12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł
„Blanka” – lato w niemodnej Mangalii, spędzone pod czujnym okiem Pytona... Nie o takich wakacjach marzy zbuntowana nastolatka i przyszła wojowniczka Sea Shepards. Ale czasem nie ma dobrych wyborów. Kiedy w rodzinnym domu Blanki robi się zbyt ciasno, dziewczyna postanawia się wycofać. Dołącza do wyprawy zorganizowanej przez dawną przyjaciółkę babci. We trójkę wyruszają rozklekotanym żelazkiem po dziurawych rumuńskich drogach, by dotrzeć aż nad Morze Czarne do magicznej krainy, w której można spotkać duchy przeszłości oraz Drakulę. I to w biały dzień!
„Blanka”, kontynuacja bestsellerowej „Blagierki”, opowiada o swoistej podróży w czasie i w głąb siebie. „Dla mnie to również opowieść o jednym z najbardziej niedocenionych krajów Europy – zjawiskowej Rumunii” – Iza Sowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 269
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65718-17-4
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
„Życie byłoby prostsze, gdybyśmy byli chomikami” – głupie napisy Helveticąna tle artystycznych zdjęć.
Życie byłoby dużo prostsze, gdybyśmy byli chomikami.
– Ale należymy do Pytonów – tłumaczyłam Krejzolowi. – A ci lubią komplikować na potęgę.
– Wciąż nie rozumiem, po co twojej babci szampon? Przecież mówiłaś, że wyjeżdża tylko na jedną balową noc.
I na pewno nie będzie myć rano głowy, bo to cały rytuał, zakończony nałożeniem tysiąca gąbkowych wałków.
– Odparła, że woli się zabezpieczyć.
– Szamponem? – zdziwił się Krejzol.
– Witamy w rodzinie Pytonów – westchnęłam.
Babcia kupuje szampon, żeby się zabezpieczyć na wypadek nie wiadomo czego. Wybiera opakowanie mini, myli buteleczki, a teraz ja muszę zapychać do marketu na drugi koniec osiedla.
– Możemy kopsnąć się razem – zaproponował Krejzol.
Wpadliśmy do sklepu tuż przed siódmą. Wyjaśniłam kasjerce, że chcę wymienić mini-odżywkę na mini-szampon. Tej samej firmy, w tej samej cenie i w niemal identycznym opakowaniu.
– Ja tu tylko liczę – burknęła zmęczonym głosem. – Proszę znaleźć panią Jolę z działu kosmetycznego.
Namierzyliśmy ją, jak hipnotyzowała gumową Śnieżkę wypełnioną płynem do kąpieli. Lekko odchrząknęłam i zaraz przeszłam do sedna. Pani Jola słuchała, drapiąc się po skroni, a potem przez minutę wpatrywała się we mnie niczym w Śnieżkę.
– Trzeba unieważnić całą transakcję – wyjawiła wreszcie i dodała, że nie ma uprawnień.
– A kto je ma?
– Kierownik sali, mogę zawezwać.
Poprosiliśmy. Upłynęła następna minuta, zanim pani Jola uruchomiła krótkofalówkę, i kolejne, zanim przybyła kierowniczka, energiczna wielbicielka kosmetyków z dużą ilością perły.
– Jakiś problem?
Krejzol widząc moją minę, przejął głos i odżywkę.
– Chcemy wymienić tę buteleczkę na tę. – Wziął z półki opakowanie szamponu i podsunął kierowniczce prosto pod nos.
– Rachunek transakcji jest?
No ładnie!
– W takim razie nie mogę pomóc – orzekła kierowniczka, zaciskając perłowe usta w kurzą dupkę.
– Ale przecież kosmetyków tej marki nie da się kupić nigdzie indziej – tłumaczyłam zdenerwowana. – Są produkowane tylko dla sieci Różmama.
– I jesteśmy z nich bardzo dumni – wyrecytowała, przechodząc na liczbę mnogą. – Niestety, bez rachunku nie możemy niczego wymienić. Procedury.
– Chodzi o jeden mały szamponik – prosił Krejzol.
– Przykro mi w imieniu sieci – rzuciła tonem wypranym z emocji.
Jakoś mnie to wkurzyło.
– Akurat, przykro – warknęłam, przywabiając ochroniarza.
– Spokój, Blanka – odezwał się Krejzol. – Pani ma rację. Procedury.
Odłożył szampon na swoje miejsce i pociągnął mnie za rękaw. Kiedy przeszliśmy przez bramki obok kas, odwrócił się do kierowniczki i zatrąbił na cały sklep:
– Powinno być pani przykro tak po ludzku, od siebie!
Kierowniczka zamrugała kilka razy, zdezorientowana.
– Niby kierowniczka – podjął Krejzol donośnym głosem – a nie może wymienić duperelki za cztery złote. Jaki żal!
Wyszliśmy żegnani ciekawskimi spojrzeniami klientek. Za rogiem Krejzol oddał mi buteleczkę.
– I po sprawie – oświadczył dziwnie zadowolony.
Dopiero wtedy zobaczyłam, że trzymam... szampon.
– Ale jak... kiedy? – wyjąkałam.
– Normalnie – wzruszył ramionami. – Odstawiłem na waszych oczach.
Gdybym ja miała cokolwiek odstawiać, poleciałyby wszystkie kosmetyki, razem z półkami.
– Rzeczywiście, bułka z masłem – prychnęłam.
– Zadam ci proste pytanie: po co gnaliśmy na drugi koniec dzielni? Żeby szarpać się z robotem?
– Wcale nie chciałam się szarpać – rzuciłam, przyśpieszając kroku. – Tylko...
– Wiesz, jaki masz problem? – wszedł mi w słowo Krejzol i nieproszony wyjaśnił. – Za dużo pary idzie ci w gwizdek.
– Dzięki za informację!
– Ale można to zmienić – rzucił na pożegnanie. – Nawet wiem, jak.
*
A wczoraj po angielskim wręczył mi grubaśny notes z twardą zieloną okładką i oznajmił, że będę prowadzić dziennik. Dziennik? Co za nudy!
– O czym niby miałabym pisać? – Ostentacyjnie ziewnęłam.
– O czym chcesz, byle codziennie, przy użyciu zwykłego długopisu i naprawdę szczerze.
To zdaniem Krejzola ma mnie nauczyć lepszego zarządzania parą.
– Ale ja mam paskudne pismo – broniłam się.
– Popracujesz nad nową czcionką, a przy okazji pogrzebiesz sobie w duszy – dodał. – Przynosi większą ulgę niż dłubanie w nochalu. No i ułatwia kontrolę pary gdzie indziej.
Cały Krejzol, umie naświetlić pozytywy. Ja też, pochwalę się, znalazłam jeden, dziś o północy. Przewracałam się na łóżku, szukając dodatkowej zachęty do pisania. Niby fajnie wiedzieć, że moja para przestałaby się marnować, ale to za mało, żeby chwycić za długopis. Żeby chwytać co wieczór po odrobieniu lekcji. Wtedy dotarło do mnie, że z dziennikiem jest jak z gotowaniem. Jeśli mam pichcić tylko dla siebie, żłopię barszcz biały prosto z plastikowej butelki. Ale gotować dla kogoś... i już wiedziałam: ten dziennik będę pisać dla ciebie! Żeby nic ważnego ci nie umknęło. Od razu coś wyjaśnię, Amy. Jasne, że gadamy co piątek na skypie, gdy babcia ma próbę chóru. Zdaję ci relację na bieżąco i bez ściemy, ale o pewnych rzeczach nie sposób mówić. I nie warto; przecież nie wyrwiesz się z Londynu w połowie stypendium. Może nawet nie chcesz się wyrywać. W końcu tak się cieszyłaś na ten wyjazd. Zupełnie inaczej niż my z Krejzolem. Nas twój wyjazd przygnębił, a nawet zabolał. Wiem, niczego po sobie nie pokazałam, ale prawdziwa wojowniczka nie pokazuje. Zwłaszcza emocji. Zresztą co by dało pokazywanie, Amy. I tak byś wyjechała. Przecież wszystko już było zaklepane...
Ale tu, w notesie napiszę ci, co myślę. To nie fair! Najpierw oswoić człowieka, zaprzyjaźnić się z nim, a potem wylecieć sobie do Londynu. I to na całe pół roku, jeśli nie dłużej! Ja bym tak nie mogła. W życiu bym nie zostawiła przyjaciółki. Ale ty to inna bajka. Może zaraz sobie znajdziesz nowych best-friends, szeroko uśmiechniętych, którzy potrafią kontrolować parę... lepiej zmienię temat, zanim rozwalę ścianę w sypialni. Zresztą nie po to piszę, żeby się nakręcać, wręcz przeciwnie. Ten dziennik ma mnie nauczyć hamowania w porę, jak to ujął Krejzol. Dzięki codziennym wpisom będę w przyszłości kruszyć najtwardsze mury, zamiast rozwalać byle ściankę i przy okazji własne czoło. Ty też coś zyskasz – wiedzę o tym, co działo się u nas. Od początku.
*
Który nastąpił w dniu twojego odlotu. Tak przynajmniej uważa Krejzol. Ja wolę nie wyliczać, w końcu chodzi o moich rodziców. Więc od razu przeskoczę do kwietnia. W prima aprilis jedliśmy razem kolację. Przy kojącej (podobno) muzyce Griega, co powinno dać mi do myślenia, ale byłam zajęta protestacyjnym mailem do redakcji „Snobelle”. Wysmażyłam właśnie efektowny nagłówek, kiedy w dużym pokoju zadzwonił telefon. Tato odłożył sztućce i już miał wystartować zza stołu, kiedy mama osadziła go na miejscu jednym zdaniem.
– Przypomnij mi, słońce, czego nie robimy podczas rodzinnego posiłku.
– Nie zapraszamy obcych do stołu – wyrecytował tato.
Chyba że w wigilię, a i to symbolicznie.
Telefon wreszcie umilkł. I zaraz rozdzwonił się na nowo.
– Może to ktoś z rodziny – bąknął tato. – Coś się stało mamie albo...
– Poczeka.
– Z zawałem również?
– Kochanie, pamiętasz, co ustaliliśmy w Walentynki? ZA-SA-DY.
– Są dla ludzi, nie odwrotnie – mruknęłam do siebie. W odpowiedzi mama dołożyła sobie buraczków i posłała mi pobłażliwy uśmiech. Już wolałabym brutalnego szturcha.
Dopijaliśmy ziołową herbatę na dobre trawienie, kiedy telefon zadzwonił po raz trzeci.
– Można odebrać – oznajmiła mama łaskawym tonem.
Tato zerwał się niczym golden w pogoni za frisbee. Dopadł słuchawki, włączając natychmiast tryb głośnomówiący. To też jedna z nowych zasad: w dobrej rodzinie nie ma poufnych rozmów. Nigdy nie uwierzysz, kto zadzwonił! Sama przewodnicząca koła „Na prawo patrz!”
– Państwa córka dopuściła się straszliwego czynu – powiadomiła tatę i nie czekając na zachętę, rozwinęła temat. Przez pięć minut słuchaliśmy opowieści naszpikowanej słowami: „potworność”, „skandal”, „szok” oraz „hańba, hańba, hańba!”.
– I co pan na to? – spytała wreszcie z satysfakcją.
– Wszystko wydaje się takie pogmatwa...
– „Straszne” – ucięła przewodnicząca. – Oto właściwe określenie.
– Straszne – zgodził się tato, wzdychając ciężko jak zwykle po domowym kapuśniaku. – Dlatego muszę przetrawić.
– Rozumiem, że winna zostanie ukarana.
– Dyscyplina to moje drugie nazwisko, po matce – zdradził tato.
– Powinna wisieć w eksponowanym miejscu. Dyscyplina oczywiście – dorzuciła przewodnicząca, w razie gdyby ktoś miał wątpliwości.
– Będzie z tym problem, bo nasze ściany z trudem wytrzymują ciężar tapety.
– Więc zamiast wieszać, proszę nosić u pasa i używać. Codziennie!
– Dziękuję za wskazówki – odparł tato.
– Mam nadzieję, że je pan zastosuje. Wraz z dyscypliną – zagrzmiała i rozłączyła się bez pożegnania.
No, teraz się zacznie, pomyślałam, napinając mięśnie brzucha. Bo nawet nie wiesz, Amy, jak wygląda rodzinne przesłuchanie u Pytonów. Niby wszystko odbywa się w białych rękawiczkach. Nie ma koła tortur ani kadzi z roztopionym ołowiem, a jednak wyśpiewujesz wszystko. Jak na castingu do „Mam talent”. Pocisz się, tłumaczysz, wyjaśniasz po to tylko, żeby na koniec usłyszeć: „winna” i dostać szlaban. Nic dziwnego, że się spięłam, czekając na grad pytań. Minęła minuta, potem następne i... nie czekam dłużej. Do boju!
– Nie chcecie wiedzieć, jak było naprawdę?
– „Na prawo” chyba. – Tato stłumił ziewnięcie.
– „Na prawo patrz!” – poprawiła mama, odstawiając białą filiżankę. – Jakiś bardzo dziwny klub. Nie rozumiem, Blanko, dlaczego w nim działasz.
– Nie działam! Ja tylko wymyśliłam nazwę.
– Przewodnicząca nie wydawała się zachwycona – zauważył tato.
– Wymyśliłam nazwę fikcyjnej organizacji – tłumaczyłam – żeby w imieniu jej członkiń wysyłać listy do sklepów mięsnych.
Chodziło o logo: roześmianego prosiaczka w krótkich spodenkach. To okropne przedstawiać ofiarę tak, jakby się cieszyła z czekającej ją męki. Okropne i równie obrzydliwe jak towarzyszący prosiaczkowi slogan: „Apetyt na życie”. Ale kiedy usiłuję uprzytomnić to znajomym, wzruszają ramionami i od razu przeskakują na inny temat. Nawet Lizoń z plastyki, wydawałoby się taki postępowy i otwarty, rzucił mi znudzone spojrzenie, pytając, czy nie mam większych problemów. „Zabierz się lepiej do nauki decoupage’u – poradził. – A po lekcjach skocz sobie, Pytonówna na bigmaca, to ci puści napięcie”. Dlatego zimą zmieniłam pole walki i przy okazji narzędzia. Zamiast rzucać o ścianę grochem trudnych słów jak „empatia”, stworzyłam fikcyjną grupę nacisku. Prężny klub dziarskich emerytek oburzonych deptaniem WARTOŚCI. „Wizerunek uczłowieczonej świni” – napisałam – to policzek dla ludzkiej godności. Bo co promuje wieprz w chłopięcym ubranku? Gender? A do czego namawia, strach pomyśleć! Dlatego zamierzamy protestować na forum publicznym, wzywając wszystkich do bojkotu państwa firmy! Brońmy nasze polskie dzieci!”
Wiem, Amy, że rozegrałabyś to inaczej. Ale ty potrafisz zabić ironią, trafiając idealnie w czoło przeciwnika. A ja? Kiedy usiłuję strzelać śmiechem, na ogół trafiam we własne kolano. Dlatego postawiłam na ciężką amunicję.
– Niestety okazało się, że klub „Na prawo patrz!” istnieje naprawdę – zakończyłam, przygryzając usta niemal do krwi.
– A co z logo? – zainteresowała się mama.
– Prosiaczka zastąpiono obrazkiem pagórków.
– Czyli sukces – skwitował tato, wynosząc brudne naczynia.
– Na przyszłość postaraj się lepiej dobierać nazwy – poradziła mama już w progu pokoju.
Temat zamknięty? Tak szybko? Poczułam dziwny niedosyt.
– Nie będzie szlabanu? – wydukałam wreszcie.
– Możemy coś wymyślić, jeśli bardzo ci zależy. – Tato wynurzył się z kuchni. – Prace społeczne w terenie zabudowanym, na przykład sprzątanie niedopałków z chodnika...
Wraca normalność, pomyślałam nie bez ulgi.
– Żartowałem – dodał szybko. – Prima aprilis!
Nagle cała ta rozmowa wydała mi się jednym wielkim żartem. Miałam ochotę zapytać rodziców, co się stało. Skąd zmiany? Czy to przez Griega? Ale zabrakło mi poweru. Oczekiwanie na sąd rodzinny wyczerpuje bardziej niż sam proces. Więc tym razem odpuszczę, postanowiłam. Ale przy następnej okazji...
*
Nie musiałam długo czekać. W Wielką Sobotę mieliśmy pakować koszyki do święcenia. Zerknęłam na stół pełen „frykasów”. I znów jak co roku, westchnęłam, zaniosę kobiałkę pełną wędlin, przykrytych bielusieńką serwetką w baranki. Znowu będę święcić cudze cierpienie... chyba że wreszcie zbiorę się na odwagę. Odetchnęłam głęboko, aż zapiekło mnie w gardle od zapachu czosnku i wędzonki. Odkaszlnęłam.
– Przeziębienie? – zaniepokoiła się mama.
– To przez kiełbasę... wolałabym nie dawać jej do swojego koszyka – pisnęłam, czekając na grad pytań wymieszanych z rodzinnymi żarcikami. „Jak to bez wędlin? A co dasz w zamian? Rzeżuchę czy kwitnące mlecze?”
– Wkładaj, co ci tylko pasuje – odparła mama, nastawiając czajnik.
Tak mnie zatkało, że spytałam głupio:
– Do jedzenia?
– Możesz wrzucić ulubione filmy akcji, breloczek od Sea Shepards – podsunęła – ciężarki do ćwiczeń.
– Żartujesz!
– No raczej – wtrącił się tato. – Żeby zmieścić ciężarki, musiałabyś zrezygnować nawet z chrzanu. Ale breloczek spokojnie wejdzie.
– Czy to przez Griega? – nie wytrzymałam. – Odkąd puszczamy do kolacji „Taniec Anitry”, wszystko się zmieniło!
Mama obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakim czuli psychiatrzy częstują najbardziej zaburzonych pacjentów.
– Moja droga – oznajmiła tajemniczym tonem. – Griega puszczamy właśnie dlatego, że wszystko się zmieniło.
*
I na tym koniec informacji. Nic dziwnego, że przez następne dwa tygodnie poruszałam się jak dziecko we mgle.
– Jak dziecko – skarżyłam się Krejzolowi. – Choć za pół roku kończę siedemnaście lat.
– Siedemnaście? – Udał przerażonego. – Aż tyle?
Żarty żartami, a ja chwilami czuję się naprawdę stara. Starsza nawet od babci, która niepokojąco odmłodniała po spotkaniu klasowym. Wróciła z wypiekami (i nietkniętym szamponem), podśpiewując „tyle słońca w całym mieście”. Tego samego dnia wzięła się za wielkie porządki. Wyniosła na śmietnik dywan zgryziony przez mole, stare filcowe kapcie, pikowany stylonowy szlafrok (zwany dla niepoznaki peniuarem) i (uwaga!) wszystkie wałki. A potem umówiła się do modnego fryzjera. Razem z odnalezioną po latach przyjaciółką, Kariną. Podobno dawno temu były nierozłączkami, ale po studiach każda znalazła swoją klatkę, z której trudno było się wyrwać choć na jeden wieczór. Od razu pomyślałam o naszej trójce, Amy. Czy my też rozejdziemy się w różne strony?
– Odpada – rzucił Krejzol, zirytowany i zaraz zmienił temat. – Jak wygląda taki spacer we mgle?
– Macasz na oślep, szukając kantów i zasieków... – Przygryzłam usta.
– Jest coś jeszcze – domyślił się.
– No właśnie nie ma! Zero zasieków, zero kantów. Żadnych ścian, od których można by się odbić.
A przecież jeszcze zimą dostałam taki piękny szlaban i to za jeden mały gest mojej mamy. Wpadła zobaczyć, jak szaleję na lodowisku w Pięknych Widokach. Od razu zwolniłam tempo, jadąc dostojnie niczym wiktoriańska kareta. Mama postała chwilę, rozglądając się na boki z miną znudzonego bażanta. Wreszcie postukała palcem w lewy nadgarstek. Potem znowu i znowu, i tak przez kwadrans. Kiedy zziajana zeszłam z lodu, usłyszałam, że stawiam opór. A skąd niby miałam wiedzieć, co znaczy takie stukanie! W mojej klasie nikt nie nosi zegarka, sprawdzamy czas na komórach. Próbowałam się tłumaczyć, ale gdzie tam! Od razu szlaban. Kiedy wspominam tamte chwile, czuję się, jakby nagle wyrzucono mnie z bezpiecznej rakiety w kosmiczną próżnię.
– Zgroza! – skwitował Krejzol.
– Żebyś wiedział, dlatego już postanowiłam: przenoszę się do babci.
*
Na razie na długi majowy weekend, wyjaśniłam rodzicom. Choć w ogóle nie musiałam nic wyjaśniać. Może jestem przewrażliwiona, ale miałam wrażenie, że odetchnęli z ulgą. Tato zapytał tylko, czy majówka z babcią to jakaś forma spóźnionej wielkopostnej pokuty. Pokuty? Mam nadzieję, że babcia się wykaże. Bo jeśli stan „bezszlabanowy” potrwa dłużej, nabawię się agaro... agro...
– Agroturystyki? – zarechotał Krejzol i widząc moją minę dorzucił szybko: – Wiem, o co chodzi. Cholerstwo dopadło mojego dziadka po śmierci babci. Przez lata nie wyściubił nosa poza własny ogródek, więc musieliśmy przynosić mu zakupy i świeże plotki z miasta.
– Taki lęk?
– Sąsiedzi nazywali to raczej leniem, dopóki nie wyciągnęli dziadka na mecz. Ledwo przekroczył własną bramę, dostał ataku straszliwej...
– Wystarczy – oświadczyłam, przyśpieszając. – Muszę natychmiast spakować plecak. Wyprowadzam się jutro z samego rana.
Nagle stanęłam jak wryta. Krejzol przeszedł jeszcze kilka kroków, zanim się zorientował, że jest sam, i zawrócił.
– Coś cię przyssało? – spytał, zerkając na moje nowe buty.
– A jeśli babcia mnie nie przyjmie? – jęknęłam.
– Przyjmie. Od wyjazdu naszej Gwiazduni – to o tobie, Amy – Czesławie Pyton brak prawdziwych wyzwań. I silnych emocji.
– Ma teraz Karinę – przypomniałam. – Dzwonią do siebie niemal codziennie, paplają godzinami.
Według mnie o strasznych nudach, ale po każdej rozmowie babcia ma rumieńce, jak po powrocie ze szkolnego balu, i co gorsza podśpiewuje!
– Może Karina zagarnęła całą przestrzeń.
– Dostarcza tylko dobrych impulsów – uspokoił mnie Krejzol. – A wiesz, kiedy twoja babcia jest naprawdę szczęśliwa?
Kiedy może sobie polamentować. Więc postaram się sprostać wyzwaniu, choć łatwo nie będzie. Chodzi o belfrów z mojej nowej szkoły; skupieni na trzech „O”: olimpiady, oceny i „Oj, za chwilę matura!”, całą resztę mają w czterech całkiem innych literach. Można harcować na całego i nic, zupełnie! Żadnego wyciągania konsekwencji! A pamiętasz, Amy, jak było w naszym Gimnazjonie. Wystarczył byle drobiazg, żeby dzwonili po babcię. Do ciemnej klatki zwanej kojcem trafiało się nawet za nieczyste myśli, taka to była szkoła. W mojej nowej, wyobraź sobie, nie mają żadnych klatek. Tylko składzik na mopy, zapchany po sufit, że nie sposób tam wcisnąć przedszkolaka, a co dopiero rozbrykaną licealistkę. Jest jeszcze wzorzysty kobierzec w gabinecie dyra. Pokładałam w nim pewne nadzieje, pamiętając stare dobre czasy Gimnazjonu, kiedy na dywaniku lądowali nawet rodzice. Za pomocą dwóch paczek papierosów przekupiłam woźnego, by zamiast dzwonka na przerwę puścił śpiew wielorybów, po nim mocny komunikat na temat sytuacji waleni i wreszcie prośbę o pomoc dla Sea Shepards, bo tylko oni sobie radzą z japońskimi wielorybnikami. Nagranie poszło w poniedziałek. Do czwartku niemal obgryzłam sobie kciuki, czekając na burzliwą reakcję ciała pedagogicznego. Wieczorami wyobrażałam sobie, jak wzywają mnie na dywanik dyra, może nawet dzwonią po babcię (bo jej numer podałam zamiast komórki mamy). Ta zaś przywraca dawny porządek, domagając się od moich rodziców szlabanu. Marzenia, marzenia!
W piątek na wychowawczej Snopska otworzyła dziennik i wyczytała moje nazwisko. Natychmiast zerwałam się na baczność.
– Czy ta audycja o waleniu... znaczy o wielorybach to twój pomysł?
Ochoczo przytaknęłam. Snopska ziewnęła, zapuszczając żurawia do dziennika.
– Powinnaś popracować nad historią – orzekła wreszcie. – Widzę tu jakąś czwórkę. Za to fizyka znakomicie. Zacznij myśleć o olimpiadzie.
O dywaniku u dyra ani słowa! Więc rozumiesz, dlaczego snułam się po domu jak struta mazurkiem produkcji babci. Właśnie, babcia! Ona mnie nie zawiedzie.
*
Nie zawiedzie, powtarzałam niczym mantrę, rozpakowując swój plecak w małym pokoju, który należał kiedyś do dziadka. W pierwszy dzień emerytury dziadek uświadomił sobie, że nigdy nie widział na żywo Boliwii. Nie widział też Peru, Argentyny i Nowej Zelandii, ale zabolała go tylko Boliwia, czy raczej jej brak na krótkiej liście zwiedzonych krajów. Podczas niedzielnego obiadu podzielił się przykrym odkryciem z babcią, dorzucając mimochodem, że już zarezerwował bilet. W odpowiedzi babcia dołożyła mu pierogów. Potem obejrzeli kolejny odcinek „Na dobre i na złe”. Dwa dni później dziadek wyszedł po świeże bułki i nie wrócił. Dopiero wieczorem babcia odkryła, że razem z dziadkiem znikła ogromna torba turystyczna, stary namiot, śpiwór, gazowa kuchenka, i trochę ubrań, które można by od biedy nazwać trekkingowymi. W zamian dziadek zostawił na biurku ślubną obrączkę, testament oraz tandetną widokówkę z napisem: „przepraszam”. Miesiąc później sprowadzono go z powrotem w metalowym kontenerze. Umarł we śnie i w swoim starym namiocie rozbitym niedaleko Soliny. Podobno miał uśmiech na ustach, jak przekonywał miły pan policjant. Babcia mruknęła: „Solina? Tylko tyle?” Ale kiedy pytano ją o dziadka, ze zbolałą miną opowiadała, że zginął podczas trudnej wyprawy do Boliwii. Jego pokoik zmieniła w izbę pamięci im. Henryka Pytona. Skromnie wyposażoną; dziadek nie był gadżeciarzem. Właściwie zbierał jedynie promocyjne ulotki z pobliskiego marketu. Teraz kurzą się na parapecie obok jego ulubionej begonii i pięciu wyschniętych mazaków. Na biurku przykrytym szybą więdną szare fotografie i pożegnalna kartka. Po lewej od wejścia stoi wąski i cholernie twardy tapczanik. Podobno kupiony dla gości, którzy nigdy tu nie nocowali. Jest jeszcze błyszcząca szafa, w której mogę trzymać swoje rzeczy. W żadnej innej się nie da, pękają w szwach od tak zwanych „okazji”. I czuć je naftaliną, choć samej naftaliny od lat w nich nie ma. Dziwne. Jeszcze dziwniejsze, że babcia pozwoliła mi zamieszkać właśnie w pokoju dziadka. Nie tylko trzymać tu swoje rzeczy, ale pracować przy jego biurku i spać na gościnnym (powiedzmy) tapczanie. To drugie może się okazać sporym wyzwaniem, ale ja lubię przeszkody, więc spoko. Byle tylko wróciły dawne zasady. Dawne kanty, zasieki, szlabany, szepnęłam, poprawiając wyblakniętą narzutę. Nagle zza ściany dobiegł mnie śmiech babci. Tak, Amy, dobrze usłyszałaś: prawdziwy śmiech. A przecież obie wiemy, jak trudno ją rozśmieszyć. Nie działają żadne komedie, nawet „Moda na sukces”, przy której my zrywałyśmy boki. Super śmieszny „Klan” ogląda ze śmiertelną powagą, teksty z Kwejka zbywa prychnięciem... i nagle śmiech, w dodatku perlisty. Zaniepokojona nadstawiłam ucha. Babcia roześmiała się znowu, dodając, że „szykuje się powrót do przeszłości”. Czyżby razem z Kariną znalazły wehikuł czasu?
– Żaden wehikuł, tylko lifting – oświeciła mnie Zuza, kumpela z ławki.
Był ostatni dzień kwietnia. Siedzieliśmy w dusznej klasie, czekając na zastępstwo (Lizoń złapał wirusa grypy, podobno jak co roku przed długim majowym weekendem). Z nudów zapytałam Zuzę, jak rozumie tekst o przeszłości, a ta od razu wyjechała z liftingiem. Widząc moją zdziwioną minę, dorzuciła:
– Jeśli trafisz pod właściwy skalpel, ubywa ci dwadzieścia lat.
– Więc miałabym minus trzy i pół?
Zuza nie wychwyciła ironii, jak zwykle.
– Bierzesz wszystko tak dosłownie, Blansz – westchnęła, spisując ode mnie zadania z matmy. Czy raczej ich rozwiązania. – Mówiłam o twojej babci.
– Jesteś pewna?
– Mam podzielną uwagę – przypomniała z wyższością. – Mogę myśleć o tych cholernych zadaniach i jednocześnie mówić na całkiem inny temat.
– Czy jesteś pewna liftingu? – doprecyzowałam.
– Kochana, jestem pewna tylko jednego: że książę Harry poprosi mnie o rękę – zdradziła.
Musiałam się skrzywić, bo zaraz dodała:
– Pamiętasz, co mi wyszło w „Parocie”? „Zuzanna i Harry: kompatybilność 90%, szczęście gwarantowane, imię dziecka: Malwina”.
– Wierzysz telewizyjnym przepowiedniom?
Zuza wciągnęła dolną wargę między zęby. Zawsze tak robi, kiedy traci pewność siebie.
– Potem wróżyłyśmy sobie z Coelho i też się potwierdziło – przypomniała sobie wreszcie, z pewną ulgą.
– Z kim? – udałam że nie wiem.
– Z czego – poprawiła tonem, jakiego nie powstydziłby się dyrektor Gimnazjonu. – Masz straszne braki w światowej literaturze. Coelho to wielki pisarz. Bardzo znany, super mądry i, zdaniem mojej mamy, świetnie się trzyma. Chciałabym mieć takiego dziadka – wyznała, na chwilę odrywając wzrok od zeszytu i zawieszając go na suficie, niedaleko świetlówki.
A ja chciałabym mieć za dziadka Paula Watsona z Sea Shephards. Nie dość, że pływa super jachtem z piracką flagą, to jeszcze ratuje wieloryby, narażając własne życie. A choć ściera się z prawdziwymi draniami, nigdy nie używa ostrej broni i daje radę! Tylko czy taki facet chciałby się wiązać z Czesławą Pyton? Nie, nie chodzi o wygląd (po ostatniej wizycie u fryzjera babcia już nie przypomina matki Barta Simpsona) ani o kondycję (pod względem poweru zawstydziłaby pralkę, odkurzacz i lodówkę, razem wzięte). Przeszkoda leży w samym morzu, które działa na babcię jak ciepła wódka wymieszana z szampanem, nazajutrz. Kiedyś, po mojej komunii, wybrałyśmy się promem na Bornholm (taki prezent zamiast roweru). Już w pierwszej godzinie rejsu babcia załatwiła cały dywan w sali restauracyjnej. Nie przejęta tym faktem wchłonęła podwójny zestaw śniadaniowy, zwracając go natychmiast po przełknięciu ostatniego kęsa. Potem spokojnie obejrzała dzieło zniszczenia i obcierając usta poliestrowym obrusem, zażądała zwrotu pieniędzy za posiłek, tłumacząc, że: „musiał być zepsuty, bo mój żołądek trawi nawet gwoździe, pod warunkiem że są prosto z piekarni”. Dlaczego z piekarni? Nikt nie próbował dociekać. Barman bez słowa zwrócił... to znaczy oddał pieniądze, w ramach zadośćuczynienia stawiając babci dużą kawę z kapitańskim rumem. I wtedy się zaczęło. Oburzona nagłym falowaniem promu babcia wygłosiła przez megafon skargę do samego Posejdona, żądając, by coś zrobił z tym cholernym Bałtykiem. Odpowiedź przyszła natychmiast, w postaci grubej zawieruchy. Jeśli tak można określić dziewięć w skali Beauforta. Na szczęście dobijaliśmy właśnie do brzegu, bo z promu zostałyby drzazgi. Drogę powrotną pokonałyśmy samolotem z przesiadką w Kopenhadze. Ja zachwycona widokami, a babcia ledwo przytomna z powodu trwającej od trzech dni migreny. Po tej przygodzie już nigdy nie wsiadła na statek. Moim rodzicom wyjaśniła, że to wina Posejdona. Cała babcia, potrafi zrzucić odpowiedzialność na kogo trzeba.
Ale skoro ma na pieńku z Posejdonem, jak mogłaby poślubić jednego z jego faworytów? A może ślub jest zupełnie niepotrzebny, żeby Paul Watson został moim dziadkiem? Może wystarczyłoby tylko podpisać jakieś papiery? O ile istnieje coś takiego jak adopcja wnuków. Muszę to sprawdzić w wolnej chwili, zdradziłam Zuzie.
– Twój dziadek – odparła – przewraca się teraz w grobie.
– Zawsze jakaś odmiana po latach leżenia na wznak – burknęłam, wracając do tematu wyprawy w czasie. – Myślisz, że babcia szykuje się do liftingu?
– Sprawdź, jak często przegląda się w lustrze. Masz na to cały majowy weekend.
*
Sprawdziłam, śledząc babcię niczym ochroniarz Delikatessy biednie ubrane klientki w dziale francuskich serów. Babcia była tak rozkojarzona, że mogłabym śmiało deptać jej po piętach. Więc chodziłam krok w krok, coraz bardziej przekonana, że Zuza ma rację. Bo jak inaczej wytłumaczyć następujące zachowanie? Kilka razy dziennie babcia przysiada przed toaletką, zbliża twarz do wielkiego lustra, podciągając dłońmi policzki tak, że przypomina Eskimosa. Wreszcie puszcza skórę, ciężko wzdychając, zamyka drzwi sypialni i dzwoni do Kariny. Pewnie ustalają szczegóły operacji. Żeby tylko wszystko się udało! Oglądałam kiedyś program „Cena piękna”. Przez trzy kwadranse napatrzyłam się ropiejących blizn, zbyt mocno naciągniętych twarzy, źle przyszytych nosów i zezowatych piersi. A jeśli babcię krzywo sfastrygują? Albo, co gorsza, nie da się wybudzić z narkozy? Zawsze lubiła sobie pospać... Świat bez babci wydał mi się tak straszliwie pusty, że natychmiast wlazłam na fejsa i przywołałam Krejzola.
„Powinnaś pisać scenariusze thrillerów medycznych” – odpisał wreszcie.
„To ma być pocieszenie?” – wystukałam zirytowana.
„Będę cię pocieszać, jeśli coś złego się stanie. Naprawdę, a nie tylko w twojej głowie” – dodał i znikł bez słowa.
W mojej głowie? Zuza strzeliłaby takiego focha, że Krejzol przepraszałby ją cały miesiąc. Ja, niestety, nie potrafię. Wkurzyć się, palnąć pięścią albo kopytem w ścianę – nie ma sprawy. Mówisz, masz. Ale foch mnie przerasta. Już wolę... z braku innych opcji postanowiłam odwiedzić Zuzę. Tylko nie myśl, Amy że jej się zwierzam czy coś. Nie ma takiej opcji, zupełnie! Po pierwsze Zuza nie jest przyjaciółką od serca, tylko kumpelą z tej samej ławki. Czasem mam wrażenie, że nic poza ławką nas nie łączy. Zresztą nawet jeśli zaczynam się wyflaczać, Zuza natychmiast zmienia temat na swój ulubiony, pod tytułem: „Ja, Zuza”. Przykłady? Proszę bardzo! Ostatnio zdradziłam niby od niechcenia, że rodzice wyłączyli monitoring.
– Mogłabym wracać z imprez nad ranem – rzuciłam, nieco na wyrost.
– Ja będę mogła dopiero po maturze – odparła Zuza.
Dopiero po maturze? Aż mnie zapiekło. Jakbym nagle dostała piłką tenisową w mostek. Ale nie będę nic po sobie pokazywać, jak przystało na przyszłą bojowniczkę Sea Shepards.
– Mogłabym wyjechać w Andy i nic – ciągnęłam.
– Andy są przereklamowane. Wolałabym Seszele.
– Mogę polecieć nawet na Syriusza – wybuchłam. – Moich rodziców to zupełnie nie obejdzie!
– Powinnaś poczytać Coelho – poradziła mi Zuza. – Może on cię nauczy, jak się cieszyć.
– Niby czym?
– Że możesz sobie lecieć na Seszele albo na Syriusza, a ja nie mogę spokojnie wyjść do kina, bo mój stary idzie krok w krok i filmuje, zadając durnowate pytania.
Ach, zupełnie zapomniałam, że rodzice Zuzy są w trakcie trudnego rozwodu i zbierają materiały dla kuratora sądowego.
– Próbowałaś spuścić się po linie z balkonu sąsiadki albo...
Zuza wywróciła oczami.
– Nawet gdybym zeszła do kanałów, stary i tak by mnie namierzył.
– Współczuję – bąknęłam, nie do końca zgodnie z prawdą.
– Pocieszam się tylko tym, że kiedyś, jak poślubię Harry’ego, żaden paparazzo nie będzie mi straszny.
Teraz już rozumiesz, Amy? Każda rozmowa z Zuzą wcześniej czy później sprowadza się do jednego. Przynajmniej wracam tak zirytowana, że na chwilę zapominam o tym, co mnie gryzło. Oczywiście wolałabym wpaść do ciebie, ale z braku laku... Jak mawia Krejzol, lepszy rydz niż krowi placek, z którego dopiero coś wyrośnie. Postawiłam więc na rydza. Czyli Zuzę. Zresztą nie mieszka daleko. Nawet nie zdążę się porządnie rozpędzić, pomyślałam, sznurując ulubione tenisówki w marynarskie paski. Zapinałam właśnie kurtkę, kiedy ktoś energicznie zastukał.
*
Zupełnie jak tato, uznałam, bez wahania otwierając drzwi. A przecież babcia ciągle powtarza, żeby wcześniej przyjrzeć się obcemu. Od stóp do głów, jakby to było możliwe przez taki mały otworek!
– Rany! – usłyszałam. – Wykapana Cześka!
Że co? Że niby wyglądam jak babcia? Niemożliwe! Po prostu NIEMOŻLIWE!
– Dobry – burknęłam, obrzuciwszy nieznajomą nieufnym wzrokiem.
– Nie będziemy się witać przez próg – odparła i natychmiast wlazła do środka. – Karina jestem. – Podała mi chłodną, żylastą dłoń.
– Blanka. Ale babci nie ma – dodałam szybko.
– Poczekam – zadudniła Karina, sunąc przez korytarz. W ubłoconych buciorach!
A wiesz, Amy, jak babcia traktuje parkiety. Z większą czułością niż własnego syna. Kiedy zobaczy te grudy... niech widzi, szepnęłam nie bez satysfakcji. Może wreszcie przejrzy na oczy i da sobie spokój z jakąś Kariną. Wtedy znowu znajdę się w centrum.
– Nastaw wodę – poleciła niszczycielka parkietów. – Ja poszukam herbaty.
– Stoi tutaj. – Wskazałam szklany słoik pełen ekspresówek.
– To jest siano. Nawet ładnie zapakowane i chwalone przez czarodziejów z telewizji nadal będzie kiepskim sianem, pociętym na sieczkę. A ja pijam herbatę – orzekła, szperając wśród puszek. – Co my tu mamy. Przeterminowane kakao, zwietrzała kawa, cukier z poprzedniej epoki, mnóstwo starego pęczaku... przykro to mówić, mała, ale Cześka podąża wydreptanym szlakiem rodzinnych tradycji.
– Kiedyś było inaczej? – zdziwiłam się.
– Kochana! Twoja babcia nie tknęłaby wczorajszego rosołu, a co dopiero przeterminowanej kaszy.
– Może nie tyka. Więc się nazbierało w słoikach.
– Nie trzymałaby tego w szafce. Ba, nie pozwoliłaby trzymać innym. Swojej babci Marysi robiła takie czystki w spiżarni, że sąsiadki przychodziły oglądać. „Kuchenne rewolucje – 1957”.
– Ja też nie cierpię wczorajszego rosołu – zdradziłam. – Ani żadnego w ogóle.
Próbowałam wyjaśnić, z czym mi się kojarzy taki wywar na kościach, ale do Kariny dotarło tylko jedno słowo: „wczorajszego”.
– Mówiłam? Wykapana Cześka. Dlatego musisz uważać, żeby nie wpaść w stare koleiny – ostrzegła. – Tradycja bywa gorsza od nałogu.
– Dlaczego?
– Bo kiedy próbujesz się od niej uwolnić, rodzina zwykle protestuje. Ale kiedy chcesz zerwać z nałogiem, na przykład ze słodyczami... właściwie też protestuje – uświadomiła sobie nagle. – Nieważne. Po prostu uważaj na rodzinne tańce, zanim dołączysz do korowodu. Prewencja przede wszystkim!
– Naprawdę widzi pani podobieństwo? – spytałam z niepokojem w głosie.
– Widzisz ty, Karino – poprawiła. – Powtórz całym zdaniem.
– Czy... – zawahałam się. Niełatwo „tykać” dużo starszej kobiecie, nawet jeśli jest odgrzewaną przyjaciółką mojej babci.
– Czy ty, Karino – podpowiedziała.
– Czy... ty... Karino – pisnęłam, wbijając wzrok w jej buty – widzisz podobieństwo?
– Do czego?
– Między mną a babcią.
– No ba! Te same usta, oczy, nosy, nawet kształt kciuków.
Natychmiast zerknęłam na swoje łapska umazane niebieskim tuszem.
– I jeszcze ten rosół wczorajszy... chociaż... – przygryzła górną wargę – dostrzegam też pewne różnice.
– Naprawdę? – ożywiłam się.
– Cześka miała krok baletnicy. Niemal unosiła się nad ziemią. A ty... – Karina zmrużyła lewe oko – chyba lubisz maszerować w podkutych buciorach. W równym szyku.
– Żadnych szyków! Od razu się buntuję!
– Przeciwko czemu?
– Przeciwko Systemowi – oświadczyłam nie bez dumy.
– System o tym wie? – Energicznie zamieszała herbaciane fusy. Upiła spory łyk i znowu podjęła temat. – Chodziło mi o to, czy buntujesz się przeciw konkretom, czy to takie hobby.
– Hobby? – Lekko się zjeżyłam.
– Niektórzy nazywają je misją – wtrąciła, lekko znudzonym głosem. – I właśnie oni nie chcą niczego zmieniać. Trzeba im ściany, żeby mogli w nią walić aż do upojenia.
Miałam ochotę zaprotestować, ale nagle dotarło do mnie, jak się czuję, od kiedy znikły dawne zasady. Czyżbym i ja potrzebowała systemu do szczęścia? Zanim zdążyłam się tym odkryciem zdenerwować, do mieszkania wkroczyła babcia.
– Co to za kałuże? – krzyknęła już w progu.
Zaraz będzie się działo, pomyślałam podekscytowana.
– Żeby tyle błocka nanieść – gderała babcia, idąc po śladach do kuchni.
Nagle dostrzegła winowajczynię. Wstrzymałyśmy oddech. To znaczy ja i babcia, bo Karina spokojnie sączyła herbatę.
– To ja zaraz ciasta nakroję – odezwała się wreszcie babcia. – A Blanka zetrze korytarz.
Nawet nie zdążyłam jęknąć, bo babcia rzuciła:
– Przepraszam za wnuczkę. Nie potrafi się zachować, zupełnie.
Cała babcia i jej słynne komentarze w trzeciej osobie, mruknęłam pod nosem, wycofując się z godnością... to znaczy człapiąc do łazienki po ścierę. Niby mogłabym zostać, ale co to za przyjemność wysłuchiwać uwag na swój temat.
– Jeszcze się wyrobi – usłyszałam nagle donośny alt Kariny. – Przecież ty, Cześka, w liceum byłaś identiko.
– Źle wychowana? – oburzyła się babcia.
– Zbyt szczera. Ale potem ci przeszło, jak ręką odjął.
Dalej już nie słuchałam, bo zamknęłam się w pokoju dziadka i natychmiast tyrknęłam do Krejzola. Wysłuchał całej relacji, nie przerywając.
– Co ubodło cię najbardziej? – zapytał. – Że ktoś dostrzegł, jakie jesteście podobne?
– Chodzi o to, że babcia była kiedyś młoda, otwarta i...
– Trudno w to uwierzyć, nie?
– No właśnie – podjęłam. – A skoro ona tak strasznie się zmieniła, mnie również to czeka.
– Boisz się, że zostaniesz osiedlową mistrzynią podsłuchu? – zakpił.
Nie skomentowałam nawet jednym prychnięciem, więc zaraz dodał:
– Rzadko cytuję Paris, ale dziś zrobię wyjątek.
Przycisnęłam mocniej słuchawkę do lewego ucha. Babcia też słucha lewym, kiedy gada przez telefon, uświadomiłam sobie. Kolejne podobieństwo!
– Jeśli już na coś mamy wpływ, to na siebie. Teraz i w przyszłości.
– To znaczy, że co? – drążyłam. – Że jak się napnę, to zablokuję zmiany?
– Bez szans! I dobrze. Pomyśl, że masz sześćdziesiątkę, a nadal tkwisz w pierwszej gimnazjum.
– Liceum – poprawiłam, nieco urażona.
– Polemizowałbym, ale mi się nie chce, bo wieje halny. – Krejzol ziewnął.
– To właściwie na co mam wpływ? – wróciłam do tematu. – Skoro nie mogę powstrzymać zmian.
– Możesz nadać im kierunek. Co jest mega wyzwaniem, szczególnie dla ciebie – dodał.
– Wiesz, że lubię wyzwania.
– Bo myślisz, że kroi się wyprawa w stylu Sea Shepards. Wielkie emocje, wielkie zagrożenia i zwycięstwo na miarę wieloryba. A tu niestety... szara rzeczywistość i codzienne, maleńkie wybory.
Czyli nuda, pomyślałam rozczarowana.
– Możesz próbować – ciągnął Krejzol. – Masz na to całe życie. Oboje mamy.
– Ty też spróbujesz? – ożywiłam się. We dwójkę raźniej, nawet jeśli każde orze na własnym poletku.
– Próbuję cały czas. – Zawiesił głos. – Właściwie nie mówiłem o tym nikomu, ale tobie mogę. Skoro się przyjaźnimy.
Na chwilę mnie zatkało. Choć powinnam raczej napisać, że spuchłam z dumy. Awansować na przyjaciółkę Krejzola, to poważna sprawa. Nie dlatego, że Krejzol jest studentem najlepszej w mieście uczelni. Ale dlatego, że jest jeden na milion. Kiedy zwierzam się z rodzinnych kłopotów, zawsze wysłuchuje do końca. Może czasami się podroczy, ale nigdy nie zadaje durnych pytań w stylu: „Czemu szczerze nie pogadasz z rodzicami?” Dobrze wie, że nie ma takiej opcji.
– Wal śmiało – zachęciłam. – Nie wygadam.
– Nie masz komu – rzucił bez złośliwości.
– Mogę opisać w zielonym notesie.
– Jeśli cię to zmotywuje do prowadzenia dziennika.
Nie skomentowałam, choć mogłabym. Jako zwolenniczka mocnych efektów, wolę pokazać mu dziennik zapisany aż po ostatnią stronę. Trochę to potrwa, ale warto odczekać swoje, żeby delektować się widokiem otwartej paszczy Krejzola. Kiedy wreszcie ją domknie, od niechcenia poproszę, żeby przekazał ci notes.
– Możesz zrobić z tą historią co zechcesz – odezwał się wreszcie. – Wykorzystać, obśmiać albo od razu zapomnieć. Byle wyszło ci na zdrowie.
– Najpierw musiałabym ją poznać.
– Kilka lat temu – zaczął – dołączyłem do osiedlowej łobuzerni. Wiesz, jak jest.
Tylko prychnęłam, co nie umknęło uwagi Krejzola.
– Byłaś dresiarą? W sumie mnie to nie dziwi.
– Dawne dzieje – rzuciłam niby od niechcenia.
Byle nie rozwijać tematu, bo kiedy tylko sobie przypomnę, jaka byłam naiwna, wierząc Judycie i jej bratu, mam ochotę przywalić czołem w dziadkowe biurko. Z całych sił!
– Dołączyłeś do ziomków z osiedla, i co dalej? – ponagliłam, wpatrzona w szybę przykrywającą porysowany blat.
– Nie pytasz, dlaczego właśnie do nich? – zdziwił się Krejzol.
– Co w tym dziwnego? – Wzruszyłam ramionami. – Spotykasz kogoś, kto cię lubi. Wydaje się w porządku, więc przestajesz zwracać uwagę na ciuchy.
– Tak było z tobą?
– Nieważne. Co z tymi kumplami?
– Wydawali mi się spoko właśnie z powodu dresów. Wiesz, czemu?
Zaprzeczyłam, więc wyjaśnił.
– Bo się nie wstydzili dziadowskich podrób kupowanych na Tandecie. Nie ukrywali się pod warstwą markowych szmat.
– Byli sobą.
– Tak się zdawało, a że miałem dość teatrzyku w chacie, więc wybrałem real. Dres, solarka, białe adidaski i łańcuch na klacie. Bujaliśmy się po Zarzeczu, udając, że mamy władzę. Jednej nocy zgarnęli nas za ustawkę w pobliskim klubie. Mnie przesłuchiwał taki jeden, niewysoki. Zerknął w papiery, zadał parę nieistotnych pytań. Nagle zniżył głos jak tarocistka, która dostrzegła w kartach Wisielca i mówi, co czeka naszą fajną ekipę. Ile procent trafi za kratki, a potem na zasiłek, ilu z nas będzie się żywić tanim winem i kto dociągnie do trzydziestki. „Po co te statystyki?” – przerwałem. „Bo ty jeden masz szansę się wyrwać”. „Mówi pan to każdemu!” – rzuciłem. „Mówię tobie, Alan – odparł cicho. – Życia nie zatrzymasz, ani na sekundę. Ale możesz je zmienić. Nadać mu własny kierunek albo pozwolić, żeby cię porwało jak rzeka plastikową butelkę. Co wolisz”. Wróciłem do chaty, na stary plac zabaw. Będzie jak dawniej, powtarzałem, otoczony roześmianymi kumplami. Jak dawniej, a jednak... – Krejzol urwał na chwilę. – Coś się zmieniło.
– Poczułeś, że już cię nie bawią?
– Nigdy nie bawili, to właśnie do mnie dotarło.
– I wtedy zmieniłeś...