Krzycz do woli - Paweł Cwynar - ebook + książka

Krzycz do woli ebook

Paweł Cwynar

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Prawdziwa historia, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego

Pewnego wrześniowego popołudnia ośmioletnia Ola nie wraca ze szkoły do domu. Rodzice dziewczynki, przerażeni zniknięciem córki, zaczynają poszukiwania. Po kilku godzinach bezowocnej akcji sprawę przejmuje policja. Śledztwo okazuje się wyjątkowo trudne. Trop wskazuje na porwanie, jednak organy ścigania pozostają zupełnie bezradne i nie są w stanie namierzyć sprawców. Zlecenie przyjmuje prywatny detektyw, który odkrywa zaskakujące fakty i niespodziewanie zmienia bieg wydarzeń.

Dlaczego Ola zniknęła? Co spotkało dziewczynkę? Jak skończyła się akcja poszukiwawcza? Czy ktoś mógł zapobiec tragedii?

W swojej najnowszej książce Paweł Cwynar zabiera czytelnika do przestępczego świata, pełnego tajemnic i brutalnych rozgrywek, który rządzi się swoimi prawami. Były gangster, recydywista, szef grupy zbrojnej, więzień ze statusem „N” – szczególnie niebezpieczny, doskonale znający kulisy półświatka, z wielką dokładnością relacjonuje tragiczną sprawę zaginięcia Oli, opowiada historię niezwykle hermetycznego gangu Samuraja, który terroryzował część Polski, a także odsłania sekrety mafii i i więziennej subkultury GiT-ów, klawiszy, zeksów, kajdaniarzy…

Tej historii nie zapomni żaden z czytelników!

Paweł Cwynar – urodził się w 1972 roku w Legnicy. Były gangster i wielokrotny recydywista o burzliwym życiorysie, który w pewnym momencie swojego życia postawił wszystko na jedną kartę i wygrał. Obecnie pisarz i autor bestsellerowych książek, m.in. Wysłuchaj mnie, proszę, wolontariusz i społecznik. Mieszka i pracuje w Warszawie.

Paweł Cwynar widział w swoim życiu rzeczy, których żaden z czytelników nie chciałby zobaczyć. Ani tym bardziej ich doświadczyć. Wielu natomiast chciałoby o nich wiedzieć. I właśnie dla tych jest ta książka. To trzymająca w napięciu, wielowątkowa opowieść o gangsterskim życiu i odkupieniu. Pełna historii tak niewiarygodnych, że jakby zmyślonych. A jednak wydarzyły się naprawdę.

Marcin Klimkowski, dziennikarz Radia 357 i „Wprost”, autor wywiadu rzeki z Pawłem Cwynarem Biskup. Nawrócony gangster

Cwynar na wysokim C! Ma pod kontrolą każdy element fabuły, genialnie miesza wątki i wyprowadza je na nieoczekiwane ścieżki, nie gubiąc przy tym realizmu. Dba o utrzymanie klimatu przy zawrotnym tempie akcji, a w nieistotnych z pozoru szczegółach ukrywa głębokie znaczenie. To książka z niegasnącą nadzieją w tle… Nie czytałem jeszcze czegoś tak dobrego.

dr Krzysztof A. Wąsowski, adwokat, autor publikacji naukowych

Porwanie dla okupu, szokujący bieg zdarzeń, agresja, przemoc, a w tym wszystkim honor półświatka przestępczego. Kat wydaje się bardziej cierpieć od ofiary, bo zło wyniszcza jego pierwszego. Czy światło może tu dotrzeć? I kto je wymodli?

dr Magdalena Chudzicka, doktor sztuki, redaktorka, autorka

W 1999 roku na imprezie poznałem Apacza, gangstera i złodzieja ludzi. Szybko złapaliśmy wspólny język. Wszyscy z poręczenia, piętrowa recydywa, sprawdzeni w niejednym boju. To, o czym opowiedział mi wtedy Apacz, nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, było jednak tak niewiarygodne, że zapadło mi głęboko w pamięć. Minęło ponad dwadzieścia lat. Apacz kilka lat temu strzelił sobie w pecynę. Ja jestem innym człowiekiem. Odnalazłem w sobie pasję pisarską, która tliła się we mnie od dziecka, i uznałem, że opiszę tę historię. Mimo że przeżyłem dużo mocniejsze od niej, to żadna z nich nie była aż tak niewiarygodna.

Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 731

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Paweł Cwynar 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022

All rights reserved

Projekt okładki: Copyright © by Katarzyna Zapart

Redakcja: Ludmiła Kucharska

Korekta: Justyna Jakubczyk, Justyna Yiğitler, Monika Nowecka, Justyna Jagódka

ISBN 978-83-67530-34-7

Wydanie I, Kraków 2022

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Preludium

Grill powoli dogasał, nad Wrocławiem świtało, ale biesiadnikom siedzącym wokół w małych grupkach nie chciało się spać. Pobudzeni alkoholem i kokainą, rozmawiali przyciszonymi z przyzwyczajenia głosami, co jakiś czas dyskretnie się rozglądając, mimo że ogród willi, w którym ucztowali, był duży, okolony wysokim murem i żywopłotem. Każdy z nich był ostrożny, lata praktyki…

Właśnie tam w 1999 roku na imprezie, którą zorganizował mój kolunio Sandacz z okazji swojej wyklepki z puchy po zajechaniu osiemnastaka, gdzie gibał za głowę, poznałem Apacza. Byliśmy w dobrze przeselekcjonowanym gronie. Wszyscy z poręczenia, piętrowa recydywa, sprawdzeni w niejednym boju. Dlatego rozmawialiśmy swobodniej.

Apacza „Zabaniaka” wszyscy kumali. Chłopak z nabojki, gangster, złodziej ludzi. Szybko złapaliśmy wspólny język. Ja też byłem recedesem. Choć młodym, to już z zajechaną niechudą pajdą.

Zacząłem w 1989 roku. Miałem wtedy szesnaście lat i trafiłem do kajdanowa, a w roku 1990 do puchy. Miałem siedemnaście lat i od razu na recydywę. Potem dorobiłem się kilkunastu lat, w tym zaliczyłem rok enek za usiłowanie brawurowej ucieczki z sądu z własnoręcznie wykonaną atrapą pistoletu i rok izolatek, gdzie CBŚ chciało mnie złamać, bym poszedł na współpracę. Wyszedłem z opresji z fasonem. Przyjąłem na klatę, co mi się należało. Byłem swojak, który z mocnymi poręczeniami odważnie wchodził w świat gangsterki.

To, o czym opowiedział mi wtedy Apacz, nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, było jednak tak niewiarygodne, że zapadło mi głęboko w pamięć.

Minęło ponad dwadzieścia lat. Apacz kilka lat temu strzelił sobie w pecynę. Ja jestem innym człowiekiem. Odnalazłem w sobie pasję pisarską, która tliła się we mnie od dziecka, i uznałem, że opiszę tę historię. Mimo że przeżyłem dużo mocniejsze od niej, to żadna z nich nie była aż tak niewiarygodna.

Starzec i chłopiec

– Dlaczego jesteś smutny, chłopcze? – powiedział do siedzącego obok na ławce dwunastolatka niechlujnie ubrany starzec o długich siwych włosach i takiejże brodzie.

Ten zmierzył go nieufnie przymrużonymi od słońca oczami.

– A niby dlaczego mam ci powiedzieć? – zapytał z dziecięcą prostotą.

– Zobacz, jaką mamy dziś piękną pogodę. – Starzec rozejrzał się wokół. – Rzadko we wrześniu słońce świeci tak mocno. Siedzimy w spokojnym miejscu otoczonym zielenią. Ptaki pięknie świergoczą. Ludzie zdają się radośni. O, zobacz! – Wskazał ręką w kierunku szkoły. – Chłopcy tacy jak ty biegną po lekcjach do domu. Niebo jest czyste i błękitne. Czasami ociera sobie pot z czoła lekkimi chmurkami. Widać, że daje z siebie wszystko, żebyśmy mogli czuć się tutaj dobrze. A ty siedzisz taki posępny.

– No i co?

– Domyślam się, że masz jakąś tajemnicę, która cię gniecie. Ale pomyśl. Nie znasz mnie ani ja nie znam ciebie. Możesz mi powiedzieć, co cię boli, a ja być może ci pomogę. Możesz zyskać, a ja nic nie stracę. Więc to byłby raczej dobry interes, nie uważasz?

– Interes? – spytał wciąż nieufny chłopiec.

– Tak.

Po dłuższej chwili milczenia ponownie spojrzał na starca. Tym razem przyjrzał mu się z większą uwagą. Tak jakby chciał ocenić, czy mężczyzna będzie godnym powiernikiem jego tajemnicy. Rozejrzał się dookoła, podniósł patyk z ziemi i oskubując z niego korę, powiedział pośpiesznie:

– Dziewczyna mnie zostawiła.

Dłuższe milczenie starca wprawiło go w zakłopotanie. Zapytał:

– E, słyszysz?

– Tak, słyszę – spokojnie odpowiedział starzec, po czym rzucił nienażartym gołębiom ostatnie okruchy chleba. Otrzepał dłonie i spojrzał na młokosa. Tamten odwrócił się zawstydzony.

– Dziewczyna, powiadasz. Ładna?

– No, bardzo ładna… – rzucił z lekkim ożywieniem.

– A mądra?

– Jasne, że mądra, najmądrzejsza chyba w całej szkole!

– Długo się przyjaźniliście?

– Niedługo. Kilka tygodni.

– A kochałeś ją?

Tutaj chłopak jakby się zaciął. Podrapał się po głowie. Widocznie nie był jeszcze na tyle dorosły, by otwarcie mówić o uczuciach. Albo właśnie był na tyle dorosły, by wstydzić się o nich mówić.

– No, jest bardzo dobra i bardzo ją lubię – wyjąkał nieśmiało.

Starzec wyjął z wewnętrznej kieszeni wiekowego płaszczyka grzebień. Starannie przeczesał długie włosy, jakby zaraz miał wyjść z domu lub wejść do filharmonii. Schował grzebyk do kieszeni. Spojrzał na chłopca.

– Więc wygląda na to, że kompletnie nie masz powodu do smutku.

– Dlaczego?! – zapytał zaskoczony.

– Spotkałeś w swoim życiu wspaniałą dziewczynę. Piękną i dobrą. I bardzo ją lubisz. Jest jednak coś takiego jak przeznaczenie. Wiesz, co to jest?

– No, chyba wiem…

– Właśnie. Bóg każdego stworzył dla kogoś. I ją, i ciebie, i mnie. Ona podarowała ci kilka niezapomnianych tygodni swojego życia, które najprawdopodobniej zostaną ci w pamięci do końca twoich dni. To tak jak z pyszną czekoladą. Jesz ją ze smakiem, oblizując palce i usta. I kiedy przychodzi koniec, łapczywie pochłaniasz ostatnią kostkę. Jest ci smutno, że się skończyła, ale tylko przez chwilę. Powiedz, czy jesteś zadowolony po zjedzeniu pysznej czekolady, czy jesteś smutny, że się skończyła?

– No, w sumie to jestem zadowolony.

– Pomyśl teraz, jak to by było, gdybyś musiał jeść czekoladę całe życie. Już po kilku tabliczkach by cię zemdliło. Nawet jakby to była najlepsza czekolada na świecie.

– Ale co to ma wspólnego z Basią?

– To, że Basia znajdzie sobie kogoś jej przeznaczonego, kogoś, kto sam będzie jak z czekolady, dlatego czekolada go nigdy nie zemdli i będą szczęśliwi. Młodość jest właśnie tym czasem, kiedy ludzie sobie przeznaczeni się odnajdują.

– A ja?

– A ty spotkasz kogoś, kto będzie dla ciebie jak chleb.

– Dlaczego chleb?

– Bo chleb nigdy się nie nudzi. I wtedy ty z tą dziewczyną będziesz szczęśliwy.

– A jak ona nie będzie taka ładna jak Basia?

Starzec się zastanowił.

– To takie dziwne zjawisko, którego sam do końca nie rozumiem. Bywa tak, że spotykamy na swojej drodze kogoś, na kogo nikt nie zwraca uwagi, a nam ta osoba wydaje się najpiękniejsza na świecie. I jesteśmy z nią szczęśliwi do końca życia. I kiedy już jesteś z taką dziewczyną, to choćby przechodziła obok ciebie najpowabniejsza kobieta świata i uśmiechała się zalotnie, trzepocząc rzęsami jak motyle skrzydłami, i choćbyś nawet oniemiał i zrobił krok w jej kierunku, to się zatrzymasz. Poczujesz, że to nie twoja droga. Ale bywa, że człowiek się nie zatrzymuje. Pokonuje go żądza przygody. Zaczyna nowe życie z nową kobietą, i choć na początku jest kolorowo, to po jakimś czasie zaczyna coś zgrzytać. A nawet jeśli długo nic nie zgrzyta, to i tak on czuje, że coś jest nie tak. Czuje się jak kot w przyciasnym pudełku. To jak mały kamyczek w bardzo wygodnym bucie. Zaczynasz się zastanawiać, co nie gra. I nawet jeśli z całych sił odsuwasz od siebie tę myśl, o której tak bardzo chciałeś zapomnieć, to ona wciąż upomina się o swoje prawo… Zrobiłeś błąd. Poszedłeś w poprzek temu, co było ci pisane, i teraz pokutujesz. A jak jesteś zatwardziały, to pokutujesz do końca życia i nie wiesz, co to szczęście, takie prawdziwe, wypite jak najlepszy szampan o północy do dna… Zawsze już towarzyszy ci ten dygot niepewności. A skoro nie jesteś do końca szczęśliwy, to jak możesz obdarować szczęściem innych?

Zapadła cisza. Chłopiec zmarszczył czoło, skupiony na tym, co przed chwilą usłyszał. Wreszcie zapytał:

– No to gdzie mam znaleźć taką dziewczynę, żebym wiedział, że to ona, i żeby nie zgrzytało?

– Zgrzytać może – odpowiedział, uśmiechając się, starzec. Uniósł głowę i spojrzał w niebo, jego zmarszczki się pogłębiły, a oczy zwęziły. Tak jakby myślami sięgał w przeszłość. – A wręcz powinno – dodał. – Bo tylko w trumnie nie zgrzyta, ale i to nic pewnego – roześmiał się. – Najważniejsze, żeby proporcje tego zgrzytania były właściwe. Lepiej sobie wygarnąć nawzajem, a potem się przytulić, niż milczeć i kisić złość w sobie. Miłość to nie ogórki czy kapusta. Taki milczek pewnego dnia zostawia liścik i znika na zawsze. Dlaczego nikt nie odpowiada za zamordowanie miłości? Mężczyzna podejmuje trud, chłopaczek ucieka. Taka różnica.

– To gdzie mam znaleźć taką, żeby było dobrze? – ponowił pytanie nieco poirytowany chłopiec.

– Nigdzie…

– Jak to nigdzie?! – spojrzał zdziwiony.

– Nigdzie nie znajdziesz, ponieważ ona na pewno kiedyś sama stanie na twojej drodze, a wtedy…

– Co wtedy?! – pytał z coraz większą niecierpliwością.

– Wtedy po prostu musisz spojrzeć w jej oczy i wyczytasz w nich, że to właśnie ona. Będziesz to wiedział, obiecuję. Co nie znaczy, że nie trzeba się wzajemnie poznać…

– Ale jak ja mam to wyczytać?!

– Tego to ja już nie wiem…

– Jak to nie wiesz?!

– Tak po prostu. Nie wiem.

Chłopiec kopnął kamyk leżący koło ławki.

– Mogę o coś zapytać?

– Śmiało.

– A ty rozpoznałeś…? No wiesz, tę swoją…

– Nie, nie było mi dane…

– Jak to? Przecież mówiłeś, że każdy kogoś rozpozna!

– No tak – odpowiedział ze spokojem.

– To dlaczego ty nikogo nie rozpoznałeś? – Spojrzał chytrze na starca.

– Bo to inni rozpoznawali mnie.

– Taaak? Przecież jesteś obdarty i nic nie masz!

– Tak, jestem biedny i nic nie mam – powtórzył, lekko się uśmiechając.

– I zawsze tak było?

– Tak, nigdy nie byłem bogaty.

– No to kogo inni mogli w tobie rozpoznać, skoro jesteś biedny i nic nie masz, i nie miałeś?

– Siebie…

– Co? Jak to siebie?! – dopytywał coraz bardziej zdziwiony.

– Widzisz, każdy człowiek spotyka kiedyś na swojej drodze ludzką krzywdę. Wtedy jego zachowanie zawsze jest jakąś odpowiedzią. Można pomóc albo udać, że się nie widzi, albo jeszcze inaczej: niczego nie udawać, tylko po prostu zlekceważyć i nawet nie widzieć w tym nic złego. Dzięki temu poznajesz siebie, choć nie zawsze siebie akceptujesz takim, jaki jesteś, ale to już inna historia. Są ludzie, którzy dokonali takiego mordu na swoim sumieniu, że ono już od dawna nie rozróżnia, co jest dobre, a co złe.

Chłopiec przyglądał się swojemu rozmówcy zdezorientowany.

– Co tak zamilkłeś? – zapytał starzec.

– Bo tak jakoś pieprzysz, że nic nie rozumiem.

– Pieprzę? Nieładnie tak mówić.

– Pani Kwiatkowska też tak w kółko powtarza.

– Co powtarza?

– Że nieładnie.

– A kim jest pani Kwiatkowska?

– Uczy mnie matmy. Nasza wychowawczyni. Nie lubię jej. No i przecież jestem po lekcjach. W domu ojciec do matki cały czas tak mówi. Nie ma w tym nic złego – wzruszył ramionami.

– Jest w tym złe.

– Jakie złe, skoro nic się nie dzieje? Pokrzyczą, pokrzyczą i przechodzi – powiedział, odrzucając oskubany z kory patyk.

– Zawsze się dzieje, tylko nie zawsze od razu. Obelgi są gorsze niż błoto. Błoto zmyjesz, a słowa przenikają przez skórę i osiadają na sercu.

– Co to znaczy „obelgi”?

– To takie słowa, które ranią. Sprawiają, że serce płacze.

– Aha. – Spojrzał na starca z powagą odkrywcy.

Mężczyzna wstał z ławki, płosząc gołębie, które wzbiły się w powietrze. Ku zdziwieniu chłopca spod ławki wygramolił się szpetny kundel. Czarno-biały, gdzieniegdzie wyliniały, z łatą na oku. Pasowali do siebie, wyglądali podobnie nędznie. Kundel otrzepał się z liści i spojrzał na pana. Ten sięgnął do kieszeni płaszcza i zaskakując chłopaka, wyjął z niej wyborną czekoladę Wedla z orzechami.

– Masz.

– Nie, ja już jadłem – odmówił skrępowany.

– Bierz, jak daję, bo będę zły. – Mrugnął.

Chłopiec wziął czekoladę i odwdzięczył się nieśmiałym uśmiechem. Starzec poklepał go po ramieniu, mówiąc na odchodnym:

– Nic się nie martw. Kiedyś to wszystko zrozumiesz. Nieważne, czy jesteś młody, czy stary jak ja. Ważne, żeby dorosnąć.

W tym samym momencie nieopodal zatrzymał się srebrny lexus. Z samochodu wysiadła przystojna, zadbana kobieta. Rozejrzała się. Chłopiec pomachał ręką, chwycił plecak, zerwał się z ławki i pobiegł w jej kierunku.

– Mamo! – krzyknął, ponieważ kobieta wciąż się rozglądała.

Przytulili się i wsiedli do samochodu. Chłopiec zajął się rozwijaniem czekolady i nawet nie zauważył starca, którego właśnie mijali. Kobieta rzuciła zaniepokojone spojrzenie na mężczyznę o wyglądzie bezdomnego alkoholika.

– Czego ten żebrak chciał od ciebie? – zapytała tonem, w którym pobrzmiewały niepokój i subtelna pogarda. – Kto to? – Wskazała kiwnięciem podbródka.

– A nikt. To Dziadyga.

– Dziadyga? – Uniosła brew.

– Taka ksywa. Wszyscy tak na niego wołają. Przychodzi tu czasami pod szkołę, bo dzieciaki mu zostawiają kanapki, których nie dojadły.

– Gadał coś?

– No, gadał.

– A o czym? – Przyhamowała, rozglądając się na skrzyżowaniu.

– On gada takie rzeczy, że go nikt nie rozumie – odpowiedział, łamiąc solidny kawałek czekolady.

– Ale nic złego nie mówi, co? – Rzuciła, przenikliwe spojrzenie na syna.

– Nieee, nic złego, nauczycielka od polaka już z nim kiedyś gadała i powiedziała, że on jest niegroźny.

– No to dobrze – powiedziała uspokojona i nagle wybuchła: – Patrz, co ty robisz! Całą tapicerkę zafajdasz tą czekoladą! Jesz jak świnia! Weź chusteczki! Skaranie boskie mam z tym gówniarzem!

Gdzie ona jest?

Najpiękniejsza dzielnica Legnicy to Tarninów. Tutaj nad ulicą Elizy Orzeszkowej pochylają się piękne, przeszło stuletnie poniemieckie kamienice niczym damy zdobne w jeszcze przedwojenną biżuterię – fantazyjne gzymsy, rzygacze na końcach rynien, wyszukane ornamenty. Wejścia każdej z nich strzeże solidna rzeźbiona dwuskrzydłowa brama. Do tego przepychu i klasy w latach sześćdziesiątych został – brutalnie gwałcąc harmonię i smak – doczepiony jak psi ogon kotu czteropiętrowy blok z wielkiej płyty.

W jednej z nich na drugim piętrze w dwupokojowym mieszkaniu żyli Jacek i Elżbieta Franczakowie i ich ukochana córeczka. Ola uczęszczała do pobliskiej Szkoły Podstawowej nr 10 imienia Zofii Kossak przy ulicy Jaworzyńskiej. Tej samej szkoły, której absolwentami byli jej rodzice i niemal wszyscy sąsiedzi mieszkający w tej dzielnicy obsadzonej akacjami.

Franczakowie tworzyli przeciętną rodzinę. Jacek – szczupły, niewysoki, lekko łysiejący trzydziestopięciolatek – był głową rodziny. Na zmęczonej pociągłej twarzy wyhodował starannie przystrzyżony wąsik, który rytmicznie drgał, kiedy jego właściciel był zdenerwowany. Praca spawacza MIG/MAG w legnickiej hucie miedzi, gdzie zatrudniona była połowa legniczan, w niezbyt przyjaznej dla zdrowia atmosferze, nie sprzyjała dobremu samopoczuciu. Sprawiła, że wątły z natury Franczak stał się jeszcze wątlejszy – jak szczur w sklepie żelaznym. Suchy kaszel często wybudzał go ze snu, na co lekarz bezradnie rozkładał ręce. Jednak Franczak nie znalazł w sobie siły, by rzucić palenie. Sama myśl o podjęciu takiej próby go przerażała. Oglądanie telewizji było kolejnym sposobem na zabijanie czasu w jego wąskim wachlarzu rozrywek. Papieros – praca – papieros – dom – papieros – film. Raz na tydzień piwko z kolegami, no a wtedy to już papieros za papierosem…

W tych mało wybrednych upodobaniach zwyczajowo szukał ucieczki od monotonii codzienności. Czasami po wypłacie udawało mu się urozmaicić egzystencję obaleniem kilku piwek w towarzystwie kompanów, błękitnych ptaków. Na takie eskapady, skutecznie tłamszone wyrzutami sumienia, wypuszczał się jednak rzadko. O wiele za rzadko, jak sugerowała mu brać piwiarska, niemal mieszkająca w pobliskim pubie o wymownej nazwie Zagłoba.

Mimo że miejsca w kuchni było mało, Ela Franczak – dwudziestoośmiolatka o słowiańskiej, przaśnej urodzie i mocnej sylwetce – zgrabnie się w niej poruszała. Nie przeszkadzały jej w tym szerokie biodra, którymi obdarzyła ją matka natura. Krzepkie ramiona i silne nogi były również atutami w mieście, do którego przeprowadziła się po ślubie z podlegnickiej wsi Kunice.

Kobieta energicznie uwijała się przy lepieniu pierogów. Wyczarowywała je z bezkształtnego ciasta szybkimi, niemal żonglerskimi ruchami wprawnych palców. Jedynie na okrągłej rumianej twarzy o łagodnych, wręcz przyjaznych rysach co jakiś czas pojawiał się wyraz zatroskania, kiedy spoglądała w okno swoimi niebieskimi oczami o kształcie migdałów. Wypatrywała Oli. Powinna była już wrócić ze szkoły.

– Jacek!

Odpowiedziała jej cisza.

– Jacek! – poirytowana krzyknęła znowu i wyszła z kuchni. Wetknęła głowę do salonu, ale dłonie, w których lepiła kolejnego pieroga, trzymała w przedpokoju.

– Jacek, nie słyszysz, jak wołam?! – powiedziała pełnym frustracji tonem do wygodnie zalegającego na wersalce męża.

– Słyszę, słyszę… Po co krzyczysz? Stało się coś? – odpowiedział zahipnotyzowany ekranem telewizora.

– Oli jeszcze nie ma… – Ela, mówiąc to, zewnętrzną częścią dłoni, mniej oprószoną mąką, poprawiła opadającą na oczy blond grzywkę.

– No to co mam zrobić? Na pewno zaraz przyjdzie – mruknął na odczepnego, bo przecież oboje wiedzieli, co ma zrobić.

– Ale już powinna być! – nie ustępowała.

– Na pewno Walczaki ją wzięli i podjechali przy okazji do McDonalda. Będzie miała jakąś rozrywkę. – Mężczyzna usilnie starał się zbyć, natrętną w jego mniemaniu, żonę.

Ela zrezygnowana wróciła do kuchni. Znała Jacka. Wiedziała, że na razie nic nie wskóra. Upłynęło za mało czasu, by zdecydował się gdziekolwiek zadzwonić.

Ciszę przerwał dźwięk telefonu. Był to stary aparat, jeszcze w stylu art déco. Stał w przedpokoju od zawsze. Było to urządzenie z rodzaju tych, które miały wieczną gwarancję w czasach, gdy o gwarancję nikt nie pytał.

Mimo że dźwięk był słyszalny w całym zaledwie czterdziestojednometrowym mieszkanku i chociaż było wiadomo, że na ten numer od niepamiętnych czasów nie dzwonił nikt inny jak tylko sześćdziesięcioczteroletnia mama Jacka, Janina Franczak, to Ela za każdym razem musiała dopełnić irytującego rytuału, informując męża niezmienną frazą:

– Mama dzwoni, odbierz!

Po dłuższej chwili ociągania, ponaglany dokuczliwym dzwonkiem, wygramolił się z wersalki, która służyła za fotel, bawialnię, jadalnię i centrum dowodzenia. Odebrał telefon.

– Tak?

– Jacek? – zapytała mama. Jak zawsze.

– No…

– Posłuchaj, będę w piątek, nie jutro, to powiedz Eli, niech wcześniej mi powie, ile mam przywieźć jajek. I co jeszcze potrzebujecie.

– Dobrze.

– A co robi Oleńka?

Janina była bardzo mocno zżyta z Olą, bo wnuczka często u niej bywała. Mieszkała na wsi, w Kunicach, więc z braku pieniędzy rodzice często wysyłali do niej małą na wakacje, co miało być substytutem kolonii.

Kobieta jednak nie narzekała. Wręcz odwrotnie: była zachwycona, ponieważ Ola – choć może zabrzmi to banalnie – była uroczym dzieckiem. Była urocza w sensie kompletnym, czyli miła, uczynna, grzeczna, skromna. Nawet kiedy otrzymywała od babci jakikolwiek prezent, to zawsze nim go otworzyła, przechowywała go kilka dni w szafie, by dłużej cieszyć się niespodzianką. Takie drobne gesty sprawiały, że Ola wzbudzała ogólną sympatię u ludzi, którzy ją poznali.

– Jeszcze nie wróciła ze szkoły… – wyjąkał Jacek.

– Jeszcze? Hmm, to dziwne. Oni te dzieci tam zamęczają…

Jacek, wyczuwając drążenie tematu, postanowił odwołać się do sprawdzonego uniku.

– Mamo, poczekaj, dam ci Elę, bo ja mam coś ważnego do zrobienia… – Po czym, nie czekając, położył słuchawkę obok aparatu.

– Elka… Elka! No chodźże! – Wszedł do kuchni, mówiąc szeptem:

– No iiidź, bo mama coś tam chce od ciebie…

– Ode mnie, teraz?

– Tak, teraz – rzucił, okazując zniecierpliwienie. Kobieta spojrzała wymownie na swoje dłonie upaćkane mąką. A potem na męża. Kiedy jednak spotkała się z jego poirytowanym spojrzeniem, zrozumiała, że nic nie wskóra. Wytarła dłonie w fartuch i wyszła do przedpokoju.

– Halo, mama?

– Witaj, Elu, przepraszam, że przeszkadzam, ale nie będę, tak jak się umawialiśmy, w środę, bo ma do mnie przyjść Siedlikowa po weki. To ja byłabym w piątek. Zadzwoń do mnie jeszcze do tego czasu i powiedz, co potrzebujecie. Ile jajek i co tam jeszcze, dobrze?

– Dobrze, mamo, ja właśnie lepię pierogi. Dałam tej mąki pięćsetki, tak jak mi doradziłaś, i rzeczywiście są całkiem inne. To ciasto jest takie miększe, ale się nie rozłazi.

– To dobrze, a wody dałaś mineralnej czy kranówy?

– Kranówy, bo akurat nie mamy mineralnej, ale i tak czuć różnicę, tak że jak jeszcze dodam następnym razem tej mineralnej, to na pewno będzie super.

– No to się cieszę. A Oleńki jeszcze nie ma?

– No właśnie nie ma jej jeszcze i zaczynam się martwić. Zaraz powiem Jackowi, żeby zadzwonił do Walczaków. Może ją zabrali do McDonal…

W tym momencie rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Ela odwróciła głowę tak gwałtownie, że warkoczem mocnym niczym lina cumownicza uderzyła głośno o boazerię, relikt komunistycznego luksusu.

Szybko przemierzyła króciutki korytarz w kształcie litery L. To na pewno Ola – pomyślała. Jednak nie… W drzwiach stał otyły sąsiad z parteru. Przyszedł oddać wiertło pożyczone dwa dni wcześniej.

– Prze-pra-szam, są-siad-ko. Ja tyl-ko od-dać wier-tło chcia-łem – sylabizował, ciężko dysząc. Przetarł wierzchem dłoni spocone czoło.

– Dobrze, dziękuję – odpowiedziała z lekkim zawodem, odbierając niecierpliwie z parówkowatych palców sąsiada wiertło.

– No to ja idę. Dzię-ku-ję, do wi-dze-nia.

Opasły mężczyzna odwrócił się, ukazując wymiętą flanelową koszulę niechlujnie wybebeszoną ze spodni dresowych. Delikatnie namacawszy stopą pierwszy uskok, ruszył w dół. Jego ciężkie dyszenie jeszcze długo odbijało się od ścian pociągniętych seledynową farbą.

Ela podeszła do poręczy schodów i próbowała w luce dostrzec, czy aby Oleńka nie idzie do góry. Jednak na klatce było pusto.

– Kto to? – dobiegł głos z salonu.

– Aaaa, Benek kierowca.

– Co chciał?

– Oddał ci wiertło.

– Dobra. Połóż do szuflady…

– Halo, haaaalo – dobiegło do jej uszu ciche jak mysi pisk nawoływanie dochodzące ze słuchawki telefonu.

– Mama! – Przypomniała sobie, że teściowa jest na linii.

– Halo, mamo, przepraszam! Mamy tutaj małe zamieszanie…

– No tak, słyszę coś, to Oleńka? Wróciła?

– Aaa, no właśnie! – zawołała. – Mamo, poczekaj jeszcze sekundkę, dobrze? – rzuciła do słuchawki i odłożyła ją obok aparatu. Wybiegła do przedpokoju.

– Jacek, idź od podwórka i zobacz, czy samochód Walczaków stoi. Jeśli tak, to trzeba będzie do nich zadzwonić – powiedziała zniecierpliwionym tonem. – No, już jestem – zwróciła się ponownie do słuchawki.

– No dobrze. To jakby co, dzwoń przed piątkiem, żebym wiedziała, co z tymi jajkami.

– Dobrze, zadzwonię. Teraz muszę cię przeprosić, bo pierogi czekają. Trzeba mi nalepić na dwa dni, bo jutro do pracy, a potem mam szycie. Mała zaraz przyjdzie, a tu nie będzie co jeść. No, mamuśka, pa, pa.

– Dobrze, z Bogiem, córuś, trzymajcie się – powiedziała Janina ciepłym głosem. – Pozdrów Oleńkę i pamiętaj, zadzwoń przed piątkiem, pa, pa!

Ela zajrzała do salonu. Jacek wciąż nieruchomo tkwił na wersalce, kiwając stopą.

– Jacek! No idźże zobacz, czy samochód stoi, bo nie wiem, kiedy pierogi na wodę wrzucić, żeby miała ciepłe, jak wróci. Nie rozumiesz, jak się do ciebie mówi, czy co?!

Po twarzy mężczyzny przebiegł grymas niezadowolenia. Leniwie spojrzał na wiecznie spóźniający się ścienny zegar, prezent na któreś jego urodziny. Była czternasta dwadzieścia. Czyli dwadzieścia pięć. Ola powinna być od godziny. Wstał. Wzuł pantofle. Wyszedł na klatkę schodową. Parking był od podwórka. Jeśli stoi na nim ford Walczaków, to znaczy, że Ola wraca pieszo, jeśli nie, to może znaczyć, że Walczakowie, a konkretnie Rysiek Walczak, kierowca PKS, pojechał po swojego synka Bartka i przy okazji zabrał Olę, z którą Bartek chodził do klasy. Szkoła znajdowała się blisko, dlatego tak naprawdę nie trzeba było jechać samochodem, ale dla dzieci była to atrakcja.

Zszedł ospale na półpiętro. Przykleił nos do szyby, lustrując osiedlowy parking. Stojące na nim samochody były w większości wysłużone, typowe dla klasy średniej i niższej. Wciąż jeszcze raczkujący kapitalizm nie pozwalał obywatelom dorobić się porządnego auta uczciwą pracą.

Blok, w którym mieszkali, powstał po to, żeby ulokować w nim jak najwięcej rodzin. Taki był plan i plan się powiódł. Ludzie przyzwyczajają się do miejsc, rzeczy, zachowań, przypisując temu etykietę uporządkowanego życia. Z tego samego powodu wszyscy zwyczajowo parkowali w tym samym miejscu. Jacek bez trudu odnalazł biały dach forda mondeo Walczaków. Pojazd stał tam gdzie zawsze – pomiędzy żukiem Władka (który prowadził pobliski zieleniak) a leciwym zielonym polonezem Wyrkowskiej, który stał nieużywany od śmierci jej męża milicjanta.

Trzeba będzie zadzwonić – pomyślał Jacek. Może mała jest u nich. Tylko dlaczego nie dali znać?

Wyjął z eleganckiej grawerowanej papierośnicy (pamiątka po ojcu) „kręconego”, odpalił i wypuścił dym w górę, tak żeby mniej śmierdziało. Sąsiedzi krzywo patrzyli, kiedy palił na klatce, ale teraz wziął się na sposób: kiedy słyszał kroki, udawał, że wchodzi lub schodzi. Kiedy wypuścił ostatniego bucha, wyjął z kieszeni starą, ale niezawodną nokię. Znalazł numer Walczaków.

– Cześć, Rysiek.

– No cześć, co tam?

– Byłeś może dzisiaj po Bartka?

– No, byłem.

– Oli nie zabrałeś, nie? – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Nie, nie brałem, bo ja byłem po Bartka godzinę wcześniej. Zabrałem go, bo mu obiecałem, że podjedziemy w jedno miejsce, a wiesz, że jak dzieciak się czegoś uczepi, to pamięta. Podjechałem jeszcze do motoryzacyjnego po filtr powietrza, a na Poznańskiej w tym sklepie zawsze kolejka…

Jacek milczał.

– Jesteś? – zapytał Rysiek.

– No, jestem… – wykrztusił Jacek.

– A co się stało? Jak chcesz, to zapytam młodego, czy ją widział.

– A weź zapytaj…

– Bartek! Bartek! – zabrzmiało donośnie w słuchawce.

W oddali odezwał się cienki głosik, jednak Jacek nie słyszał wyraźnie.

– Widział Olę. Była w szkole.

– Aha… – odpowiedział, jakby nieobecny, Jacek. – No dobra, dzięki.

– A co? – zaniepokoił się Rysiek. – Stało się coś?

– No nie, tylko jeszcze jej nie ma i Elka mi głowę suszy.

– Oj, to nie wiem… Na pewno się znajdzie, wiesz, jak to dzieciaki.

– Jasne – przytaknął niepewnie. – No dobra. Trzymaj się. Pójdę w kierunku szkoły. Na pewno siedzi gdzieś z koleżankami.

– Jakby co, to dzwoń!

Jacek chciał od razu pobiec przed szkołę. Już schodził w kierunku bramy, ale nagle zatrzymał się w pół schodka. Ela! Ona też się denerwuje. Wspiął się z powrotem, uchylił drzwi mieszkania i krzyknął w kierunku zajętej wyrabianiem ciasta żony.

– Elka, ja idę!

Oderwana od zajęcia, uruchomiła lawinę pytań bez przecinka.

– A co, ich auto stoi? A dzwoniłeś? Co mówili?

– Tak, stoi i dzwoniłem. Idę.

Nie czekał na odpowiedź. Cicho zamknął drzwi. Na schodach odpalił kolejnego papierosa, po czym ruszył drogą, którą zazwyczaj ich córeczka wracała ze szkoły. Czuł narastający niepokój. Przypomniało mu się, jak tłumaczył żonie:

– Elka… Przecież Olka jest już duża i może sama wracać ze szkoły. Ma tak blisko, a okolica jest spokojna i nic się tu nigdy nie dzieje…

Tak naprawdę nie chciało mu się chodzić po córkę. Ela pracowała w charakterze opiekunki w domu starców, do tego dorabiała chałupniczo jako krawcowa i oczywiście na jej głowie były wszystkie obowiązki domowe. Z tego bezapelacyjnie wynikało, że to on powinien przyprowadzać dziewczynkę.

– Czyś ty zwariował? Ona ma dopiero dziewięć lat! – Ela, kiedy po raz pierwszy powiedział jej o swoim pomyśle, popatrzyła na niego z piorunami w oczach.

– Dzieci w jej wieku wracają same – postulował uparcie.

– Ona nie musi być jak dzieci w jej wieku.

– No i nie jest. Jest dużo mądrzejsza. Jak jej wytłumaczymy, co wolno, a co nie, to nie będzie problemu. Ola jest odpowiedzialna. Co, może tak nie jest?

– A jak się coś stanie?

– Przecież nie wraca sama. Wiele dzieci wraca w tę samą stronę. Jest Bartek…

Czasami dziewczynka przychodziła nieco później – a to odwiedziła koleżankę, a to posiedziała z rówieśniczkami chwilę przed szkołą, bo „nie mogły” się rozstać. Nie było powodów do obaw. Musiał jednak pójść i sprawdzić. Dla spokoju – swojego i żony. Był pewien, że zaraz natknie się na Olę siedzącą na przyszkolnej ławce. Dziewczynki często praktykowały taki zwyczaj, że czekały z koleżankami na rodziców, którzy po nie przyjeżdżali. Czekały, aż odjechała ostatnia, po czym pozostałe odprowadzały się wzajemnie do domów. Podstawą było jak najdłużej być razem.

Za jego czasów nie było takich zwyczajów. Mało kto miał wtedy samochód, stąd dzieci były bardziej samodzielne niż dziś. Wspominając dawne dzieje, zaglądał w miejsca, gdzie przeważnie gromadzili się szkolni maruderzy. Oli jednak nie było wśród nich. Uważał, że jeszcze za wcześnie, by o nią pytać. Postanowił odłożyć to do momentu, kiedy będzie wracał ze szkoły. Ale nie. Na pewno nie będzie to konieczne. Ola się zaraz znajdzie – wmawiał sobie.

*

Ela wrzucała pierogi do gotującej się wody. Robiła to z uwagą, partiami, tak, żeby się nie zlepiły. Co chwilę jednak wyglądała przez okno. Nagle poszła do pokoju, odłączyła od ładowarki komórkę, wybrała numer zapisany pod „Kochanie” i zadzwoniła.

Jacek dotarł już do szkoły, którą zdążył obejść ze wszystkich stron. Po dziewczynce nie było śladu. Usłyszał dźwięk dzwonka. Wyjął telefon i zobaczył na wyświetlaczu „Kochanie”. Zawahał się. Nacisnął jednak zielony guziczek.

– No? – mruknął.

– I co, jest? – Usłyszał zniecierpliwiony głos Eli.

– Nie, jeszcze nie.

– A gdzie jesteś?

– Pod szkołą.

– Nie ma jej tam?

– No nie…

– To zobacz wszędzie. Podejdź tam, gdzie te bloki po ruskich. Dziewczynki czasami tam siedzą.

– Patrzyłem, obszedłem szkołę, ale, jeszcze zobaczę w kilku miejscach.

– Bo zaczynam się denerwować. Pierogi już zrobione, zaraz będzie trzecia, a jej jeszcze nie ma. Albo idź do woźnego i się zapytaj.

– Dobra idę, dam znać jak coś, pa.

Czuł, że zasycha mu w gardle. Szumi w głowie. Zaczynają drżeć ręce. Starał się zachować spokój. Bezskutecznie. Stanął przed drzwiami szkoły „po Rosjanach”, którą w 1993 roku odziedziczyli Polacy. Pamiętał, jak podczas otwarcia wiceprezydent Legnicy Stanisław Kot przeciął wstęgę. W towarzystwie wicedyrektor Szkoły Podstawowej numer 10 Anny Sitkowskiej, byłego dyrektora Stanisława Kowalczyka i chyba jeszcze sekretarki. A ksiądz infułat Władysław Bochnak poświęcił sale. Było nudno, duszno i podniośle.

Ciężkie drzwi były dużo bardziej masywne niż te z czasów, kiedy do dziesiątki chodził on sam. Gdy wchodził do środka, zawsze myślał to samo: Jak te dzieciaki sobie z nimi radzą? Teraz na korytarzach panowała absolutna cisza, aż trudno uwierzyć, że za kilkanaście godzin to miejsce będzie przypominało jarmark.

Dyżurka znajdowała się po lewej stronie, zaraz przy wejściu. Drzwi były otwarte, a sam woźny drzemał oparty o biurko.

Jacek się zawahał. To nic przyjemnego wyrywać kogoś ze snu. Zwłaszcza w pracy, bo to takie trochę przyłapanie na gorącym uczynku. Znał to uczucie. Ale nie. Nie ma czasu na ceregiele. Chodzi przecież o jego córkę. Delikatnie zapukał w futrynę. Woźny leniwie, niczym kot wygrzewający się na kaloryferze, uniósł głowę. Spojrzał na Jacka. Po chwili popatrzył na zegar nad drzwiami. Najwidoczniej nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Milczał, zdezorientowany.

– Dzień dobry – rozpoczął delikatnie Jacek. – Jestem ojcem Oli Franczak. Z tego, co wiem, lekcje już skończyła… Nie jestem pewny, bo to żona zawsze wie lepiej, ale co najmniej godzinę temu i wciąż jej nie ma w domu.

– A do której klasy chodzi? – zapytał woźny. Najwidoczniej już powrócił z krainy snów.

– Druga B…

Woźny powoli wstał. Był to człowiek w wieku około czterdziestu pięciu lat, wyglądał jednak na starszego o co najmniej dziesięć. Wszystko przez to, że podobno lubił wypić. Nikt się go jednak szczególnie nie czepiał, póki do pracy przychodził trzeźwy. Wieść gminna niosła, że miał konkubinę, lepszej klasy sekutnicę, więc prawie mieszkał w szkole.

Zdzisław (tak mu było na imię) podszedł do blaszanej szafki i wyjął jakąś listę. Chwilę się przyglądał, po czym zdał szczegółowy raport.

– No tak… Zaczęli o ósmej. Do czternastej. A teraz mamy czternastą czterdzieści sześć. No to już powinna być w domu. Chyba że daleko mieszka.

– Powinna być, ale jej nie ma, i mieszka niedaleko – odpowiedział Jacek z naciskiem.

Woźny stał chwilę, po czym zdjął beret i podrapał się po głowie. Spojrzał jeszcze raz na ścienny zegar, po chwili w okno, jakby szukał natchnienia, i jeszcze raz podrapał się po głowie.

Kurde, wymyśl coś, człowieku! – pomyślał niemal błagalnie Jacek, wyczuwając jednak, że inwencja twórcza woźnego się wyczerpała. Przez chwilę stał bezradnie, z rosnącym niepokojem wymalowanym na twarzy, ale nagle się ożywił, poderwany kolejną myślą.

– Może byśmy poszli do szatni i zobaczyli, czy wszystko zabrane?

Woźny ponownie przywdział beret, wyjął z szafki ściennej klucz, zamknął drzwi do dyżurki i bez słowa ruszyli. Szatnie młodszych klas znajdowały się w piwnicy. Były to ponure boksy poprzedzielane siatkami. Pomieszczenie drugiej B było puste. Woźny zabrał głos, zauważając odkrywczo:

– Nic tu nie ma prócz kilku pierdół, które wiszą tu od dawna, ktoś chyba zapomniał czy co…

Jacek poczuł, że coś dusi go w gardle. Mocniej i mocniej. Za chwilę nie będzie w stanie zaczerpnąć powietrza.

– No trudno – wykrztusił. – Idę szukać dalej.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył zrezygnowany w kierunku wyjścia.

Naszła go myśl, że te długie, ponure korytarze jeszcze niedawno tętniły życiem. Szła nimi jego córeczka. Jak ważni są ludzie, nie miejsca – pomyślał. Te bez ludzi niewiele znaczą. Są jak nieistotne wspomnienia, na których nam nie zależy.

Niepokój narastał. Zadzwonił telefon. Dźwięk odbijający się echem od ścian rozdarł ciszę. Drgnął lękliwie, zwolnił kroku, spojrzał na wyświetlacz. Kochanie. Zawahał się. Wsunął telefon z powrotem do kieszeni, jednak dzwonek po chwili przerwy uporczywie zadźwięczał ponownie. Wyjął aparat z kieszeni i odebrał.

– No co? – mruknął.

– Byłeś w szkole?

– Byłem. Właśnie wychodzę.

Ciężkie szkolne drzwi zaskrzypiały przeciągle.

– I co?

– Nie ma jej tu, woźny też nic nie wie. Powiedział, że o drugiej ich klasa skończyła lekcje.

– To ja wiem – odpowiedziała zniecierpliwiona. – Co teraz zamierzasz? Zaczynam się na poważnie denerwować. Boże, a jak coś się stało?! – zawołała łamiącym się głosem.

– A tam, zaraz stało, stało, nie ma co krakać. Znajdzie się, zobaczysz – uspokajał. – Popytam dzieciaków koło sklepiku, tam, gdzie zawsze przesiadują. Na pewno coś wiedzą.

– To jeszcze nie byłeś?!

– Nie, bo było za wcześnie.

– To idź teraz!

– Ela, posłuchaj, daj spokój, wiem, co mam robić. Przecież powiedziałem, że idę!

– Wiesz?… Właśnie widzę, jak wiesz. Posłuchaj – wycedziła przez zęby. – To nie są żarty. Popytaj ludzi i nawet nie chcę myśleć, co będzie, jeśli nikt nie będzie wiedział, gdzie jest Ola, rozumiesz? Sama bym poszła, ale muszę siedzieć w domu, gdyby przyszła. Ja już nie wiem…

– Dobrze już, dobrze, przestań tyle gadać, zaraz wszystko się wyjaśni – przerwał jej, wyraźnie poirytowany, i rozłączył rozmowę.

Mocno zaciągnął się powietrzem, jakby przesiedział w tych szkolnych zatęchłych piwnicach całe lata. Spojrzał na godzinę w telefonie. Była piętnasta dwie. Uznał, że zbyt wiele czasu tutaj nie spędził. Bogatszy o świadomość, że Ola wychodząc ze szkoły, wszystko zabrała, ruszył dalej. Szedł nerwowo, nierównym tempem. Zaglądał we wszystkie miejsca i zakamarki, gdzie starszaki rozdziewiczały swoje płuca dymem tytoniowym i czym tam jeszcze… To już tylko oni sami wiedzieli.

Rozglądał się chaotycznie. Napotkanych ludzi, których kojarzył z widzenia, pytał o Olę. Jak na złość nie spotkał nikogo z jej klasy.

Tylko taki debil jak ja mógł wymyślić coś takiego, żeby wracała sama – pomyślał.

Kiedy wrócił pod dom, zawahał się. Wejść czy nie wejść? Jak pójdę na górę, to co? To tak, jakbym się poddał. Nie, lepiej zadzwonię, może już jest w domu.

Ela odebrała błyskawicznie.

– I co?! – krzyknęła.

– Na razie nic…

– Jak nic?! Na razie? A co ma być potem? Rób coś! Zapytaj jej koleżanek z klasy! Przecież gdzieś musi być! Nie rozpłynęła się w powietrzu. A gdzie teraz jesteś?

– Pod domem – zawahał się.

– Jak pod domem?! Tutaj nie ma co szukać. Jakby tu była, to by wiedziała, którędy wejść na górę, zna adres przecież! – Była coraz bardziej zdenerwowana. – Albo dobrze, zrobimy tak: chodź na górę, ja znajdę w notesie telefony do znajomych z jej klasy i będziemy dzwonić. Jak gdzieś będzie, to szybko po nią pójdziesz. Bo tak w kółko chodzić też nie ma sensu. Jak nie, to… – Głos jej zadrżał i urwała.

– To co? – zawołał Jacek.

– To trzeba będzie dzwonić na policję. A co!

Słowo „policja” padło po raz pierwszy i zabrzmiało jak wyrok. Jackowi ciągle się wydawało, że Ola wyjdzie zaraz zza zakrętu i radośnie do niego podbiegnie, rzucając się na szyję. I cały ten dramat pryśnie w jednej chwili.

Początkowo odpowiadał Eli stanowczo, nawet nieco opryskliwie. Obrał sobie taką strategię, żeby nie wchodziła mu na głowę. Przygnieciony sytuacją zrozumiał jednak, że to nie ma sensu. Nie w tym przypadku, bo muszą współdziałać, a nie drzeć koty.

Wyjął kolejnego papierosa. Nie, nie! Nie ma teraz czasu na popalanie, trzeba działać – pomyślał. Próbował z powrotem wsadzić papierosa do paczki, lecz o ile wyjąć go było łatwo, o tyle wcisnąć z powrotem – cholernie trudno. Ponowił próbę, jednak nerwy i trzęsące się ręce uniemożliwiły mu to całkowicie. Przełamał papierosa i skruszył w palcach. Flak bibułki rzucił za siebie i szybkimi susami pokonał piętra. Widok, który zastał w domu, był mało optymistyczny.

Ela stała w przedpokoju, trzymając w dłoni słuchawkę domowego telefonu. To mogło świadczyć tylko o jednym: że rozmawia z mamą. To z kolei zapowiadało litanię pokutną.

– O, właśnie wszedł! Już go mamie daję.

Wręczyła Jackowi słuchawkę, wytrzeszczając oczy, jakby w dłoni trzymała węża. Wiedział, że rozmowa nie będzie przyjemna.

Przyłożył słuchawkę do ucha i usłyszał to, czego się spodziewał, a czego tak bardzo usłyszeć nie chciał.

– Jacek… Jacek, jesteś tam?! Jacek!

– No, jestem…

– Posłuchaj, co ci teraz powiem. Wyjdź z domu – instruowała poważnym tonem – i bez Oleńki do niego nie wracaj. Tak długo szukaj, aż ją znajdziesz.

Usłyszał trzask i ciągły sygnał. W ten sposób dała mu do zrozumienia, że nie żartuje. Powoli odłożył słuchawkę na widełki. Ela cały czas stała przy nim i próbowała z jego wyrazu twarzy wyczytać cokolwiek.

– No i co powiedziała?! – dopytywała zniecierpliwiona.

– Nic takiego. Zresztą, po co do niej dzwoniłaś? Przecież to puste gadanie w niczym nam nie pomoże. Dobrze wiemy, co trzeba robić: działać, a nie wisieć na telefonach. A ty już musiałaś się pożalić! – krzyczał, wymachując rękoma.

– Pożalić, ja? Jak możesz!? Przecież wiesz, jak mama jest za Oleńką. Sama zadzwoniła, to niby co miałam jej powiedzieć?! Bzdury jakieś wymyślać?

Jacek poszedł do pokoju, usiadł na krześle i podparł głowę rękoma. Ciężar odpowiedzialności zdawał się nie do udźwignięcia. Bał się wybiegać myślami w przyszłość, nawet nie przekraczał jej progu. Czuł chłód jej głębi.

– Masz, dzwoń. – Podetknęła mu pod nos kartkę z numerami telefonów. Spojrzał na nią zdezorientowany. Kobieta potrząsnęła kartką.

– No dzwoń, na co czekasz?!! Zobacz, która godzina: już prawie czwarta! Dziecko skończyło lekcje dwie godziny temu!

Nagle poczuła swąd spalenizny.

– Ożeż kurde! Ja to się mam!

Wybiegła do kuchni, rzucając przez ramię:

– No dzwoń, człowieku, na co czekasz?!

Przyjrzał się kartce, na której były wypisane imiona i nazwiska, a przy nich numery telefonów. Ułożył w głowie formułkę, co ma mówić, i wybrał pierwszy numer.

– Halo, dzień dobry, z tej strony Jacek Franczak. Jestem ojcem Oli Franczak. Czy nie wie pani przypadkiem…

– Halo, dzień dobry, z tej strony Jacek Franczak, jestem ojcem Oli. Czy nie wie pan przypadkiem…

– Halo…

I tak do wyczerpania adresów.

Odpowiedź była zawsze ta sama.

– Nie…? To dziękuję, do usłyszenia.

Kiedy skończył, w progu dostrzegł kapcie Eli. Widocznie podsłuchiwała od jakiegoś czasu.

– Dobra, dosyć tego. Dzwonimy na policję! – rzuciła wzburzona, wchodząc do pokoju.

– Na policję?

– A co? Na co mamy czekać?! – krzyknęła, rozkładając ręce.

– Bo to chyba musi upłynąć jakiś czas? – odpowiedział niemrawo.

– Jaki czas? Mnie to nie interesuje. Mojej córeczki nie ma w domu, a jest już po czwartej! Dzwoń!

– Jaki tam jest numer? – zapytał bezradnie.

– Dziewięć, dziewięć, siedem!

Po kilku długich, o wiele za długich sygnałach usłyszał głos w słuchawce.

– Komenda Miejska Policji w Legnicy, słucham.

– Dzień dobry, bo proszę pana, ja chciałem zgłosić zaginięcie córeczki… Osiem lat… No… nie wróciła jeszcze ze szkoły, a lekcje skończyła o czternastej… Tak, byłem w szkole, sprawdzałem, dzwoniłem po znajomych rodzicach innych dzieci i nic… Jacek Franczak, ulica Orzeszkowej… Córka? Ola Franczak… Będę jak najszybciej.

Ela pobiegła do pokoju Oli. Wróciła ze zdjęciem córki w dłoni, wyjęła je z ramki stojącej na jej biurku.

– Masz dowód przy sobie? – zapytała, patrząc z zatroskaniem na Jacka, jakby wyprawiała go w daleką, niebezpieczną podróż.

– Mam.

– Masz tu zdjęcie.

Kiedy mu je podawała, zadrżały jej wargi i wybuchła płaczem. Gwałtownym, niepohamowanym, prosto z serca. Próbował ją przytulić, ale go odepchnęła. Nie z niechęcią, raczej ze wstydem. Nie lubiła okazywać słabości.

– Idź już – powiedziała, otwierając drzwi.

Przekraczając próg, usłyszał, jak Ela znowu wybuchła szlochem. Był bezradny. Zbiegł schodami, by jak najkrócej słyszeć zawodzenie żony, które było dla niego nie do wytrzymania.

*

W małym zakratowanym okienku komisariatu przy ulicy Asnyka siedział młody policjant zajęty rozmową przez telefon. Jacek się rozejrzał.

– Tak, słucham – przywitał go policjant.

– Ja dzwoniłem w sprawie zaginięcia…

– A tak. Proszę poczekać.

Mundurowy wybrał numer.

– Tomek, zejdź na dół. Przyszedł ten pan od zaginięcia – powiedział do słuchawki i popatrzył na Jacka. – Proszę stanąć tam przy kracie. Zaraz zejdzie kolega i przyjmie zgłoszenie. Ma pan dowód?

– Tak.

– To poproszę, wpiszę sobie pana do książki.

Po chwili z góry zszedł policjant w cywilu. Do kraciastej koszuli miał przypiętą plakietkę. Wysoki, szczupły, nieco już szpakowaty, o bystrym, przenikliwym spojrzeniu. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat.

– Dzień dobry, to pan? – zapytał służbowo.

– Tak, chciałem zgłosić zaginięcie.

Zabrzęczał dźwięk elektrozamka zwalniający blokadę kraty. Policjant ją otworzył. Mocno uścisnął Jackowi dłoń i się przedstawił:

– Starszy aspirant Tomasz Dziedzic.

– Jacek Franczak.

– Proszę za mną – powiedział, przyglądając się Jackowi badawczo.

Ruszyli schodami w górę.

– Halo, dowodziku pan zapomniał! – dobiegł głos z dyżurki.

*

W pokoju 312 nikogo już nie było. Widocznie o szesnastej kończyli pracę. Wyposażenie do bólu standardowe: wieszak, trzy biurka, na blatach komputer lub maszyna do pisania, przybory papiernicze, długopisy, kalendarze, zapisane karteluszki… Szarzyzna i pospolitość. Gdyby nie charakter miejsca, wiałoby nudą. Gdzieniegdzie wyróżniał się jakiś osobisty akcent, taki jak zdjęcie z zawodów sportowych przyczepione do kalendarza. No i podstawa – sprzęt do parzenia kawy.

– Napije się pan kawy?

– Nie, dziękuję.

– Przepraszam, rozumiem, że panu się spieszy, proszę uwierzyć, że mnie też. Musimy jednak dopełnić formalności i trzeba to zrobić solidnie. To chwilę potrwa. Więc? – Spojrzał pytająco.

– Nie, dziękuję, i tak mi serce wali.

Policjant podszedł do zielonej metalowej szafy, wyjął jakiś druk i położył na biurku. Znieruchomiał na chwilę, jakby wpadł na jakiś pomysł.

– Albo wie pan co, nie będę pił tej kawy, trzy już dzisiaj wypiłem. Wystarczy. Załatwimy to zgłoszenie galopem – powiedział.

Usiadł i zaczął coś wypisywać na druku, mrucząc pod nosem. Po chwili włożył kartkę do mocno wysłużonej maszyny do pisania, przesunął suwak kilka razy i uderzył w spację.

– Legnica, 13 września 2000 – mówił głośno, uderzając w klawisze maszyny. – Poproszę dowodzik, tak będzie szybciej.

Kiedy wyjmował dowód z kieszeni, zdjęcie Oli wypadło mu na podłogę. Na jego widok poczuł ukłucie w sercu. Córuś, co się z tobą dzieje? – zakołatało mu w głowie. W tej samej chwili coś w nim drgnęło. Nie potrafił tego nazwać. Rozejrzał się i zobaczył krzyżyk wiszący nad drzwiami.

Panie Boże, czy to prawda? Coś się stało? Proszę Cię, oddaj nam ją, zrobię wszystko… – krzyczał bezgłośnie.

Położył dowód na biurku. Rytmiczne klekotanie maszyny brzmiało jakby z oddali. Było nierzeczywiste, jak gdyby mu się śniło. Bał się. Tak bardzo się bał. Jednak ta smutna świadomość, że to wszystko ma miejsce tu i teraz, wrastała w niego coraz bardziej, nie pytając o zgodę.

– No dobrze… Mamy pana dane… – zabrzmiał beznamiętny głos funkcjonariusza.

*

Ela stała w przedpokoju ze słuchawką domowego aparatu przy uchu, w fartuchu upaćkanym mąką, w drugiej dłoni trzymając kuchenną ścierkę, którą co chwilę wycierała łzy.

– Mamo, nie wiem, gdzie jeszcze mogłaby być. Jacek wszędzie sprawdzał.

– Co znaczy „wszędzie”? – zapytała pani Janina zniecierpliwionym głosem.

– No tam, gdzie zawsze dzieci zostają po szkole. No wiesz, mamo, te, co palą papierosy i inne takie.

– Przecież Oleńka nie pali!

– Maaamo… Dooobrze… Ja wiem, tylko tak mówię, że tam zaglądał. Wszędzie patrzył. Dzwoniliśmy też do wszystkich znajomych.

– I nic?

– No nic. Zobaczymy, co mu na policji powiedzą, bo ja już zaczynam wariować. – Przyłożyła dłoń do czoła.

– Już jest po piątej.

– Tak, wiem. Zaraz do niego zadzwonię.

– Dobrze, to dzwoń. Ja nie mam teraz autobusu, żeby do was podjechać, ale jutro z samego rana będę.

– Mamo, ale to niekonieczne.

– Jak to niekonieczne?!

– No dobrze, to przyjedź, bo ja sama już nie wiem, co robić.

*

– Imię i nazwisko dziewczynki?

– Ola Franczak.

– Wiek, dokładna data urodzenia?

– Osiem lat. 30 października 1992 roku.

– Zamieszkała?

– Legnica, ulica Elizy Orzeszkowej.

W tym momencie dało się słyszeć dzwonek komórki. Jacek szybko wyjął ją z kieszeni. Na wyświetlaczu widniało „Kochanie”. Spojrzał pytająco na policjanta.

– Proszę – odpowiedział mu ze zrozumieniem.

– I co? – usłyszał w słuchawce.

– Nic. Jestem na policji i składam zawiadomienie – odparł szeptem.

– No ale robią już coś?!

– Jeszcze nie, to znaczy robią, pan spisuje dane.

– No dobrze, ale czy szukają już Oli?

Jacek, zakłopotany, odsunął telefon od ucha i klawiszem przyciszył rozmowę w obawie, że policjant usłyszy, co mówi Ela.

– Kochanie, ja teraz nie mogę rozmawiać, bo to tylko opóźnia sprawę. Odezwę się zaraz po, dobrze?

– Dobrze, ale mama jutro rano u nas będzie.

– Co? A po co? Zresztą dobrze, nieważne. Uciekam, zaraz po zadzwonię. Pa, pa! – rozłączył się.

– Co, żona się denerwuje? – zapytał policjant, jakby to nie było oczywiste. Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Wzrost dziewczynki?

Tutaj Jacek się zaciął… Funkcjonariusz, widząc jego zakłopotanie, próbował mu pomóc.

– Tak w przybliżeniu pan powie, żebym mógł już podać zgłoszenie patrolom, bo zaraz się ściemni, a to może utrudnić poszukiwania.

On jednak wciąż nie był pewny. Wstał i przyłożywszy dłoń do tułowia, starał się zwizualizować w przybliżeniu wzrost Oli. Wyglądało to nieco żałośnie.

– No dobrze, to niech pan powie, jak była ubrana.

Jacek milczał, zakłopotany.

– Wie pan, na ogół zajmuje się tym żona… – powiedział, zawstydzony.

– No dobrze, to niech pan zadzwoni do małżonki.

Ponownie nokia, „Kochanie”. Jeden sygnał, odebrała.

– Tak?!

– Ela, ile Ola ma wzrostu?

– Wzrostu? Zaraz, poczekaj… Ostatnio, jak ją mierzyli, to miała metr dwadzieścia dziewięć. Zapisałam na futrynie drzwi w jej pokoju.

– Metr dwadzieścia dziewięć – Jacek przekazał aspirantowi.

– Waga? – zapytał policjant.

– Waga? – powtórzył do telefonu.

– Dwadzieścia trzy kilogramy, ale mogła nieco przy…

– Dwadzieścia trzy – powtórzył, przerywając Eli.

– Mógłby pan dać mi telefon? To by nam ułatwiło sprawę – zaproponował policjant.

– Ela, poczekaj, oddaję telefon panu.

Teraz rozmowa poszła szybciej.

– Niech mi pani powie, jakiej budowy jest dziewczynka?

– Raczej normalnej. Ja jestem mocniej zbudowana, a mąż jest drobniejszy. Ola tak pośrodku.

– Kolor oczu?

Jacek wyjął z kieszeni papierośnicę i pokazał sugestywnie policjantowi. Ten bez słowa otworzył szufladę i wyjął z niej popielniczkę.

– Piwne – odpowiedziała Ela.

– Jakieś znaki szczególne?

– Tak, ma bliznę po upadku na lewym kolanie. Siedem szwów jej założyli.

– A w co była ubrana?

– Niebieska sukieneczka do kolan, taka z białym kołnierzykiem, białe rajtuzki i niebieskie buciki, i taki sweterek cieniutki rozpinany, też niebieski. Wszystko było nowe, bo to kupione niedawno na rozpoczęcie roku szkolnego.

– A jakie rzeczy osobiste miała przy sobie?

– W sumie to tylko plecak niebieski z napisem, ale teraz nie pamiętam jakim, bo to po zagranicznemu było, ale jak zobaczę w reklamie, to powiem, tylko muszę poszukać. No i miała taki mały swój portfelik różowy lakierowany. Ze zdjęciami babci Jasi, moim i Jacka, i od babci na szyi srebrny łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. No i więcej nic nie miała, tylko zeszyty i książki.

– Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć dokładnie: skąd dziewczynka wracała i jaką drogą?

– No z podstawówki, z dziesiątki. Tutaj do domu na Orzeszkowej to blisko jest. Proszę pana, kiedy zaczniecie poszukiwania?

– Zaraz prześlę zawiadomienie z danymi i zdjęciem do dyżurnego, żeby niezwłocznie mógł powiadomić wszystkie jednostki. Jak najszybciej będziemy organizować wszystkie siły w celu przeszukiwania terenu. Straż pożarną, Straż miejską…

– Czyli że teraz od razu, tak?!

– Tak, proszę pani, nie ma co czekać. Męża jeszcze dopytam i wszystko wytłumaczę. Wezmę numer telefonu i będziemy w stałym kontakcie. Niech się pani nie obawia, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Do usłyszenia.

Zwrócił telefon Jackowi.

– Niech pan chwilę poczeka. Przekażę zgłoszenie dyżurnemu, niech już działa.

Jacek się zamyślił. Błądził nieobecnym wzrokiem po pokoju, jakby szukał ucieczki od tego, co się dzieje. Przyglądał się wszystkim meblom i przedmiotom. Gdyby tylko potrafiły mówić, ile ciekawych historii zdołałyby opowiedzieć… A teraz on siedzi tutaj pośród nich i jest częścią kolejnej, oby nie tragicznej… – wzdrygnął się, powracając do rzeczywistości.

– Może mi pan zostawić to zdjęcie czy mam je skserować?

– Jasne, niech zostanie.

– Panie Jacku, ja teraz muszę zająć się koordynacją wszystkich działań. Patrole zostały już powiadomione. Obdzwonimy szpitale, pogotowia ratunkowe, izby dziecka, wezwiemy patrole z psami. Jutro z samego rana szef komuś przydzieli tę sprawę, więc na pewno będą państwo jeszcze przesłuchiwani. Zdaje pan sobie sprawę, że każda informacja może być na wagę złota. Zgadza się pan na opublikowanie informacji wraz ze zdjęciem na portalach internetowych i w środkach masowego przekazu?

– Tak.

– Z racji tego, że Ola jest niepełnoletnia, zakwalifikuję ją do pierwszej kategorii zaginionych. Od roku wdrażamy taki system współpracy z Itaką. Mam nadzieję, że to nie zajmie nam dużo czasu i dziewczynka znajdzie się zaraz, przykuta u jakiejś koleżanki do komputera. Dzisiaj dzieci tak mają.

– Ola taka nie jest. Jej ulubionym zajęciem jest pomaganie mamie. Dzisiaj były umówione na lepienie pierogów, dlatego żona jej wypatrywała. Czy mogę uczestniczyć w tej akcji poszukiwawczej? Dzisiaj i tak nie zasnę.

– Jeśli chce pan nam pomóc, to proszę skontaktować się z osobami, które jako ostatnie ją widziały. Koledzy, koleżanki. Żebyśmy mogli jak najszybciej te osoby przesłuchać. Mnie obowiązują jasno określone procedury, rozumie mnie pan?

– Tak, rozumiem…

– Muszę zrobić wszystko, jak należy. Odprowadzić pana czy sam pan trafi?

– Jasne, trafię sam.

Kiedy wyszedł z komisariatu, naszło go dziwne uczucie utraty bezpieczeństwa, znane mu z dzieciństwa. Jak wtedy, gdy oberwał pierwszy raz w dziób jeszcze w szkole podstawowej. Poskarżyć się nie było komu, płakać zbyt długo też nie wypadało. Pozostawało tylko się podnieść i maszerować dalej. Świadomość braku innego rozwiązania powodowała, że człowiek podejmował walkę, przez co stawał się silniejszy. Psychicznie, a nierzadko i fizycznie. Budziły się w nim uczucia, które były uśpione przez lata. Instynkt przetrwania, walki, odwetu, rywalizacji.

Zamyślony, szedł chodnikiem w kierunku szkoły, na tę chwilę nie miał lepszego pomysłu. Na pewno siedzi teraz u którejś z koleżanek, plotkując w najlepsze, i zapomniała o całym świecie – pomyślał. Jak szybko ta pocieszająca myśl wdarła się do jego głowy, tak samo szybko z niej uleciała. Znał swoją córkę i wiedział, jaka jest obowiązkowa i sumienna. Nie potrafił w ten sposób okłamywać nawet siebie samego.

Doszedłszy do szkoły, spojrzał w okna klasy, gdzie wykładała pani od matematyki. Boże, jeszcze kilka godzin temu Ola mogła tam siedzieć w ławce, rozwiązując zadania. A teraz? No właśnie, co teraz? Przyśpieszył kroku.

Przyglądał się każdemu przedmiotowi, samochodowi, nawet najmniejszemu papierkowi leżącemu na trawniku. Szukał jakiegoś tropu, wyjaśnienia, śladu. Szukał nadziei, której mógłby się uchwycić. Każdy szczegół, każdy paproch przykuwał jego uwagę, wydawał się podejrzany, jakby nie na miejscu. W krótkim czasie minęły go dwa radiowozy jadące z patrolową prędkością. To wlało w jego serce nieco otuchy.

Już działają, dzięki Bogu! – pomyślał, a serce zabiło mu mocniej.

Postanowił zadzwonić do Eli, pocieszyć ją nieco. Odebrała błyskawicznie.

– Ela?

– No co tam?

– Posłuchaj, na policji wszystko załatwione, jak się należy. Patrole już jeżdżą jak zwariowane.

– No dobra, a ty gdzie teraz jesteś? – zapytała, jakby nie chcąc słyszeć odpowiedzi.

– Ja idę już ze szkoły trasą Oli i pójdę do Kucharczyków, bo do nich mam najbliżej. Policja mi powiedziała, żebym ustalił, kto ją widział ostatnią. A potem… Potem to nie wiem za bardzo, do kogo iść. Możesz sprawdzić inne adresy?

– A zapamiętasz?

– Zapamiętam. Albo wiesz co, podaj mi na razie tylko trzy.

– Dobrze. A na policji co mówili? Wiadomo coś?

– No skąd. Jeszcze nic, ale już działają, bo widzę, że jeżdżą wszędzie. Dobra, podaj mi te adresy, bo ja już do osiedla dochodzę.

W tym momencie telefon pikaniem zawiadomił go, że bateria jest słaba.

– Posłuchaj, ja się rozłączam, bo mi bateria pada. Zadzwonię, jak wyjdę od Kucharczyków, i podasz mi szybko te adresy.

*

Ta noc dla Jacka i Eli była najdłuższą nocą w ich życiu. Każda z zawiedzionych nadziei rozrywała ich serca na strzępy. Każdy głośniejszy okrzyk uczestniczącego w akcji strażaka czy policjanta, a nawet dzwoniący telefon budził potężną nadzieję i zdawał się wołać: Halo, uwaga, mamy ją! Już po wszystkim, znalazła się!

Niestety, za każdym razem był to fałszywy alarm. Męka, męka, męka…

Ile można doznać zawodów w ciągu jednej nocy? Jakby zapytać o to Jacka i Elę, pewnie powiedzieliby, że o wiele za dużo jak na ludzi, którzy nic nikomu nie zawinili. Nikt jednak o to nie zapyta.

Witold

Następnego dnia sprawa zaginięcia została przydzielona doświadczonemu inspektorowi Witoldowi Borowemu. Opatrzył ją adnotacją PILNE i sztab policyjnych ekspertów żwawo ruszył do żmudnej pracy.

Założenie teczki zaginionej, ustalenie kodu DNA, wywiad, sprawdzenie monitoringów, przesłuchanie świadków, zwłaszcza tych, którzy mieli z Olą kontakt jako ostatni lub mogli widzieć dziewczynkę. Ustalanie prawdopodobnej przyczyny zaginięcia. Koordynowanie wszystkich służb biorących udział w akcji poszukiwawczej. Borowy wiedział, co ma robić, i robił to rzetelnie.

W stutysięcznym mieście sprawa zaginięcia rozniosła się lotem błyskawicy. Wszystkie media prześcigały się w obwieszczaniu sensacji. Upubliczniono zdjęcia Oli, a jej rodzicom przydzielono psychologa.

Przez dwa dni w mieście wrzało. Zwłaszcza mieszkańcy dzielnicy Tarninów byli podenerwowani, spoglądali na siebie podejrzliwie, bo stawiano na wersję porwania.

– Przecież tego nie zrobił obcy – szeptali. – Ten ktoś znał ulice, znał dzielnicę, wiedział, kiedy i którędy dzieci wracają ze szkoły…

Spacerowicze z psami wypatrywali samochodów z obcymi tablicami rejestracyjnymi, zwracali uwagę na zakapturzonych młodzieńców. Każda obca twarz wzbudzała zainteresowanie. Atmosfera zgęstniała, mniej młodzieży kręciło się wieczorami. Ludzie siedząc w domach, starali się przypomnieć sobie, czy ktoś nie widział czegoś lub kogoś podejrzanego. Mała dziewczynka nie mogła zniknąć niezauważona w środku miasta w biały dzień. Ktoś musiał coś widzieć. Prawdopodobniej ktoś miał jakąś wiedzę, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. A może nie chciał ujawnić prawdy?!

Strach, podsycany ludzkimi domysłami, przechadzał się po mieście jak bezkarny przestępca. Starsze panie wystawały w oknach dłużej niż zwykle. Policja otrzymywała mnóstwo sygnałów, które starała się jak najszybciej weryfikować. Puste tropy, sinusoida nadziei i zawodu falowała na przemian.

Po dwóch dniach postanowiono przerwać akcję poszukiwawczą, w którą byli zaangażowani strażacy, wojsko, sąsiedzi. Razem prawie dwieście osób. Wciąż przesłuchiwano świadków, a policja postanowiła skupić się na analizowaniu materiałów i sygnałów, których było bardzo dużo. Niestety bez rezultatu. Wyczerpanie dawało się we znaki, rozgorączkowanie ludzi zaangażowanych w bezpośrednią akcję z czasem przeradzało się w zniechęcenie.

Atmosfera w domu stawała się nie do zniesienia. Jacek wychodził i kręcił się bez wyraźnego celu. Przychodził tylko przespać się chwilę, zjeść – i to nie za wiele. Wymieniał baterie w latarce, podładowywał telefon i ruszał ponownie zaglądać do studzienek kanalizacyjnych, wszelkich zakamarków i ciemnych miejsc. Jedynie Janina była ich łącznikiem, starała się, żeby wszystko właściwie funkcjonowało. Ela nie odchodziła od okna. Wpatrywała się tępo w podwórko. Teściowa przejęła wszystkie obowiązki Eli, łącznie z gotowaniem. Zresztą i tak nikt nie chciał jeść.

– Trzeci dzień, jak nic nie zjadła. Idź i porozmawiaj z nią, przecież to twoja żona – szeptała do Jacka mama.

– Ale co mam jej powiedzieć?! Mam się płaszczyć czy narzucać?! Sama słyszałaś, co do mnie mówiła… Teraz to ja jestem wszystkiemu winny, bo zaproponowałem, żeby Ola sama wracała.

– Przecież tak było, przyznaj.

– Ale ja się nie zapieram, tylko że inne dzieci też same wracają i co? Nic! – mówił z wyrzutem.

Odpowiadało mu milczenie. Cięższe niż słowa.

Nie golił się i nie przebierał od trzech dni. Blady z niewyspania, z podkrążonymi oczami, mocniej zarysowanymi zmarszczkami i zapadniętymi policzkami. Widać było, że toczy trudną walkę. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, co się działo z Elą i z ich małżeństwem. Jadła, piła i spała bardzo mało. Wyglądała fatalnie. Rozmowy z psychologiem, który zdiagnozował u niej postawę wycofania, nie pomagały.

– Za ile będzie ta pomidorówka? – zapytał matkę siedzący przy kuchennym stole Jacek.

– Zaraz skończę, tylko zabielę. Ale kto to będzie jadł?

– Mamo – ściszył głos. – Weź do miseczki trochę i idź do pokoju, spróbuj ją nakarmić. Ja jej nie będę się pokazywał na oczy, a najlepiej to pójdę, pokręcę się koło szkoły, może kogoś spotkam, bo tutaj zwariuję.

– To idź, tylko nie bądź długo, przyjdź i zjedz, bo taka głodówka niczemu nie służy. Musisz być twardy, w końcu jesteś mężczyzną. Ona musi mieć w tobie oparcie, słyszysz?

– Słyszę, słyszę… – Machnął ręką i wyszedł, po cichu zamykając drzwi.

*

W pokoju 216 Komendy Miejskiej Policji w Legnicy w sekcji dochodzeniowej urzędował inspektor Witold Borowy, wysoki, czterdziestodwuletni mężczyzna o blond włosach, jasnej karnacji upstrzonej piegami i błękitnych, szeroko rozstawionych oczach. Wszystko to nadawało mu nieco aryjski wygląd. Prywatnie – mąż i ojciec dwóch córeczek w wieku dwunastu i czternastu lat. Dał się poznać jako sprawny organizator z upodobaniem do szczegółowej analizy nawet najmniejszych poszlak. Góra dobrze wiedziała, komu przydzielić tę sprawę.

Witek lubił grę w szachy i z pasją czytał książki. Ponoć nawet coś tam pisał do szuflady. Jednak to były tylko plotki, sam nikomu się tym nie chwalił. Był raczej skromnym człowiekiem z zasadniczym podejściem do służby. Mało towarzyski, zawsze poważny, mało popularny jako towarzysz zakrapianych spotkań, których zresztą unikał. Mimo to – a może właśnie dlatego – wszyscy go szanowali.

W pokoju atmosfera była napięta do granic możliwości. Każdy był zdenerwowany podkręconym do maksimum tempem pracy, niewyspany i zmęczony presją przełożonych i mediów. Zaginięcie małej dziewczynki budziło u pismaków – zwłaszcza podlejszych tytułów – niskie instynkty poszukiwania sensacji. Niby współczuli i chcieli pomóc, ale podsycali atmosferę domysłów, by podnieść nakład. To, co w dużym mieście gubiło się w masie nowinek i afer, w małym nie przechodziło bez echa.

– Witek, miałem telefon ze szkoły, do której uczęszczała poszukiwana – powiedział, oparłszy się o biurko, starszy aspirant Rafał Wójcik, również przydzielony do tej sprawy. Był to młody człowiek o ospałej twarzy, ale przenikliwym spojrzeniu. Potrafił z zachowania człowieka trafnie wywnioskować, czy ten mataczy, czy mówi szczerą prawdę. Intuicja rzadko go zawodziła, a to w tym zawodzie było nieocenioną zaletą.

Podczas prowadzonych przesłuchań z wirtuozerią usypiał czujność podejrzanego monotonnymi, zdawkowymi pytaniami, sprowadzał przesłuchanie niemal do przyjacielskiej pogawędki, a w tym samym czasie wkłuwał się w przesłuchiwanego swoim wariograficznym spojrzeniem bezboleśnie niczym komar i smażył go na małym ogniu. Skrupulatnie w pamięci notując najdrobniejsze nieścisłości, pozwalał, by w tym przypadku niczego niepodejrzewająca ofiara pogrążała się stopniowo. Na koniec zadawał kilka szybkich, celnych pytań. Nim krętacz się połapał, w czym gra, już był zaszachowany.

– Monitoringi już przejrzałeś? – zapytał Witold młodszego kolegę.

– Jeszcze nie wszystkie, został ten ze sklepu na rogu Jaworzyńskiej.

Spojrzał na zegarek, wskazywał czternastą dwadzieścia pięć.

– Jedź do tej szkoły i zobacz, o co chodzi. Zresztą niedługo skończą się lekcje, to będziesz akurat. A monitoring niech przejrzy technik, tak żebyśmy to koniecznie dzisiaj załatwili, bo jak stary będzie pytał, to muszę mu powiedzieć, co już mamy odfajkowane. Co robi Tomek?

– Poszedł do kadr, bo dzwonili, że muszą uzupełnić coś w papierach i coś tam miał im donieść. Zaraz będzie – powiedział Rafał, podkasując rękawy swojej błękitnej koszuli w kratkę.

– Teraz nam kadry głowę zawracają! Pogoń go trochę i jedźcie razem, tylko na jednej nodze! Żebyś jeszcze dzisiaj zdał raport.

Kiedy Rafał wyszedł, Witek otworzył szufladę biurka, wyjął tabletki na zgagę, które łykał jak dropsy. Nerwy i refluks to fatalne połączenie, którego nabawił się jeszcze za młodu, kiedy z pasją grał w piłkę ręczną. Zbyt poważnie traktował ten sport i to, co miało być rozrywką, stało się udręką. Reszty dopełnił stres towarzyszący pracy policjanta.

*

Pod szkołę numer 10 podjechał nieoznakowany policyjny polonez.

– Witek się wkurzył, że łazisz gdzieś po kadrach – powiedział Rafał do aspiranta Tomasza Tłuszcza.

– Wkurzył, wkurzył… Każdy się na każdego wkurza, a w czym to pomaga? Poszedłem, bo musiałem. No dobra, po co tu przyjechaliśmy? – zapytał parkującego starszego aspiranta Rafała.

– Dzwoniła dyrektorka szkoły, że mają jakieś zdjęcie. W sumie nie za bardzo wiem, o co chodzi, zaraz się dowiemy.

– Dzień dobry, my z policji do pani dyrektor – powiedział Rafał, gdy stanęli w drzwiach dyżurki.

– Jest u siebie w gabinecie. Prosto i na lewo, drugie drzwi – powiedział bez emocji woźny w szarym fartuchu i berecie, jak przystało na zawodowego woźnego.

Zapukali i weszli.

– Dzień dobry, jesteśmy z policji. Dzwoniła pani do nas – powiedział Rafał, wchodząc do gabinetu dyrektorki.

– Tak, proszę – odpowiedziała korpulentna blondynka o okrągłej, niewielkiej twarzy, w wieku około pięćdziesięciu lat, z fryzurą tak bujnie wymodelowaną w piętrowy kok, iż ciężko było odróżnić, czy włosy są naturalne, czy założyła perukę.

Policjanci weszli niepewnie. Być może odżyły w nich wspomnienia lat szkolnych, które zawsze wymuszają respekt przed gabinetem dyrektorskim. Pokój był urządzony jak większość mu podobnych. Ściany były podparte przez gabloty, na których stały różnego rodzaju trofea, puchary, statuetki – niczym rzeźby na attyce watykańskiej przy placu św. Piotra. We wnętrzu gablot poukładano książki o ozdobnych grzbietach, których prawdopodobnie nikt nawet nie dotykał. Na ścianach wisiały pozbawione wyrazu fotografie, które zapewne przedstawiały byłą kadrę zarządzającą.

Buty wchodzących zatonęły w miękkim dywanie Sierpińskiego w formie kwadratu, rozłożonym na środku.

– Wiesława Pawicka, miło mi – powiedziała, spoglądając na nich znad okularów. – Proszę, niech panowie siadają.

Dyrektorka nie spuszczała z nich oczu do momentu, aż usiedli. Wtedy dopiero się uśmiechnęła.

– Napiją się panowie czegoś?

– Nie, dziękujemy, już wypiliśmy od rana hektolitry kawy – odpowiedział starszy aspirant Rafał, uśmiechając się lekko, by rozluźnić atmosferę.

Solidny policyjny notes Rafała wzbudził jej zaufanie. Chętnie zobaczyłaby jeszcze charakter pisma, który z pewnością wiele by jej powiedział. Takie skrzywienie zawodowe.

Odłożyła pióro Pelikan, którym wypełniała dokumenty, po czym zwróciła się do policjantów: