławnego krytyka, Leopolda Neurona? Powiedział, że nic go tak nie nauczyło życia, jak studia na SNOB–ie. Właśnie tam zrozumiał istotę analitycznego podejścia do problemu, co otworzyło mu drzwi wielu uczelni.
– Neuron zapłacił za otwarcie owych drzwi trzema zawałami – rzuciłam niewinnym głosem.
– Bo nie miał oparcia w rodzinie. A ty masz.
Początek listopada
– Po takim oświadczeniu też bym nie miała odwagi wyjawić prawdy – odezwała się Milena, poprawiając malinowy szaliczek. Znowu siedziałyśmy na Plantach, nastroszone jak gołębie. Jeden gołąb siwy, a drugi w kolorze dorodnych pomidorów.
– Spokojnie – pocieszyłam samą siebie. – Powiem mu, tylko musi nadejść odpowiedni moment.
– Mam nadzieję, że wyrobisz przed obroną – Milena najwyraźniej czytała w moich myślach – bo inaczej...
*
No właśnie, co się takiego stanie? Kara fizyczna odpada; nigdy nie dostałam marnego klapsa. Nie zamkną mnie w ciemnej łazience (w naszej jest ogromne okno), nie zabronią oglądania telewizji (sama z niej zrezygnowałam na początku liceum). Więc czym ja się martwię?
Drugi tydzień listopada
Dziś Milka zaprosiła mnie do siebie na stancję. A ja wreszcie się zgodziłam; było już za zimno, żeby wysiadywać oszronione ławki Plant. Nawet gołębie przeniosły się w cieplejsze miejsca. I samotne staruszki również.
– Zobaczysz moją zagrzybioną stancję – odezwała się Milena, ucieszona, że wreszcie mi pokaże osławionego grzyba w łazience. Oraz swojego współspacza, wielbiciela grzybków innego rodzaju. A raczej dym ulatniający się przez szpary drzwi z jego pokoju.
– Będzie teraz u siebie?
– Grzyb na pewno, a Trawka... wiesz, w zasadzie dziewięćdziesiąt procent czasu spędza w swojej norze, gdzie trzyma grzałkę, garnek, nocnik i dużo stafu. Więc niby jest w chacie. Z drugiej strony, tak jakby go nie było. Już więcej gadam ze staruszką z parteru. Ale spoko, nie narzekam. Spuszcza po sobie wodę, myje talerzyk, płaci rachunki.
– No, a opary? Dużo o nich opowiadasz.
– Liczę na to, że nie są przesadnie trujące – odparła Milka. – Nie bardziej niż krakowskie powietrze. Ogólnie rzecz biorąc, Trawka nie jest uciążliwy. Czasem trochę za głośno dzwoni mu budzik, ale to i tak małe miki. Jak sobie przypomnę moją poprzednią współlokatorkę...
Rok wcześniej Milena dostała z odwołania miejsce w sporej dwójce, w akademiku na miasteczku. Pełnia szczęścia, tak myślała przez pierwszą dobę mieszkania. W drugiej dołączyła do niej małomówna studentka prawa, o twarzy grubo obłożonej maścią przeciwtrądzikową. Studentka przedstawiła się jako Paulina Świątek spod Torunia, dodając zaraz, że nie wolno tykać jej rzeczy, zwłaszcza podręczników, okularów i tajwańskiego budzika (cud techniki – 47 opcji budzenia). Po czym zamilkła na następne dwa miesiące. Co nie znaczy, że wiodła ciche życie.
Zaczynała aktywność już o wpół do szóstej rano, kiedy przyzwoici studenci wchodzili właśnie w fazę snu REM. Dokładnie o piątej trzydzieści w pokoju 302 rozlegała się potężna seria z karabinu maszynowego (opcja numer 44) lub donośny okrzyk samuraja (opcja 13), stawiając na nogi połowę mieszkańców trzeciego piętra. Paulina potrzebowała kilku minut, by wynurzyć się spod kołdry i podjąć trud wyłączenia budzika. Wreszcie udawało jej się trafić w odpowiedni prztyczek. Chwila krystalicznej ciszy i Paulina wyskakiwała spod szeleszczącej, stylonowej pościeli prosto w drewniaki. Stukając nimi zawzięcie, maszerowała do łazienki. Przez następny kwadrans Milenę nękały odgłosy szorowania, mydlenia i spłukiwania rozmaitych części ciała, poczynając od zębów, a kończąc na dorodnych płetwach rozmiar 41. Po zabiegach higienicznych przychodziła kolej na śniadanie. Najpierw przez kilka minut Paula usiłowała wydobyć zapasy żywnościowe przechowywane w lnianym worze uwieszonym na sznurku za oknem. Kiedy, po paru minutach walki z zardzewiałą rączką okiennic, wór z wałówką znalazł się wreszcie na stole, Paulina zaczynała rozsupływać dziesiątki szeleszczących reklamówek i foliowych torebek, uwalniając kolejno: dobrze uwędzoną kiełbasę z czosnkiem, czerstwy chleb oraz smalec z cebulą. Potem kroiła grube, aromatyczne plastry i zaczynała pałaszować, mlaskając niczym wygłodniały bernardyn. Po śniadaniu – pora na poranne wkuwanie. Godzinka mruczenia monotonnej litanii definicji, przepisów i paragrafów. Następnie drugie śniadanie, pochłaniane przy dźwiękach trzeszczącego radia. Potem trzecie, zwane lunchem, wreszcie obiad (przynoszony w termosie z pobliskiej stołówki), a wieczorem wielkie smażenie frytek w kuchni na korytarzu. Około ósmej Paula znikała z pokoju, by w kuchni na rogu produkować zawiesisty, żółtawy obłok, który krążył po korytarzach aż do północy. Wracała godzinę później z naręczem dymiących frytek i wielkim garem wysmażonego oleju, który wsuwała pod łóżko. Po kilku tygodniach życia pełnego bodźców Milena poprosiła o przeniesienie do piwnic akademika. Podanie odrzucono.
Na szczęście pewnej listopadowej soboty Milena znalazła odskocznię w postaci lokalnego Pigmaliona. Zabierał ją w różne modne miejsca dla nabrania ogłady i szeroko pojętego stylu. Ale poza oprawą Milka zyskała coś jeszcze: dystans do takich bzdetów jak mlaski Pauli, smród starego oleju czy kolejny zawalony egzamin. Dlatego sesja zimowa nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
*
– To właśnie moje królestwo. – Milena wskazała pokój zastawiony meblościanką „Bieszczady”. – A tam obok samotnia Trawki.
– Chyba jest w środku – szepnęłam, obserwując zielonkawy dym leniwie wypływający przez dziurkę od klucza.
– Albo to, co z niego zostało. Czyli sweter, brudne dżinsy i parę kości na krzyż. Teraz hit sezonu: kibel. – Otworzyła drzwi, odsłaniając wąską, pomalowaną na brązowo norę, półtora na dwa metry.
– Ponura – przyznałam.
– Zwróć uwagę na grzyba. – Pokazała ogromną hubę obrastającą popękany sufit jakieś trzy metry nad naszymi głowami. – Całe szczęście, że jest tak wysoko, bo bałabym się tu wchodzić.
– Mnie bardziej intryguje lustro w połowie ściany między sufitem a podłogą. Po co w kiblu lustro?
– Jak to po co? Żeby sprawdzić, czy nie popękały ci żyłki w oczach.
*
Całe szczęście, że ja nie muszę mieszkać na stancji. Mam przytulny pokój przerobiony z dawnej biblioteki taty (bogato wyposażonej w słowniki i biografie ludzi nauki). Mam swój balkon z widokiem na pobliskie pagórki za ulicą Solną. Własne zagracone biurko i trzydrzwiową szafę, też wyładowaną książkami. Wprawdzie każdego ranka muszę zapychać busikiem do Krakowa i co wieczór wracać do domu, zamiast iść z grupą do Gołębnika, ale wolę to, niż obskurną kawalerkę cuchnącą wilgotnym pyłem i zamieszkałą przez obcych palaczy trawki. Wolę swój dom i rodziców, którzy umieją słuchać. Tylko muszę im wreszcie powiedzieć o zamianie.
Połowa listopada
Siedziałam dziś u Milki w kuchni, kiedy nagle pojawiła się właścicielka stancji, pani Kwiatkowska, emerytka i sądząc po zawartości witryn, wielbicielka porcelany. Wyrosła tuż przed nami, niczym borowik po obfitych deszczach. Powitała nas wyniośle, zdejmując skórkowe rękawiczki (jak ona tam upchnęła te wielkie pierścienie?).
– A panna, co? Na waleta pomieszkuje?
– Koleżanka mieszka w centrum Krakowa – skłamała Milka. – Przyszła tylko w odwiedziny.
– Odwiedziny? – Pani Kwiatkowska uniosła cienką brew, starannie narysowaną brązowym ołówkiem. – Nikt mnie nie pytał, czy może sprowadzać koleżanki. Ja mam tu zabytkowe parkiety i nie życzę sobie, by je deptano brudnymi buciorami.
Wyobraziłam sobie, jak kpiącym tonem stwierdzam, że moje buty są w znacznie lepszym stanie niż parkiety, a w tle rozlega się śmiech rozbawionej widowni, wprawiając ich właścicielkę w zakłopotanie. Tymczasem pani Kwiatkowska, bynajmniej nie zakłopotana, podrzuciła nowy temat.
– Widzę, że panna używała mojej porcelanowej filiżanki wraz ze spodeczkiem. Piła z niej earl graya, wyobrażając sobie, że jest hrabinią?
– A skąd! – uniosła się Milena. – Już bym wolała pić z jednorazowych kubków na dworcu.
– Nie dość, że bezczelna, to jeszcze kłamie – orzekła właścicielka parkietu, filiżanki, huby w kiblu i całej przygnębiającej reszty. – A ja zaznaczyłam sobie kropkę koło uszka. I widzę, że kropki nie ma. Więc pytam, kto ją starł?
– Może sama uciekła, bo jej nie pasowało arystokratyczne otoczenie.
– Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam! – zagrzmiała Kwiatkowska.
– Przykro mi, że nie czytam w pani myślach.
– Niech panna się miarkuje, bo nie zagrzeje tu miejsca.
– Zagrzeję? – zdenerwowała się Milka. – Żebym nawet podpaliła się benzyną, niczego tu nie zagrzeję. To ponure mieszkanie jest zimne jak grób za kołem polarnym. Połowa pieców to atrapy, okien nie da się domknąć, a grzejników nie wolno używać, bo niszczą parkiety. Dlatego mocno bym się zastanowiła nad użyciem słowa „zagrzewać”.
– Panna nie musi tu mieszkać. Może się wyprowadzić choćby dziś. Na jej miejsce czeka mnóstwo chętnych.
– Wyniosę się, jeśli dostanę zwrot pieniędzy.
Kwiatkowska uniosła przesadnie brwi, dając do zrozumienia, że nie wie, o jakie pieniądze chodzi.
– Czynsz zapłacony we wrześniu, za cztery miesiące z góry – przypomniała jej Milena.
– A moja szkoda? Moje nerwy zszargane? Ja po każdej rozmowie z lokatorem muszę brać drogie leki na wątrobę. I kto mi za to zwróci?
– Kasa chorych? – Wyrwało mi się.
– Ja panny o zdanie nie pytam. Zresztą nie życzę sobie osób postronnych. Proszę wyjść. – Upierścienionym paluchem wskazała drzwi.
– Zaraz, zaraz! Dokąd?! – ryknęła Milena, aż podskoczyłam. – Ani kroku dalej! Jesteś moim gościem i wyjdziesz, kiedy ja zechcę!
Rany, jaka terrorystka! Wystarczyłoby przecież poprosić.
– Skoro tak – wycedziła właścicielka – panna się wyprowadzi do końca tygodnia.
– A umowa?
– Nie ja złamałam warunki. Sąsiedzi zaświadczą, że w mieszkaniu odbywały się orgie, że panna eksperymentuje z narkotykami i oddaje mocz w piwnicy.
– A nie pomylono mnie czasem z tym dużym, białym kocurem spod piątki?
– Brakuje pannie kręgosłupa moralnego, ot co! – rzuciła nagle Kwiatkowska. – Ja na takich lokatorów nie mogę sobie pozwolić. Ja jestem z porządnego, mieszczańskiego domu, gdzie uczono gry na fortepianie. Z klawiszami z kości słoniowej! Dlatego proszę opuścić salon jeszcze przed niedzielą.
Wyszła, strasząc siostrą prawniczką, wnukiem policjantem i siedmioma plagami egipskimi.
– No i po grzybie – mruknęła Milena, stukając nerwowo obcasem.
– Co teraz zrobisz?
– Przeniosę się do znajomej. Proponowała mi już we wrześniu, ale wolałam coś bliżej uczelni. To mam. Tysiąc złotych do tyłu, wystarczyłoby na piętnaście godzin solarium. Trudno, czasem człowiek popełnia większe błędy.
Dwa dni później
Niestety znajoma Mileny, Wiktoria też się musi wyprowadzić ze stancji. Właściciel pożarł się z żoną i postanowił podleczyć rany z dala od rodzinnego gniazda.
– Jak się, panie, nie wyniesę od starej, to mnie wreszcie załatwi patelnią i tyle będzie. Dlatego muszę się, panie, ratować i uciekać, póki nogi niepołamane. Do końca miesiąca to jeszcze przetrzymam, ale potem – zrobił odpowiedni gest – kaplica.
Serce Wiktorii bywa podobno miękkie niczym serek homogenizowany. Usłyszawszy opowieść, uznała, że nie może skazywać chłopa na bolesną śmierć od patelni, więc przyrzekła, że się wyniesie do niedzieli. No i teraz szukamy razem, we trójkę (czuję się częściowo odpowiedzialna za to, że Milka straciła dach nad głową i czterdzieści sześć metrów zabytkowego parkietu).
– Nawet nie wiem, gdzie się szuka takich rzeczy. Może kupimy jakąś gazetę?
– Najpierw przejrzymy ogłoszenia na Anny – podjęła decyzję Wiki. – Tam są najtańsze stancje.
– Kwatera z grzybem też wydawała się tania. – Milena lekko się skrzywiła. – Wolałabym coś bardziej... stabilnego. Żeby za dwa miesiące nie szukać w popłochu nowej kwatery. No dobra, chodźmy – poddała się. – Od czegoś trzeba zacząć.
Weszłyśmy do krypty tuż obok Kościoła Świętej Anny i przeglądamy.
– To jest ciekawe. – Milena stuknęła tipsem. – „Pokój ciemny chłopcom cnotliwym z pierwszego roku medycyny. Wizyty panien zabronione”. Bomba.
– A to? „Pokoik przy rodzinie panience za pomoc drobną, mycie okien, zakupy, sprzątanie i opiekę na niedołężnym staruszkiem. Cena tylko sto złotych”. Służąca, która jeszcze dopłaca do interesu.
– Mam lepsze. – Wiktoria podsunęła nam drugi zeszyt ogłoszeń. – „Pokój z niewielką używalnością zimnej wody (gotowanie i kąpiele wykluczone) dla czystej studentki, koniecznie z trudnego kierunku. Na weekendy wyjazdy do rodziny”.
– Dobrze, że pozwalają zrobić kupę – mruknęła Milena. – Szlag, nie ma z czego wybrać. Zaczynam żałować tego grzyba u Kwiatkowskiej.
– A ja zaczynam się czuć winna, że cię wtedy odwiedziłam.
– No coś ty, Wiśnia. Na żartach się nie znasz? Już wolałabym spać w Parku Jordana.
– Bo chyba nigdy nie spałaś – odezwała się Wiki. – Mnie się zdarzyło raz, w czerwcu. Nie miałam gdzie przenocować podczas egzaminów wstępnych i się rozłożyłam w parku na tyłach. Powiem wam, dziewczyny, że to wątpliwa przyjemność. Raz, że spałam czujnie niczym zając... To znaczy nie wiem, czy można mówić o spaniu, kiedy człowiek zrywa się na byle szelest.
– A po drugie? – zapytałam.
– Cholerny ziąb. Do piątej zesztywniałam z zimna jak mocno wykrochmalona pościel, tylko znacznie mniej świeża. Przez dziesięć minut musiałam tupać, żeby rozruszać co ważniejsze stawy. Skaczę, rozcieram sine łapy i nagle słyszę, niecały metr od siebie: „Te mała, nie tup tak, bo mi uszy odlecą”.
– Jeże?
– Żule, rozłożyli się dosłownie metr ode mnie. Aż dziw, że nie czułam ich smrodu. Pewnie dlatego, że zamarzł mi nochal.
– Więc park odpada – przestraszyła się Milena. – Ale zawsze zostaje klasztor.
– Spałam, na Warszawskiej. Nie miałam gdzie się podziać podczas egzaminów poprawkowych, a parku mi się odechciało po czerwcowych doświadczeniach. Choć, z drugiej strony, mogło być całkiem wygodnie, bo sypnęło liśćmi. Jakby się człowiek porządnie zagrzebał, to by nie zmarzł, no i nie bałby się, że go nakryją. Co najwyżej nadepną.
– A z klasztorem jak było? – próbowałam wrócić do urwanego wątku.
– Właśnie. Zastukałam do bramy i drżącym głosem wyjaśniłam, że mi uciekł ostatni autobus do domu. Nie mam pieniędzy na hotel, nie znam w mieście nikogo. Błagam o pomoc.
– Umiesz dramatyzować.
– Chciałam żeby siostrom było łatwiej z podjęciem decyzji. Ale okazało się, że to nie one decydują. Najpierw muszę zapytać tę ich matkę... no...
– Boską? – zgadywała Milena.
– Przełożoną. Wreszcie wyraziła zgodę, więc ulokowały mnie w celce dwa metry na dwa, za to wysokiej na cztery.
– Jak kibel u Kwiatkowskiej. Z lustrem?
– Po co zakonnicom lustro? – zdziwiła się Wiktoria. – Było tylko maleńkie okrągłe okienko. Rano zerwałam się wyspana jak nigdy. Podano mi śniadanie do łóżka – pajdę z serem żółtym i kakao. Mówię wam, pełny komfort. Potem siostry zaprowadziły mnie do kapliczki i powiedziały, żebym się pomodliła, jak mam potrzebę. Kiedy tak klęczałam, zadumana, nagle spłynął na mnie nieziemski spokój. To jest miejsce, w którym chcę już zostać, na zawsze. Pobiegłam do sióstr, żeby się zapisać do nowicjatu. Pogadały ze mną i mówią, że nie dostrzegają śladu powołania, tylko lęk przed dorosłym życiem. A od życia nie uciekniesz, nawet w klasztorze cię dopadnie. – Wiki westchnęła niczym sterany życiem hutnik. – To co? Szperamy dalej?
Dwa dni przed terminem wyprowadzki
Przejrzałyśmy wszystkie gazety. Milka wydzwoniła cztery karty i nic. Poza odrapaną norą u pijaków, którzy w wannie przechowują tonę kartofli.
– Nie wiem, czy można to nazwać sensowną ofertą – mruknęła Wiktoria.
– Na upartego mogłybyście się przenieść do mnie. – Nie zabrzmiało to jak zaproszenie. – Wcześniej musiałabym pogadać z tatą i przekonać go, że warto podać wam pomocną dłoń, bo jesteście przyszłą elitą intelektualną województwa… – Najpierw przedstawiłabym mu Wiki; z tą drobną buzią, grzeczną fryzurką i nieśmiałym spojrzeniem rzucanym zza metalowych okularków sprawia wrażenie prymuski.
– Chyba jednak wolę Park Jordana – wzdrygnęła się Milka.
– Mam nadzieję, że znajdzie się coś przytulniejszego – rzuciła Wiki, bez przekonania. – Liście już zgrabione, zaczęły się porządne przymrozki.
– Możemy waletować w akademiku – przypomniała sobie Milena. – Znam takiego jednego, Andrzeja z socjologii. Co prawda ma już dwie osoby w pokoju, ale może by nas upchnął pod stołem albo umywalką.
– Pozostają jeszcze klatki schodowe w wieżowcach. I domek działkowy rodziców mojego byłego, w spokojnej okolicy za Wisłą.
– Pełen wachlarz możliwości! – ucieszyła się Milka. – Dziewczyny, damy radę!
Dzień przed terminem wyprowadzki
Wydzwoniłyśmy kolejne cztery karty. Wszędzie albo już nieaktualne od miesiąca (co oni drukują w tych gazetach), albo aktualne, tyle że:
– dopiero od Nowego Roku, jak się pozbędą obecnych lokatorek,
– szukają chłopców, bardzo spokojnych, którzy nie korzystają z łazienki, bo wszystko co trzeba, załatwili na uczelni,
– chcieliby Kopciuszka, który po zajęciach będzie gotować trzydaniowe obiady. Nie dla siebie. Dla rodziny gospodarza.
– nie życzą sobie żadnych studentów, bo się zrazili po opowieści Balcerkowej, tej z czwartego piętra,
– akceptują studiujących, ale tylko z medycyny, żeby w razie czego robiły zastrzyki teściowej. Ostatecznie może być weterynaria. Teściowa się nie połapie.
Na domiar złego altanka na działce już zajęta, podobnie jak ostatnie miejsce za szafą w Żaczku, u znajomego Milki.
Słowem: stan krytyczny.
– To ja dzisiaj pogadam z tatą. Powiem mu o tkwiącym w was potencjale intelektualnym...
Stałyśmy właśnie na Plantach, zastanawiając się, co dalej. Gdzie jeszcze mogą wisieć ogłoszenia o normalnej stancji dla dwóch zwykłych dziewczyn z UJ.
– Jeszcze się wstrzymaj – prosiła Milka. – Może stanie się jakiś cud i znajdziemy kawałek podłogi.
W tej samej chwili na ścieżce pojawiła się para dżinsów oraz wytarty sweter, wszystko zanurzone w kłębach zielonkawego dymu.
– Trawka? – ucieszyła się Milka. – Co tu robisz?
– Powiedzmy, że się dotleniam – odparł tamten. – Czekam też na dostawcę zioła. Miał tu być godzinę temu.
– Fajnie cię widzieć. Znikłeś tak nagle, nawet nie zdążyliśmy się pożegnać.
– Na znak protestu i solidarności z tobą – wyjaśnił Trawka. – Niech Kwiatkowska szuka chętnych do obydwu komnat.
– A gdzie teraz mieszkasz? – zapytałam.
– Na Kazimierzu u kumpla, pasjonata gier komputerowych. Drzwi obok jest pusta chata. A wy, dziewczęta, gdzie mieszkacie?
– Nigdzie, niczego nie mamy – poskarżyła się Wiki i zrobiła minę dziewczynki, której została tylko jedna zapałka. Do połowy wypalona.
– To już macie – oznajmił nam Trawka uroczystym basem. – Witamy na Kazimierzu.
Dzień, na który wyznaczono przeprowadzkę
Wszystkie graty przerzuciłyśmy jeszcze wczoraj, żeby oszczędzić naszego widoku pani Kwiatkowskiej, a sobie zbędnych stresów. Tuż przed jedenastą, zmęczone, ale szczęśliwe zgasiłyśmy zabytkowy żyrandol, zamknęły antyczne drzwi, zaś klucz od apartamentu zostawiłyśmy pod wyliniałą wycieraczką. Jak grzeczne dzieci.
A dziś pomagam dziewczynom urządzić się w nowym mieszkaniu. Mama podała mi dla nich kilka drobiazgów. Koc, obrus, naczynia.
– Jak coś się nie przyda, po prostu wystawcie obok śmietnika – powiedziała, pakując rzeczy do ogromnej reklamówy. – Nie chciałabyś z nimi mieszkać, Wiśnia?
– Chyba nie... – Zamyśliłam się. – Mam przecież dom, czysty pokój...
– A ja chętnie bym się wyniosła z Solnej na miesiąc. Albo choć na parę dni. – Przerwała pakowanie i znieruchomiała, zapatrzona w bezlistne drzewo za oknem.
Spojrzałam na jej zamyśloną twarz. Może teraz powinnam powiedzieć o zmianie kierunku?
– Mamo – zaczęłam – ten SNOB to nie był najlepszy pomysł, choć tata uważa...
Nie dała mi skończyć.
– Twój ociec często się myli. – Rzuciła okiem na zegarek. – Rany! Prawie druga, a ja jeszcze nie ugotowałam makaronu.
No tak, jutro niedziela, a w niedzielę zawsze mamy rosół z makaronem. Westchnęłam. Magiczna chwila minęła. Dokończyłam pakować koc i pojechałam do dziewczyn.
– Spora kuchnia – oceniła Milka, rozglądając się dookoła. – A raczej kuchniołazienka. Dobrze, że kibel postawili gdzie indziej. Wyobrażacie sobie? Jedna smaży placki, a druga stawia kloca.
– Mieszkałam tak w Poznaniu – przypomniała sobie Wiki. – Zanim przeniosłam się do Krakowa. Wszystko było w jednym pokoju. Kibel, kuchenka gazowa, sypialnia, prysznic. I mieszkałyśmy we cztery osoby. Potem nawet w pięć, jak Gośkę wywalili z akademika.
– Dałyście radę? – zapytałam.
– Spoko. Jak któraś szła za potrzebą, reszta wychodziła na balkon albo siadała tyłem i zatykała uszy. Pełna kultura. Dobra. – Wiki rozejrzała się po pokoju. – Gdzie robimy legowisko?
– Chyba na tym wielkim stole pod ścianą – zaproponowała Milena. – Bo kamienna podłoga to nie najlepsze miejsce dla wrażliwych nerek. A ja takie właśnie wylosowałam na loterii.
– Stół może być. Sprawdźmy tylko, czy jest stabilny.
– Na takich nogach? – Wskazałam bale podtrzymujące blat. – Prędzej podłoga się zawali, niż ten stół.
– To wrzucamy materac – zarządziła Milena. – Złapcie za rogi. Na trzy do góry. Raz, dwa iiii trzy, rwiemy! – Materac opadł na stół, wzbijając kłęby stuletniego kurzu.
– Mogłyśmy trochę przetrzeć – zauważyła Wiki, piętnaście sekund po fakcie. – Ktoś puka?
– Pójdę otworzyć. – Milka pobiegła do drzwi – Trawka! Jakiś ty się zrobił towarzyski. Na starym mieszkaniu prawie nie wyłaziłeś z nory.
– Bo miałem depresję sezonową – wyjaśnił Trawka, otoczony kłębami dymu, tym razem w kolorze bakłażana. – O, jak ładnie urządzone.
– Nie przesadzaj – stropiła się Wiki. – Tylko przerzuciłyśmy materac, a Milka zawiesiła firanki.
– Wyglądają jak sieć na ryby od Ruskich.
– Zgadłeś, to są sieci. Kupiłyśmy ze względu na cenę, fakturę i ciekawą kolorystykę – wyjaśniła Milka.
– Czaderski odcień – przyznał Trawka. – Mają fantazję ci Ruscy, żeby farbować na różowo sieć rybacką.
– Fantazję? Ja bym to raczej nazwała niespełnionym snem o Zachodzie.
– A propos snów, może obejrzycie moją sypialnię. Przy okazji zabrałybyście sobie różowy parawan. Pasowałby wam do firan. To jak, idziemy?
Poszłyśmy. Trawka wyciągnął z kieszeni ogromny pęk kluczy.
– Chciało ci się zamykać drzwi? – zdziwiła się Milena. – Przecież nawet nie opuściłeś piętra.
– Po tym nowym towarze z Amsterdamu zrobiłem się jakiś nieufny. Cholera, który to? Ciągle nie mogę się połapać. Chyba ten duży. – Chwycił za klucz wielkości łyżki do butów. – Zgadza się. Zapraszam do środka. Tylko w żadnym razie nie łapcie za kontakt. Lubi kopnąć. Mój pokój jest na końcu korytarza.
– Ale czad! – wykrzyknęłyśmy jednocześnie, stojąc w progu. – Skąd wziąłeś tyle złotych poduch?
– Wyprzedaż w OBI. Jak się kupiło trzydzieści sztuk, dodawali za darmo złoty sznur.
– A narzuta i baldachim? – zapytałam porażona bogactwem ornamentów.
– Dostałem w prezencie od babci mojego współspacza. Ma świetną rękę do zakupów, ale coraz mniej miejsca w swoim mieszkaniu, więc oddała nam sporo rzeczy. Fajkę do sziszy, hamak i takie tam. Ma gust kobieta, a jak wróży!
– Do kuchni tędy? – zainteresowała się Wiki, wprawiając Trawkę w stan zdziwienia. Bo Wiki wygląda, jakby żywiła się wyłącznie kwiatami z niebiańskich obłoków. Jest przejrzysta, eteryczna, wiotka i w ogóle nie kojarzy się z jedzeniem.
– Zaraz wam pokażę. W zasadzie to pomieszczenie wielofunkcyjne. Kuchnia, łazienka, męska szatnia i, zważywszy na mini okienko, potencjalna sala kinowa. Albo darkroom.
– Tu się kąpiecie? – Milena wskazała cebrzyk ustawiony na chybotliwej konstrukcji z cegieł.
– Podejmujemy takie próby, co wymaga cyrkowych zdolności. Po pierwsze, trzeba się wgramolić do środka tej, powiedzmy, wanny. Tu się przykuca i odkręca kurek.
– Prysznic? – Wiki dotknęła brązowej, gumowej rury wystającej ze ściany. – Mieliśmy identyczny we Wrocławiu, zanim się przeniosłam do Poznania. I bojler na dziesięć litrów. Trzeba było się sprężać, chyba że ktoś lubi bicze szkockie.
– Tu jest podobnie. Najpierw przez minutę wrzątek, a potem lodówa.
– A czemu ustawiliście balię na cegłach? – zapytała Milka. – Lubicie chwiejne konstrukcje?
– Chodziło raczej o odpływ. Balia jest wyżej niż zlew, więc woda może spokojnie spłynąć. Nie trzeba się męczyć z opróżnianiem.
– Takie buty! – Wiktoria nie kryła podziwu.
– No. – Trawka wyraźnie się ucieszył i zaraz zmienił temat. – Po lewej jest pokój mojego współspacza. Zaraz wam przedstawię kolegę.
– Jest w chacie – zdziwiła się Milka – a ty zamykałeś drzwi na klucz?
– Mówiłem, że mam stany lękowe. Muszę zmienić dealera. Dobra, chodźcie. Puk puk!
– Otwarte. Cześć wszystkim – odpowiedział nam niski głos spod stołu. – Przepraszam, że nie wyłażę, ale właśnie zacząłem wymieniać procesor. Nie chcę pogubić śrubek.
– Cześć – rzuciłyśmy.
– Słyszałem, że któraś z was straciła kwaterę z powodu tajemniczej kropki?
– To ja – wyjawiła Milena.
– Ciekawy powód – przyznał współspacz. – Każdy jest dobry, kiedy chce się pozbyć lokatora z dnia na dzień. Ja też sporo przeszedłem na poprzedniej stancji.