Biskup. Nawrócony gangster - Paweł Cwynar - ebook

Biskup. Nawrócony gangster ebook

Paweł Cwynar

4,2

Opis

Paweł Cwynar był gangsterem nietypowym. Nie urodził się w patologicznym domu, nie doświadczył przemocy domowej czy emocjonalnego odrzucenia. Był młodym, inteligentnym, oczytanym i wysportowanym chłopakiem z peerelowskiej Legnicy, który świadomie wybrał drogę przestępczą. Zaczynał od rozbojów i drobnych kradzieży nie dlatego, że w rodzinie brakowało pieniędzy czy ciepła. Po prostu podobało mu się to. Kiedy trafił do domu poprawczego, a potem do pierwszego więzienia, dodatkowo utwierdził się w wyborze tej „ścieżki zawodowej".

Tak jak jedni pną się po szczeblach kariery w korporacjach, on postanowił zrobić dokładnie to samo, ale w świecie przestępczym. Kiedy był młodym sportowcem, chciał być najlepszy. Potem - analogicznie - chciał zostać najpotężniejszym gangsterem. Kolejne, w oczywisty osób tragiczne, doświadczenia – odsiadki, zamachy na życie, alkoholizm, rozstania z partnerkami – traktował jako cenę, jaką musi zapłacić za to dążenie do bycia najlepszym. Dopiero nawrócenie, które stało się jego udziałem w więzieniu, pozwoliło mu krytycznie spojrzeć na całe swoje życie. Doszedł do wniosku, że wybrał złą drogę, i postanowił z niej zawrócić. Nauczył się pokory, której mu brakowało.

Zawsze był człowiekiem wiernym zasadom, które – choć kontrowersyjne (w więzieniu należał do grupy grypsujących) – trzymały go przy życiu. I trzymają do dzisiaj, kiedy odmienił swoje życie o 180 stopni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (47 ocen)
29
6
6
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maniu1982

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, szczera autobiografia.
10
Beatka0000

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00
KamilOstrowski

Nie oderwiesz się od lektury

dawno nie przeczytałem tak wciągającej książki czytając od początku wiedziałem że facet jest do bólu szczery nie ma robienia z siebie bohatera gloryfikowania warto ją przeczytać z perspektywy historii przestępczości zorganizowanej w Polsce jak i również osoby wierzącej
00
Katryna

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka.
00
Mateusz1989S

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra,polecam
00

Popularność




Pre­lu­dium

PRE­LU­DIUM

Otwo­rzy­łem oczy i szybko odzy­ska­łem świa­do­mość. Spa­łem lek­kim, nie­spo­koj­nym, zry­wa­nym snem. Za oknem sły­chać było szcze­ka­nie owczarka, który bie­gał po „pasie śmierci”. Było około trze­ciej w nocy. W sied­mio­oso­bo­wej celi, jed­nej z setek sobie podob­nych wro­cław­skiego wię­zie­nia przy Klecz­kow­skiej, od ścian odbi­jały się cięż­kie mia­rowe odde­chy i pochra­py­wa­nia więź­niów. Tylko ja nie spa­łem. Przez głowę prze­wi­jało mi się tysiące sce­na­riu­szy naj­bliż­szych godzin, jak mam to zro­bić? Wszystko mogło się udać i wszystko mogło lec w gru­zach. Jeden naj­mniej­szy błąd mógł kosz­to­wać mnie życie. Na szali leżało wszystko: moja wol­ność, zdro­wie, przy­szłość, wszystko, co było dla mnie całym świa­tem. W każ­dej chwili mogłem się wyco­fać. Wymy­ślić jaki­kol­wiek powód, ale wie­dzia­łem, że tego nie zro­bię. Za długo pra­co­wa­łem na swoją repu­ta­cję nie­obli­czal­nego, żebym się zawa­hał. Klamka zapa­dła, odwrotu nie było.

Wszystko zaczęło się dużo wcze­śniej, ale zapal­nik odpa­lił dobre dwa tygo­dnie temu.

Kiedy pod mury wię­zie­nia w trzy fury przy­je­chał mój naj­więk­szy wróg ze swoją ekipą, wywo­łał mnie na „lipo” (okno) i przy wszyst­kich odgra­żał się, że wsze­dłem tam, gdzie nie trzeba, dla­tego, kiedy „wykle­pię” (wyjdę), to mnie odpali – komu­ni­kat był jasny, wszy­scy go sły­szeli. Zro­zu­mia­łem, że nie mogę odpu­ścić. Sprawy zaszły za daleko.

To wszystko jed­nak zaczęło się dużo wcze­śniej… nie­mal dwa lata temu. Kon­flikt z mie­siąca na mie­siąc się zaostrzał. On go spro­wo­ko­wał, ale to ja chcia­łem go zakoń­czyć, po swo­jemu, na ostro. Nie szu­ka­łem trze­ciej drogi: ugody, poro­zu­mie­nia, doga­da­nia się, chcia­łem krwi. Poje­cha­łem na „lewych fle­pach” (fał­szy­wych doku­men­tach) do Rosji. Przy­wio­złem faceta, który miał to zro­bić. Nie­stety, mój wróg dowie­dział się o tym. Wszedł w układ z poli­cją. Wie­dział, że wysta­wione są za mną dwa listy goń­cze. Usta­wiał roz­k­miny, na które mnie wzy­wał, i ogła­szał to na mie­ście, następ­nie dawał cynk psom, gdzie i kiedy mogą mnie zawi­nąć.

Roz­czy­ta­łem jego grę i na spo­tka­nie wysła­łem swo­jego wspól­nika. Łapa­cze zawi­nęły go i tłu­kły przez czter­dzie­ści osiem godzin. Wykle­pał z dołka siny, ale nie sprze­dał mojej kry­jówki. Jed­nak co z tego, że nie syp­nął, skoro puścili za nim ogon, który dopro­wa­dził ich do jed­nego z miejsc, gdzie aku­rat prze­by­wa­łem. Ucie­kłem dachami.

Pół roku póź­niej zrywka nie wypa­liła. Zawi­nęli mnie we Wro­cła­wiu, jak wyma­chi­wa­łem nożem sprę­ży­no­wym na ulicy Gwar­nej, wyrów­nu­jąc rachunki. Zro­bili łapankę na dile­rów. Zna­la­złem się w nie­od­po­wied­nim miej­scu o nie­od­po­wied­niej porze. Wyrwa­łem się z pierw­szego kor­donu, jed­nak pości­gowi nie podo­ła­łem.

Zawieźli mnie do wię­zie­nia. Posta­wili wiele zarzu­tów.

Rok póź­niej

Jutro, a w sumie to już dzi­siaj, ma się odbyć roz­prawa sądowa w mie­ście Zło­to­ryja, to około stu kilo­me­trów od Wro­cła­wia. Zapla­no­wa­łem sobie, że to wła­śnie pod­czas tej roz­prawy ucieknę, zerwę się tylko po to, żeby wyrów­nać rachunki. Czy to nie głu­pie? Plan był kar­ko­łomny. Wysko­czyć z ławy oskar­żo­nych, pod­biec do składu sędziow­skiego, wyjąć ukrytą atrapę pisto­letu i przy­sta­wia­jąc ją sędziemu do głowy, uciec, pory­wa­jąc go z sobą.

Pie­szo? Napa­da­jąc na jaki­kol­wiek prze­jeż­dża­jący samo­chód? Z porwa­nym sędzią lub ław­ni­kiem? Tego jesz­cze nie wie­dzia­łem i wie­dzieć nie mogłem. Zresztą, jak mia­łem to zro­bić, skoro wszystko zale­żało od tego, jak poto­czą się zda­rze­nia. Prze­cież kla­wisz mógł zna­leźć pisto­let pod­czas pierw­szego prze­szu­ka­nia tuż za drzwiami celi, co ozna­cza­łoby koniec. Po co więc gdy­bać.

Musia­łem iść na żywioł. Dosto­so­wać się do zda­rzeń. Bły­ska­wicz­nie podej­mo­wać decy­zje. Grać va banque.

Około czwar­tej rano usia­dłem na łóżku. Wyją­łem scho­waną w pudełku po zapał­kach żyletkę. Po cichu roz­pru­łem nią szwy mate­raca, na któ­rym spa­łem, i z jego wnę­trza wyją­łem zawi­nięty w pakuły pisto­let. Na jego widok serce moc­niej mi zabiło. To ja mia­łem zna­leźć się w jed­nym z naj­gło­śniej­szych new­sów dzi­siej­szych wia­do­mo­ści. „Komin” zro­bi­łem z drewna, po to, żeby przy­rządy i bramki czułe na metal go nie wykryły. Stru­ga­łem go dwa tygo­dnie z deski ste­laża, na któ­rym spa­łem. Sta­ran­nie wyko­na­łem wszyst­kie napisy i detale, nawier­ci­łem otwór wylo­towy lufy. Okop­ci­łem na czarno pod­pa­loną gumą z pode­szwy wię­zien­nego laczka. Posma­ro­wa­łem cienką war­stwą mar­ga­ryny, żeby nadać mu lekki połysk imi­tu­jący metal. Był gotowy. Teraz w sno­pie świa­tła wpa­da­ją­cego do celi z latarni świe­cą­cej za zakra­to­wa­nym oknem z dumą przy­glą­da­łem się swo­jemu dziełu. Wyglą­dał bar­dzo natu­ral­nie i groź­nie.

Naj­więk­szym ryzy­kiem całej akcji było to, że atrapa, nawet naj­do­sko­nal­sza, choć była tylko atrapą, w pełni uza­sad­niała uży­cie broni przez poli­cję. Nie mogłem liczyć na pół­środki, przy­sta­wia­jąc sędziemu pisto­let do głowy. Musia­łem być zde­cy­do­wany i w stu pro­cen­tach wia­ry­godny. Łudzi­łem się, że szok i zamie­sza­nie, które nie­wąt­pli­wie powstaną, będą dzia­łały na moją korzyść.

Pocze­ka­łem do godziny pią­tej. Wsta­łem. Ogo­li­łem się, przy­go­to­wa­łem wszyst­kie rze­czy. Wzią­łem z sobą różne akta mojej sprawy. Nie były mi potrzebne, ale wie­dzia­łem, że pod­czas prze­szu­ka­nia zajmą uwagę kla­wi­sza, ponie­waż będzie musiał je prze­kart­ko­wać, żeby spraw­dzić, czy nie ma grypsu. Chcia­łem dać mu jak naj­wię­cej zajęć, by mak­sy­mal­nie odcią­gnąć go od szcze­gó­ło­wego prze­szu­ka­nia mnie. Ze spodni piżamy wyją­łem gumkę.

Przy drzwiach stała kula orto­pe­dyczna, którą poży­czy­łem od kolegi z innej celi. Byłem tydzień wcze­śniej u leka­rza i symu­lo­wa­łem uraz nogi, w któ­rej mam trzy­dzie­sto­cen­ty­me­trową szynę, pamiątkę po wypadku samo­cho­do­wym. Co prawda lekarz żad­nego sprzętu orto­pe­dycz­nego mi nie zapi­sał, ale liczy­łem, że kla­wisz tego nie spraw­dzi, a poru­sza­nie się o kuli mogłoby uśpić czuj­ność kon­wo­jen­tów.

Wszystko było gotowe. Serce biło mi coraz moc­niej. Sta­ra­łem się nie myśleć, co może się wyda­rzyć, bo to tylko pod­no­siło ciśnie­nie, a ono nie sprzy­jało podej­mo­wa­niu traf­nych decy­zji. Wie­dzia­łem o tym z doświad­cze­nia. Od mało­lata uczy­łem się pano­wa­nia nad emo­cjami w sytu­acjach pod­bram­ko­wych.

Gumką od piżamy prze­pa­sa­łem goły tors na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej. Z przodu za nią wci­sną­łem pisto­let. Z obser­wa­cji wiem, że kla­wi­sze zazwy­czaj w tym miej­scu ni­gdy nie prze­szu­kują. Jed­nak wszystko, co miało dzi­siaj się stać, było lote­rią. Było lato, dla­tego nie mogłem zało­żyć na sie­bie zbyt dużo ciu­chów, żeby zama­sko­wać pisto­let, bo to byłoby podej­rzane. Pod­ko­szu­lek i cienki swe­te­rek to był maks.

Doświad­czeni kla­wi­sze wie­dzieli, że zło­dzieje ubie­rali się na cebulkę z dwóch powo­dów – albo żeby coś ukryć, albo żeby się prę­żyć w sądzie przed uko­chaną sie­dzącą na widowni. Byłem jesz­cze młody, liczy­łem więc, że zali­czy mnie do tej dru­giej kate­go­rii.

Byłem gotowy. Wszy­scy w celi jesz­cze spali. Kilka minut po szó­stej trza­snęły zasuwy odry­glo­wy­wa­nej furty. Zła­pa­łem głę­boki oddech. Drzwi się otwo­rzyły i ku mojemu nie­za­do­wo­le­niu zoba­czy­łem, że stoi w nich „Funia”, kla­wisz regu­la­mi­no­wiec. Zaczyna się nie­we­soło, pomy­śla­łem. Kiedy zoba­czył, że pod­pie­ram się na kuli, z miej­sca zapy­tał, czy mam na nią pozwo­le­nie. Skła­ma­łem, że tak. Zmie­rzył mnie nie­uf­nym wzro­kiem. Wie­dzia­łem, że to spraw­dzi.

– Wychodź – powie­dział.

Prze­kro­czy­łem próg celi. Gdyby wtedy ktoś mi powie­dział, jak to wszystko dalej się poto­czy, ni­gdy bym nie uwie­rzył…

Część 1. Dobry dom w „małej Moskwie”

Część 1

Dobry dom w „małej Moskwie”

MAR­CIN KLIM­KOW­SKI: Ile pan ma lat, panie Pawle?

PAWEŁ CWY­NAR: Czter­dzie­ści sie­dem (śmiech). Zaczyna się prze­słu­cha­nie?

Tro­chę tak, ale chyba kilka już w swoim życiu prze­ży­łeś?

Wię­cej niż kilka, nie wiem, czy na szczę­ście, ale więk­szość pamię­tam.

Wró­cimy do nich. Uro­dzi­łeś się w Legnicy, sta­rym pia­stow­skim gro­dzie. To było spe­cy­ficzne mia­sto w cza­sach Peerelu.

Pamię­tam rodzinne mia­sto bar­dzo dobrze. Po pierw­sze, zawsze było ładne, zabyt­kowe. Po dru­gie, jed­nak zruj­no­wane. Całe dzie­ciń­stwo har­co­wa­li­śmy w ruinach. Wyko­py­wa­li­śmy nie­wy­bu­chy, broń, amu­ni­cję i mnó­stwo kości, bawi­li­śmy się bro­nią bez jakie­go­kol­wiek nad­zoru, deto­no­wa­li­śmy ją w ogni­skach. Dzi­siaj dzi­wię się, że w ogóle żyję, bo nie wszyst­kim się udało. Zresztą nie tylko z tego powodu się dzi­wię, ale o tym potem.

A Rosja­nie? Legnica to była „mała Moskwa”.

Tak, to było jedyne takie miej­sce w Pol­sce. Rosjan, czy, jak ich nazy­wa­li­śmy, „Ruskich”, było kil­ka­dzie­siąt tysięcy. Dla mnie ich obec­ność była zupeł­nie nor­malna, bo innego świata nie zna­łem. Dopiero potem, po latach, dowie­dzia­łem się, że nie wszę­dzie to tak wyglą­dało. Legnica była podzie­lona na strefy. Były zony nie­do­stępne dla nas, Pola­ków, w któ­rych sta­cjo­no­wali żoł­nie­rze. Oczy­wi­ście nie­do­stępne dla doro­słych, ale my, dzie­ciaki i mło­dzież, nie zwra­ca­li­śmy na to uwagi. Jeśli dzie­ciak znał rosyj­ski, mógł wejść do zony na przy­kład po cukierki.

W tej „małej Moskwie” miesz­kali różni Polacy – były śro­do­wi­ska pato­lo­giczne i przy­zwo­ici, nor­malni ludzie. Ty z jakiego domu pocho­dzisz?

Z tak zwa­nego przy­zwo­itego. W moim odczu­ciu ozna­cza to pro­ste rze­czy: było co jeść, był kawa­łek cha­ba­niny raz na jakiś czas. Nawa­lony ojciec nie tłu­cze matki i innych dookoła, wszy­scy mają pracę, czuje się cie­pło i bez­pie­czeń­stwo.

To nie­wiel­kie wyma­ga­nia co do „dobrego domu”…

Wiesz, naoglą­da­łem się potem przez całe życie złych domów, dla­tego wła­śnie tak to widzę. Mój ojciec pra­co­wał na kolei, wcze­śniej chwy­tał się róż­nych prac, jak to za komuny, ale naj­bar­dziej zapa­mię­ta­łem go wła­śnie jako kole­ja­rza. Przy­cho­dził w kole­jar­skim płasz­czu, w czapce; jako dzie­ciak czu­łem przed tym „mun­du­rem” respekt. Patrząc na niego, odczu­wa­łem ogromną dumę. Miał długi czarny płaszcz, sze­roki pas i czapkę z orzeł­kiem, wyglą­dał tro­chę monu­men­tal­nie i dys­tyn­go­wa­nie. Wyobra­ża­łem sobie, że jest kimś waż­nym, i to mi impo­no­wało. Pew­nie nie był, ale ja go wła­śnie tak odbie­ra­łem.

A mama?

Mama pra­co­wała w Naro­do­wym Banku Pol­skim, więc też – jak na tamte czasy – było to zaję­cie pre­sti­żowe. Oboje byli sza­no­wani, mama nawet bar­dziej. Pra­co­wała w banku trzy­dzie­ści lat. Prze­świe­tlono ją z każ­dej strony, musiała być kry­sta­licz­nie uczciwa. Dopiero przeze mnie zaczęła mieć kło­poty.

A dal­sza rodzina?

Mój dzia­dek był peere­low­skim przed­się­biorcą. To nie miało nic wspól­nego z dzi­siej­szym rozu­mie­niem tego słowa. Był „czło­wie­kiem orkie­strą”, ukła­dał par­kiety, robił insta­la­cje sani­tarne, hydrau­likę. Bab­cia była córką soł­tysa, to też tak zwana dobra par­tia. A cio­cia pra­co­wała w fir­mie jako asy­stentka, ale była świa­tową kobietą, przy­naj­mniej w moim odczu­ciu, bo dużo czy­tała, dużo opo­wia­dała i prze­żyła sytu­acje, które dzia­łały mi na wyobraź­nię. Moi rodzice pro­wa­dzili dom otwarty, przy­ja­zny, czę­sto odwie­dzali ich zna­jomi. Mie­li­śmy kilka psów i kotów, które wcho­dziły i wycho­dziły, kiedy chciały. Mimo że miesz­ka­li­śmy na par­te­rze, ni­gdy nie zamy­ka­li­śmy drzwi. To były inne czasy, nie było tylu świ­rów i wyko­le­jeń­ców co teraz. Każdy o każ­dym wszystko wie­dział, mimo że nie było inter­netu. Pano­wała zdrow­sza atmos­fera mię­dzy­są­siedzka.

A samo miesz­ka­nie? Klitka w bloku?

W żad­nym wypadku, to było miesz­ka­nie stu­trzy­dzie­sto­me­trowe, w pięk­nej kamie­nicy. Wie­lo­po­ko­jowe, ładne i cie­płe. Ja i sio­stra mie­li­śmy oddzielne pokoje, co w tam­tych cza­sach nie było oczy­wi­ste, a wręcz rzad­kie. Bab­cia zaj­mo­wała się kra­wiec­twem, a więc co chwilę ktoś do nas przy­cho­dził. Pamię­tam te roz­mowy doro­słych, her­batki, cia­steczka. Miesz­ka­li­śmy na kupie, jak to wtedy, ale każde z nas miało swoją prze­strzeń. Moja sio­stra, dzi­siaj jest kate­chetką, kiedy byli­śmy dziećmi, była ze mną bli­sko, ale potem nasze sto­sunki się roz­luź­niły, ze względu na to, jaką wybra­łem drogę. Teraz mamy bar­dzo dobry kon­takt, jest świet­nie wyedu­ko­wana, jest dumą rodziny. W naszym miesz­ka­niu było trzy­na­ście okien, a do sufitu trzy i pół metra, aby utrzy­mać w nim względną tem­pe­ra­turę, musie­li­śmy palić w pię­ciu pie­cach. Od dziecka tasz­czy­łem wia­dra węgla z piw­nicy. Dla odmiany wszy­scy Ruscy miesz­ka­jący w takich samych kamie­ni­cach mieli cen­tralne ogrze­wa­nie opa­lane naszym pol­skim kok­sem i węglem za darmo. Wszyst­kie ich miesz­ka­nia były wyre­mon­to­wane pol­skimi mate­ria­łami za darmo, w każ­dym był tele­fon.

Ojciec nie pró­bo­wał zawró­cić cię z drogi ku prze­pa­ści, bo na taką drogę wsze­dłeś.

Zmarł w 1993 roku. Prawdę mówiąc, mia­łem z nim średni kon­takt. Nie był dla mnie zły czy surowy, ale rodzina miesz­kała na kupie, ojciec musiał więc miesz­kać ze swo­imi teściami, co zawsze go jakoś uwie­rało. Miał dwóch braci w War­sza­wie, skąd pocho­dził, i czę­sto ich odwie­dzał. To byli mocni, rze­telni faceci, któ­rzy nie odsta­wiają nogi, twarde chłopy na swo­ich uli­cach. Ojciec wyby­wał z domu, co umoż­li­wiała mu zresztą praca na kolei. A ja byłem z mamą, dziad­kami, dla­tego nie mia­łem z ojcem kon­taktu emo­cjo­nal­nego. To były inne czasy, ojciec był twardy, ale nie obry­wa­łem od niego zbyt czę­sto, choć parę razy się nale­żało. Pamię­tam, jak w swoim pokoju strze­li­łem w nocy z pisto­letu gazo­wego, wtedy dosta­łem porządny łomot. Ale ojca raczej nie było. Kiedy byłem dziec­kiem, zabie­rał mnie na ryby, grzyby i cza­sami na spa­cery. Uczył twar­dego męskiego życia, ale to nie trwało długo. Zasady były jasne, kiedy coś zro­bi­łem dobrze, pokle­pał po ple­cach, kiedy naroz­ra­bia­łem, co zda­rzało się czę­ściej, obry­wa­łem. Ojciec rzadko był w domu, bo jak nie pra­co­wał, to wyby­wał do zna­jo­mych. Życie z teściami pod jed­nym dachem było dla niego tok­syczne.

Gdy­byś miał to dzie­ciń­stwo spiąć jakimś krót­kim opi­sem…?

To powie­dział­bym, że było szczę­śliwe. Ojca czę­sto nie było, to prawda, mama też bar­dzo ciężko pra­co­wała, także wie­czo­rami, ale byli dziad­ko­wie, zwie­rzęta, cie­pło domowe. Niczego nie bra­ko­wało, było bez­piecz­nie i dobrze. Alko­holu prak­tycz­nie nikt nie pił, co w tam­tych cza­sach było ewe­ne­men­tem. Ni­gdy nie widzia­łem, żeby ktoś pił – dziad­ko­wie czy mama. Tato pił, ale z braćmi, na wyjaz­dach, ja tego nie widzia­łem. Oni w ogóle mieli bar­dzo mocne głowy, tata i jego bra­cia, zresztą ja też taką potem mia­łem, co oka­zało się dla mnie zgubne. Pół litra to była roz­grzewka…

Ale dla­czego potem stało się to pro­ble­mem?

No bo nie mia­łem z kim gadać! Ja byłem trzeźwy, a kum­ple pijani. Poza tym ci, któ­rzy wypi­jali cztery piwa i mieli dość, na drugi dzień docho­dzili do sie­bie. A ja, po litrze albo pół­tora wódki byłem fizycz­nie zde­mo­lo­wany.

Czyli wzor­ców prze­stęp­czych ani pijac­kich z domu nie wynio­słeś?

W żad­nym wypadku, cho­ciaż pić zaczą­łem dość wcze­śnie. Wtedy nie było nar­ko­ty­ków, a alko­hol był jedy­nym spo­so­bem poka­za­nia, że jest się doro­słym. Ojciec, choć pił rzadko, też był dla mnie pod tym wzglę­dem jakimś wzo­rem. Mógł dużo wypić, ale był inte­li­gentny, sza­no­wany, nie roz­ra­biał. To wytwo­rzyło jakiś wzo­rzec. Skąd alko­hol? Trudno to jed­no­znacz­nie stwier­dzić, w domu rodzin­nym pijań­stwa jako takiego nie było. Dokład­niej mówiąc, ni­gdy nikt nie pił w domu alko­holu, ale ojciec cza­sami przy­cho­dził pijany. A ponie­waż był dla mnie auto­ry­te­tem, to też z pew­no­ścią wywarło na mnie nega­tywny wpływ.

Co masz na myśli, mówiąc, że był inte­li­gentny?

Róż­nił się od ojców moich kole­gów. Bar­dzo dużo czy­tał, wiele wie­dział. Od dziecka kazał mi czy­tać, a potem już nie musiał kazać, bo sam czy­tałem. Pamię­tam, jak wysy­łał mnie do biblio­teki po książki, a kiedy biblio­te­karka mówiła, że tato więk­szość rze­czy już prze­czy­tał, byłem bar­dzo zafa­scy­no­wany. Ni­gdy nie prze­sta­łem czy­tać, nawet w wię­zie­niu, nawet jak już zosta­łem prze­stępcą, jak wsze­dłem w praw­dziwą gang­sterkę. Ojciec potra­fił się wysło­wić, ład­nie pisał, w towa­rzy­stwie miał posłuch, ponie­waż rze­czowo argu­men­to­wał.

Ty byłeś gang­ste­rem inte­lek­tu­ali­stą?

To za dużo powie­dziane, ale na pewno w domu nasiąk­ną­łem upodo­ba­niem do czy­ta­nia. Pod­bie­ra­łem ojcu książki – histo­ryczne, filo­zo­ficzne, powie­ści, kry­mi­nały – i czy­ta­łem je w pokoju przy lampce, co oczy­wi­ście było zabro­nione, bo musia­łem być wyspany do szkoły. Ojciec był też uzdol­niony muzycz­nie, prze­pięk­nie grał na skrzyp­cach, ale potem z tego zre­zy­gno­wał ze względu na pracę. Jak­kol­wiek dziw­nie to zabrzmi, bio­rąc pod uwagę jego pracę, miał arty­styczną duszę, którą czę­ściowo po nim odzie­dzi­czy­łem.

Pochła­nia­łeś wszystko jak leci?

Na początku nie, bo mama dawała mi książki nie­od­po­wied­nie dla mojego wieku i kazała je czy­tać. Część tych „hitów” jej i jej kole­ża­nek to były „flaki z ole­jem”, ale dzięki temu oswo­iłem się z czy­ta­niem. Zmu­szany w dzie­ciń­stwie do czy­ta­nia poważ­niej­szych rze­czy, kiedy doro­słem, umia­łem już sam wybie­rać lek­tury. To zresztą miało też inne skutki, potra­fi­łem się wysło­wić ponad swój wiek, argu­men­to­wać logicz­nie, dys­ku­to­wać, mia­łem duży zasób słów.

Na co zmarł twój tata?

To było dziwne. Co prawda nie pił tak, jak ludzie pili w cza­sach komuny, czyli non stop. Raz na jakiś czas robił imprezę ze swo­imi braćmi, pod­czas któ­rej było ostro. Ale wresz­cie doszedł do wnio­sku, że koniec z tym, posta­no­wił więc prze­stać, chciał się zmie­nić. Tylko że ja wów­czas byłem już albo w wię­zie­niu, albo poszu­ki­wany przez poli­cję za poważne prze­stęp­stwa, nie było mnie. Kie­dyś poje­chał na wczasy, takie rege­ne­ra­cyjne, które miały sta­no­wić począ­tek „nowego życia”, a ja nie mogłem się z nim spo­tkać ani wcze­śniej, ani póź­niej. O tym, że zmarł, w sumie młodo, dowie­dzia­łem się od osób trze­cich. Nawet nie mogłem być na pogrze­bie. On był już innym czło­wie­kiem, ale i ja byłem innym czło­wie­kiem. Z wielu powo­dów nie spo­tka­li­śmy się przez ostat­nie lata jego życia.

Cmen­tarz był obsta­wiony przez poli­cję, która już wtedy inten­syw­nie poszu­ki­wała mnie za poważne prze­stęp­stwa. Tydzień przed śmier­cią ojca poli­cja trzy razy mnie ści­gała, pod­czas jed­nego pościgu strze­lano do mnie, drugi zakoń­czył się tym, że od dzie­sią­tej rano do dwu­dzie­stej trze­ciej sie­dzia­łem w jezio­rze ukryty w trzci­nach. Pamię­tam, że potem jesz­cze tydzień śmier­dzia­łem mułem. Za trze­cim razem auto, któ­rym jecha­łem, zostało zablo­ko­wane na ulicy jed­no­kie­run­ko­wej, poli­cjanci wysko­czyli z cywil­nego polo­neza, pod­bie­gli do bmw, w któ­rym sie­dzia­łem, nie mogąc dostać się do środka, poprze­bi­jali nożami opony. Ucie­kli­śmy na fel­gach. Moje foto­gra­fie były w gaze­tach, a w radiu powta­rzano ostrze­że­nia przede mną. Byłem pod moc­nym ostrza­łem, musia­łem wyje­chać do Wro­cła­wia, gdzie ukry­wa­łem się ze wspól­ni­kiem poszu­ki­wa­nym za usi­ło­wa­nie zabój­stwa.

Za to, że psy obsta­wiły cmen­tarz pod­czas pogrzebu ojca, zadzwo­ni­łem na poli­cję, do śled­czych, któ­rych zna­łem od dziecka. Powie­dzia­łem, że temu, który pierw­szy do mnie dobie­gnie pod­czas pościgu, sprze­dam kosę. Pamię­tam jak dziś, że wtedy tam­ten poli­cjant powie­dział: „Paweł, nie wygłu­piaj się, staw się na komi­sa­riat, nawet z adwo­ka­tem. Musimy cię ganiać, bo dosta­jemy od (sta­rego) po dupie, bo w Legnicy są napady, a ty jesteś typo­wany jako pierw­szy”.

To, że nie pocho­wa­łeś ojca, to była dla cie­bie jakaś trauma?

Wtedy tego tak nie czu­łem, ale dziś wiem, że tak. O wszyst­kim dowie­dzia­łem się z rela­cji sio­stry, ale nie roz­ma­wia­łem z ojcem przez wiele lat. Jako szes­na­sto­la­tek byłem już prze­stępcą, on tego nie akcep­to­wał. Latami nie roz­ma­wia­li­śmy.

A listy?

No wła­śnie nie. Mogli­śmy to robić, ale ja już wtedy widzia­łem sie­bie jako Dona Cor­le­one. Listy? Listy są dla bab, nie dla gang­ste­rów. A ja chcia­łem być gang­ste­rem, nie pisa­łem więc listów do ojca ani w ogóle do nikogo z rodziny. Ojciec prze­stał być dla mnie auto­ry­te­tem, któ­rym był, gdy byłem dziec­kiem. Jako nasto­la­tek byłem już zapa­trzony w ban­dy­tów przez duże „B”, z wię­zie­nia, z ulicy i z fil­mów. Wystę­po­wa­łem w innych zawo­dach, a ojca uwa­ża­łem za faceta, który nic nie rozu­mie i któ­rego nie chciał­bym słu­chać.

Kłó­ci­li­ście się?

Nie, nie było nawet potrzeby. Po pro­stu już nie mie­li­śmy ze sobą nic wspól­nego. Po pierw­szym wyroku ode­brał mnie z wię­zie­nia. Jecha­li­śmy do domu zupeł­nie jak obcy ludzie, chyba nawet nie ode­zwa­li­śmy się do sie­bie sło­wem. Ja mia­łem taki pomysł na sie­bie, żeby zostać gang­ste­rem, on tego nie akcep­to­wał. Więź emo­cjo­nalna została kom­plet­nie zerwana.

Nie uprze­dzajmy fak­tów, wróćmy do „małej Moskwy”, czyli Legnicy.

Ruscy – ina­czej ich nie nazy­wa­li­śmy – byli wszę­dzie. Ale ja ich lubi­łem. Byli do nas podobni, czu­li­śmy to jako dzie­ciaki, ja tak czu­łem. Oni mieli wieczny pro­blem – zawsze byli przez kogoś cie­mię­żeni: przez komu­ni­stów, wcze­śniej przez carat, są do tego przy­zwy­cza­jeni. Ale na pozio­mie zwy­kłych ludzi są do nas bar­dzo podobni. Usiąść z Ruskim przy stole to jak usiąść z Pola­kiem. Jako dzieci niczym się nie róż­ni­li­śmy. Oni mieli swoje KGB, GRU, a my UB, SB. Był wyraźny podział mię­dzy lud­no­ścią cywilną a kadrą zarzą­dza­jącą. W naszym pol­skim spo­łe­czeń­stwie prze­cież było tak samo. Nie należy zapo­mi­nać, że Rosja skła­dała się wtedy z wielu repu­blik i naro­do­wo­ści. Dla nas wszy­scy oni byli Ruskimi, ale prze­cież wśród nich byli Tata­rzy, Ingu­sze, Litwini, Ukra­ińcy, Kaza­cho­wie, Ormia­nie, Aze­ro­wie, Cze­czeni, Tata­rzy, Basz­ki­rzy, mnó­stwo grup etnicz­nych, reli­gii itd. Wszy­scy jakoś się doga­dy­wa­li­śmy.

Nie trak­to­wa­li­ście ich jako najeźdź­ców? Nie mówiło się o tym?

Nie, dopiero potem, po latach, nabra­łem świa­do­mo­ści, o co cho­dziło, ale jako dzieci w ogóle o tym nie wie­dzie­li­śmy. Bawi­li­śmy się razem na podwór­kach. Młode kacapy – tak też o nich mówi­li­śmy – na swój spo­sób nam impo­no­wały. Byli bar­dzo wyspor­to­wani. Nie było wśród nich mię­cza­ków. Nie kapo­wali, nie robili afery z bójki, zno­sili wszystko twardo, tro­chę jak Polacy.

To były dzieci woj­sko­wych?

Wszy­scy, innych nie było. Byli zdy­scy­pli­no­wani, nasiąk­nięci woj­sko­wym dry­lem. A ja, prze­by­wa­jąc z nimi, też tym nasią­kłem. Mieli swoje zasady, byli posłuszni ojcom, po domach wszę­dzie walały się han­tle i przy­rządy do ćwi­czeń. To mi wów­czas impo­no­wało. Wbrew pozo­rom nie było w tych domach pato­lo­gii, dzia­do­stwa. Bar­dzo mi się to podo­bało.

A wódka?

Woj­skowi, rodzice moich kum­pli z podwórka, pili, ale z umia­rem. To zna­czy pili dużo, codzien­nie nawet, ale tak, żeby rano iść do pracy. Mieli za dużo do stra­ce­nia, bo Legnica była dla nich nie­sa­mo­wi­tym miej­scem, lep­szym niż ojczy­zna. Nawet jak pili, to się kon­tro­lo­wali. Zresztą już po latach nauczyli mnie pić.

Jak to nauczyli?

Rosja­nie piją w spe­cy­ficzny spo­sób. Bar­dzo dużo, bar­dzo długo, ale – ja to tak nazy­wam – mądrze. Z nimi nie ma gada­nia głu­pot, świ­ro­wa­nia. Jak ktoś roz­ra­bia, dostaje w łeb i jest po nim. Trzeba się kon­tro­lo­wać. Rosja­nie piją ina­czej niż Polacy, a dowie­dzia­łem się tego po latach, kiedy byłem w Rosji, już jako ban­dyta w prze­stęp­czych inte­re­sach, no i piłem z ludźmi, któ­rych pozna­łem jesz­cze w Legnicy. Prze­kra­cza­nie gra­nic, przy­sta­wia­nie się do żon albo robie­nie roz­rób jest duszone w zarodku. Dostaje się po pro­stu w cym­bał i jest po spra­wie, nie tak jak u nas, że docho­dzi do awan­tur, które się wymy­kają spod kon­troli.

Nie wie­dzia­łem, że Rosja­nie piją spo­koj­nie!

Tak, bo przy stole kon­tro­lują się nawza­jem. Jeśli komuś odbija, dostaje szajby, zostaje bru­tal­nie uspo­ko­jony. Można tań­czyć, śpie­wać, robić różne rze­czy, ale kiedy ktoś zaczyna roz­ra­biać, ma prze­rą­bane. Jeśli jedna osoba nie da mu rady, to dadzą dwie albo trzy. I wszystko się uspo­kaja. Zwią­zek Radziecki skła­dał się z wielu pod­po­rząd­ko­wa­nych naro­dów o bar­dzo zróż­ni­co­wa­nych kul­tu­rach. Ludzie z dale­kiej pół­nocy lub innych odle­głych zakąt­ków tego naj­więk­szego na świe­cie pań­stwa byli w pew­nym sen­sie dzicy. W wielu miej­scach nie było sądów, mili­cji, admi­ni­stra­cji, tylko lasy i stepy. Ludzie ci byli więc zmu­szeni do prze­strze­ga­nia wła­snych usta­lo­nych wewnętrz­nie kodek­sów.

Tak było w Legnicy?

Dokład­nie tak. Pijani Polacy roz­ra­biali, jeden kop­nął śmiet­nik, drugi rzu­cił butelką. Po alko­holu sta­wali się agre­sywni. A Ruscy, cho­ciaż pili ostro, byli uspo­ka­jani przez swo­ich. Nie roz­ra­biali, choć bywali nie­przy­tomni. Nikt się ich nie bał. Picie Ruskich przy­po­mi­nało mi picie Pola­ków, ale z daw­nych lat. Wtedy, kiedy jesz­cze pano­wały na uli­cach zasady rodem z sub­kul­tur wię­zien­nych. Zasady Ruskich w więk­szo­ści brały się ze zwy­cza­jów panu­ją­cych w danym regio­nie czy repu­blice, ale to też było dobre. Nie wolno zapo­mi­nać, że dla nich Legnica to było Eldo­rado, dla­tego też sta­rali się pil­no­wać, bo za byle wychyłę lądo­wali na Sybe­rii. Chlali, ale roz­ra­biali umiar­ko­wa­nie, bo mia­sto było naszpi­ko­wane KGB i zwy­kłymi patro­lami.

Nawet mło­dzi ludzie?

No wła­śnie nie. Pijani ojco­wie nie bili swo­ich synów, nie wyży­wali się na żonach, tego nie robili. A u Pola­ków to była norma. Ja od dziecka musia­łem być twardy. Ojciec był w pracy, więc ja po szkole szwen­da­łem się z Ruskimi, cho­dzi­łem z nimi po podwór­kach, do bani, widzia­łem, jak żyją. W tych sau­nach pili spi­ry­tus puł­kow­nicy i gene­ra­ło­wie, jedli i bawili się, ale ni­gdy nie byli wobec nas agre­sywni, nie wyży­wali się. Trak­to­wali nas raczej jak powie­trze albo nawet przy­jaź­nie, bo my, łebki, nie sta­no­wi­li­śmy dla nich żad­nego zagro­że­nia. To oczy­wi­ście był w pew­nym sen­sie obraz wykrzy­wiony. Ruscy miesz­ka­jący w Pol­sce byli kadrą wyse­lek­cjo­no­waną i musieli się dobrze zacho­wy­wać, bo jak nie, to pako­wali manatki i Kam­czatka. Nie o to cho­dzi, że ich glo­ry­fi­kuję, w żad­nym wypadku, ale tak wtedy wyglą­dała nasza rze­czy­wi­stość. W szkole uczono, że Rosja­nie byli wyzwo­li­cie­lami. W rosyj­skich szko­łach uczono tego samego. Ich kadra, która sta­cjo­no­wała w Legnicy, była fasa­dowa i taki obraz został mi w pamięci.

Znasz język?

Oczy­wi­ście. I to tak, że Rosja­nin nie pozna, że jestem Pola­kiem. Mam bogate słow­nic­two, znam blu­zgi, slang, wszystko. Nauczy­łem się tego w Legnicy, na ulicy. W szkole zna­łem język lepiej od nauczy­cielki. Jedna nawet wzięła mnie kie­dyś na bok i popro­siła, żebym jej nie popra­wiał, bo jest jej wstyd przed klasą. Już wię­cej tego nie robi­łem.

Pamię­tasz jakichś cha­rak­te­ry­stycz­nych ludzi?

Mia­łem wśród nich mnó­stwo przy­ja­ciół, z nie­któ­rymi utrzy­muję kon­takt do dziś. Mógł­bym sypać imio­nami, bo pozna­łem ich naprawdę wielu. To dla­tego, że byłem odważny i bojowy. Nie bałem się Ruskich, w prze­ci­wień­stwie do moich pol­skich kole­gów, któ­rzy czuli przed nimi lęk. Nam wpa­jano, że Rosja­nie to boha­te­ro­wie, więk­szy brat, spor­towcy i siła­cze. Ow­szem, po czę­ści to była prawda, nie­mal w każ­dym ich domu były sprzęty do ćwi­czeń. Ale ja odkry­łem też drugą prawdę, że oni sza­nują ludzi, któ­rzy potra­fią się posta­wić. Dla­tego moje przy­jaź­nie z nimi i sza­cu­nek, jaki sobie zaskar­bi­łem, były zazwy­czaj poprze­dzone bój­kami. I to sta­ra­łem się prze­ka­zać moim pol­skim kole­gom i przy­ja­cio­łom. W póź­niej­szych latach, kiedy byłem już prze­stępcą i mia­łem do czy­nie­nia z rosyj­sko­ję­zycz­nymi gru­pami, ta wie­dza bar­dzo mi pomo­gła. Oni szybko potra­fili wyczuć, że ktoś pod­kula ogon, i wtedy to wyko­rzy­sty­wali. W ich śro­do­wi­sku nie­do­brze postrze­gane jest pysko­wa­nie. Facet powie raz i działa.

Dla­czego się nie bałeś?

Nie wiem, taki cha­rak­ter, zresztą ni­gdy przez całe życie się nie bałem ani w wię­zie­niu, ani pod­czas gang­ster­skiej dzia­łal­no­ści. Nie myśla­łem o zagro­że­niach albo je lek­ce­wa­ży­łem. W Legnicy jako dzie­ciak nauczy­łem się nazwisk rosyj­skich gene­ra­łów i puł­kow­ni­ków, a Rosja­nie panicz­nie bali się prze­ło­żo­nych. Wcho­dzi­łem więc do ich zony, strefy kom­plet­nie zaka­za­nej, poda­jąc jako swoje nazwi­sko jakiejś wysoko posta­wio­nej osoby, na przy­kład ojca Jury, mojego kum­pla. „Juri­now” – mówi­łem, a straż­nicy sta­wali na bacz­ność i mnie prze­pusz­czali. Robi­łem takie numery nie w jakimś kon­kret­nym celu, ale żeby się spraw­dzić i popi­sać. Młody czło­wiek jest cza­sami za głupi na strach. Naj­pierw działa, potem myśli.

Nie chcia­łeś cze­goś osią­gnąć?

Ani wtedy, ani potem. Robi­łem to dla dresz­czyku emo­cji. Kie­dyś poda­łem się za syna jakie­goś puł­kow­nika i powie­dzia­łem żoł­nie­rzom, żeby prze­wieźli do mojej szkoły stół do ping-ponga. Jako kom­pletny szczyl. Ruski żoł­nierz zadzwo­nił po sze­re­go­wych i powie­dział im, że mają zawieźć stół tam, gdzie ja im każę. No i tak – odwagą i bez­czel­no­ścią – wyrwa­łem od nich ten stół. Takich bra­wu­ro­wych akcji robi­łem zresztą wię­cej, a po każ­dej sta­wa­łem się coraz odważ­niej­szy. Po pew­nym cza­sie mia­łem sta­lowe nerwy, nie było na mnie moc­nych, co zresztą prze­ło­żyło się na moją postawę, kiedy już zosta­łem prze­stępcą. Jak każdy odczu­wa­łem cza­sami lęk, ale od naj­młod­szych lat uczy­łem się nad nim pano­wać.

W sumie piękna mło­dość…

Jak naj­bar­dziej, wcho­dzi­łem, gdzie chcia­łem, robi­łem, co chcia­łem, byłem uwa­żany za kozaka i lubi­łem, że tak mnie postrze­gają. Mia­łem ruskich moc­nych kum­pli i bar­dzo dużo mogłem. Trak­to­wali mnie jak swo­jego, co mi impo­no­wało i podo­bało mi się.

A rodzice? Nie wście­kali się na cie­bie?

W Legnicy Ruscy i Polacy żyli obok sie­bie, w sym­bio­zie. Blok pol­ski, blok ruski, wszystko było razem i rodzice nie zaka­zy­wali nam kon­taktu. A nawet gdyby zaka­zy­wali, to od pew­nego momentu już bym ich nie słu­chał. Część mia­sta była ogro­dzona dru­tem kol­cza­stym i straż­ni­cami, ale i tam mia­łem wstęp. Naj­śmiesz­niej­sze jest to, że kiedy ramię w ramię z ruskimi kum­plami prze­pro­wa­dza­li­śmy jakieś ataki, to naj­czę­ściej na Ruskich.

Rosja­nie mieli lepiej od Pola­ków?

Zde­cy­do­wa­nie. Wszystko mieli za darmo, za wszystko pła­ciło pol­skie pań­stwo. Mieli talony na żyw­ność i na inne rze­czy. I my z nimi han­dlo­wa­li­śmy albo nawet oni nam dawali pewne rze­czy, bo nie byli w sta­nie ich prze­jeść. Jajka, kieł­basę – bra­łem od nich talony, kupo­wa­łem, co chcia­łem, w ruskich skle­pach, no i zano­si­łem do domu albo roz­da­wa­łem. Rosja­nie, gdyby kupo­wali za pie­nią­dze, toby je pew­nie gro­ma­dzili, oszczę­dzali. Ale wszystko mieli „pa tało­nam”, na talony, więc je nam dawali. A mnie – do któ­rego mieli zaufa­nie i któ­rego trak­to­wali jak swo­jaka – to już w ogóle.

Lubi­łeś jakieś spe­cy­ficzne rze­czy u Rosjan?

Sło­dy­cze, pyszne i w nie­ogra­ni­czo­nej ilo­ści. A to były lata osiem­dzie­siąte, kiedy w skle­pach nie było dosłow­nie nic. Dobrze się z Ruskimi żyło.

A prze­stęp­czość? Mówiło się, że han­del z Rosja­nami kwitł, że można było w Legnicy wszystko zała­twić, łącz­nie z bro­nią.

Oczy­wi­ście. Prze­stęp­czość to może za duże słowo, ale szwin­dle i szmu­giel były na porządku dzien­nym. Ruscy głów­nie sprze­da­wali żyw­ność, prze­rzu­cali ją przez płoty i mury, a Polacy dawali im w zamian jakieś „świersz­czyki” à la porno, wtedy praw­dzi­wego porno jesz­cze nie było. Albo takie rze­czy z rynku: pla­sti­kowe rze­czy, fajans, takie tam. Dla nas to było nic, ale w takim Kazach­sta­nie to było nie­spo­ty­kane. Oni pła­cili za te gów­niane rze­czy zło­tem, pier­ścion­kami, łań­cusz­kami, kol­czy­kami. Wymie­niali złoto za badzie­wie. Nie­któ­rzy z nich przy­jeż­dżali pro­sto ze ste­pów, byli mało cywi­li­zo­wani, ale złoto mieli. Legnica w swoim cza­sie była naj­więk­szym ryn­kiem złota w Pol­sce. Dopóki nie zmą­drzeli, można było je wyrwać za gro­sze. Do tego bar­dzo dobrze funk­cjo­no­wał rynek oszu­stów na waj­chę, bombę itd. Pro­blem był taki, że oszu­kany Ruski mógł nawet zabić, i co by mu zro­bili? Oni nie pod­le­gali pol­skiemu sądow­nic­twu. Cho­dzi­łem cza­sami do ich wię­zie­nia, widzia­łem, co tam się działo. Zresztą w pol­skich „pusz­kach” za komuny było to samo. Ale o tych rze­czach nie mam dużej wie­dzy, ponie­waż byłem wtedy szczy­lem, to nie był jesz­cze mój kali­ber prze­stęp­czo­ści. Ja byłem wtedy zale­d­wie chu­li­ga­nem.

Nie było to zaka­zane?

Było, ale ludzie i tak ryzy­ko­wali. Legnica była wtedy zamoż­nym mia­stem, przez ten kon­takt z Rosja­nami się boga­ciła. Nawet dzi­siaj na rynku w Legnicy ludzie sprze­dają złoto jesz­cze po Rosja­nach. Nie widzia­łem tego ni­gdzie w Pol­sce. Dla Rosjan złoto nie miało war­to­ści, odda­wali je za wia­traczki albo pla­sti­kowe miski, dzi­siaj nie do pomy­śle­nia. Do tego sprze­da­wali – albo raczej wymie­niali – kawior, wódkę, szam­pana, to, co mieli w nie­ogra­ni­czo­nych ilo­ściach.

Jak sobie radzi­łeś w szkole?

Dość prze­cięt­nie. Nie chciało mi się cho­dzić do szkoły, wagary w latach osiem­dzie­sią­tych były bar­dzo modne. Byłem oczy­tany, dobry, ale nie miało to żad­nego odzwier­cie­dle­nia w oce­nach. Czy­ta­nie roz­wija elo­kwen­cję, dla­tego pytany potra­fi­łem klu­czyć na sate­li­cie dobrej odpo­wie­dzi i jakoś się uda­wało. Jed­nak można było mnie zali­czyć do uczniów sła­bych. To były inne czasy, takie bez­na­dziejne, że wszy­scy w nosie mieli szkołę. Cho­dzi­łem w kratkę, rodzice mnie nie pil­no­wali, ufali, bo byłem prze­cież „taki mądry”. Jak sprawa sta­wała na ostrzu noża, to się tro­chę przy­kła­da­łem, a jak się uspo­ko­iło, znów waga­ro­wa­łem. Ale mia­łem zaletę, która dawała mi kom­pletną nie­ty­kal­ność.

Zga­duję, że to był sport.

Wła­śnie tak. Byłem naj­lep­szym spor­tow­cem w szkole. Tre­no­wa­łem czwór­bój lek­ko­atle­tyczny, od małego byłem więc pod opieką nauczy­cieli wuefu. Oni na mnie sta­wiali, prze­ra­biali nawet datę mojego uro­dze­nia, żebym mógł repre­zen­to­wać szkołę w zawo­dach. Byłem w związku z tym nie­ty­kalny. Jeź­dzi­łem na zawody, po lek­cjach tre­no­wa­łem z Ruskimi, nie można mnie było ot tak uka­rać za wagary, bo dla szkoły byłem zbyt cenny. Jesz­cze w szó­stej kla­sie pod­sta­wówki rywa­li­zo­wa­łem z ośmio­kla­si­stami i dawa­łem radę. Byłem niski, bar­dzo szczu­pły, ale zapo­wia­da­łem się na dobrego spor­towca. Bie­ga­łem na sześć­dzie­siąt metrów, biegi prze­ła­jowe, dłu­gie dystanse, rzu­ca­łem oszcze­pem i piłką palan­tową, ska­ka­łem wzwyż, wszystko szło mi łatwo i dobrze. Pew­nie gdyby wtedy zna­lazł mnie jakiś dobry tre­ner, to skoń­czył­bym ina­czej, niż skoń­czy­łem.

Upra­wia­łeś sport, bo lubi­łeś czy bo musia­łeś?

Uwiel­bia­łem to i w rywa­li­za­cji się speł­nia­łem. Tre­no­wa­łem wła­ści­wie bez prze­rwy, w szkole, w domu i z rosyj­skimi kum­plami. W sumie albo tre­no­wa­łem, albo czy­ta­łem książki, nic wię­cej. Zawa­la­łem przed­mioty ści­słe, mate­ma­tykę, che­mię i fizykę, no ale mia­łem to zabez­pie­cze­nie w postaci ochrony nauczy­cieli wuefu. Z kolei z pol­skiego byłem dobry, bo dużo czy­ta­łem, tylko nie wyko­rzy­sty­wa­łem tego, bo się nie uczy­łem. To było prze­śli­zgi­wa­nie się. Pisa­łem dobre wypra­co­wa­nia, spod palca, cho­ciaż nie dawało mi to żad­nej satys­fak­cji. Byłem – wtedy to było nie­dia­gno­zo­wane – dys­lek­ty­kiem i dysor­to­gra­fem. Nawet dobre pisa­nie było więc bez sensu, bo nie było zda­nia bez błędu orto­gra­ficz­nego. Pew­nego dnia polo­nistka zli­to­wała się nade mną i zaczęła mi sta­wiać dwie oceny: za wypra­co­wa­nie i za orto­gra­fię. Pięć i dwa. No i tak zostało do końca pod­sta­wówki. Pamię­tam taką dziwną sytu­ację. Odra­bia­łem lek­cje, pisa­łem opo­wia­da­nie o potwo­rze, który mieszka w piw­nicy. Potwór miał na szyi łań­cuch z meda­lio­nem, gdy ktoś go wkła­dał, sta­wał się tym potwo­rem. Była wtedy u nas zna­joma, która zaj­mo­wała się wró­że­niem. Kobieta ta pode­szła, zaczęła czy­tać opo­wia­da­nie i powie­działa – pamię­tam jak dziś: „Paweł, albo będziesz wiel­kim pisa­rzem, albo będziesz wiel­kim pija­kiem” (śmiech). Moja mama to sły­szała.

Naj­waż­niej­szy był sport. Po szkole tre­no­wa­łem też z kole­gami z klasy, szli­śmy na sta­dion i ćwi­czy­li­śmy. Czę­sto też tre­ner indy­wi­du­al­nie mnie tre­no­wał. Był wuefi­stą z powo­ła­nia i poświę­cał mi wiele czasu. A ja wygry­wa­łem zawody za zawo­dami.

Co się speł­niło?

W sumie obie rze­czy. Przez wiele lat byłem zawo­do­wym pija­kiem, a potem coś pisa­łem. W każ­dym razie ta kobieta wywró­żyła mi przy­szłość.

W wię­zie­niu też pisa­łeś?

Pod­czas pierw­szych wyro­ków nie, dopiero pod­czas ostat­niego, naj­dłuż­szego, kiedy już byłem innym czło­wie­kiem, ksiądz, z któ­rym współ­pra­co­wa­łem, napi­sał w moim imie­niu prośbę do dyrek­tora wię­zie­nia, żebym mógł pisać, no i on się zgo­dził. Dosta­łem kom­pu­ter, ksiądz porę­czył za mnie i zaczą­łem pisać, czyli robi­łem to, co lubi­łem robić jako dzie­ciak. Pisa­łem arty­kuły, które ksiądz wyno­sił na wol­ność i były dru­ko­wane. Oka­zało się, że ludzie lubili te opo­wie­ści, a ja lubi­łem je pisać.

Kolejna stra­cona szansa na przy­zwo­ite życie, po spo­rcie mogło to być pisa­nie…

Było tych szans dużo wię­cej, prze­ko­nasz się.

No ale dla­czego w końcu spor­tow­cem nie zosta­łeś, choć wszystko na to wska­zy­wało?

Bo po pod­sta­wówce posze­dłem do szkoły zawo­do­wej, pewien, że mój spor­towy talent będzie się roz­wi­jał, ale oka­zało się ina­czej. Posze­dłem do szkoły hut­ni­czej, bo w Legnicy była huta. Szkoła miała wysoki poziom, a starsi kole­dzy z podwórka mówili, że jest w porządku, więc się nie waha­łem. Ale kiedy przy­sze­dłem, oka­zało się, że nauczy­ciela wuefu nie inte­re­suje nic, co do tej pory osią­gną­łem. Miał gdzieś moje wyniki, puchary, które zdo­by­łem dla szkoły pod­sta­wo­wej, w ogóle miał mnie w nosie.

Byłeś zawie­dziony, zała­many?

Wię­cej. Wydaje mi się dziś, że to był moment prze­ło­mowy. Wtedy zała­mało się moje życie i posze­dłem zupeł­nie inną drogą.

Czyli temu, że wsze­dłeś na drogę prze­stęp­czo­ści, winien jest wuefi­sta?

Nie, abso­lut­nie nie, ale to był jeden z powo­dów. Drugi zaist­niał odro­binę wcze­śniej.

Czyli?

Ja naprawdę mnó­stwo czasu w pod­sta­wówce poświę­ci­łem spor­towi. Odno­si­łem suk­cesy, zdo­by­wa­łem laury i wpa­dłem – ale zro­zu­mia­łem to dużo póź­niej – w pychę i zaro­zu­mia­łość. Moje ego ogrom­nie uro­sło, było roz­bu­chane do gra­nic. Kiedy nie sta­wa­łem na naj­wyż­szym podium, byłem sfru­stro­wany, w ogóle nie mogłem dać sobie z tym rady. Byłem gwiazdą, dziew­czyny mi wią­zały buty bie­gowe, a nauczy­ciele trak­to­wali zupeł­nie nie­od­po­wied­nio jako nadzieję szkoły. Cały suk­ces był oparty na mnie, cho­ciaż byłem naj­młod­szy, tak młody, że trzeba było fał­szo­wać moją datę uro­dze­nia.

Gwiaz­dor…

Tak, wuefi­sta mówił mi, że beze mnie się nie uda. To było ogromne ciśnie­nie, zupeł­nie wykań­cza­jące. Moje ego rosło i rosło, a ja byłem za mały i za głupi, żeby sta­wić temu opór. Pamię­tam takie zawody, w któ­rych wszy­scy już prze­grali swoje kon­ku­ren­cje i tylko ja mogłem prze­chy­lić szalę zwy­cię­stwa na rzecz szkoły. Od dziecka wal­czy­łem o naj­wyż­szą stawkę, z Ruskimi na innych zawo­dach, po pro­stu nie dopusz­cza­łem moż­li­wo­ści, że mogę prze­grać. W tych waż­nych szkol­nych zawo­dach został tylko skok w dal, a ja byłem bar­dzo dobrym skocz­kiem. Tre­ner mi mówił, że nie muszę sko­czyć naj­da­lej, wystar­czy ileś tam. Pierw­szy skok spa­li­łem, drugi też. Wtedy tre­ner pod­szedł do mnie i powie­dział: „Paweł, słu­chaj, chcesz sko­czyć naj­da­lej, ja to wiem, ale skocz spo­koj­niej, kró­cej, nam to wystar­czy do zwy­cię­stwa”. Ale ja nie umia­łem się pod­po­rząd­ko­wać, musia­łem sko­czyć naj­da­lej. I spa­li­łem. Zdo­by­li­śmy dru­gie miej­sce. Na następ­nych zawo­dach bie­gli­śmy prze­łaje, ktoś pod­ciął mnie na star­cie. Pozbie­ra­łem się i dogo­ni­łem stawkę, ale tre­ner nie chciał uwie­rzyć, dla­czego sła­biej mi poszło. Byłem tym zała­many. Innym razem oszu­kał mnie mój naj­więk­szy rywal, który w biegu przez płotki skró­cił sobie trasę. Mój tre­ner winił mnie za prze­graną i nie wie­rzył, że zosta­łem oszu­kany. To wszystko tak bar­dzo mi cią­żyło, że wario­wa­łem ze stresu. Czu­łem się fatal­nie, byłem zała­many. Cała szkoła liczyła na mnie, a ja zawio­dłem, cho­ciaż wcale nie zawio­dłem. To ciśnie­nie było nie do znie­sie­nia.

Dziś uwa­żasz, że byłeś dobrze tre­no­wany?

W żad­nym wypadku. Mia­łem fatal­nych tre­ne­rów, to była rzeź­nia. Sta­wiali na mnie, pod­da­wali ogrom­nej pre­sji, a na doda­tek wyci­skali z mło­dego i chu­dego chło­paka ostat­nie poty. Wtedy nie wie­dzia­łem, że to za dużo. Oni trak­to­wali dziecko jak doro­słego. Byłem jak For­rest Gump: ni­gdy nie cho­dzi­łem, zawsze bie­głem. Nie­ustan­nie. Ale szkoła prze­sa­dziła. Ciśnie­nie wciąż wzra­stało, dosta­łem od szkoły kolce, obcią­że­nie było potworne. Tre­ner przy­szedł do mojej mamy i wyja­śnił, że szkoła na mnie sta­wia, a takie kolce w tam­tych cza­sach były nie­osią­galne. Kolejna ogromna pre­sja i kolejny roz­rost ego.

A w zawo­dówce?

A w zawo­dówce, do któ­rej posze­dłem napu­szony, nała­do­wany emo­cjami, prze­ko­nany, że jestem świetny, przy­go­to­wany spor­towo, z prze­ro­stem ego, oka­zało się, że sport nie ma żad­nego zna­cze­nia. Klapa. Nikogo to nie obcho­dziło, kim byłem, co repre­zen­tuję. Sta­łem się z dnia na dzień nikim, a nie mia­łem z kim o tym poroz­ma­wiać. Nie zwie­rzy­łem się ani rodzi­com, ani sio­strze, ona była dużo młod­sza, i zosta­łem z pro­ble­mem sam jak palec.

To był zwrot?

Tak, wró­ci­łem do domu, szu­ka­łem jakichś roz­wią­zań, jakie­goś pomy­słu na sie­bie. Ale nie mogłem zna­leźć. Ponie­waż mia­łem się już za pra­wie doro­słego, posta­no­wi­łem wsta­wić zamek w drzwiach, żeby rodzice i rodzina mi nie prze­szka­dzali. Powie­dzia­łem im o tym, ale rodzice byli prze­ciwni. Jakoś jed­nak ich prze­ko­na­łem argu­men­tami, że czy­tam dużo, potrze­buję ciszy, spo­koju, kon­tem­pla­cji. Opo­wia­da­łem koco­poły, wkrę­ca­łem ich. Nie mia­łem żad­nego planu, ale pamię­tam, że chcia­łem się odgro­dzić i zna­leźć na sie­bie pomysł. No i wresz­cie rodzice się zgo­dzili.

To był dobry pomysł?

Naj­gor­szy. Byłem zała­many i przy­bity. Zamy­ka­łem drzwi na ten zamek i przez okno wycho­dzi­łem na ulicę. A na ulicy zaczą­łem szu­kać ujścia dla zło­ści i nad­miaru adre­na­liny. To był począ­tek końca.

Część 2. Młody na ulicy

Część 2

Młody na ulicy

Masz już zamek w drzwiach, jesteś zała­many sytu­acją w szkole, sio­stra jest za młoda, żeby z nią poga­dać, to może reli­gia?

W tam­tym cza­sie reli­gia nie dawała mi odpo­wie­dzi. Moja rodzina była reli­gijna, ale tra­dy­cjo­na­li­stycz­nie, nie głę­boko. Co nie­dzielę cho­dzi­li­śmy do kościoła, zosta­li­śmy wycho­wani w sza­cunku do Pana Boga, do reli­gii, ale było to powierz­chowne. Mama była bar­dziej reli­gijna, ale ojciec już mniej. My, tak jak wszy­scy, bez reflek­sji.

Chrze­ści­jań­skie war­to­ści nie miały zna­cze­nia?

Może nie chrze­ści­jań­skie, ale war­to­ści jako takie miały dla mnie ogromne zna­cze­nie, wów­czas i przez całe życie. Byłem wycho­wany w posza­no­wa­niu pew­nych war­to­ści od dziecka – czy to rodzin­nych, czy usta­no­wio­nych przez Ruskich.

Ruskich?

Tak. Bo to prze­cież nie byli tylko Rosja­nie, lecz tygiel dzie­siąt­ków naro­do­wo­ści, kul­tur i reli­gii. Mia­łem kon­takt z Kaza­chami, Mon­go­łami, Ukra­iń­cami, Turk­me­nami; w Legnicy miesz­kało mnó­stwo róż­nych naro­dów ze Wschodu. Oni wszy­scy musieli ze sobą współ­żyć, doga­dy­wać się, koope­ro­wać. Przez lata w Legnicy wypra­co­wali swoje zasady, a ja je przyj­mo­wa­łem, uczy­łem się ich i nasią­ka­łem nimi, bo obco­wa­łem z ludźmi, któ­rzy je wyzna­wali. One poma­gały w mło­dym życiu, a i potem też.

Co to były za zasady? Jak byś je nazwał?

To były zwy­cza­jowe zasady, wyni­ka­jące z obco­wa­nia z innymi ludźmi, ludźmi innych kul­tur i naro­do­wo­ści. To była ogól­nie rozu­miana przy­zwo­itość, tole­ran­cja dla oby­cza­jów i reli­gii. Każdy musiał pod­cho­dzić do innych z sza­cun­kiem albo był wyklu­czany. Jak byłem dzie­cia­kiem, za brak oka­zy­wa­nia sza­cunku innym po pro­stu się obry­wało, i to ostro.

Rodo­wici Rosja­nie nie domi­no­wali nad innymi?

Byli w naj­wyż­szej kaście, bo spra­wo­wali naj­wyż­sze woj­skowe funk­cje i było ich naj­wię­cej, ale sza­cu­nek nale­żał się każ­demu, bez względu na naro­do­wość i pocho­dze­nie, nie tylko im. Nawet bied­niej­sze azja­tyc­kie narody – nazy­wa­li­śmy ich „Cho­cho­łami” – nie były pogar­dzane i miały prawo do swo­jej god­no­ści. W takim duchu – sza­cunku dla odmien­no­ści i tra­dy­cji każ­dego narodu – wzra­sta­łem. Na przy­kład na podwórku nie można się było wywyż­szać, dla­tego że miało się ojca, który był wyż­szy stop­niem albo był Rosja­ni­nem. Za wywyż­sza­nie obry­wało się w łeb i było po spra­wie. Wszy­scy byli­śmy wobec sie­bie równi.

Takie pierw­sze zasady ulicy?

Zde­cy­do­wa­nie. Oczy­wi­ście były one sto­so­wane przez czter­na­sto-, pięt­na­sto­lat­ków według naszych wyobra­żeń o spra­wie­dli­wo­ści. Ale jed­nak były to zasady, swo­isty kodeks postę­po­wa­nia. Ten kodeks, który trudno zde­fi­nio­wać i który nie był prze­cież spi­sany, był pierw­szy w moim życiu. Potem mia­łem ich jesz­cze wiele, był kodeks prze­stęp­czy, wię­zienny czy wresz­cie gang­ster­ski. Ale zawsze był to jakiś kodeks, jakiś zestaw zasad, któ­rym byłem wierny. Jestem czło­wie­kiem zasad.

Nie byłeś gorzej trak­to­wany przez to, że byłeś Pola­kiem?

Nie, ale mia­łem ksywę Pan. A moi kole­dzy to były komu­ni­styczne dzieci, nasiąk­nięte pogardą dla „panów”. Zatem ta moja ksywa tro­chę była pod­szyta pogardą, ale tro­chę też zazdro­ścią. „Pan” to był ktoś zarówno zły, jak i lep­szy. Rosja­nie pod­ła­pali to „pano­wa­nie”, bo my, doro­śli Polacy, tak się do sie­bie zwra­camy. U dzie­cia­ków jed­nak nie było żad­nego podziału na lep­szych i gor­szych. Polacy, w tym ja, nie byli­śmy gorsi.

Cho­dzi­li­ście do tej samej szkoły?

Nie, Rosja­nie mieli swoje szkoły, my swoje. Ale już mówi­łem, że ja się w swo­jej szkole nudzi­łem, czę­sto więc cho­dzi­łem do nich nie­le­gal­nie, bo byli­śmy zżyci, i sie­dzia­łem na lek­cjach u kum­pli ze Wschodu. Oni zresztą też przy­cho­dzili do mnie, do nas, Pola­ków. Powiedzmy, że ja byłem troszkę bar­dziej zaprzy­jaź­niony z Rosja­nami, bo zna­łem synów puł­kow­ni­ków i gene­ra­łów, ale moi pol­scy kole­dzy też się z nimi bawili. Mnie Rosja­nie brali na polo­wa­nia, już jako dzie­ciak mia­łem w ręku kara­bin, naboje, uczy­łem się strze­lać. Zde­cy­do­wa­nie byłem wyżej w tej mło­dzie­żo­wej hie­rar­chii, co zresztą doda­wało mi pew­no­ści sie­bie, podob­nie jak szkolny sport.

Mam wra­że­nie, że to, jak widzieli cię rodzice, nie było tym, jaki byłeś naprawdę…

Chyba każdy dzie­ciak wtedy, w latach osiem­dzie­sią­tych, roz­ra­biał tak, że rodzice o tym nie wie­dzieli, ale ja zde­cy­do­wa­nie bar­dziej. Cho­dzi­łem po dachach, robi­li­śmy ogni­ska, do któ­rych wrzu­ca­li­śmy nie­wy­bu­chy, było sporo bar­dzo ryzy­kow­nych spraw, które mogły się skoń­czyć tra­gicz­nie. No, ale jakoś prze­trwa­łem. W domu dopro­wa­dzi­łem do eks­plo­zji kuchenki gazo­wej, co skoń­czyło się dla mnie szpi­ta­lem. Wypa­dłem z okna i zawi­słem na szelce na pieńku wbi­tym w zie­mię, nie wie­dząc, czy żyję, czy nie, i drąc się wnie­bo­głosy. Sporo było takich „cudów” prze­trwa­nia (śmiech).

To mru­ga­nie oczami to od mło­dzień­czych przy­gód?

Tro­chę tak, od wybu­chu tej kuchenki. Ale po latach popra­wił mi jeden facet, od któ­rego odzy­ski­wa­łem dług. Chlu­snął mi w twarz roz­pusz­czal­ni­kiem, pra­wie stra­ci­łem wów­czas wzrok. Zostało mru­ga­nie. Po latach dosze­dłem do wnio­sku, że przy­tra­fiło mi się wiele zda­rzeń, w któ­rych moje życie wisiało na wło­sku. Za dzie­ciaka, za mło­dego, a potem nawet wie­lo­krot­nie wię­cej.

Myśla­łeś dla­czego?

Wtedy się nie zasta­na­wia­łem, teraz wie­rzę, że to była inter­wen­cja Boga. Jego pomoc, ale nie dla mnie, bo nie byłem dobrym czło­wie­kiem ani wtedy, ani przez więk­szość życia. Jed­nak wie­rzę, że Bóg miał dla mnie jakiś plan, wciąż ma.

A rodzice mieli plan dla cie­bie?

Teraz mnie to troszkę bawi, ale mama chciała, żebym został księ­dzem. Nie z powodu jakiejś głę­bo­kiej reli­gij­no­ści, ale ona wie­rzyła w edu­ka­cję, w naukę. Księża byli wszech­stron­nie wykształ­ceni, więc umy­śliła sobie, że w ten spo­sób mógł­bym zdo­być edu­ka­cję. No ale mnie nie cią­gnęło do sutanny, wręcz prze­ciw­nie. Wiem, że nie był­bym dobrym księ­dzem. A poza wszyst­kim nie czu­łem powo­ła­nia. Do bycia księ­dzem trzeba dużej pokory i cier­pli­wo­ści, a mnie tego bra­kuje.

Zawio­dłeś mamę?

Przez to, że nie zosta­łem księ­dzem? Nie, ale zawio­dłem ją potem wie­lo­krot­nie, dużo bar­dziej niż tym fak­tem. Pra­wie ją zabi­łem, wybie­ra­jąc jako młody chło­pak drogę prze­stęp­czo­ści. Mia­łem szes­na­ście lat, gdy chcieli mi posta­wić zarzut usi­ło­wa­nia zabój­stwa, a ona pra­co­wała wtedy w banku. To był dopiero zawód, tra­ge­dia. A póź­niej było ich znacz­nie wię­cej. Do dziś pamię­tam, bo miesz­ka­li­śmy przy komen­dzie, jak nasz dziel­ni­cowy cho­dził do mamy z aktówką i poszu­ki­wał mnie do róż­nych spraw, a ona w tym banku go przyj­mo­wała. Kolejny cud, że jej wtedy nie wywa­lili, w końcu miała syna ban­dytę.

Mama nie zerwała z tobą kon­taktu, nie uka­rała cię, nie gro­ziła?

Ni­gdy. Zawsze, mimo że byłem złym czło­wie­kiem, modliła się o mnie, odwie­dzała mnie w popraw­czaku, potem w wię­zie­niu, zawsze wie­rzyła, że się zmie­nię. Ni­gdy wiary w moją prze­mianę nie stra­ciła. Ale przeze mnie prze­szła przez pie­kło. Stop­niowo dowia­dy­wała się od mili­cjan­tów, a potem poli­cjan­tów, o „jej Pawełku”, któ­rego w ogóle nie znała. To był dla niej gigan­tyczny szok. Potem pozna­łem wielu chło­pa­ków opusz­czo­nych nawet przez wła­sne matki. Jed­nak życie poka­zało mi, że matki odcho­dzą ostat­nie.

Nie wybie­gajmy w przy­szłość, wróćmy do zamka w drzwiach, który – jak się potem oka­zało – otwo­rzył cię na ban­dy­terkę, a nie zamknął?

Legnica pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych była jed­nym z naj­bar­dziej dotknię­tych prze­stęp­czo­ścią i pato­lo­gią miast w Pol­sce. Było mnó­stwo zło­dziei, pospo­li­tych prze­stęp­ców i osób para­ją­cych się roz­bo­jami. To była „ban­dytka” – ludzie od pry­mi­tyw­nych prze­stępstw. Żad­nych zor­ga­ni­zo­wa­nych grup, zwy­kłe pry­mi­tywy. Domi­no­wały „dzie­siony”, czyli roz­boje (para­graf 210 Kodeksu kar­nego), kra­dzieże i wła­ma­nia. Chu­li­ga­nerka sie­działa na osie­dlach, było mnó­stwo mło­dych, któ­rzy bili się, ostro się bili, i potra­fili żyć na ulicy. To były dzieci z rodzin pato­lo­gicz­nych, alko­ho­lo­wych, kom­pletne dno spo­łeczne. Ale nie byli zor­ga­ni­zo­wani, jeśli już, to doraź­nie, do wyko­na­nia „roboty”. Legnica nie miała zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­stęp­czo­ści, w prze­ci­wień­stwie do Wro­cła­wia czy Lubina, gdzie jakaś forma orga­ni­za­cji ist­niała. Legnicka ban­dytka była pro­sta, dość biedna, ale twarda.

No i ty w tym wszyst­kim, chło­piec z dobrego domu? Co cię pod­ku­siło?

Wtedy nie zda­wa­łem sobie sprawy, teraz wiem. Byłem szcze­nia­kiem mają­cym się za twar­dziela. Byłem odważny, ani wtedy, ani potem nie czu­łem stra­chu, ani nawet lęku, a jeśli nawet, to pano­wa­łem nad nim. Plus ta szkoła, sport, który oka­zał się wydmuszką, nikogo nie inte­re­so­wały moje w nim suk­cesy. Z ojcem głu­pio mi było gadać, z matką tym bar­dziej. Potrze­bo­wa­łem jakiejś przy­na­leż­no­ści, a tę dawała ulica. Oczy­wi­ście wów­czas nie mia­łem tej świa­do­mo­ści, ona przy­szła dużo póź­niej. W ogóle na pewne reflek­sje zdo­by­łem się po latach, wtedy dzia­ła­łem pod wpły­wem impul­sów, z auto­matu.

Wycho­dzi­łeś na podwórko, na ulicę?

Stop­niowo, byłem zbyt­nim szczu­nem, żeby iść na mia­sto, mia­łem może czter­na­ście, pięt­na­ście lat. To by się źle skoń­czyło. Wycho­dzi­łem wie­czo­rami, przez okno. Zamy­ka­łem pokój na zamek i zaczy­na­łem się włó­czyć. Na podwórku ławki były złą­czone, sie­działy na nich typy, o któ­rych już mówi­łem, no i ja do nich stop­niowo pod­kle­py­wa­łem.

Fascy­no­wali cię?

Bar­dzo, ide­ali­zo­wa­łem ich, przy­glą­da­łem się. Cho­ciaż oczy­wi­ście pod­cho­dzi­łem do nich stop­niowo. Do sta­rych recy­dy­wi­stów, któ­rzy mieli swoje miej­sca, nie mogłem, bobym dostał kopa w dupę i by mnie pogo­nili. Ale pod­cho­dzi­łem do mło­dych łobu­zów i chu­li­ga­nów. Raz, drugi, aż w końcu się jakoś do nich zbli­ży­łem.

Nie bili, nie odrzu­cali?

Oni sami byli w stra­chu przed sta­rymi, krę­cili się wokół nich jak sza­kale, byle tylko zdo­być ich zaufa­nie i cho­ciażby jakąś robotę czy poważ­niej­sze zada­nie. Zaczą­łem z nimi gadać, wku­piać się w ich łaski, co dla w miarę inte­li­gent­nego chło­paka nie było spe­cjal­nie trudne. Szybko oka­zało się, że to „kaj­da­nia­rze”, chło­paki z popraw­cza­ków albo po popraw­cza­kach. Łatwo ich było poznać, bo w tam­tych cza­sach więk­szość była ostrzy­żona na łyso.

Dla­czego?

Za karę, ale też żeby mili­cja mogła ich łatwiej namie­rzyć. No i dla higieny. Byli w „kaj­da­no­wie”, czyli popraw­czaku, ale cią­gle stam­tąd ucie­kali. Więc strzy­gło się ich, żeby mili­cja na mie­ście wie­działa, kogo ści­gać. Każdy młody czło­wiek ostrzy­żony na łyso był wtedy podej­rzany. Słusz­nie zresztą, bo dzie­więć­dzie­siąt pro­cent mili­cyj­nych „strza­łów”, że mają do czy­nie­nia z czło­wiekiem z popraw­czaka, było tra­fione.

Zabawa w poli­cjan­tów i zło­dziei?

Ona trwała non stop. Były naloty na salony gier, na piwiar­nie. Jak widzieli łysego, to od razu wie­dzieli, że pew­nie „zrywka”, czyli ucieczka z „kaj­da­nowa”.

Zaprzy­jaź­ni­łeś się z nimi na tym podwórku?

Na pewno mi zaim­po­no­wali, wła­śnie oni. Byli twar­dzi, klęli, pili. Byli w moich oczach lepsi od drob­nych pijacz­ków i dzieci z pato­lo­gicz­nych rodzin. Gada­li­śmy, a ja się powoli do nich upo­dab­nia­łem. Dla­czego? Znów wydaje mi się, że dosze­dłem do tego po latach, ale oni też mieli zasady, które sza­no­wali.

Mło­dzi ban­dyci? Zasady etyczne?

To wszystko zależy od punktu widze­nia. Wia­domo, że to byli źli ludzie, ale jed­nak kie­ro­wali się spe­cy­ficz­nym kodek­sem. Innym niż Rosja­nie, któ­rych kodeks wiele dla mnie zna­czył, ale jed­nak. W każ­dym razie mnie to impo­no­wało i było mi potrzebne.

Nie było wśród nich tak, że hulaj dusza, pie­kła nie ma?

Wręcz prze­ciw­nie! Ich kodeks miał mnó­stwo zasad. Pew­nych rze­czy nie wolno było robić, inne trzeba było. Zasady „kaj­da­nia­rze” mieli sztywne i było ich bar­dzo dużo. Nie rozu­mia­łem tych zasad, ale zaczą­łem wypy­ty­wać, a z cza­sem je przej­mo­wać, bo uwa­ża­łem, że są logiczne.

Jakieś przy­kłady?

To były w więk­szo­ści zasady sta­rych recy­dy­wi­stów, które oni – „kaj­da­nia­rze” – przyj­mo­wali, bo w przy­szło­ści sami chcieli być sta­rymi recy­dy­wi­stami. Pro­ste rze­czy. Pijemy tanie wino, „fikoła”. Wina nie wolno było posta­wić mię­dzy nogami, bo to było uwła­cza­jące dla kolej­nego piją­cego. Albo na przy­kład nie wolno było iść się odlać zbyt bli­sko, metr czy coś, tylko daleko. To się nie godzi, nie wypada sikać obok piją­cych. A po odla­niu nie wolno było butelki wziąć do ręki, naj­pierw trzeba było w jakiś spo­sób ręce wyczy­ścić – wodą albo o trawę. Ta cała hie­rar­chia, zacho­wa­nie, kodeks, to wszystko zaczęło mi impo­no­wać, chcia­łem być tego czę­ścią.

Nasią­ka­łeś tym jak gąbka?

Bar­dzo szybko, wszyst­kie kolejne rze­czy, które pozna­wa­łem, mi się podo­bały. Kiedy pili­śmy wino, to star­szy „kaj­da­niarz” po otwar­ciu butelki wyle­wał odro­binę „za tych, co nie mogą”. Uwa­ża­łem, że to idio­tyzm, wyle­wać wino, ale jak mi wyja­śnił, że to jest por­cja dla sie­dzą­cych w popraw­czaku, to czu­łem się czę­ścią tej chu­li­gań­skiej wspól­noty.

Z recy­dy­wi­stami mie­li­ście wtedy kon­takt?

Nie sta­li­śmy z nimi i nie pili­śmy, nie byli­śmy na ich pozio­mie. Oni „roz­k­mi­niali” poważne rze­czy, oma­wiali kolejne prze­stęp­stwa. Ale część wie­dzy nam prze­ka­zy­wali, trak­tu­jąc nas jako nary­bek. Jak popili, to uczyli nas swo­ich zasad, już poważ­niej­szych. „Mało­laty, pamię­taj­cie, nie wolno bić sta­rych ludzi”. Zabra­niali nam tego, tłu­ma­cząc, że prze­cież każdy ma babkę, dziadka, no i ich nie wolno ruszać. Zachę­cali do ban­dy­terki, kra­dzieży i napa­dów, ale tłu­ma­czyli, kogo wolno ruszyć, a kogo nie.

Kto jesz­cze był „chro­niony”?

Osoby nie­peł­no­sprawne, bo ich okra­da­nie przy­no­siło pecha. Taki był zabo­bon. Nie wolno było kraść na cmen­ta­rzach, w kościo­łach, okra­dać księży, bo to pol­skie świę­to­ści. Nie wolno było ruszać kobiet w ciąży. No i główna zasada: nie wolno kapo­wać, czyli dono­sić mili­cji (potem poli­cji), ani się z nią ukła­dać. Wszyst­kie te zasady wbi­jali nam do głowy, a my przyj­mo­wa­li­śmy je za swoje. Z cza­sem tych zasad przy­by­wało, a my chło­nę­li­śmy je jak na wykła­dach. Recy­dywa uczyła, że nie wolno wyco­fy­wać się pod­czas nalo­tów mun­du­ro­wych, nie wolno zosta­wić wspól­ni­ków na pastwę losu, nie wolno się wza­jem­nie okra­dać. Było tego coraz wię­cej i wię­cej.

To był wstęp do wię­zien­nej gryp­serki?

Gryp­so­wa­nie jest tajem­nicą, jego zasad nie wolno zdra­dzać. Kiedy zosta­łem gryp­su­ją­cym, już w wię­zie­niu, też mil­cza­łem na ten temat. W tam­tym cza­sie nas, szcze­nia­ków, recy­dy­wi­ści nie uczyli gryp­serki, bo tego nie wolno im było robić, ale uczyli „nawijki”, czyli prze­stęp­czej gadki i pod­sta­wo­wych praw prze­stęp­czego życia. Nawijka to luźna roz­mowa, co innego niż gryp­so­wa­nie, które ma swoje sztywne zasady, a tych – pod­kre­ślam – nie wolno ujaw­niać. Recy­dy­wi­ści uczyli nas tylko tego, czego mogli.

Dla waszego dobra?

Raczej nie, przede wszyst­kim dla swo­jego. Im wię­cej nas nauczyli, tym więk­sza była szansa, że gdy zosta­niemy praw­dzi­wymi prze­stęp­cami, nie będziemy się zacho­wy­wać jak łachu­dry. Że nie donie­siemy, nie zacho­wamy się nie­od­po­wied­nio albo nie spę­kamy w razie nalotu czy jakiejś pod­bram­ko­wej sytu­acji. Cho­dziło o zbu­do­wa­nie w tym narybku zaufa­nia i ambi­cji. Zasada, że nie wolno kraść od swo­ich, dzia­łała na korzyść recy­dy­wi­stów, bo oni wie­dzieli, że jak się upiją na meli­nie, to łebki, czyli my, nie okrad­niemy ich, bo tego nie wolno. Mie­li­śmy to wpa­jane krok po kroku.

Naprawdę prze­strze­ga­li­ście tych zasad?

Nie było wyj­ścia. Sys­tem kar za ich nie­prze­strze­ga­nie, podob­nie jak potem w wię­zie­niu, był bar­dzo roz­bu­do­wany.

Jak długo trwała ta nauka i wcho­dze­nie w śro­do­wi­sko?

Wła­ści­wie bez prze­rwy. Od pew­nego momentu wycho­dzi­łem na podwórko, do kole­gów z popraw­czaka i recy­dy­wi­stów, wła­ści­wie codzien­nie. Całe noce z nimi spę­dza­łem. Wzra­sta­łem w tym śro­do­wi­sku i prze­strze­ga­łem zasad, bo bałem się wyklu­cze­nia z tej grupy, która mnie przy­jęła. Nie wyobra­ża­łem sobie, że mogę z niej zostać usu­nięty.

Zna­la­złeś swój świat?

Tak. Ten świat mnie zaak­cep­to­wał. No i dał mi adre­na­linę, jak się potem oka­zało, coś, od czego byłem uza­leż­niony. Tego potrze­bo­wa­łem, wcze­śniej odnaj­do­wa­łem to w spo­rcie, a jak sport się skoń­czył, musia­łem gdzieś zna­leźć ujście dla tej ener­gii. Ulica była ide­alna. Oni wresz­cie powie­dzieli mi, że się mogę przy­dać, bo „trzeba zaro­bić”. Któ­re­goś wie­czora dosta­łem pro­po­zy­cję, czy „piszę się na numer”. Nie mia­łem żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki