Blanka - Izabela Sowa - ebook + książka
PROMOCJA

Blanka ebook

Izabela Sowa

5,0
12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Blanka– lato w niemodnej Mangalii, spędzone pod czujnym okiem Pytona... Nie o takich wakacjach marzy zbuntowana nastolatka i przyszła wojowniczka Sea Shepards. Ale czasem nie ma dobrych wyborów. Kiedy w rodzinnym domu Blanki robi się zbyt ciasno, dziewczyna postanawia się wycofać. Dołącza do wyprawy zorganizowanej przez dawną przyjaciółkę babci. We trójkę wyruszają rozklekotanym żelazkiem po dziurawych rumuńskich drogach, by dotrzeć aż nad Morze Czarne do magicznej krainy, w której można spotkać duchy przeszłości oraz Drakulę. I to w biały dzień!

Blanka”, kontynuacja bestsellerowej „Blagierki”, opowiada o swoistej podróży w czasie i w głąb siebie. „Dla mnie to również opowieść o jednym z najbardziej niedocenionych krajów Europy – zjawiskowej Rumunii” – Iza Sowa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 269

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2017

ISBN 978-83-65718-17-4

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

„Życie byłoby prostsze, gdybyśmy byli chomikami” – głupie napisy Helveticąna tle artystycznych zdjęć.

Blanka

Ży­cie by­ło­by dużo prost­sze, gdy­by­śmy byli cho­mi­ka­mi.

– Ale na­le­ży­my do Py­to­nów – tłu­ma­czy­łam Krej­zo­lo­wi. – A ci lu­bią kom­pli­ko­wać na po­tę­gę.

– Wciąż nie ro­zu­miem, po co two­jej bab­ci szam­pon? Prze­cież mó­wi­łaś, że wy­jeż­dża tyl­ko na jed­ną ba­lo­wą noc.

I na pew­no nie bę­dzie myć rano gło­wy, bo to cały ry­tu­ał, za­koń­czo­ny na­ło­że­niem ty­sią­ca gąb­ko­wych wał­ków.

– Od­par­ła, że woli się za­bez­pie­czyć.

– Szam­po­nem? – zdzi­wił się Krej­zol.

– Wi­ta­my w ro­dzi­nie Py­to­nów – wes­tchnę­łam.

Bab­cia ku­pu­je szam­pon, żeby się za­bez­pie­czyć na wy­pa­dek nie wia­do­mo cze­go. Wy­bie­ra opa­ko­wa­nie mini, myli bu­te­lecz­ki, a te­raz ja mu­szę za­py­chać do mar­ke­tu na dru­gi ko­niec osie­dla.

– Mo­że­my kop­snąć się ra­zem – za­pro­po­no­wał Krej­zol.

Wpa­dli­śmy do skle­pu tuż przed siód­mą. Wy­ja­śni­łam ka­sjer­ce, że chcę wy­mie­nić mini-od­żyw­kę na mini-szam­pon. Tej sa­mej fir­my, w tej sa­mej ce­nie i w nie­mal iden­tycz­nym opa­ko­wa­niu.

– Ja tu tyl­ko li­czę – burk­nę­ła zmę­czo­nym gło­sem. – Pro­szę zna­leźć pa­nią Jolę z dzia­łu ko­sme­tycz­ne­go.

Na­mie­rzy­li­śmy ją, jak hip­no­ty­zo­wa­ła gu­mo­wą Śnież­kę wy­peł­nio­ną pły­nem do ką­pie­li. Lek­ko od­chrząk­nę­łam i za­raz prze­szłam do sed­na. Pani Jola słu­cha­ła, dra­piąc się po skro­ni, a po­tem przez mi­nu­tę wpa­try­wa­ła się we mnie ni­czym w Śnież­kę.

– Trze­ba unie­waż­nić całą trans­ak­cję – wy­ja­wi­ła wresz­cie i do­da­ła, że nie ma upraw­nień.

– A kto je ma?

– Kie­row­nik sali, mogę za­we­zwać.

Po­pro­si­li­śmy. Upły­nę­ła na­stęp­na mi­nu­ta, za­nim pani Jola uru­cho­mi­ła krót­ko­fa­lów­kę, i ko­lej­ne, za­nim przy­by­ła kie­row­nicz­ka, ener­gicz­na wiel­bi­ciel­ka ko­sme­ty­ków z dużą ilo­ścią per­ły.

– Ja­kiś pro­blem?

Krej­zol wi­dząc moją minę, prze­jął głos i od­żyw­kę.

– Chce­my wy­mie­nić tę bu­te­lecz­kę na tę. – Wziął z pół­ki opa­ko­wa­nie szam­po­nu i pod­su­nął kie­row­nicz­ce pro­sto pod nos.

– Ra­chu­nek trans­ak­cji jest?

No ład­nie!

– W ta­kim ra­zie nie mogę po­móc – orze­kła kie­row­nicz­ka, za­ci­ska­jąc per­ło­we usta w ku­rzą dup­kę.

– Ale prze­cież ko­sme­ty­ków tej mar­ki nie da się ku­pić ni­g­dzie in­dziej – tłu­ma­czy­łam zde­ner­wo­wa­na. – Są pro­du­ko­wa­ne tyl­ko dla sie­ci Róż­ma­ma.

– I je­ste­śmy z nich bar­dzo dum­ni – wy­re­cy­to­wa­ła, prze­cho­dząc na licz­bę mno­gą. – Nie­ste­ty, bez ra­chun­ku nie mo­że­my ni­cze­go wy­mie­nić. Pro­ce­du­ry.

– Cho­dzi o je­den mały szam­po­nik – pro­sił Krej­zol.

– Przy­kro mi w imie­niu sie­ci – rzu­ci­ła to­nem wy­pra­nym z emo­cji.

Ja­koś mnie to wku­rzy­ło.

– Aku­rat, przy­kro – wark­nę­łam, przy­wa­bia­jąc ochro­nia­rza.

– Spo­kój, Blan­ka – ode­zwał się Krej­zol. – Pani ma ra­cję. Pro­ce­du­ry.

Odło­żył szam­pon na swo­je miej­sce i po­cią­gnął mnie za rę­kaw. Kie­dy prze­szli­śmy przez bram­ki obok kas, od­wró­cił się do kie­row­nicz­ki i za­trą­bił na cały sklep:

– Po­win­no być pani przy­kro tak po ludz­ku, od sie­bie!

Kie­row­nicz­ka za­mru­ga­ła kil­ka razy, zdez­o­rien­to­wa­na.

– Niby kie­row­nicz­ka – pod­jął Krej­zol do­no­śnym gło­sem – a nie może wy­mie­nić du­pe­rel­ki za czte­ry zło­te. Jaki żal!

Wy­szli­śmy że­gna­ni cie­kaw­ski­mi spoj­rze­nia­mi klien­tek. Za ro­giem Krej­zol od­dał mi bu­te­lecz­kę.

– I po spra­wie – oświad­czył dziw­nie za­do­wo­lo­ny.

Do­pie­ro wte­dy zo­ba­czy­łam, że trzy­mam... szam­pon.

– Ale jak... kie­dy? – wy­ją­ka­łam.

– Nor­mal­nie – wzru­szył ra­mio­na­mi. – Od­sta­wi­łem na wa­szych oczach.

Gdy­bym ja mia­ła co­kol­wiek od­sta­wiać, po­le­cia­ły­by wszyst­kie ko­sme­ty­ki, ra­zem z pół­ka­mi.

– Rze­czy­wi­ście, buł­ka z ma­słem – prych­nę­łam.

– Za­dam ci pro­ste py­ta­nie: po co gna­li­śmy na dru­gi ko­niec dziel­ni? Żeby szar­pać się z ro­bo­tem?

– Wca­le nie chcia­łam się szar­pać – rzu­ci­łam, przy­śpie­sza­jąc kro­ku. – Tyl­ko...

– Wiesz, jaki masz pro­blem? – wszedł mi w sło­wo Krej­zol i nie­pro­szo­ny wy­ja­śnił. – Za dużo pary idzie ci w gwiz­dek.

– Dzię­ki za in­for­ma­cję!

– Ale moż­na to zmie­nić – rzu­cił na po­że­gna­nie. – Na­wet wiem, jak.

*

A wczo­raj po an­giel­skim wrę­czył mi gru­ba­śny no­tes z twar­dą zie­lo­ną okład­ką i oznaj­mił, że będę pro­wa­dzić dzien­nik. Dzien­nik? Co za nudy!

– O czym niby mia­ła­bym pi­sać? – Osten­ta­cyj­nie ziew­nę­łam.

– O czym chcesz, byle co­dzien­nie, przy uży­ciu zwy­kłe­go dłu­go­pi­su i na­praw­dę szcze­rze.

To zda­niem Krej­zo­la ma mnie na­uczyć lep­sze­go za­rzą­dza­nia parą.

– Ale ja mam pa­skud­ne pi­smo – bro­ni­łam się.

– Po­pra­cu­jesz nad nową czcion­ką, a przy oka­zji po­grze­biesz so­bie w du­szy – do­dał. – Przy­no­si więk­szą ulgę niż dłu­ba­nie w no­cha­lu. No i uła­twia kon­tro­lę pary gdzie in­dziej.

Cały Krej­zol, umie na­świe­tlić po­zy­ty­wy. Ja też, po­chwa­lę się, zna­la­złam je­den, dziś o pół­no­cy. Prze­wra­ca­łam się na łóż­ku, szu­ka­jąc do­dat­ko­wej za­chę­ty do pi­sa­nia. Niby faj­nie wie­dzieć, że moja para prze­sta­ła­by się mar­no­wać, ale to za mało, żeby chwy­cić za dłu­go­pis. Żeby chwy­tać co wie­czór po od­ro­bie­niu lek­cji. Wte­dy do­tar­ło do mnie, że z dzien­ni­kiem jest jak z go­to­wa­niem. Je­śli mam pich­cić tyl­ko dla sie­bie, żło­pię barszcz bia­ły pro­sto z pla­sti­ko­wej bu­tel­ki. Ale go­to­wać dla ko­goś... i już wie­dzia­łam: ten dzien­nik będę pi­sać dla cie­bie! Żeby nic waż­ne­go ci nie umknę­ło. Od razu coś wy­ja­śnię, Amy. Ja­sne, że ga­da­my co pią­tek na sky­pie, gdy bab­cia ma pró­bę chó­ru. Zda­ję ci re­la­cję na bie­żą­co i bez ście­my, ale o pew­nych rze­czach nie spo­sób mó­wić. I nie war­to; prze­cież nie wy­rwiesz się z Lon­dy­nu w po­ło­wie sty­pen­dium. Może na­wet nie chcesz się wy­ry­wać. W koń­cu tak się cie­szy­łaś na ten wy­jazd. Zu­peł­nie ina­czej niż my z Krej­zo­lem. Nas twój wy­jazd przy­gnę­bił, a na­wet za­bo­lał. Wiem, ni­cze­go po so­bie nie po­ka­za­łam, ale praw­dzi­wa wo­jow­nicz­ka nie po­ka­zu­je. Zwłasz­cza emo­cji. Zresz­tą co by dało po­ka­zy­wa­nie, Amy. I tak byś wy­je­cha­ła. Prze­cież wszyst­ko już było za­kle­pa­ne...

Ale tu, w no­te­sie na­pi­szę ci, co my­ślę. To nie fair! Naj­pierw oswo­ić czło­wie­ka, za­przy­jaź­nić się z nim, a po­tem wy­le­cieć so­bie do Lon­dy­nu. I to na całe pół roku, je­śli nie dłu­żej! Ja bym tak nie mo­gła. W ży­ciu bym nie zo­sta­wi­ła przy­ja­ciół­ki. Ale ty to inna baj­ka. Może za­raz so­bie znaj­dziesz no­wych best-friends, sze­ro­ko uśmiech­nię­tych, któ­rzy po­tra­fią kon­tro­lo­wać parę... le­piej zmie­nię te­mat, za­nim roz­wa­lę ścia­nę w sy­pial­ni. Zresz­tą nie po to pi­szę, żeby się na­krę­cać, wręcz prze­ciw­nie. Ten dzien­nik ma mnie na­uczyć ha­mo­wa­nia w porę, jak to ujął Krej­zol. Dzię­ki co­dzien­nym wpi­som będę w przy­szło­ści kru­szyć naj­tward­sze mury, za­miast roz­wa­lać byle ścian­kę i przy oka­zji wła­sne czo­ło. Ty też coś zy­skasz – wie­dzę o tym, co dzia­ło się u nas. Od po­cząt­ku.

*

Któ­ry na­stą­pił w dniu two­je­go od­lo­tu. Tak przy­naj­mniej uwa­ża Krej­zol. Ja wolę nie wy­li­czać, w koń­cu cho­dzi o mo­ich ro­dzi­ców. Więc od razu prze­sko­czę do kwiet­nia. W pri­ma apri­lis je­dli­śmy ra­zem ko­la­cję. Przy ko­ją­cej (po­dob­no) mu­zy­ce Grie­ga, co po­win­no dać mi do my­śle­nia, ale by­łam za­ję­ta pro­te­sta­cyj­nym ma­ilem do re­dak­cji „Sno­bel­le”. Wy­sma­ży­łam wła­śnie efek­tow­ny na­głó­wek, kie­dy w du­żym po­ko­ju za­dzwo­nił te­le­fon. Tato odło­żył sztuć­ce i już miał wy­star­to­wać zza sto­łu, kie­dy mama osa­dzi­ła go na miej­scu jed­nym zda­niem.

– Przy­po­mnij mi, słoń­ce, cze­go nie ro­bi­my pod­czas ro­dzin­ne­go po­sił­ku.

– Nie za­pra­sza­my ob­cych do sto­łu – wy­re­cy­to­wał tato.

Chy­ba że w wi­gi­lię, a i to sym­bo­licz­nie.

Te­le­fon wresz­cie umilkł. I za­raz roz­dzwo­nił się na nowo.

– Może to ktoś z ro­dzi­ny – bąk­nął tato. – Coś się sta­ło ma­mie albo...

– Po­cze­ka.

– Z za­wa­łem rów­nież?

– Ko­cha­nie, pa­mię­tasz, co usta­li­li­śmy w Wa­len­tyn­ki? ZA-SA-DY.

– Są dla lu­dzi, nie od­wrot­nie – mruk­nę­łam do sie­bie. W od­po­wie­dzi mama do­ło­ży­ła so­bie bu­racz­ków i po­sła­ła mi po­błaż­li­wy uśmiech. Już wo­la­ła­bym bru­tal­ne­go sztur­cha.

Do­pi­ja­li­śmy zio­ło­wą her­ba­tę na do­bre tra­wie­nie, kie­dy te­le­fon za­dzwo­nił po raz trze­ci.

– Moż­na ode­brać – oznaj­mi­ła mama ła­ska­wym to­nem.

Tato ze­rwał się ni­czym gol­den w po­go­ni za fris­bee. Do­padł słu­chaw­ki, włą­cza­jąc na­tych­miast tryb gło­śno­mó­wią­cy. To też jed­na z no­wych za­sad: w do­brej ro­dzi­nie nie ma po­uf­nych roz­mów. Ni­g­dy nie uwie­rzysz, kto za­dzwo­nił! Sama prze­wod­ni­czą­ca koła „Na pra­wo patrz!”

– Pań­stwa cór­ka do­pu­ści­ła się strasz­li­we­go czy­nu – po­wia­do­mi­ła tatę i nie cze­ka­jąc na za­chę­tę, roz­wi­nę­ła te­mat. Przez pięć mi­nut słu­cha­li­śmy opo­wie­ści na­szpi­ko­wa­nej sło­wa­mi: „po­twor­ność”, „skan­dal”, „szok” oraz „hań­ba, hań­ba, hań­ba!”.

– I co pan na to? – spy­ta­ła wresz­cie z sa­tys­fak­cją.

– Wszyst­ko wy­da­je się ta­kie po­gma­twa...

– „Strasz­ne” – ucię­ła prze­wod­ni­czą­ca. – Oto wła­ści­we okre­śle­nie.

– Strasz­ne – zgo­dził się tato, wzdy­cha­jąc cięż­ko jak zwy­kle po do­mo­wym ka­pu­śnia­ku. – Dla­te­go mu­szę prze­tra­wić.

– Ro­zu­miem, że win­na zo­sta­nie uka­ra­na.

– Dys­cy­pli­na to moje dru­gie na­zwi­sko, po mat­ce – zdra­dził tato.

– Po­win­na wi­sieć w eks­po­no­wa­nym miej­scu. Dys­cy­pli­na oczy­wi­ście – do­rzu­ci­ła prze­wod­ni­czą­ca, w ra­zie gdy­by ktoś miał wąt­pli­wo­ści.

– Bę­dzie z tym pro­blem, bo na­sze ścia­ny z tru­dem wy­trzy­mu­ją cię­żar ta­pe­ty.

– Więc za­miast wie­szać, pro­szę no­sić u pasa i uży­wać. Co­dzien­nie!

– Dzię­ku­ję za wska­zów­ki – od­parł tato.

– Mam na­dzie­ję, że je pan za­sto­su­je. Wraz z dys­cy­pli­ną – za­grzmia­ła i roz­łą­czy­ła się bez po­że­gna­nia.

No, te­raz się za­cznie, po­my­śla­łam, na­pi­na­jąc mię­śnie brzu­cha. Bo na­wet nie wiesz, Amy, jak wy­glą­da ro­dzin­ne prze­słu­cha­nie u Py­to­nów. Niby wszyst­ko od­by­wa się w bia­łych rę­ka­wicz­kach. Nie ma koła tor­tur ani ka­dzi z roz­to­pio­nym oło­wiem, a jed­nak wy­śpie­wu­jesz wszyst­ko. Jak na ca­stin­gu do „Mam ta­lent”. Po­cisz się, tłu­ma­czysz, wy­ja­śniasz po to tyl­ko, żeby na ko­niec usły­szeć: „win­na” i do­stać szla­ban. Nic dziw­ne­go, że się spię­łam, cze­ka­jąc na grad py­tań. Mi­nę­ła mi­nu­ta, po­tem na­stęp­ne i... nie cze­kam dłu­żej. Do boju!

– Nie chce­cie wie­dzieć, jak było na­praw­dę?

– „Na pra­wo” chy­ba. – Tato stłu­mił ziew­nię­cie.

– „Na pra­wo patrz!” – po­pra­wi­ła mama, od­sta­wia­jąc bia­łą fi­li­żan­kę. – Ja­kiś bar­dzo dziw­ny klub. Nie ro­zu­miem, Blan­ko, dla­cze­go w nim dzia­łasz.

– Nie dzia­łam! Ja tyl­ko wy­my­śli­łam na­zwę.

– Prze­wod­ni­czą­ca nie wy­da­wa­ła się za­chwy­co­na – za­uwa­żył tato.

– Wy­my­śli­łam na­zwę fik­cyj­nej or­ga­ni­za­cji – tłu­ma­czy­łam – żeby w imie­niu jej człon­kiń wy­sy­łać li­sty do skle­pów mię­snych.

Cho­dzi­ło o logo: ro­ze­śmia­ne­go pro­siacz­ka w krót­kich spoden­kach. To okrop­ne przed­sta­wiać ofia­rę tak, jak­by się cie­szy­ła z cze­ka­ją­cej ją męki. Okrop­ne i rów­nie obrzy­dli­we jak to­wa­rzy­szą­cy pro­siacz­ko­wi slo­gan: „Ape­tyt na ży­cie”. Ale kie­dy usi­łu­ję uprzy­tom­nić to zna­jo­mym, wzru­sza­ją ra­mio­na­mi i od razu prze­ska­ku­ją na inny te­mat. Na­wet Li­zoń z pla­sty­ki, wy­da­wa­ło­by się taki po­stę­po­wy i otwar­ty, rzu­cił mi znu­dzo­ne spoj­rze­nie, py­ta­jąc, czy nie mam więk­szych pro­ble­mów. „Za­bierz się le­piej do na­uki de­co­upa­ge’u – po­ra­dził. – A po lek­cjach skocz so­bie, Py­to­nów­na na big­ma­ca, to ci pu­ści na­pię­cie”. Dla­te­go zimą zmie­ni­łam pole wal­ki i przy oka­zji na­rzę­dzia. Za­miast rzu­cać o ścia­nę gro­chem trud­nych słów jak „em­pa­tia”, stwo­rzy­łam fik­cyj­ną gru­pę na­ci­sku. Pręż­ny klub dziar­skich eme­ry­tek obu­rzo­nych dep­ta­niem WAR­TO­ŚCI. „Wi­ze­ru­nek uczło­wie­czo­nej świ­ni” – na­pi­sa­łam – to po­li­czek dla ludz­kiej god­no­ści. Bo co pro­mu­je wieprz w chło­pię­cym ubran­ku? Gen­der? A do cze­go na­ma­wia, strach po­my­śleć! Dla­te­go za­mie­rza­my pro­te­sto­wać na fo­rum pu­blicz­nym, wzy­wa­jąc wszyst­kich do boj­ko­tu pań­stwa fir­my! Broń­my na­sze pol­skie dzie­ci!”

Wiem, Amy, że ro­ze­gra­ła­byś to ina­czej. Ale ty po­tra­fisz za­bić iro­nią, tra­fia­jąc ide­al­nie w czo­ło prze­ciw­ni­ka. A ja? Kie­dy usi­łu­ję strze­lać śmie­chem, na ogół tra­fiam we wła­sne ko­la­no. Dla­te­go po­sta­wi­łam na cięż­ką amu­ni­cję.

– Nie­ste­ty oka­za­ło się, że klub „Na pra­wo patrz!” ist­nie­je na­praw­dę – za­koń­czy­łam, przy­gry­za­jąc usta nie­mal do krwi.

– A co z logo? – za­in­te­re­so­wa­ła się mama.

– Pro­siacz­ka za­stą­pio­no ob­raz­kiem pa­gór­ków.

– Czy­li suk­ces – skwi­to­wał tato, wy­no­sząc brud­ne na­czy­nia.

– Na przy­szłość po­sta­raj się le­piej do­bie­rać na­zwy – po­ra­dzi­ła mama już w pro­gu po­ko­ju.

Te­mat za­mknię­ty? Tak szyb­ko? Po­czu­łam dziw­ny nie­do­syt.

– Nie bę­dzie szla­ba­nu? – wy­du­ka­łam wresz­cie.

– Mo­że­my coś wy­my­ślić, je­śli bar­dzo ci za­le­ży. – Tato wy­nu­rzył się z kuch­ni. – Pra­ce spo­łecz­ne w te­re­nie za­bu­do­wa­nym, na przy­kład sprzą­ta­nie nie­do­pał­ków z chod­ni­ka...

Wra­ca nor­mal­ność, po­my­śla­łam nie bez ulgi.

– Żar­to­wa­łem – do­dał szyb­ko. – Pri­ma apri­lis!

Na­gle cała ta roz­mo­wa wy­da­ła mi się jed­nym wiel­kim żar­tem. Mia­łam ocho­tę za­py­tać ro­dzi­ców, co się sta­ło. Skąd zmia­ny? Czy to przez Grie­ga? Ale za­bra­kło mi po­we­ru. Ocze­ki­wa­nie na sąd ro­dzin­ny wy­czer­pu­je bar­dziej niż sam pro­ces. Więc tym ra­zem od­pusz­czę, po­sta­no­wi­łam. Ale przy na­stęp­nej oka­zji...

*

Nie mu­sia­łam dłu­go cze­kać. W Wiel­ką So­bo­tę mie­li­śmy pa­ko­wać ko­szy­ki do świę­ce­nia. Zer­k­nę­łam na stół pe­łen „fry­ka­sów”. I znów jak co roku, wes­tchnę­łam, za­nio­sę ko­biał­kę peł­ną wę­dlin, przy­kry­tych bie­lu­sień­ką ser­wet­ką w ba­ran­ki. Zno­wu będę świę­cić cu­dze cier­pie­nie... chy­ba że wresz­cie zbio­rę się na od­wa­gę. Ode­tchnę­łam głę­bo­ko, aż za­pie­kło mnie w gar­dle od za­pa­chu czosn­ku i wę­dzon­ki. Od­kaszl­nę­łam.

– Prze­zię­bie­nie? – za­nie­po­ko­iła się mama.

– To przez kieł­ba­sę... wo­la­ła­bym nie da­wać jej do swo­je­go ko­szy­ka – pi­snę­łam, cze­ka­jąc na grad py­tań wy­mie­sza­nych z ro­dzin­ny­mi żar­ci­ka­mi. „Jak to bez wę­dlin? A co dasz w za­mian? Rze­żu­chę czy kwit­ną­ce mle­cze?”

– Wkła­daj, co ci tyl­ko pa­su­je – od­par­ła mama, na­sta­wia­jąc czaj­nik.

Tak mnie za­tka­ło, że spy­ta­łam głu­pio:

– Do je­dze­nia?

– Mo­żesz wrzu­cić ulu­bio­ne fil­my ak­cji, bre­lo­czek od Sea She­pards – pod­su­nę­ła – cię­żar­ki do ćwi­czeń.

– Żar­tu­jesz!

– No ra­czej – wtrą­cił się tato. – Żeby zmie­ścić cię­żar­ki, mu­sia­ła­byś zre­zy­gno­wać na­wet z chrza­nu. Ale bre­lo­czek spo­koj­nie wej­dzie.

– Czy to przez Grie­ga? – nie wy­trzy­ma­łam. – Od­kąd pusz­cza­my do ko­la­cji „Ta­niec Ani­try”, wszyst­ko się zmie­ni­ło!

Mama ob­rzu­ci­ła mnie ta­kim spoj­rze­niem, ja­kim czu­li psy­chia­trzy czę­stu­ją naj­bar­dziej za­bu­rzo­nych pa­cjen­tów.

– Moja dro­ga – oznaj­mi­ła ta­jem­ni­czym to­nem. – Grie­ga pusz­cza­my wła­śnie dla­te­go, że wszyst­ko się zmie­ni­ło.

*

I na tym ko­niec in­for­ma­cji. Nic dziw­ne­go, że przez na­stęp­ne dwa ty­go­dnie po­ru­sza­łam się jak dziec­ko we mgle.

– Jak dziec­ko – skar­ży­łam się Krej­zo­lo­wi. – Choć za pół roku koń­czę sie­dem­na­ście lat.

– Sie­dem­na­ście? – Udał prze­ra­żo­ne­go. – Aż tyle?

Żar­ty żar­ta­mi, a ja chwi­la­mi czu­ję się na­praw­dę sta­ra. Star­sza na­wet od bab­ci, któ­ra nie­po­ko­ją­co od­młod­nia­ła po spo­tka­niu kla­so­wym. Wró­ci­ła z wy­pie­ka­mi (i nie­tknię­tym szam­po­nem), pod­śpie­wu­jąc „tyle słoń­ca w ca­łym mie­ście”. Tego sa­me­go dnia wzię­ła się za wiel­kie po­rząd­ki. Wy­nio­sła na śmiet­nik dy­wan zgry­zio­ny przez mole, sta­re fil­co­we kap­cie, pi­ko­wa­ny sty­lo­no­wy szla­frok (zwa­ny dla nie­po­zna­ki pe­niu­arem) i (uwa­ga!) wszyst­kie wał­ki. A po­tem umó­wi­ła się do mod­ne­go fry­zje­ra. Ra­zem z od­na­le­zio­ną po la­tach przy­ja­ciół­ką, Ka­ri­ną. Po­dob­no daw­no temu były nie­roz­łącz­ka­mi, ale po stu­diach każ­da zna­la­zła swo­ją klat­kę, z któ­rej trud­no było się wy­rwać choć na je­den wie­czór. Od razu po­my­śla­łam o na­szej trój­ce, Amy. Czy my też ro­zej­dzie­my się w róż­ne stro­ny?

– Od­pa­da – rzu­cił Krej­zol, zi­ry­to­wa­ny i za­raz zmie­nił te­mat. – Jak wy­glą­da taki spa­cer we mgle?

– Ma­casz na oślep, szu­ka­jąc kan­tów i za­sie­ków... – Przy­gry­złam usta.

– Jest coś jesz­cze – do­my­ślił się.

– No wła­śnie nie ma! Zero za­sie­ków, zero kan­tów. Żad­nych ścian, od któ­rych moż­na by się od­bić.

A prze­cież jesz­cze zimą do­sta­łam taki pięk­ny szla­ban i to za je­den mały gest mo­jej mamy. Wpa­dła zo­ba­czyć, jak sza­le­ję na lo­do­wi­sku w Pięk­nych Wi­do­kach. Od razu zwol­ni­łam tem­po, ja­dąc do­stoj­nie ni­czym wik­to­riań­ska ka­re­ta. Mama po­sta­ła chwi­lę, roz­glą­da­jąc się na boki z miną znu­dzo­ne­go ba­żan­ta. Wresz­cie po­stu­ka­ła pal­cem w lewy nad­gar­stek. Po­tem zno­wu i zno­wu, i tak przez kwa­drans. Kie­dy zzia­ja­na ze­szłam z lodu, usły­sza­łam, że sta­wiam opór. A skąd niby mia­łam wie­dzieć, co zna­czy ta­kie stu­ka­nie! W mo­jej kla­sie nikt nie nosi ze­gar­ka, spraw­dza­my czas na ko­mó­rach. Pró­bo­wa­łam się tłu­ma­czyć, ale gdzie tam! Od razu szla­ban. Kie­dy wspo­mi­nam tam­te chwi­le, czu­ję się, jak­by na­gle wy­rzu­co­no mnie z bez­piecz­nej ra­kie­ty w ko­smicz­ną próż­nię.

– Zgro­za! – skwi­to­wał Krej­zol.

– Że­byś wie­dział, dla­te­go już po­sta­no­wi­łam: prze­no­szę się do bab­ci.

*

Na ra­zie na dłu­gi ma­jo­wy week­end, wy­ja­śni­łam ro­dzi­com. Choć w ogó­le nie mu­sia­łam nic wy­ja­śniać. Może je­stem prze­wraż­li­wio­na, ale mia­łam wra­że­nie, że ode­tchnę­li z ulgą. Tato za­py­tał tyl­ko, czy ma­jów­ka z bab­cią to ja­kaś for­ma spóź­nio­nej wiel­ko­post­nej po­ku­ty. Po­ku­ty? Mam na­dzie­ję, że bab­cia się wy­ka­że. Bo je­śli stan „bez­sz­la­ba­no­wy” po­trwa dłu­żej, na­ba­wię się aga­ro... agro...

– Agro­tu­ry­sty­ki? – za­re­cho­tał Krej­zol i wi­dząc moją minę do­rzu­cił szyb­ko: – Wiem, o co cho­dzi. Cho­ler­stwo do­pa­dło mo­je­go dziad­ka po śmier­ci bab­ci. Przez lata nie wy­ściu­bił nosa poza wła­sny ogró­dek, więc mu­sie­li­śmy przy­no­sić mu za­ku­py i świe­że plot­ki z mia­sta.

– Taki lęk?

– Są­sie­dzi na­zy­wa­li to ra­czej le­niem, do­pó­ki nie wy­cią­gnę­li dziad­ka na mecz. Le­d­wo prze­kro­czył wła­sną bra­mę, do­stał ata­ku strasz­li­wej...

– Wy­star­czy – oświad­czy­łam, przy­śpie­sza­jąc. – Mu­szę na­tych­miast spa­ko­wać ple­cak. Wy­pro­wa­dzam się ju­tro z sa­me­go rana.

Na­gle sta­nę­łam jak wry­ta. Krej­zol prze­szedł jesz­cze kil­ka kro­ków, za­nim się zo­rien­to­wał, że jest sam, i za­wró­cił.

– Coś cię przy­ssa­ło? – spy­tał, zer­ka­jąc na moje nowe buty.

– A je­śli bab­cia mnie nie przyj­mie? – jęk­nę­łam.

– Przyj­mie. Od wy­jaz­du na­szej Gwiaz­du­ni – to o to­bie, Amy – Cze­sła­wie Py­ton brak praw­dzi­wych wy­zwań. I sil­nych emo­cji.

– Ma te­raz Ka­ri­nę – przy­po­mnia­łam. – Dzwo­nią do sie­bie nie­mal co­dzien­nie, pa­pla­ją go­dzi­na­mi.

We­dług mnie o strasz­nych nu­dach, ale po każ­dej roz­mo­wie bab­cia ma ru­mień­ce, jak po po­wro­cie ze szkol­ne­go balu, i co gor­sza pod­śpie­wu­je!

– Może Ka­ri­na za­gar­nę­ła całą prze­strzeń.

– Do­star­cza tyl­ko do­brych im­pul­sów – uspo­ko­ił mnie Krej­zol. – A wiesz, kie­dy two­ja bab­cia jest na­praw­dę szczę­śli­wa?

Kie­dy może so­bie po­la­men­to­wać. Więc po­sta­ram się spro­stać wy­zwa­niu, choć ła­two nie bę­dzie. Cho­dzi o bel­frów z mo­jej no­wej szko­ły; sku­pie­ni na trzech „O”: olim­pia­dy, oce­ny i „Oj, za chwi­lę ma­tu­ra!”, całą resz­tę mają w czte­rech cał­kiem in­nych li­te­rach. Moż­na har­co­wać na ca­łe­go i nic, zu­peł­nie! Żad­ne­go wy­cią­ga­nia kon­se­kwen­cji! A pa­mię­tasz, Amy, jak było w na­szym Gim­na­zjo­nie. Wy­star­czył byle dro­biazg, żeby dzwo­ni­li po bab­cię. Do ciem­nej klat­ki zwa­nej koj­cem tra­fia­ło się na­wet za nie­czy­ste my­śli, taka to była szko­ła. W mo­jej no­wej, wy­obraź so­bie, nie mają żad­nych kla­tek. Tyl­ko skła­dzik na mopy, za­pcha­ny po su­fit, że nie spo­sób tam wci­snąć przed­szko­la­ka, a co do­pie­ro roz­bry­ka­ną li­ce­alist­kę. Jest jesz­cze wzo­rzy­sty ko­bie­rzec w ga­bi­ne­cie dyra. Po­kła­da­łam w nim pew­ne na­dzie­je, pa­mię­ta­jąc sta­re do­bre cza­sy Gim­na­zjo­nu, kie­dy na dy­wa­ni­ku lą­do­wa­li na­wet ro­dzi­ce. Za po­mo­cą dwóch pa­czek pa­pie­ro­sów prze­ku­pi­łam woź­ne­go, by za­miast dzwon­ka na prze­rwę pu­ścił śpiew wie­lo­ry­bów, po nim moc­ny ko­mu­ni­kat na te­mat sy­tu­acji wa­le­ni i wresz­cie proś­bę o po­moc dla Sea She­pards, bo tyl­ko oni so­bie ra­dzą z ja­poń­ski­mi wie­lo­ryb­ni­ka­mi. Na­gra­nie po­szło w po­nie­dzia­łek. Do czwart­ku nie­mal ob­gry­złam so­bie kciu­ki, cze­ka­jąc na burz­li­wą re­ak­cję cia­ła pe­da­go­gicz­ne­go. Wie­czo­ra­mi wy­obra­ża­łam so­bie, jak wzy­wa­ją mnie na dy­wa­nik dyra, może na­wet dzwo­nią po bab­cię (bo jej nu­mer po­da­łam za­miast ko­mór­ki mamy). Ta zaś przy­wra­ca daw­ny po­rzą­dek, do­ma­ga­jąc się od mo­ich ro­dzi­ców szla­ba­nu. Ma­rze­nia, ma­rze­nia!

W pią­tek na wy­cho­waw­czej Snop­ska otwo­rzy­ła dzien­nik i wy­czy­ta­ła moje na­zwi­sko. Na­tych­miast ze­rwa­łam się na bacz­ność.

– Czy ta au­dy­cja o wa­le­niu... zna­czy o wie­lo­ry­bach to twój po­mysł?

Ocho­czo przy­tak­nę­łam. Snop­ska ziew­nę­ła, za­pusz­cza­jąc żu­ra­wia do dzien­ni­ka.

– Po­win­naś po­pra­co­wać nad hi­sto­rią – orze­kła wresz­cie. – Wi­dzę tu ja­kąś czwór­kę. Za to fi­zy­ka zna­ko­mi­cie. Za­cznij my­śleć o olim­pia­dzie.

O dy­wa­ni­ku u dyra ani sło­wa! Więc ro­zu­miesz, dla­cze­go snu­łam się po domu jak stru­ta ma­zur­kiem pro­duk­cji bab­ci. Wła­śnie, bab­cia! Ona mnie nie za­wie­dzie.

*

Nie za­wie­dzie, po­wta­rza­łam ni­czym man­trę, roz­pa­ko­wu­jąc swój ple­cak w ma­łym po­ko­ju, któ­ry na­le­żał kie­dyś do dziad­ka. W pierw­szy dzień eme­ry­tu­ry dzia­dek uświa­do­mił so­bie, że ni­g­dy nie wi­dział na żywo Bo­li­wii. Nie wi­dział też Peru, Ar­gen­ty­ny i No­wej Ze­lan­dii, ale za­bo­la­ła go tyl­ko Bo­li­wia, czy ra­czej jej brak na krót­kiej li­ście zwie­dzo­nych kra­jów. Pod­czas nie­dziel­ne­go obia­du po­dzie­lił się przy­krym od­kry­ciem z bab­cią, do­rzu­ca­jąc mi­mo­cho­dem, że już za­re­zer­wo­wał bi­let. W od­po­wie­dzi bab­cia do­ło­ży­ła mu pie­ro­gów. Po­tem obej­rze­li ko­lej­ny od­ci­nek „Na do­bre i na złe”. Dwa dni póź­niej dzia­dek wy­szedł po świe­że buł­ki i nie wró­cił. Do­pie­ro wie­czo­rem bab­cia od­kry­ła, że ra­zem z dziad­kiem zni­kła ogrom­na tor­ba tu­ry­stycz­na, sta­ry na­miot, śpi­wór, ga­zo­wa ku­chen­ka, i tro­chę ubrań, któ­re moż­na by od bie­dy na­zwać trek­kin­go­wy­mi. W za­mian dzia­dek zo­sta­wił na biur­ku ślub­ną ob­rącz­kę, te­sta­ment oraz tan­det­ną wi­do­ków­kę z na­pi­sem: „prze­pra­szam”. Mie­siąc póź­niej spro­wa­dzo­no go z po­wro­tem w me­ta­lo­wym kon­te­ne­rze. Umarł we śnie i w swo­im sta­rym na­mio­cie roz­bi­tym nie­da­le­ko So­li­ny. Po­dob­no miał uśmiech na ustach, jak prze­ko­ny­wał miły pan po­li­cjant. Bab­cia mruk­nę­ła: „So­li­na? Tyl­ko tyle?” Ale kie­dy py­ta­no ją o dziad­ka, ze zbo­la­łą miną opo­wia­da­ła, że zgi­nął pod­czas trud­nej wy­pra­wy do Bo­li­wii. Jego po­ko­ik zmie­ni­ła w izbę pa­mię­ci im. Hen­ry­ka Py­to­na. Skrom­nie wy­po­sa­żo­ną; dzia­dek nie był ga­dże­cia­rzem. Wła­ści­wie zbie­rał je­dy­nie pro­mo­cyj­ne ulot­ki z po­bli­skie­go mar­ke­tu. Te­raz ku­rzą się na pa­ra­pe­cie obok jego ulu­bio­nej be­go­nii i pię­ciu wy­schnię­tych ma­za­ków. Na biur­ku przy­kry­tym szy­bą więd­ną sza­re fo­to­gra­fie i po­że­gnal­na kart­ka. Po le­wej od wej­ścia stoi wą­ski i cho­ler­nie twar­dy tap­cza­nik. Po­dob­no ku­pio­ny dla go­ści, któ­rzy ni­g­dy tu nie no­co­wa­li. Jest jesz­cze błysz­czą­ca sza­fa, w któ­rej mogę trzy­mać swo­je rze­czy. W żad­nej in­nej się nie da, pę­ka­ją w szwach od tak zwa­nych „oka­zji”. I czuć je naf­ta­li­ną, choć sa­mej naf­ta­li­ny od lat w nich nie ma. Dziw­ne. Jesz­cze dziw­niej­sze, że bab­cia po­zwo­li­ła mi za­miesz­kać wła­śnie w po­ko­ju dziad­ka. Nie tyl­ko trzy­mać tu swo­je rze­czy, ale pra­co­wać przy jego biur­ku i spać na go­ścin­nym (po­wiedz­my) tap­cza­nie. To dru­gie może się oka­zać spo­rym wy­zwa­niem, ale ja lu­bię prze­szko­dy, więc spo­ko. Byle tyl­ko wró­ci­ły daw­ne za­sa­dy. Daw­ne kan­ty, za­sie­ki, szla­ba­ny, szep­nę­łam, po­pra­wia­jąc wy­blak­nię­tą na­rzu­tę. Na­gle zza ścia­ny do­biegł mnie śmiech bab­ci. Tak, Amy, do­brze usły­sza­łaś: praw­dzi­wy śmiech. A prze­cież obie wie­my, jak trud­no ją roz­śmie­szyć. Nie dzia­ła­ją żad­ne ko­me­die, na­wet „Moda na suk­ces”, przy któ­rej my zry­wa­ły­śmy boki. Su­per śmiesz­ny „Klan” oglą­da ze śmier­tel­ną po­wa­gą, tek­sty z Kwej­ka zby­wa prych­nię­ciem... i na­gle śmiech, w do­dat­ku per­li­sty. Za­nie­po­ko­jo­na nad­sta­wi­łam ucha. Bab­cia ro­ze­śmia­ła się zno­wu, do­da­jąc, że „szy­ku­je się po­wrót do prze­szło­ści”. Czyż­by ra­zem z Ka­ri­ną zna­la­zły we­hi­kuł cza­su?

– Ża­den we­hi­kuł, tyl­ko li­fting – oświe­ci­ła mnie Zuza, kum­pe­la z ław­ki.

Był ostat­ni dzień kwiet­nia. Sie­dzie­li­śmy w dusz­nej kla­sie, cze­ka­jąc na za­stęp­stwo (Li­zoń zła­pał wi­ru­sa gry­py, po­dob­no jak co roku przed dłu­gim ma­jo­wym week­en­dem). Z nu­dów za­py­ta­łam Zuzę, jak ro­zu­mie tekst o prze­szło­ści, a ta od razu wy­je­cha­ła z li­ftin­giem. Wi­dząc moją zdzi­wio­ną minę, do­rzu­ci­ła:

– Je­śli tra­fisz pod wła­ści­wy skal­pel, uby­wa ci dwa­dzie­ścia lat.

– Więc mia­ła­bym mi­nus trzy i pół?

Zuza nie wy­chwy­ci­ła iro­nii, jak zwy­kle.

– Bie­rzesz wszyst­ko tak do­słow­nie, Blansz – wes­tchnę­ła, spi­su­jąc ode mnie za­da­nia z mat­my. Czy ra­czej ich roz­wią­za­nia. – Mó­wi­łam o two­jej bab­ci.

– Je­steś pew­na?

– Mam po­dziel­ną uwa­gę – przy­po­mnia­ła z wyż­szo­ścią. – Mogę my­śleć o tych cho­ler­nych za­da­niach i jed­no­cze­śnie mó­wić na cał­kiem inny te­mat.

– Czy je­steś pew­na li­ftin­gu? – do­pre­cy­zo­wa­łam.

– Ko­cha­na, je­stem pew­na tyl­ko jed­ne­go: że ksią­żę Har­ry po­pro­si mnie o rękę – zdra­dzi­ła.

Mu­sia­łam się skrzy­wić, bo za­raz do­da­ła:

– Pa­mię­tasz, co mi wy­szło w „Pa­ro­cie”? „Zu­zan­na i Har­ry: kom­pa­ty­bil­ność 90%, szczę­ście gwa­ran­to­wa­ne, imię dziec­ka: Mal­wi­na”.

– Wie­rzysz te­le­wi­zyj­nym prze­po­wied­niom?

Zuza wcią­gnę­ła dol­ną war­gę mię­dzy zęby. Za­wsze tak robi, kie­dy tra­ci pew­ność sie­bie.

– Po­tem wró­ży­ły­śmy so­bie z Co­el­ho i też się po­twier­dzi­ło – przy­po­mnia­ła so­bie wresz­cie, z pew­ną ulgą.

– Z kim? – uda­łam że nie wiem.

– Z cze­go – po­pra­wi­ła to­nem, ja­kie­go nie po­wsty­dził­by się dy­rek­tor Gim­na­zjo­nu. – Masz strasz­ne bra­ki w świa­to­wej li­te­ra­tu­rze. Co­el­ho to wiel­ki pi­sarz. Bar­dzo zna­ny, su­per mą­dry i, zda­niem mo­jej mamy, świet­nie się trzy­ma. Chcia­ła­bym mieć ta­kie­go dziad­ka – wy­zna­ła, na chwi­lę od­ry­wa­jąc wzrok od ze­szy­tu i za­wie­sza­jąc go na su­fi­cie, nie­da­le­ko świe­tlów­ki.

A ja chcia­ła­bym mieć za dziad­ka Pau­la Wat­so­na z Sea She­phards. Nie dość, że pły­wa su­per jach­tem z pi­rac­ką fla­gą, to jesz­cze ra­tu­je wie­lo­ry­by, na­ra­ża­jąc wła­sne ży­cie. A choć ście­ra się z praw­dzi­wy­mi dra­nia­mi, ni­g­dy nie uży­wa ostrej bro­ni i daje radę! Tyl­ko czy taki fa­cet chciał­by się wią­zać z Cze­sła­wą Py­ton? Nie, nie cho­dzi o wy­gląd (po ostat­niej wi­zy­cie u fry­zje­ra bab­cia już nie przy­po­mi­na mat­ki Bar­ta Simp­so­na) ani o kon­dy­cję (pod wzglę­dem po­we­ru za­wsty­dzi­ła­by pral­kę, od­ku­rzacz i lo­dów­kę, ra­zem wzię­te). Prze­szko­da leży w sa­mym mo­rzu, któ­re dzia­ła na bab­cię jak cie­pła wód­ka wy­mie­sza­na z szam­pa­nem, na­za­jutrz. Kie­dyś, po mo­jej ko­mu­nii, wy­bra­ły­śmy się pro­mem na Born­holm (taki pre­zent za­miast ro­we­ru). Już w pierw­szej go­dzi­nie rej­su bab­cia za­ła­twi­ła cały dy­wan w sali re­stau­ra­cyj­nej. Nie prze­ję­ta tym fak­tem wchło­nę­ła po­dwój­ny ze­staw śnia­da­nio­wy, zwra­ca­jąc go na­tych­miast po prze­łknię­ciu ostat­nie­go kęsa. Po­tem spo­koj­nie obej­rza­ła dzie­ło znisz­cze­nia i ob­cie­ra­jąc usta po­lie­stro­wym ob­ru­sem, za­żą­da­ła zwro­tu pie­nię­dzy za po­si­łek, tłu­ma­cząc, że: „mu­siał być ze­psu­ty, bo mój żo­łą­dek tra­wi na­wet gwoź­dzie, pod wa­run­kiem że są pro­sto z pie­kar­ni”. Dla­cze­go z pie­kar­ni? Nikt nie pró­bo­wał do­cie­kać. Bar­man bez sło­wa zwró­cił... to zna­czy od­dał pie­nią­dze, w ra­mach za­dość­uczy­nie­nia sta­wia­jąc bab­ci dużą kawę z ka­pi­tań­skim ru­mem. I wte­dy się za­czę­ło. Obu­rzo­na na­głym fa­lo­wa­niem pro­mu bab­cia wy­gło­si­ła przez me­ga­fon skar­gę do sa­me­go Po­sej­do­na, żą­da­jąc, by coś zro­bił z tym cho­ler­nym Bał­ty­kiem. Od­po­wiedź przy­szła na­tych­miast, w po­sta­ci gru­bej za­wie­ru­chy. Je­śli tak moż­na okre­ślić dzie­więć w ska­li Be­au­for­ta. Na szczę­ście do­bi­ja­li­śmy wła­śnie do brze­gu, bo z pro­mu zo­sta­ły­by drza­zgi. Dro­gę po­wrot­ną po­ko­na­ły­śmy sa­mo­lo­tem z prze­siad­ką w Ko­pen­ha­dze. Ja za­chwy­co­na wi­do­ka­mi, a bab­cia le­d­wo przy­tom­na z po­wo­du trwa­ją­cej od trzech dni mi­gre­ny. Po tej przy­go­dzie już ni­g­dy nie wsia­dła na sta­tek. Moim ro­dzi­com wy­ja­śni­ła, że to wina Po­sej­do­na. Cała bab­cia, po­tra­fi zrzu­cić od­po­wie­dzial­ność na kogo trze­ba.

Ale sko­ro ma na pień­ku z Po­sej­do­nem, jak mo­gła­by po­ślu­bić jed­ne­go z jego fa­wo­ry­tów? A może ślub jest zu­peł­nie nie­po­trzeb­ny, żeby Paul Wat­son zo­stał moim dziad­kiem? Może wy­star­czy­ło­by tyl­ko pod­pi­sać ja­kieś pa­pie­ry? O ile ist­nie­je coś ta­kie­go jak ad­op­cja wnu­ków. Mu­szę to spraw­dzić w wol­nej chwi­li, zdra­dzi­łam Zu­zie.

– Twój dzia­dek – od­par­ła – prze­wra­ca się te­raz w gro­bie.

– Za­wsze ja­kaś od­mia­na po la­tach le­że­nia na wznak – burk­nę­łam, wra­ca­jąc do te­ma­tu wy­pra­wy w cza­sie. – My­ślisz, że bab­cia szy­ku­je się do li­ftin­gu?

– Sprawdź, jak czę­sto prze­glą­da się w lu­strze. Masz na to cały ma­jo­wy week­end.

*

Spraw­dzi­łam, śle­dząc bab­cię ni­czym ochro­niarz De­li­ka­tes­sy bied­nie ubra­ne klient­ki w dzia­le fran­cu­skich se­rów. Bab­cia była tak roz­ko­ja­rzo­na, że mo­gła­bym śmia­ło dep­tać jej po pię­tach. Więc cho­dzi­łam krok w krok, co­raz bar­dziej prze­ko­na­na, że Zuza ma ra­cję. Bo jak ina­czej wy­tłu­ma­czyć na­stę­pu­ją­ce za­cho­wa­nie? Kil­ka razy dzien­nie bab­cia przy­sia­da przed to­a­let­ką, zbli­ża twarz do wiel­kie­go lu­stra, pod­cią­ga­jąc dłoń­mi po­licz­ki tak, że przy­po­mi­na Eski­mo­sa. Wresz­cie pusz­cza skó­rę, cięż­ko wzdy­cha­jąc, za­my­ka drzwi sy­pial­ni i dzwo­ni do Ka­ri­ny. Pew­nie usta­la­ją szcze­gó­ły ope­ra­cji. Żeby tyl­ko wszyst­ko się uda­ło! Oglą­da­łam kie­dyś pro­gram „Cena pięk­na”. Przez trzy kwa­dran­se na­pa­trzy­łam się ro­pie­ją­cych blizn, zbyt moc­no na­cią­gnię­tych twa­rzy, źle przy­szy­tych no­sów i ze­zo­wa­tych pier­si. A je­śli bab­cię krzy­wo sfa­stry­gu­ją? Albo, co gor­sza, nie da się wy­bu­dzić z nar­ko­zy? Za­wsze lu­bi­ła so­bie po­spać... Świat bez bab­ci wy­dał mi się tak strasz­li­wie pu­sty, że na­tych­miast wla­złam na fej­sa i przy­wo­ła­łam Krej­zo­la.

„Po­win­naś pi­sać sce­na­riu­sze thril­le­rów me­dycz­nych” – od­pi­sał wresz­cie.

„To ma być po­cie­sze­nie?” – wy­stu­ka­łam zi­ry­to­wa­na.

„Będę cię po­cie­szać, je­śli coś złe­go się sta­nie. Na­praw­dę, a nie tyl­ko w two­jej gło­wie” – do­dał i znikł bez sło­wa.

W mo­jej gło­wie? Zuza strze­li­ła­by ta­kie­go fo­cha, że Krej­zol prze­pra­szał­by ją cały mie­siąc. Ja, nie­ste­ty, nie po­tra­fię. Wku­rzyć się, pal­nąć pię­ścią albo ko­py­tem w ścia­nę – nie ma spra­wy. Mó­wisz, masz. Ale foch mnie prze­ra­sta. Już wolę... z bra­ku in­nych opcji po­sta­no­wi­łam od­wie­dzić Zuzę. Tyl­ko nie myśl, Amy że jej się zwie­rzam czy coś. Nie ma ta­kiej opcji, zu­peł­nie! Po pierw­sze Zuza nie jest przy­ja­ciół­ką od ser­ca, tyl­ko kum­pe­lą z tej sa­mej ław­ki. Cza­sem mam wra­że­nie, że nic poza ław­ką nas nie łą­czy. Zresz­tą na­wet je­śli za­czy­nam się wy­fla­czać, Zuza na­tych­miast zmie­nia te­mat na swój ulu­bio­ny, pod ty­tu­łem: „Ja, Zuza”. Przy­kła­dy? Pro­szę bar­dzo! Ostat­nio zdra­dzi­łam niby od nie­chce­nia, że ro­dzi­ce wy­łą­czy­li mo­ni­to­ring.

– Mo­gła­bym wra­cać z im­prez nad ra­nem – rzu­ci­łam, nie­co na wy­rost.

– Ja będę mo­gła do­pie­ro po ma­tu­rze – od­par­ła Zuza.

Do­pie­ro po ma­tu­rze? Aż mnie za­pie­kło. Jak­bym na­gle do­sta­ła pił­ką te­ni­so­wą w mo­stek. Ale nie będę nic po so­bie po­ka­zy­wać, jak przy­sta­ło na przy­szłą bo­jow­nicz­kę Sea She­pards.

– Mo­gła­bym wy­je­chać w Andy i nic – cią­gnę­łam.

– Andy są prze­re­kla­mo­wa­ne. Wo­la­ła­bym Se­sze­le.

– Mogę po­le­cieć na­wet na Sy­riu­sza – wy­bu­chłam. – Mo­ich ro­dzi­ców to zu­peł­nie nie obej­dzie!

– Po­win­naś po­czy­tać Co­el­ho – po­ra­dzi­ła mi Zuza. – Może on cię na­uczy, jak się cie­szyć.

– Niby czym?

– Że mo­żesz so­bie le­cieć na Se­sze­le albo na Sy­riu­sza, a ja nie mogę spo­koj­nie wyjść do kina, bo mój sta­ry idzie krok w krok i fil­mu­je, za­da­jąc dur­no­wa­te py­ta­nia.

Ach, zu­peł­nie za­po­mnia­łam, że ro­dzi­ce Zuzy są w trak­cie trud­ne­go roz­wo­du i zbie­ra­ją ma­te­ria­ły dla ku­ra­to­ra są­do­we­go.

– Pró­bo­wa­łaś spu­ścić się po li­nie z bal­ko­nu są­siad­ki albo...

Zuza wy­wró­ci­ła ocza­mi.

– Na­wet gdy­bym ze­szła do ka­na­łów, sta­ry i tak by mnie na­mie­rzył.

– Współ­czu­ję – bąk­nę­łam, nie do koń­ca zgod­nie z praw­dą.

– Po­cie­szam się tyl­ko tym, że kie­dyś, jak po­ślu­bię Har­ry’ego, ża­den pa­pa­raz­zo nie bę­dzie mi strasz­ny.

Te­raz już ro­zu­miesz, Amy? Każ­da roz­mo­wa z Zuzą wcze­śniej czy póź­niej spro­wa­dza się do jed­ne­go. Przy­naj­mniej wra­cam tak zi­ry­to­wa­na, że na chwi­lę za­po­mi­nam o tym, co mnie gry­zło. Oczy­wi­ście wo­la­ła­bym wpaść do cie­bie, ale z bra­ku laku... Jak ma­wia Krej­zol, lep­szy rydz niż kro­wi pla­cek, z któ­re­go do­pie­ro coś wy­ro­śnie. Po­sta­wi­łam więc na ry­dza. Czy­li Zuzę. Zresz­tą nie miesz­ka da­le­ko. Na­wet nie zdą­żę się po­rząd­nie roz­pę­dzić, po­my­śla­łam, sznu­ru­jąc ulu­bio­ne te­ni­sów­ki w ma­ry­nar­skie pa­ski. Za­pi­na­łam wła­śnie kurt­kę, kie­dy ktoś ener­gicz­nie za­stu­kał.

*

Zu­peł­nie jak tato, uzna­łam, bez wa­ha­nia otwie­ra­jąc drzwi. A prze­cież bab­cia cią­gle po­wta­rza, żeby wcze­śniej przyj­rzeć się ob­ce­mu. Od stóp do głów, jak­by to było moż­li­we przez taki mały otwo­rek!

– Rany! – usły­sza­łam. – Wy­ka­pa­na Cześ­ka!

Że co? Że niby wy­glą­dam jak bab­cia? Nie­moż­li­we! Po pro­stu NIE­MOŻ­LI­WE!

– Do­bry – burk­nę­łam, ob­rzu­ciw­szy nie­zna­jo­mą nie­uf­nym wzro­kiem.

– Nie bę­dzie­my się wi­tać przez próg – od­par­ła i na­tych­miast wla­zła do środ­ka. – Ka­ri­na je­stem. – Po­da­ła mi chłod­ną, ży­la­stą dłoń.

– Blan­ka. Ale bab­ci nie ma – do­da­łam szyb­ko.

– Po­cze­kam – za­dud­ni­ła Ka­ri­na, su­nąc przez ko­ry­tarz. W ubło­co­nych bu­cio­rach!

A wiesz, Amy, jak bab­cia trak­tu­je par­kie­ty. Z więk­szą czu­ło­ścią niż wła­sne­go syna. Kie­dy zo­ba­czy te gru­dy... niech wi­dzi, szep­nę­łam nie bez sa­tys­fak­cji. Może wresz­cie przej­rzy na oczy i da so­bie spo­kój z ja­kąś Ka­ri­ną. Wte­dy zno­wu znaj­dę się w cen­trum.

– Na­staw wodę – po­le­ci­ła nisz­czy­ciel­ka par­kie­tów. – Ja po­szu­kam her­ba­ty.

– Stoi tu­taj. – Wska­za­łam szkla­ny sło­ik pe­łen eks­pre­só­wek.

– To jest sia­no. Na­wet ład­nie za­pa­ko­wa­ne i chwa­lo­ne przez cza­ro­dzie­jów z te­le­wi­zji na­dal bę­dzie kiep­skim sia­nem, po­cię­tym na siecz­kę. A ja pi­jam her­ba­tę – orze­kła, szpe­ra­jąc wśród pu­szek. – Co my tu mamy. Prze­ter­mi­no­wa­ne ka­kao, zwie­trza­ła kawa, cu­kier z po­przed­niej epo­ki, mnó­stwo sta­re­go pę­cza­ku... przy­kro to mó­wić, mała, ale Cześ­ka po­dą­ża wy­drep­ta­nym szla­kiem ro­dzin­nych tra­dy­cji.

– Kie­dyś było ina­czej? – zdzi­wi­łam się.

– Ko­cha­na! Two­ja bab­cia nie tknę­ła­by wczo­raj­sze­go ro­so­łu, a co do­pie­ro prze­ter­mi­no­wa­nej ka­szy.

– Może nie tyka. Więc się na­zbie­ra­ło w sło­ikach.

– Nie trzy­ma­ła­by tego w szaf­ce. Ba, nie po­zwo­li­ła­by trzy­mać in­nym. Swo­jej bab­ci Ma­ry­si ro­bi­ła ta­kie czyst­ki w spi­żar­ni, że są­siad­ki przy­cho­dzi­ły oglą­dać. „Ku­chen­ne re­wo­lu­cje – 1957”.

– Ja też nie cier­pię wczo­raj­sze­go ro­so­łu – zdra­dzi­łam. – Ani żad­ne­go w ogó­le.

Pró­bo­wa­łam wy­ja­śnić, z czym mi się ko­ja­rzy taki wy­war na ko­ściach, ale do Ka­ri­ny do­tar­ło tyl­ko jed­no sło­wo: „wczo­raj­sze­go”.

– Mó­wi­łam? Wy­ka­pa­na Cześ­ka. Dla­te­go mu­sisz uwa­żać, żeby nie wpaść w sta­re ko­le­iny – ostrze­gła. – Tra­dy­cja bywa gor­sza od na­ło­gu.

– Dla­cze­go?

– Bo kie­dy pró­bu­jesz się od niej uwol­nić, ro­dzi­na zwy­kle pro­te­stu­je. Ale kie­dy chcesz ze­rwać z na­ło­giem, na przy­kład ze sło­dy­cza­mi... wła­ści­wie też pro­te­stu­je – uświa­do­mi­ła so­bie na­gle. – Nie­waż­ne. Po pro­stu uwa­żaj na ro­dzin­ne tań­ce, za­nim do­łą­czysz do ko­ro­wo­du. Pre­wen­cja przede wszyst­kim!

– Na­praw­dę wi­dzi pani po­do­bień­stwo? – spy­ta­łam z nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Wi­dzisz ty, Ka­ri­no – po­pra­wi­ła. – Po­wtórz ca­łym zda­niem.

– Czy... – za­wa­ha­łam się. Nie­ła­two „ty­kać” dużo star­szej ko­bie­cie, na­wet je­śli jest od­grze­wa­ną przy­ja­ciół­ką mo­jej bab­ci.

– Czy ty, Ka­ri­no – pod­po­wie­dzia­ła.

– Czy... ty... Ka­ri­no – pi­snę­łam, wbi­ja­jąc wzrok w jej buty – wi­dzisz po­do­bień­stwo?

– Do cze­go?

– Mię­dzy mną a bab­cią.

– No ba! Te same usta, oczy, nosy, na­wet kształt kciu­ków.

Na­tych­miast zer­k­nę­łam na swo­je łap­ska uma­za­ne nie­bie­skim tu­szem.

– I jesz­cze ten ro­sół wczo­raj­szy... cho­ciaż... – przy­gry­zła gór­ną war­gę – do­strze­gam też pew­ne róż­ni­ce.

– Na­praw­dę? – oży­wi­łam się.

– Cześ­ka mia­ła krok ba­let­ni­cy. Nie­mal uno­si­ła się nad zie­mią. A ty... – Ka­ri­na zmru­ży­ła lewe oko – chy­ba lu­bisz ma­sze­ro­wać w pod­ku­tych bu­cio­rach. W rów­nym szy­ku.

– Żad­nych szy­ków! Od razu się bun­tu­ję!

– Prze­ciw­ko cze­mu?

– Prze­ciw­ko Sys­te­mo­wi – oświad­czy­łam nie bez dumy.

– Sys­tem o tym wie? – Ener­gicz­nie za­mie­sza­ła her­ba­cia­ne fusy. Upi­ła spo­ry łyk i zno­wu pod­ję­ła te­mat. – Cho­dzi­ło mi o to, czy bun­tu­jesz się prze­ciw kon­kre­tom, czy to ta­kie hob­by.

– Hob­by? – Lek­ko się zje­ży­łam.

– Nie­któ­rzy na­zy­wa­ją je mi­sją – wtrą­ci­ła, lek­ko znu­dzo­nym gło­sem. – I wła­śnie oni nie chcą ni­cze­go zmie­niać. Trze­ba im ścia­ny, żeby mo­gli w nią wa­lić aż do upo­je­nia.

Mia­łam ocho­tę za­pro­te­sto­wać, ale na­gle do­tar­ło do mnie, jak się czu­ję, od kie­dy zni­kły daw­ne za­sa­dy. Czyż­bym i ja po­trze­bo­wa­ła sys­te­mu do szczę­ścia? Za­nim zdą­ży­łam się tym od­kry­ciem zde­ner­wo­wać, do miesz­ka­nia wkro­czy­ła bab­cia.

– Co to za ka­łu­że? – krzyk­nę­ła już w pro­gu.

Za­raz bę­dzie się dzia­ło, po­my­śla­łam pod­eks­cy­to­wa­na.

– Żeby tyle błoc­ka na­nieść – gde­ra­ła bab­cia, idąc po śla­dach do kuch­ni.

Na­gle do­strze­gła wi­no­waj­czy­nię. Wstrzy­ma­ły­śmy od­dech. To zna­czy ja i bab­cia, bo Ka­ri­na spo­koj­nie są­czy­ła her­ba­tę.

– To ja za­raz cia­sta na­kro­ję – ode­zwa­ła się wresz­cie bab­cia. – A Blan­ka ze­trze ko­ry­tarz.

Na­wet nie zdą­ży­łam jęk­nąć, bo bab­cia rzu­ci­ła:

– Prze­pra­szam za wnucz­kę. Nie po­tra­fi się za­cho­wać, zu­peł­nie.

Cała bab­cia i jej słyn­ne ko­men­ta­rze w trze­ciej oso­bie, mruk­nę­łam pod no­sem, wy­co­fu­jąc się z god­no­ścią... to zna­czy czła­piąc do ła­zien­ki po ście­rę. Niby mo­gła­bym zo­stać, ale co to za przy­jem­ność wy­słu­chi­wać uwag na swój te­mat.

– Jesz­cze się wy­ro­bi – usły­sza­łam na­gle do­no­śny alt Ka­ri­ny. – Prze­cież ty, Cześ­ka, w li­ceum by­łaś iden­ti­ko.

– Źle wy­cho­wa­na? – obu­rzy­ła się bab­cia.

– Zbyt szcze­ra. Ale po­tem ci prze­szło, jak ręką od­jął.

Da­lej już nie słu­cha­łam, bo za­mknę­łam się w po­ko­ju dziad­ka i na­tych­miast tyrk­nę­łam do Krej­zo­la. Wy­słu­chał ca­łej re­la­cji, nie prze­ry­wa­jąc.

– Co ubo­dło cię naj­bar­dziej? – za­py­tał. – Że ktoś do­strzegł, ja­kie je­ste­ście po­dob­ne?

– Cho­dzi o to, że bab­cia była kie­dyś mło­da, otwar­ta i...

– Trud­no w to uwie­rzyć, nie?

– No wła­śnie – pod­ję­łam. – A sko­ro ona tak strasz­nie się zmie­ni­ła, mnie rów­nież to cze­ka.

– Bo­isz się, że zo­sta­niesz osie­dlo­wą mi­strzy­nią pod­słu­chu? – za­kpił.

Nie sko­men­to­wa­łam na­wet jed­nym prych­nię­ciem, więc za­raz do­dał:

– Rzad­ko cy­tu­ję Pa­ris, ale dziś zro­bię wy­ją­tek.

Przy­ci­snę­łam moc­niej słu­chaw­kę do le­we­go ucha. Bab­cia też słu­cha le­wym, kie­dy gada przez te­le­fon, uświa­do­mi­łam so­bie. Ko­lej­ne po­do­bień­stwo!

– Je­śli już na coś mamy wpływ, to na sie­bie. Te­raz i w przy­szło­ści.

– To zna­czy, że co? – drą­ży­łam. – Że jak się na­pnę, to za­blo­ku­ję zmia­ny?

– Bez szans! I do­brze. Po­myśl, że masz sześć­dzie­siąt­kę, a na­dal tkwisz w pierw­szej gim­na­zjum.

– Li­ceum – po­pra­wi­łam, nie­co ura­żo­na.

– Po­le­mi­zo­wał­bym, ale mi się nie chce, bo wie­je hal­ny. – Krej­zol ziew­nął.

– To wła­ści­wie na co mam wpływ? – wró­ci­łam do te­ma­tu. – Sko­ro nie mogę po­wstrzy­mać zmian.

– Mo­żesz nadać im kie­ru­nek. Co jest mega wy­zwa­niem, szcze­gól­nie dla cie­bie – do­dał.

– Wiesz, że lu­bię wy­zwa­nia.

– Bo my­ślisz, że kroi się wy­pra­wa w sty­lu Sea She­pards. Wiel­kie emo­cje, wiel­kie za­gro­że­nia i zwy­cię­stwo na mia­rę wie­lo­ry­ba. A tu nie­ste­ty... sza­ra rze­czy­wi­stość i co­dzien­ne, ma­leń­kie wy­bo­ry.

Czy­li nuda, po­my­śla­łam roz­cza­ro­wa­na.

– Mo­żesz pró­bo­wać – cią­gnął Krej­zol. – Masz na to całe ży­cie. Obo­je mamy.

– Ty też spró­bu­jesz? – oży­wi­łam się. We dwój­kę raź­niej, na­wet je­śli każ­de orze na wła­snym po­let­ku.

– Pró­bu­ję cały czas. – Za­wie­sił głos. – Wła­ści­wie nie mó­wi­łem o tym ni­ko­mu, ale to­bie mogę. Sko­ro się przy­jaź­ni­my.

Na chwi­lę mnie za­tka­ło. Choć po­win­nam ra­czej na­pi­sać, że spu­chłam z dumy. Awan­so­wać na przy­ja­ciół­kę Krej­zo­la, to po­waż­na spra­wa. Nie dla­te­go, że Krej­zol jest stu­den­tem naj­lep­szej w mie­ście uczel­ni. Ale dla­te­go, że jest je­den na mi­lion. Kie­dy zwie­rzam się z ro­dzin­nych kło­po­tów, za­wsze wy­słu­chu­je do koń­ca. Może cza­sa­mi się po­dro­czy, ale ni­g­dy nie za­da­je dur­nych py­tań w sty­lu: „Cze­mu szcze­rze nie po­ga­dasz z ro­dzi­ca­mi?” Do­brze wie, że nie ma ta­kiej opcji.

– Wal śmia­ło – za­chę­ci­łam. – Nie wy­ga­dam.

– Nie masz komu – rzu­cił bez zło­śli­wo­ści.

– Mogę opi­sać w zie­lo­nym no­te­sie.

– Je­śli cię to zmo­ty­wu­je do pro­wa­dze­nia dzien­ni­ka.

Nie sko­men­to­wa­łam, choć mo­gła­bym. Jako zwo­len­nicz­ka moc­nych efek­tów, wolę po­ka­zać mu dzien­nik za­pi­sa­ny aż po ostat­nią stro­nę. Tro­chę to po­trwa, ale war­to od­cze­kać swo­je, żeby de­lek­to­wać się wi­do­kiem otwar­tej pasz­czy Krej­zo­la. Kie­dy wresz­cie ją do­mknie, od nie­chce­nia po­pro­szę, żeby prze­ka­zał ci no­tes.

– Mo­żesz zro­bić z tą hi­sto­rią co ze­chcesz – ode­zwał się wresz­cie. – Wy­ko­rzy­stać, ob­śmiać albo od razu za­po­mnieć. Byle wy­szło ci na zdro­wie.

– Naj­pierw mu­sia­ła­bym ją po­znać.

– Kil­ka lat temu – za­czął – do­łą­czy­łem do osie­dlo­wej ło­bu­zer­ni. Wiesz, jak jest.

Tyl­ko prych­nę­łam, co nie umknę­ło uwa­gi Krej­zo­la.

– By­łaś dre­sia­rą? W su­mie mnie to nie dzi­wi.

– Daw­ne dzie­je – rzu­ci­łam niby od nie­chce­nia.

Byle nie roz­wi­jać te­ma­tu, bo kie­dy tyl­ko so­bie przy­po­mnę, jaka by­łam na­iw­na, wie­rząc Ju­dy­cie i jej bra­tu, mam ocho­tę przy­wa­lić czo­łem w dziad­ko­we biur­ko. Z ca­łych sił!

– Do­łą­czy­łeś do ziom­ków z osie­dla, i co da­lej? – po­na­gli­łam, wpa­trzo­na w szy­bę przy­kry­wa­ją­cą po­ry­so­wa­ny blat.

– Nie py­tasz, dla­cze­go wła­śnie do nich? – zdzi­wił się Krej­zol.

– Co w tym dziw­ne­go? – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Spo­ty­kasz ko­goś, kto cię lubi. Wy­da­je się w po­rząd­ku, więc prze­sta­jesz zwra­cać uwa­gę na ciu­chy.

– Tak było z tobą?

– Nie­waż­ne. Co z tymi kum­pla­mi?

– Wy­da­wa­li mi się spo­ko wła­śnie z po­wo­du dre­sów. Wiesz, cze­mu?

Za­prze­czy­łam, więc wy­ja­śnił.

– Bo się nie wsty­dzi­li dzia­dow­skich pod­rób ku­po­wa­nych na Tan­de­cie. Nie ukry­wa­li się pod war­stwą mar­ko­wych szmat.

– Byli sobą.

– Tak się zda­wa­ło, a że mia­łem dość te­atrzy­ku w cha­cie, więc wy­bra­łem real. Dres, so­lar­ka, bia­łe adi­da­ski i łań­cuch na kla­cie. Bu­ja­li­śmy się po Za­rze­czu, uda­jąc, że mamy wła­dzę. Jed­nej nocy zgar­nę­li nas za ustaw­kę w po­bli­skim klu­bie. Mnie prze­słu­chi­wał taki je­den, nie­wy­so­ki. Zer­k­nął w pa­pie­ry, za­dał parę nie­istot­nych py­tań. Na­gle zni­żył głos jak ta­ro­cist­ka, któ­ra do­strze­gła w kar­tach Wi­siel­ca i mówi, co cze­ka na­szą faj­ną eki­pę. Ile pro­cent tra­fi za krat­ki, a po­tem na za­si­łek, ilu z nas bę­dzie się ży­wić ta­nim wi­nem i kto do­cią­gnie do trzy­dziest­ki. „Po co te sta­ty­sty­ki?” – prze­rwa­łem. „Bo ty je­den masz szan­sę się wy­rwać”. „Mówi pan to każ­de­mu!” – rzu­ci­łem. „Mó­wię to­bie, Alan – od­parł ci­cho. – Ży­cia nie za­trzy­masz, ani na se­kun­dę. Ale mo­żesz je zmie­nić. Nadać mu wła­sny kie­ru­nek albo po­zwo­lić, żeby cię po­rwa­ło jak rze­ka pla­sti­ko­wą bu­tel­kę. Co wo­lisz”. Wró­ci­łem do cha­ty, na sta­ry plac za­baw. Bę­dzie jak daw­niej, po­wta­rza­łem, oto­czo­ny ro­ze­śmia­ny­mi kum­pla­mi. Jak daw­niej, a jed­nak... – Krej­zol urwał na chwi­lę. – Coś się zmie­ni­ło.

– Po­czu­łeś, że już cię nie ba­wią?

– Ni­g­dy nie ba­wi­li, to wła­śnie do mnie do­tar­ło.

– I wte­dy zmie­ni­łeś...