Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obejrzyj na NETFLIX film pod tym samym tytułem!
Auden nigdy nie była typową nastolatką, ale teraz jest jeszcze gorzej. Nie pamięta, kiedy ostatnio przespała całą noc, a nie mogąc zasnąć, uczy się w miejscowym nocnym bistro. Wychowywana przez wymagających rodziców, nie zaznała zwyczajnej nastoletniej beztroski aż do momentu, gdy po liceum postanowiła spędzić lato u ojca i jego nowej żony.
To wywróciło jej świat do góry nogami, zmieniając codzienność w jedną wielką przygodę! Życie chwilą bywa jednak niebezpieczne, zwłaszcza gdy chce się tak dużo nadrobić. Dziewczyna wpada w poważne tarapaty i… poznaje tajemniczego Eliego, który staje się jej przewodnikiem w nocnych wycieczkach rowerowych po okolicy. Eli tak samo jak Auden cierpi na bezsenność. Wspólne przejażdżki są dla dziewczyny szansą, by odzyskać to, co straciła, usiłując być idealną córką. Każda decyzja ma jednak swoje konsekwencje i Auden przekona się o tym jak nikt inny…
Sarah Dessen w swojej fantastycznie napisanej książce łączy dwa samotne serca i wysyła je w pełną przygód podróż.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie maile zaczynały się identycznie:
Hej, Auden!!
Ten dodatkowy wykrzyknik działał mi na nerwy. Moja matka z pewnością znalazłaby na niego wiele określeń: niepotrzebny, pretensjonalny, kwiecisty. Dla mnie, tak jak i wszystko, co dotyczyło mojej macochy, Heidi, był po prostu irytujący.
Mam nadzieję, że miło spędzasz ostatnie tygodnie szkoły. U nas wszystko w porządku! Załatwiam ostatnie sprawy przed narodzinami Twojej siostry. Kopie ostatnio jak szalona. Mam wrażenie, że ćwiczy karate! Zajmuję się doglądaniem sklepu (że tak powiem) i ostatnimi poprawkami w pokoju malutkiej. Zdecydowałam się na róż i brąz. Wygląda to naprawdę super. Dołączam zdjęcie, abyś mogła sama ocenić.
Twój tata jest jak zawsze zajęty, głównie pracą nad książką. Pewnie częściej będę się z nim widywać, kiedy mała przyjdzie na świat i ja też będę zarywać nocki!
Mam szczerą nadzieję, że przemyślisz pomysł przyjazdu do nas po zakończeniu szkoły. Byłoby naprawdę fajnie. Lato okazałoby się dla nas jeszcze bardziej wyjątkowe! Przyjeżdżaj, kiedy chcesz. Zawsze jesteś u nas mile widziana!
Buziaki,
Heidi (i Twój tata, no i malutka!)
Zmęczyłam się samym czytaniem. Częściowo z powodu wszechobecnego w mailu tonu podekscytowania – miałam wrażenie, że ktoś wykrzykuje mi jego treść do ucha – ale była to także kwestia samej Heidi. Była taka… obca, pretensjonalna, kwiecista. I przede wszystkim irytująca. I tak właśnie było od samego początku, czyli od czasu, kiedy w zeszłym roku związała się z moim tatą, zaszła z nim w ciążę i wyszła za niego za mąż.
Moja matka twierdziła, że wcale jej to nie dziwi. Odkąd się rozwiedli, snuła przypuszczenia, że nie minie dużo czasu, nim mój tata, jak to ujęła, „nawiąże bliższą znajomość z jakąś studentką”. Heidi miała dwadzieścia sześć lat, tyle samo co mama, kiedy urodziła mojego brata Hollisa (ja przyszłam na świat dwa lata później), ale różniły się od siebie jak noc i dzień. Podczas gdy moja matka, wykładowczyni uniwersytecka słynąca z ciętego dowcipu, cieszyła się sławą ekspertki od roli kobiety w literaturze renesansu, Heidi była… cóż, była po prostu Heidi. Jedną z tych kobiet, do których mocnych stron należą nieustanne dbanie o siebie (pedicure, manicure, pasemka), wiedza na temat dobierania fasonu butów do długości sukienek, no i wysyłanie zdecydowanie zbyt wylewnych maili do osób, które mają ją gdzieś.
Ich zaloty trwały krótko; do implantacji (jak to fachowo określiła moja matka) doszło po zaledwie dwóch miesiącach. I tak oto mój ojciec, długoletni mąż dr Victorii West i autor jednej dobrze przyjętej powieści, obecnie bardziej znany ze swoich międzywydziałowych zatargów niż rodzącej się w bólach nowej publikacji, stał się po raz kolejny świeżo upieczonym mężem i przyszłym ojcem. jeśli dodać do tego nową posadę dziekana wydziału kreatywnego pisania w Weymar College, niewielkiej uczelni w położonym nad morzem miasteczku, wyglądało na to, że mój tata wiedzie zupełnie nowe życie. I choć wiele razy mnie do siebie zapraszali, wcale nie byłam pewna, czy chcę się dowiedzieć, czy w tym jego nowym życiu jest dla mnie miejsce.
Z drugiego pokoju dobiegł mnie nagły wybuch śmiechu i pobrzękiwanie kieliszków. Moja matka zorganizowała kolejne spotkanie absolwentów – zawsze zaczynało się ono od oficjalnej kolacji („W naszej kulturze tak mało jest kultury” – to słowa mojej matki), a potem nieuchronnie przeradzało w głośne, okraszone alkoholem debaty na temat literatury i teorii. Zerknęłam na zegarek – wpół do jedenastej – a następnie dużym palcem u stopy otworzyłam drzwi swojego pokoju i zerknęłam w stronę mieszczącej się na końcu długiego korytarza kuchni. Mama siedziała oczywiście u szczytu naszego wielkiego drewnianego stołu, w jednej ręce trzymając kieliszek z czerwonym winem. Wokół niej jak zawsze kłębiła się grupka absolwentów płci męskiej, wpatrzonych w nią z uwielbieniem, gdy tymczasem ona nawijała, z tego, co udało mi się usłyszeć, na temat Marlowe’a i kultury kobiet.
To kolejna z długiej listy fascynujących sprzeczności w osobie mojej mamy. Była ekspertką od kobiecych postaci w literaturze, ale w prawdziwym życiu nieszczególnie je lubiła. Częściowo dlatego, że tak wiele przedstawicielek płci pięknej po prostu jej zazdrościło: inteligencji (praktycznie poziom Mensy), osiągnięć naukowych (cztery książki, niezliczona liczba artykułów, jedna katedra uniwersytecka jej imienia) czy wyglądu (wysoka, kobiece krągłości, długie czarne włosy, które najczęściej nosiła rozpuszczone i w lekkim nieładzie – to chyba jedyne, nad czym nie miała kontroli). Głównie z tych powodów, ale nie tylko, dziewczyny rzadko zjawiały na jej spotkaniach, a nawet jeśli, to przychodziły raz i raczej nie wracały.
– Pani doktor – rzucił jeden ze studentów, typowy niechluj w taniej marynarce, z szopą zaniedbanych włosów i w czarnych okularach kujonkach. – Koniecznie powinna pani rozwinąć tę tezę w artykule. To naprawdę fascynujące!
Patrzyłam, jak moja matka pociąga łyk wina i wyćwiczonym do perfekcji ruchem odgarnia do tyłu włosy.
– Och, Boże, nie! – odparła tym swoim niskim, chrapliwym głosem (brzmiała jak nałogowa palaczka, choć nie wypaliła w życiu ani jednego papierosa). – Obecnie ledwo znajduję czas na pisanie książki, a za to akurat przynajmniej mi płacą. O ile takie grosze można w ogóle uznać za honorarium.
I znowu śmiech. Moja matka uwielbiała skarżyć się na to, jak mało zarabia na swoich książkach – naukowych, promowanych przez wydawnictwa uniwersyteckie – gdy tymczasem na pisaniu „bzdurnych historii dla kur domowych” (to jej słowa, nie moje) można się nieźle obłowić. W świecie mojej matki każdy powinien taszczyć na plażę dzieła zebrane Szekspira, a na dokładkę jeszcze kilka poematów epickich.
– Niemniej jednak to przedni pomysł – nie ustępował Okularnik. – Gdyby pani chciała, mógłbym, eee… zostać jego współautorem.
Zapadła cisza. Moja matka uniosła głowę i kieliszek. Zmrużyła oczy.
– Och – rzekła. – To urocze z twojej strony. Ale ja nie bawię się we współautorstwo, z tego samego powodu, dla którego nie szukam przyjaciół ani nie wchodzę w związki w pracy. Jestem po prostu zbyt wielką egoistką.
Nawet ze swojego odległego miejsca widziałam, jak Okularnik przełyka głośno ślinę i z rumieńcem na twarzy sięga po butelkę z winem. Idiota, pomyślałam, zamykając z powrotem drzwi. Z moją matką niełatwo jest szybko nawiązać więź, która mogłaby przerodzić się w coś głębszego. Coś wiem na ten temat.
Dziesięć minut później z butami pod pachą wyślizgnęłam się tylnymi drzwiami i wsiadłam do swojego auta. Jechałam niemal pustymi ulicami, mijając spokojne osiedla i ciemne witryny sklepów, aż dostrzegłam w oddali światła bistra Ray’s Diner. Niewielkie, z nadmiarem krzykliwych neonów i zawsze nieco lepkimi stolikami, było to jedyne bistro w mieście otwarte przez całą dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Jako że cierpiałam na bezsenność, większość nocy spędzałam tutaj, czytając albo ucząc się, i co godzinę dokładając jakiś drobiazg do swojego zamówienia. I tak w końcu nadchodził świt.
Z bezsennością zmagałam się od trzech lat, czyli od czasu, kiedy małżeństwo moich rodziców zaczęło się rozpadać. Nie powiem, że mnie to zaskoczyło: ich związek był burzliwy, odkąd tylko sięgałam pamięcią, aczkolwiek wcześniej problemem były raczej kwestie służbowe niż prywatne.
W miasteczku uniwersyteckim zamieszkali zaraz po studiach, gdy mojemu tacie zaproponowano na uczelni asystenturę. Udało mu się znaleźć wydawcę dla swojej pierwszej powieści zatytułowanej Kieł narwala, a mama była w ciąży z moim bratem i próbowała dokończyć pisanie doktoratu. Przeskoczmy od razu w czasie o cztery lata do przodu, do moich narodzin, kiedy to tata unosił się na fali uznania krytyków i komercyjnego sukcesu – lista bestsellerów „New York Timesa”, nominacja do National Book Award – i kierował uczelnianym programem kreatywnego pisania, podczas gdy mama była, jak to lubiła dramatycznie opisywać, „zagubiona na morzu pieluch i zwątpienia we własną wartość”. Dopiero kiedy poszłam do przedszkola, mama z wielkim zapałem wróciła na uczelnię, gdzie otrzymała posadę wykładowcy w niepełnym wymiarze godzin i propozycję publikacji pracy doktorskiej. Z czasem stała się jednym z najpopularniejszych wykładowców, otrzymała pełen etat i wysmażyła drugą, a potem trzecią książkę, gdy tymczasem mój ojciec poniekąd spoczął na laurach. Twierdził, że jest dumny z mamy, żartował sobie, że właściwie to ona zapewnia rodzinie wikt i opierunek. Ale jakiś czas później mojej matce zaproponowano prestiżową katedrę fundacyjną, tacie zaś wydawca podziękował za współpracę. I wtedy zaczęło się robić naprawdę nieciekawie.
Do kłótni dochodziło zawsze w porze kolacji. Wystarczyło, że jedno wygłosiło jakąś mało znaczącą uwagę, a drugie błyskawicznie się obrażało. Pojawiało się małe spięcie – ostre słowo, trzaśnięcie pokrywką – potem wszystko jakby się uspokajało i można by sądzić, że sprawa rozeszła się po kościach… Ale tak nie było. O dziesiątej albo jedenastej nagle wracali do tematu. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że po prostu tłumili w sobie negatywne emocje, czekając, aż zasnę. Pewnego wieczoru zdecydowałam więc, że tego nie zrobię. Zostawiałam otwarte drzwi do swojego pokoju, nie gasiłam światła, odbywałam ostentacyjne wycieczki do łazienki, gdzie głośno myłam ręce. Przez jakiś czas to działało doskonale. Aż w końcu przestało i kłótnie wróciły. Tyle że do tego czasu mój organizm tak się już przyzwyczaił do bardzo późnego chodzenia spać, że teraz, jak na ironię, słyszałam każde słowo z ich rozmów.
Znałam wiele osób, których rodzice się rozstali, i każda z nich reagowała na to w inny sposób: pełne zaskoczenie, dojmujące rozczarowanie, uczucie ulgi. Wspólnym mianownikiem tych nieprzyjemnych sytuacji pozostawały szczere rozmowy o tych uczuciach albo z obojgiem rodziców, albo naprzemiennie, ewentualnie z psychologiem podczas terapii indywidualnej lub grupowej. Moja rodzina, jakżeby inaczej, musiała i w tej kwestii okazać się wyjątkiem. Owszem, nadeszła w końcu ta „siadaj-musimy-ci-o-czymś-powiedzieć” chwila. Wiadomość o rozwodzie została mi przekazana przez matkę, nad kuchennym stołem, podczas gdy wyglądający na zmęczonego tata opierał się o pobliski blat.
– Twój ojciec i ja postanowiliśmy się rozstać – oświadczyła spokojnym, rzeczowym tonem, którego używała wobec swoich studentów, kiedy krytykowała ich pracę. – Z pewnością zgodzisz się, że to najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich.
Wcale nie byłam pewna, co czuję. Nie ulgę, nie druzgocące rozczarowanie, ale na pewno też nie zaskoczenie. Uderzyło mnie wtedy, jak mała się poczułam w obliczu tej sytuacji. Jak dziecko. Było to doprawdy przedziwne uczucie. Jakby z dużym opóźnieniem oblała mnie nagła, potężna fala tęsknoty za dzieciństwem.
Oczywiście, że swego czasu byłam dzieckiem. Do momentu, kiedy przyszłam na świat, mój brat – niemowlę z nieustanną kolką, nadaktywny dwulatek, „dziarski” (czytaj: niemożliwy) dzieciak – mocno dał rodzicom w kość. Nadal ich męczył, aczkolwiek teraz już z daleka, bo obecnie włóczył się po Europie, przysyłając sporadycznie maile z natchnionymi pomysłami na to, co zrobi ze swoim dalszym życiem. Towarzyszyła temu zawsze prośba o pieniądze, które miały pomóc mu te śmiałe plany zrealizować. Dzięki temu, że nieustannie poszukiwał samego siebie za granicą, Hollis stał się naszym własnym rodzinnym artystą i nomadą w jednym. Rodzice mogli chwalić się znajomym, że ich syn pali papierosy i rozmyśla nad sensem życia pod wieżą Eiffla, a nie w jakiejś miejscowej knajpce. Było to o wiele bardziej w ich stylu.
Jeśli Hollisa można nazwać wiecznym dużym dzieckiem, to ja byłam jak stara malutka, która jako trzylatka siedziała przy stole podczas prowadzonych przez dorosłych dyskusji o literaturze i grzecznie kolorowała swoje książeczki. Która bardzo wcześnie nauczyła się sama wymyślać sobie zajęcia i która od przedszkola miała obsesję na punkcie szkoły i ocen, gdyż kwestie edukacyjne były jedynym, co zawsze zapewniało jej uwagę rodziców.
– Och, nic się nie stało – mawiała moja matka, kiedy któremuś z jej gości wymsknęło się w mojej obecności słowo na „K…” albo coś równie dorosłego. – Auden jest bardzo dojrzała jak na swój wiek.
Bo byłam, bez względu na to, czy „ten wiek” oznaczał lat cztery, czy siedemnaście. Podczas gdy Hollis wymagał nieustannej uwagi, mnie rodzice mogli zabrać dosłownie wszędzie: do filharmonii, galerii sztuki, na uczelniane konferencje i spotkania komitetów. Umiałam zachowywać absolutną ciszę i zajmować się sobą, stając się wręcz niewidzialna. Zamiast bawić się jak inne dzieci, zwykle zadowalałam się książkami, których miałam oczywiście pod dostatkiem.
Z powodu takiego, a nie innego wychowania niełatwo nawiązywałam relacje z rówieśnikami. Nie rozumiałam ich żywiołowości, energii, krzykliwości, gdy obrzucali się poduszkami albo ścigali się na rowerach. Z jednej strony wyglądało to na fajną zabawę, z drugiej tak bardzo różniło się od tego, do czego byłam przyzwyczajona, że w głowie mi się nie mieściło, bym kiedykolwiek mogła wziąć w niej udział. Zakładając oczywiście, że otrzymałabym zaproszenie, do czego praktycznie nigdy nie dochodziło. Ci, co rzucali poduszkami i jeździli na rowerach, nie uczęszczali raczej do wysoce ambitnych, skupionych na jak najlepszych osiągnięciach prywatnych szkół preferowanych przez moich rodziców.
Na przestrzeni ostatnich czterech lat zmieniłam szkołę trzy razy. Po zaledwie paru tygodniach nauki w liceum Jackson High mama wypatrzyła w moim programie nauczania angielskiego literówkę oraz błąd gramatyczny i czym prędzej przeniosła mnie do Perkins Day, miejscowej szkoły prywatnej. Była mniejsza i bardziej nastawiona na osiągnięcia naukowe, ale nie tak bardzo jak Kiffney-Brown, szkoła społeczna, do której przeniosłam się z kolei w trzeciej klasie. Założona została przez kilku emerytowanych wykładowców, była elitarna – maksymalnie setka uczniów – i miała powiązania z miejscowym uniwersytetem, dzięki czemu dawała możliwość uczestnictwa w kursach na poziomie college’u i gromadzenia punktów przydatnych przy zdawaniu na studia. Choć miałam w tej szkole kilkoro przyjaciół, bliskie relacje utrudniała nam wszechobecna atmosfera rywalizacji, nie wspominając o indywidualnym toku nauki.
Nieszczególnie się tym przejmowałam. Szkoła i nauka były dla mnie czymś w rodzaju ucieczki, dzięki nim mogłam wieść nawet tysiąc alternatywnych żyć. Im więcej rodzice narzekali na wieczne bumelanctwo Hollisa i jego fatalne stopnie, tym pilniejszą ja byłam uczennicą. I choć byli ze mnie dumni, moje osiągnięcia nigdy nie zapewniły mi tego, czego tak naprawdę chciałam. Byłam inteligentnym dzieckiem, powinnam więc była szybko zrozumieć, że rodzice zwrócą na mnie uwagę, tylko jeśli ich rozczaruję albo totalnie zawiodę. Kiedy to jednak w końcu pojęłam, odnoszenie sukcesów było już moją drugą naturą, z którą nie byłam w stanie walczyć.
Tata wyprowadził się z domu, kiedy rozpoczynałam drugą klasę. Wynajął umeblowane mieszkanie tuż obok kampusu, w budynku zajmowanym głównie przez studentów. Miałam u niego spędzać co drugi weekend, ale nastrój miał tak fatalny – niezmiennie męczył się z pisaniem drugiej książki i jej publikacją (albo brakiem tejże), podczas gdy prace mamy cieszyły się sporym zainteresowaniem – że wcale nie miałam na to ochoty. Co nie znaczy, że w domu było lepiej – mama była pochłonięta celebrowaniem życia singielki i sukcesów naukowych, na okrągło miałyśmy gości, studenci walili drzwiami i oknami, a w każdy weekend odbywały się imprezy. Wyglądało na to, że spokój mogę znaleźć jedynie w Ray’s Diner.
Milion razy tamtędy przejeżdżałam, ale na pomysł zajrzenia do środka wpadłam dopiero pewnej nocy, kiedy koło drugiej wracałam do domu. Mój plan nauki w szkole – zajęcia dzienne i wieczorne, elastyczne godziny seminariów, kilka indywidualnych przedmiotów – sprawiał, że wychodziłam z domu i wracałam wedle własnego uznania, bez żadnych albo prawie żadnych pytań ze strony rodziców. Żadne z nich tak naprawdę nie dostrzegało tego, że cierpię na bezsenność. Tamtej nocy zerknęłam na witrynę Ray’s i coś przyciągnęło mnie do tego bistra. Wnętrze wydawało się ciepłe, bezpieczne, a z siedzącymi w nim ludźmi łączyła mnie przynajmniej jedna rzecz – brak snu. Zaparkowałam więc, weszłam do środka i zamówiłam kawę i szarlotkę. Zostałam do wschodu słońca.
W Ray’s podobało mi się to, że choć byłam stałą klientką, nadal mogłam liczyć na spokój. Nikt nie chciał ode mnie więcej, niż skłonna byłam dać, a wszystkie interakcje były krótkie i sympatyczne. Gdyby tylko cały świat działał w tak prosty sposób, mogłabym z radością odgrywać w nim swoją małą rolę.
Jesienią jedna z kelnerek, korpulentna starsza pani z plakietką z imieniem JULIE, podczas dolewania mi kawy zerknęła na wypełnianą przeze mnie aplikację.
– Uniwersytet Defriese – odczytała na głos. A potem spojrzała na mnie. – Niezła uczelnia.
– Jedna z najlepszych – zgodziłam się.
– Myślisz, że się dostaniesz?
– Aha.
Uśmiechnęła się i poklepała mnie po ramieniu.
– Ach, ta młodość i pewność siebie. – I oddaliła się wolnym krokiem.
Miałam ochotę jej powiedzieć, że wcale nie jestem pewna siebie, a jedynie ciężko pracuję. Ale ona zdążyła już podejść do innego boksu i gawędziła wesoło z siedzącym w nim klientem. Zresztą wiedziałam, że tak naprawdę wcale jej to nie obchodzi. Istniały takie światy, w których to wszystko – oceny, szkoła, wypracowania, rankingi, podania na studia, rozszerzona matura – miało duże znaczenie, i takie, w których nie znaczyło absolutnie nic. Całe moje życie należało do tej pierwszej kategorii i nawet w Ray’s, który zdecydowanie był w tej drugiej, nie potrafiłam się od tego uwolnić.
Uczęszczanie do tak specyficznej i mocno nastawionej na osiągnięcia naukowe szkoły oznaczało, że ominęły mnie wszystkie charakterystyczne dla ostatniej klasy momenty, o których przez cały rok nawijali moi dawni znajomi z Perkins Day. Jedyne, co w ogóle brałam pod uwagę, to bal maturalny, i to tylko dlatego, że mój główny rywal o najwyższą średnią, Jason Talbot, zaprosił mnie na niego w ramach zawieszenia broni. W końcu nic z tego nie wyszło – Jason w ostatniej chwili odwołał swój udział w balu, bo otrzymał zaproszenie na jakąś tam konferencję poświęconą ekologii. Wmawiałam sobie, że wcale mnie to nie obeszło i że ten bal to przecież odpowiednik tych wszystkich poduszek i rowerów sprzed lat, błahy i zbędny. Niemniej jednak tamtego wieczoru długo zastanawiałam się, co jeszcze mnie omija.
Przesiadywałam w Ray’s do drugiej czy trzeciej, a nawet czwartej nad ranem i czułam dziwne ukłucie. Kiedy podnosiłam głowę znad podręczników i omiatałam spojrzeniem otaczających mnie ludzi – kierowców ciężarówek, podróżnych, którzy zjechali z autostrady, żeby napić się kawy, przypadkowych dziwaków – dręczyło mnie uczucie, jakiego doznałam tamtego dnia, kiedy moja matka oświadczyła, że ona i tata się rozstają. Jakbym nie pasowała do tego miejsca i powinna być teraz w domu, śpiąc w swoim łóżku, jak wszyscy inni, których za kilka godzin spotkam w szkole. Ale ten niepokój szybko mijał i wszystko wracało do normy. A kiedy kelnerka ruszała na rundkę po sali z dzbankiem kawy, przesuwałam swój kubek na brzeg stołu, bez słowa przekazując to, o czym obie doskonale wiedziałyśmy – że jeszcze tu trochę posiedzę.
Moja przyrodnia siostra, Thisbe Caroline West, przyszła na świat dzień przed ukończeniem przeze mnie szkoły średniej, ważąc niecałe trzy kilo dwieście. Ojciec zadzwonił następnego ranka, kompletnie wykończony.
– Tak mi przykro, Auden. Przepraszam, ale nie dam rady przyjechać, żeby wysłuchać twojego przemówienia.
– W porządku, tato – odparłam. Do kuchni weszła owinięta szlafrokiem mama i podeszła od razu do ekspresu do kawy. – Jak się czuje Heidi?
– Dobrze. Jest zmęczona. Poród był długi i ostatecznie zakończył się cesarką, co wcale jej nie ucieszyło. Ale jestem przekonany, że kiedy trochę odpocznie, to poczuje się lepiej.
– Przekaż jej moje gratulacje.
– Dobrze. A ty daj im dzisiaj popalić, mała. – To było typowe dla mojego słynącego z waleczności taty: wszystko, co miało związek z nauką, stanowiło pole bitwy. – Będę przy tobie myślami.
Podziękowałam mu z uśmiechem. Kiedy się rozłączyłam, mama dolewała sobie właśnie mleko do kawy. Zamieszała, uderzając lekko łyżeczką o ścianki kubka.
– Niech zgadnę – powiedziała. – Nie przyjedzie.
– Heidi urodziła córeczkę – wyjaśniłam. – Dali jej na imię Thisbe.
Matka parsknęła.
– Mój Boże! Tyle szekspirowskich imion do wyboru, a twój ojciec zdecydował się akurat na takie? Biedna mała. Całe życie będzie się musiała tłumaczyć.
Kto jak kto, ale akurat ona nie powinna krytykować jego wyboru. Pozwoliła przecież, aby to tata wybrał imiona dla mnie i mojego brata: Detram Hollis był wykładowcą akademickim, którego darzył szczególnym uznaniem, no a W.H. Auden to jego ulubiony poeta. Przez długi czas żałowałam, że nie mam na imię Ashley czy Katherine, bo ułatwiłoby mi to w pewnym sensie życie, ale mama zwykła powtarzać, że moje imię to w zasadzie coś w rodzaju papierka lakmusowego. Auden to przecież nie Frost ani Whitman, mawiała. Nie był tak znany, a jeśli ktoś o nim słyszał, to przynajmniej mogłam mieć pewność, że wart jest mojego czasu i energii. Pomyślałam sobie, że w przypadku Thisbe jest to jeszcze bardziej adekwatna teoria, zamiast jednak wypowiedzieć to na głos, usiadłam przy stole i jeszcze raz przejrzałam notatki do przemówienia. Po chwili obok mnie usiadła mama.
– Rozumiem więc, że Heidi jakoś przetrwała poród? – zapytała i pociągnęła łyk kawy.
– Miała cesarkę.
– Szczęściara – stwierdziła mama. – Hollis ważył prawie pięć kilo, a znieczulenie nie zadziałało. Mało mnie nie zabił.
Przebiegłam wzrokiem dwie kolejne karteczki, czekając na jedną z opowieści, które zaraz z pewnością usłyszę. O tym, jakim wygłodniałym dzieckiem był Hollis i jak wysysał z jej piersi całe mleko. O tej diabelskiej dolegliwości, jaką były jego kolki, i o tym, jak wszyscy musieli go nieustannie nosić na rękach, a i nawet wtedy jego płacz nie miał końca. Albo o moim tacie i o tym, jak…
– Mam tylko nadzieję, że nie spodziewa się po twoim ojcu wielkiej pomocy. – Wzięła do ręki dwie z moich karteczek i przyjrzała im się z uwagą. Zmrużyła oczy. – Zmienił raz na jakiś czas pieluchę i to było na tyle. Mogłam sobie pomarzyć o tym, by wstawał na nocne karmienie. Twierdził, że ma problemy ze snem i że aby był w stanie wykładać, musi przespać bite dziewięć godzin. Cóż za wygodny zbieg okoliczności.
Mówiąc to, czytała moje notatki, a ja poczułam znajome ukłucie, jak zawsze, kiedy coś mojego autorstwa trafiało pod jej ocenę. Jednak chwilę później mama odłożyła je na stół bez słowa komentarza.
– Cóż – odezwałam się, kiedy wzięła kolejny łyk kawy. – Sporo czasu minęło od tamtej pory. Może tata się zmienił.
– Ludzie się nie zmieniają. Jeśli już, to z wiekiem dane cechy jeszcze bardziej się utrwalają. – Mama pokręciła głową. – Pamiętam, jak siedziałam w naszej sypialni z krzyczącym Hollisem i marzyłam o tym, aby choć raz drzwi się otworzyły, a twój ojciec zaproponował: „Daj mi go, a sama odpocznij”. Z czasem przestało mi nawet zależeć, aby to był twój ojciec. Mógłby to być ktokolwiek. Ktokolwiek.
Wypowiadając te słowa, patrzyła przez okno i mocno ściskała w dłoniach kubek. Pozbierałam ze stołu notatki i ułożyłam je ponownie w należytej kolejności.
– Pójdę się przygotować – rzuciłam, odsuwając krzesło od stołu.
Mama w ogóle się nie poruszyła. Siedziała w bezruchu, jakby czekając, tak jak przed laty w sypialni. Odezwała się dopiero wtedy, gdy znalazłam się już na korytarzu:
– Powinnaś przemyśleć ten cytat z Faulknera. Trochę nie pasuje jako wprowadzenie. Zabrzmi pretensjonalnie.
Spuściłam wzrok na leżącą na samym wierzchu karteczkę, na której napisałam drukowanymi literami: Przeszłość nigdy nie umiera. Nie jest nawet przeszłością1.
– Dobrze – powiedziałam. Oczywiście miała rację. Jak zawsze. – Dzięki.
Tak bardzo się zafiksowałam na ostatniej klasie liceum i momencie rozpoczęcia studiów, że tak naprawdę w ogóle się nie zastanawiałam, co zrobię z czasem pomiędzy jednym a drugim. Nagle jednak okazało się, że nadeszło lato, a ja nie mam do roboty nic oprócz czekania, aż znowu zacznie się prawdziwe, wypełnione nauką życie.
Przez dwa tygodnie zajmowałam się kompletowaniem rzeczy potrzebnych mi na studia w Defriese i udzielaniem korepetycji w Huntsinger Test Prep. Nie miałam wielu chętnych na zajęcia. Wyglądało na to, że tylko ja myślę o nauce w trakcie wakacji. Moi dawni znajomi z Perkins wysyłali mi zaproszenia na imprezy czy wycieczki nad jezioro. Choć miałam ochotę na te spotkania, to za każdym razem, kiedy do nich dochodziło, czułam, że nie pasuję do reszty. W Kiffney-Brown spędziłam co prawda tylko dwa lata, ale było tam tak inaczej, tak wielki nacisk kładziono na naukę, że nie potrafiłam się odnaleźć w gronie dawnych koleżanek, które nawijały o wakacyjnej pracy i chłopakach. Po kilku takich niezręcznych sytuacjach zaczęłam się skutecznie wymigiwać od wyjścia. No i w końcu zaproszenia przestały przychodzić.
W domu też było dość dziwnie, bo mama otrzymała jakiś czas temu grant na badania i teraz pracowała na okrągło. A kiedy akurat odchodziła od biurka, na zorganizowane naprędce kolacje i popijawki przybywali jej absolwenci. Gdy robiło się zbyt głośno i tłoczno, wymykałam się z książką na werandę i czytałam, aż ściemniało się na tyle, bym mogła jechać do Ray’s.
Pewnego wieczoru byłam zatopiona w książce poświęconej buddyzmowi, kiedy dostrzegłam jadącego ulicą zielonego mercedesa. Przed naszym domem zwolnił, żeby w końcu się zatrzymać. Po chwili wysiadła z niego ładna blondynka w dżinsowych biodrówkach, czerwonej bokserce i sandałach na platformie. W ręce trzymała jakąś paczkę. Zerknęła na dom, następnie na paczkę, potem znowu na dom, po czym ruszyła w jego stronę. Mnie dostrzegła, dopiero kiedy dotarła prawie do schodów.
– Cześć! – zawołała przyjaźnie, co samo w sobie było dość niepokojące. Nim zdążyłam zareagować, z szerokim uśmiechem weszła po schodach. – Ty na pewno jesteś Auden.
– Tak – powiedziałam powoli.
– Jestem Tara! – Sądząc po jej minie, to imię powinno być dla mnie znajome. Kiedy stało się oczywiste, że tak nie jest, dodała: – Dziewczyna Hollisa?
O rany, pomyślałam. A na głos odparłam:
– Och, no tak. Oczywiście.
– Tak się cieszę, że mogę cię poznać! – Podeszła i objęła mnie. Pachniała gardeniami i wkładem zapachowym do suszarki. – Powiedziałam Hollisowi, że będę tędy przejeżdżać w drodze do domu, i poprosił, abym ci to przekazała. Prosto z Grecji!
Wręczyła mi owiniętą w zwykły szary papier paczkę, na której dostrzegłam swoje imię i adres wypisane pochyłym, niedbałym pismem mojego brata. Niezręczna cisza podpowiedziała mi, że dziewczyna czeka, aż otworzę przesyłkę. Tak więc zrobiłam. Moim oczom ukazała się mała ramka na zdjęcia ozdobiona kolorowymi kamykami. Przy dolnej krawędzi wyryto na niej słowa: NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE. W ramce znajdowała się fotografia uśmiechniętego Hollisa stojącego przed Tadź Mahal, w krótkich bojówkach, T-shircie i z plecakiem na plecach.
– Super, co nie? – zapytała Tara. – Kupiliśmy ją na pchlim targu w Atenach.
Nie mogłam zdradzić swoich prawdziwych uczuć – musiałabym jej powiedzieć, że trzeba być niezłym narcyzem, żeby dawać w prezencie swoje zdjęcie – więc zamiast tego odrzekłam:
– Śliczna jest.
– Wiedziałam, że ci się spodoba! – Tara klasnęła w dłonie. – Mówiłam mu, że ramki na zdjęcia to coś, co przyda się każdemu. Dzięki nim wspomnienia stają się jeszcze bardziej wyjątkowe, no nie?
Ponownie przyjrzałam się ramce, całkiem ładnym kamykom, uśmiechowi brata. NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE, faktycznie.
– Aha – odparłam. – Jak najbardziej.
Tara posłała mi kolejny megawatowy uśmiech, po czym skierowała wzrok na okno znajdujące się za mną.
– Wasza mama jest w domu? Chętnie bym ją poznała. Hollis ją uwielbia, ciągle o niej mówi.
– I vice versa. – Tara spojrzała na mnie, a ja się uśmiechnęłam. – Jest w kuchni. Długie czarne włosy, zielona sukienka. Nie da się jej z nikim pomylić.
– Super! – Nim zdążyłam się odsunąć, znowu zamknęła mnie w uścisku. – Wielkie dzięki.
Kiwnęłam głową. Ta pewność siebie była charakterystyczną cechą wszystkich dziewczyn mojego brata, a przynajmniej do czasu, kiedy jeszcze się za nie uważały. Dopiero później, kiedy maile i telefony się urywały, kiedy Hollis pozornie znikał z powierzchni ziemi, mieliśmy okazję oglądać coś zgoła innego: zaczerwienione oczy, łzawe wiadomości na automatycznej sekretarce, zdarzało się nawet gniewne dodawanie gazu na ulicy przed naszym domem. Tara nie wyglądała na skłonną do tego typu zagrywek, ale w sumie to nigdy nic nie wiadomo.
O jedenastej mama nadal gościła swoich wielbicieli, głośnych jak zawsze. Siedziałam u siebie, od niechcenia sprawdzając swoje konto na Ume.com (zero wiadomości, nie żebym się jakichś spodziewała) i pocztę (jeden e-mail od taty, z zapytaniem, co u mnie słychać). Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do którejś z koleżanek, ale przypomniałam sobie, jak niezręczne okazały się nasze ostatnie spotkania, i zamiast tego po prostu przysiadłam na łóżku. Wzięłam do ręki stojącą na nocnym stoliku ramkę od Hollisa i przyjrzałam się przyczepionym do niej kamykom. NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE. Coś w tych słowach i jego uśmiechniętej twarzy przypomniało mi jedną z rozmów moich dawnych koleżanek ze szkoły, w której dzieliły się opowieściami z roku szkolnego. Nie rozmawiały o zajęciach ani o maturze, lecz o innych rzeczach, takich, które dla mnie były równie obce jak Tadź Mahal: plotkach, chłopakach i złamanych sercach. Tamte dziewczyny dysponowały pewnie milionem zdjęć, które pasowałyby do tej ramki. A ja ani jednym.
Raz jeszcze przyjrzałam się uśmiechniętej twarzy brata i przerzuconemu przez jego ramię plecakowi. Podróże zdecydowanie pomagały w zdobywaniu nowych doświadczeń, no i zapewniały zdrową zmianę otoczenia. Nie dla mnie na razie Grecja czy Indie. Ale gdzieś jednak mogłam wyjechać…
Otworzyłam z powrotem laptopa, kliknęłam ikonkę poczty i odnalazłam wiadomość od taty. Niewiele myśląc, wystukałam krótką odpowiedź, dodając do niej pytanie. Nie minęło pół godziny, a tata mi odpisał:
Oczywiście, że powinnaś przyjechać! Możesz zostać tak długo, jak tylko będziesz chciała. Zawsze jesteś u nas mile widziana!
I tym sposobem moje plany na lato diametralnie się zmieniły.
Następnego ranka zapakowałam do samochodu niedużą torbę z ubraniami, laptopa i wielką walizkę pełną książek. Na początku lata udało mi się zdobyć programy nauczania paru moich przedmiotów, a w uniwersyteckiej księgarni upolowałam kilka obowiązkowych lektur. Przecież nic się nie stanie, jeśli wcześniej zapoznam się z materiałem. Raczej nie takie rzeczy zabrałby ze sobą na letnią wyprawę Hollis, ale nie zanosiło się na to, bym miała tam wiele do roboty poza chodzeniem na plażę i spędzaniem czasu z Heidi, a żadna z tych opcji nie wydawała mi się na ten moment szczególnie kusząca.
Z mamą pożegnałam się wczoraj wieczorem, uznawszy, że tak wcześnie rano będzie pewnie jeszcze spała. Gdy jednak weszłam do kuchni, przekonałam się, że z wymalowanym na twarzy zmęczeniem sprząta ze stołu kieliszki i zmięte serwetki.
– Siedzieliście do późna? – zapytałam, choć wiedziałam, że ostatni samochód odjechał spod domu koło wpół do drugiej.
– Niekoniecznie. – Mama napuściła do zlewu wodę. Obejrzała się przez ramię na mój bagaż ustawiony przy drzwiach od garażu. – Wcześnie jedziesz. Tak ci spieszno, żeby się ode mnie uwolnić?
– Nie – odparłam. – Chcę po prostu uniknąć korków.
Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że mamie zależy na tym, bym spędziła wakacje w domu. I może rzeczywiście by tak było, gdybym wybierała się w jakiekolwiek inne miejsce. Wystarczyło dodać do równania mojego tatę i od razu zmieniał się wynik. Jak zawsze.
– Mogę sobie tylko wyobrazić, co cię tam czeka – powiedziała z uśmiechem. – Twój ojciec z noworodkiem. W jego wieku! Doprawdy, cyrk na kółkach!
– Dam ci znać.
– Och, koniecznie. Masz mi zdawać regularne relacje.
Patrzyłam, jak zanurza ręce w wodzie z płynem i bierze się za mycie kieliszka.
– Jak ci się spodobała dziewczyna Hollisa? – zapytałam.
Moja matka wydała z siebie znużone westchnienie.
– Przypomnij mi, co ona tu robiła?
– Hollis ją przysłał. Z prezentem dla mnie.
– Naprawdę? – Odłożyła dwa kieliszki na suszarkę. – Co to za prezent?
– Ramka z Grecji. Ze zdjęciem Hollisa w środku.
– Ach. – Zakręciła wodę i wierzchem dłoni odgarnęła włosy z twarzy. – Powiedziałaś jej, że powinna je zachować, bo najpewniej więcej go nie zobaczy?
Choć wczoraj pomyślałam to samo, teraz żal mi się zrobiło Tary z jej szczerą, przyjazną twarzą i pewnością siebie, z którą zjawiła się w naszym domu, przekonana, że jest dla Hollisa tą jedyną.
– Nigdy nie wiadomo – rzuciłam. – Może Hollis się zmienił i coś z tego będzie?
Mama odwróciła się i spojrzała na mnie, mrużąc przy tym oczy.
– Auden, co ja ci zawsze powtarzałam o tym, czy ludzie się zmieniają?
– Że tak się nie dzieje?
– Otóż to.
Ponownie skupiła swoją uwagę na naczyniach w zlewie, a ja dostrzegłam wtedy leżące na blacie przy drzwiach czarne okulary kujonki. I nagle wszystko nabrało sensu: głosy, które słyszałam do późna w nocy, jej wczesna pobudka, dziwna chęć szybkiego posprzątania po wczorajszej imprezie. Przez chwilę kusiło mnie, aby wziąć je do ręki upewniwszy się, że ona to widzi. Ostatecznie jednak zignorowałam tę myśl i pożegnałyśmy się uściskiem. Mama jak zawsze mocno mnie przytuliła, jakby nie chciała mnie puścić. W końcu jednak musiała to zrobić, żebym mogła ruszyć w drogę.
Cytat z Requiem dla zakonnicy Williama Faulknera w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego. [wróć]
Dom taty i Heidi okazał się dokładnie taki, jak się spodziewałam. Biały, z zielonymi okiennicami i szeroką werandą, na której stały bujane fotele i kwiaty w doniczkach. Na drzwiach wisiał żółty ceramiczny ananas z napisem WITAMY! Brakowało jedynie płotu z białymi sztachetami.
W otwartym garażu wypatrzyłam zdezelowane volvo taty, a obok priusa wyglądającego na nowszego. Gdy tylko zgasiłam silnik, do moich uszu dobiegł szum oceanu, na tyle głośny, że woda musiała być gdzieś naprawdę blisko. Faktycznie, kiedy zerknęłam za dom, moim oczom ukazała się wysoka trawa, a za nią wielki błękit, rozciągający się aż do linii horyzontu.
Wspaniały widok to jedno, ale szybko ogarnęły mnie wątpliwości. Spontaniczność nigdy nie była moją mocną stroną, a im dalej od domu się znajdowałam, tym intensywniej rozmyślałam nad perspektywą spędzenia całego lata w towarzystwie Heidi. Co będziemy robić? Może całą grupą chodzić na manicure: ja, ona i niemowlę? A może Heidi będzie nalegać, abym chodziła się z nią opalać, koniecznie w bliźniaczych retro strojach z napisem KOCHAM JEDNOROŻCE? Mimo wielu obaw miałam cały czas przed oczami uśmiechniętego Hollisa, stojącego przed Tadź Mahal. Byłam pewna, że w domu bym się zanudziła. Poza tym rzadko widywałam się z tatą, odkąd się ożenił, i to – osiem pełnych tygodni, kiedy on nie wykładał, a ja nie musiałam się uczyć – wyglądało na moją ostatnią szansę, aby trochę z nim pobyć, nim zaczną się studia, a wraz z nimi moje dorosłe życie.
Wzięłam głęboki oddech i wysiadłam z auta. Idąc w stronę werandy, powtarzałam sobie, że będę się uśmiechać i zachowywać spokój, bez względu na to, co zrobi Heidi. Przynajmniej do czasu, kiedy znajdę się w pokoju, który mi przydzielą, i zamknę za sobą drzwi.
Wcisnęłam dzwonek, następnie zrobiłam krok do tyłu i przybrałam odpowiednio przyjacielski wyraz twarzy. Nikt nie otwierał, więc zadzwoniłam ponownie i nachyliłam się, nasłuchując nieuchronnego stukotu obcasów i radosnego głosu Heidi wołającego: „Już idę!”.
Cisza.
Położyłam dłoń na gałce. Bez problemu się przekręciła, a drzwi się otworzyły. Wsunęłam głowę przez szparę.
– Halo? – zawołałam. Mój głos odbił się echem od pustego, pomalowanego na żółto korytarza z mnóstwem obrazków w ramkach. – Jest tu ktoś?
Znowu cisza. Weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi. I wtedy to usłyszałam: ponownie odgłos oceanu, tyle że trochę inny, no i znacznie bliżej, jakby fale rozbijały się o brzeg tuż za rogiem. Udałam się śladem tego dźwięku, który stawał się coraz głośniejszy. Spodziewałam się, że zobaczę otwarte okno albo wychodzące na tył domu drzwi. Zamiast tego znalazłam się w salonie, gdzie szum fal był już wręcz ogłuszający. Na sofie siedziała Heidi z niemowlęciem na rękach.
W sumie to nie miałam pewności, że to ona, bo wyglądała zupełnie inaczej niż podczas naszego ostatniego spotkania. Włosy miała związane w niedbały, krzywy kucyk, kilka pasm przykleiło jej się nawet do twarzy. Ubrana była w stare spodnie od dresu i obszerny T-shirt z uczelnianym logo i mokrą plamą na ramieniu. Oczy miała zamknięte, a głowę lekko odchyloną na bok. Myślałam, że śpi, ale wtedy, ledwie poruszając ustami, syknęła:
– Jeśli ją obudzisz, to cię zabiję.
Zamarłam, po czym zrobiłam ostrożny krok w tył.
– Przepraszam – bąknęłam. – Ja tylko…
Natychmiast uniosła głowę i rozejrzała się. Oczy miała zmrużone. Kiedy mnie w końcu zauważyła, na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie. W tej samej chwili wybuchnęła płaczem.
– O Boże, Auden – wyszlochała. – Strasznie, ale to strasznie cię przepraszam. Zapomniałam, że masz… No i uznałam… Ale to żadne usprawiedliwienie… – Urwała. Trzęsły jej się ramiona, a dziecko – tak bardzo maleńkie – nadal spało, niczego nieświadome.
Rozejrzałam się spanikowana po pokoju, zastanawiając się, gdzie się podziewa mój tata. Dopiero wtedy zorientowałam się, że ten niesamowicie głośny szum oceanu wcale nie dochodzi z zewnątrz, lecz ze stojącego na ławie niewielkiego urządzenia. Kto używa fałszywych fal, kiedy w zasięgu słuchu ma prawdziwy ocean? To jedna z wielu rzeczy, które w tej akurat chwili nie miały dla mnie najmniejszego sensu.
– Hm – odezwałam się. Heidi nadal płakała, co jakiś czas głośno pociągając nosem. Udawane fale dudniły w tle. – Pomóc ci może… jakoś?
Drgnęła, odetchnęła głęboko i podniosła na mnie załzawiony wzrok. Pod oczami miała wyraźne cienie, a na brodzie czerwoną wysypkę.
– Nie – odparła, a do jej oczu napłynęły świeże łzy. – Nic mi nie jest. Wszystko… wszystko w porządku.
Nawet ja widziałam, że coś tu nie gra. Nie zdążyłam jednak zaprotestować, bo do pokoju wszedł tata. Trzymał tackę z kawami na wynos i niedużą papierową torbę. Jak zawsze miał na sobie pogniecione spodnie khaki i koszulę. A na nosie lekko przekrzywione okulary. W czasie roku akademickiego najczęściej uzupełniał swój strój krawatem i sportową tweedową marynarką. Bez względu na to, w co był ubrany, niezmiennie zakładał tenisówki.
– Oto i ona! – rzucił na mój widok i podszedł, aby mnie uściskać. Zerknęłam ponad jego ramieniem na Heidi, która przygryzała wargę i patrzyła przez okno na ocean. – Jak podróż?
– Dobrze – odpowiedziałam.
Tata wyjął z tacki jeden kubek i podał mi go, drugi wziął dla siebie, trzeci zaś postawił na ławie przed Heidi, która wpatrywała się w niego takim wzrokiem, jakby nie miała pojęcia, co to takiego.
– Poznałaś już siostrę?
– Eee, nie – odparłam. – Jeszcze nie.
– No dobrze! – Tata odstawił papierową torbę, by pochylić się nad Heidi – w ogóle nie zauważył, że aż zesztywniała – i wziął od niej niemowlę. – Oto i ona. Poznaj Thisbe.
Przyjrzałam się buźce dziecka, tak małej i delikatnej, że aż wydawała się nierzeczywista. Thisbe miała zamknięte oczy i króciutkie, nastroszone rzęsy. Jedna z jej rączek wystawała spod kocyka, a palce były wręcz miniaturowe.
– Śliczna jest – powiedziałam, no bo tak się chyba właśnie mówi.
– Prawda? – Uśmiechnięty tata podrzucił ją lekko i mała otworzyła oczy. Przyjrzała się nam, zamrugała, a potem, zupełnie jak jej mama, nagle się rozpłakała. – Ups – rzucił tata, kołysząc ją. Płacz Thisbe stał się jeszcze głośniejszy. – Skarbie? – zagaił, odwracając się w stronę Heidi, która siedziała w identycznej pozycji jak przed chwilą, a jedynie ręce miała opuszczone bezwładnie wzdłuż tułowia. – Chyba jest głodna.
Heidi przełknęła ślinę, po czym odwróciła się do niego bez słowa. Kiedy ojciec podał jej Thisbe, znowu wbiła wzrok w okno, jak jakiś robot. Płacz stawał się tymczasem coraz głośniejszy.
– Chodźmy na dwór – zaproponował tata. Wziął z ławy torbę i gestem wskazał, abym poszła za nim.
Podszedł do przesuwnych drzwi tarasowych, otworzył je i razem wyszliśmy na taras. W normalnych okolicznościach zaniemówiłabym na ten widok – dom znajdował się praktycznie na plaży, a ścieżka prowadziła prosto na piasek – teraz jednak obejrzałam się z niepokojem na Heidi, która w międzyczasie zdążyła zniknąć, zostawiwszy na ławie nietkniętą kawę.
– Czy Heidi dobrze się czuje? – zapytałam.
Tata otworzył torbę, wyjął z niej muffinkę i podał mi ją. Pokręciłam przecząco głową.
– Jest zmęczona. – Odgryzł kęs, a na koszulę spadło mu kilka okruszków. Strzepnął je, nie przerywając jedzenia. – Thisbe często budzi się w nocy, a ze mnie jest mały pożytek, no bo mam ten problem ze snem i muszę przesypiać codziennie dziewięć godzin. Próbuję ją przekonać do wynajęcia niani, ale ona się nie zgadza.
– Czemu?
– Och, znasz Heidi – rzekł takim tonem, jakby to była prawda. – To taka Zosia Samosia, w dodatku perfekcjonistka. Ale nie martw się, da sobie radę. Te pierwsze miesiące są trudne i tyle. Pamiętam, jak to było z Hollisem, twoja matka dosłownie wariowała. Co prawda on miał potworne kolki. Całą noc go nosiliśmy, a i tak krzyczał. No i ten apetyt! Dobry Boże. Wysysał z waszej mamy mleko do ostatniej kropli, a i tak był wiecznie głodny.
Znałam to na pamięć, więc szybko się wyłączyłam i po prostu delektowałam się kawą. Gdy spojrzałam w lewo, zobaczyłam parę innych domów, a za nimi coś, co wyglądało jak deptak z różnymi lokalami, no i miejską plażę, na której aż roiło się od parasoli i plażowiczów.
– No ale mniejsza z tym. – Ojciec zmiął papierek po muffince i wrzucił go do torby. – Muszę wracać do pracy, więc pokażę ci twój pokój. Pogadamy później, podczas kolacji. Co ty na to?
– Jasne. – Wróciliśmy do środka, gdzie nieprzerwanie dudniło urządzenie do wytwarzania dźwięków. Tata pokręcił głową, nachylił się i je wyłączył. Nagła cisza okazała się wręcz ogłuszająca. – Czyli piszesz?
– O tak. Dobrze mi idzie, zdecydowanie zbliżam się ku końcowi książki – odparł. – W sumie to już tylko kwestia samej organizacji tekstu, podopisywania różnych drobiazgów.
Wyszliśmy do holu, a stamtąd udaliśmy się schodami na piętro. Idąc korytarzem, minęliśmy otwarte drzwi, przez które dojrzałam różową ścianę ozdobioną brązowym borderem w groszki. Panowała tam cisza.
Tata otworzył drzwi sąsiedniego pomieszczenia i gestem zaprosił mnie do środka.
– Wybacz rozmiar pokoju – rzekł, kiedy weszliśmy. – Ale za to masz najlepszy widok.
Nie żartował. Choć pokoik był naprawdę mały – pojedyncze łóżko, komoda i niewiele miejsca na cokolwiek innego – z okna rozciągał się widok na trawę, piasek i morze.
– Super – orzekłam.
– Prawda? Początkowo miałem tu swój gabinet. No ale potem musieliśmy obok urządzić pokój dla małej, więc przeniosłem się na drugi koniec domu. Nie chciałem jej przeszkadzać odgłosami swojego procesu twórczego. – Tata zachichotał, jakby to był doskonały żart. – A skoro o tym mowa, to muszę już wracać do pracy. Ostatnio poranki mam wyjątkowo produktywne. Zobaczymy się na kolacji, dobrze?
– Och. – Zerknęłam na zegarek. Pięć po jedenastej. – Jasne.
– Świetnie. – Uścisnął moje ramię, po czym, nucąc pod nosem, oddalił się korytarzem.
Chwilę po tym, jak minął różowo-brązowy pokój, usłyszałam odgłos zamykających się drzwi.
O wpół do siódmej obudził mnie płacz dziecka.
Aczkolwiek słowo „płacz” to zdecydowanie za mało powiedziane. Thisbe krzyczała, fundując swoim płucom nie byle jaki trening. I choć w moim pokoju nie było tego aż tak bardzo słychać, to kiedy wyszłam na korytarz w poszukiwaniu łazienki, żeby umyć zęby, dźwięk ten okazał się iście ogłuszający.
Przez chwilę stałam pod drzwiami różowego pokoju, nasłuchując, jak krzyk staje się coraz głośniejszy i głośniejszy, w końcu nagle cichnie, by po chwili ponownie rozlec się w powietrzu, nawet jeszcze donośniej. Zastanawiałam się, czy może tylko ja to słyszę, ale w końcu w jednej z rzadkich i krótkich chwil ciszy dobiegło do mnie słabe:
– Ćśśś, ćśśś.
Szybko zagłuszył to głośny płacz.
Było w tym coś tak znajomego, że miałam wrażenie, iż wypływa prosto z mojej podświadomości. Kiedy moi rodzice zaczynali się wieczorami kłócić, powtarzałam sobie raz za razem „ćśśś, ćśśś, nic się nie dzieje”, próbując ich ignorować i zasnąć. Teraz jednak, kiedy to słyszałam, czułam się dziwnie, bo byłam przyzwyczajona, że słyszę to tylko w swojej głowie i otaczającej mnie ciemności. Ruszyłam z miejsca.
– Tato?
Ojciec siedział przed laptopem przy stojącym pod ścianą biurku.
– Hmmm? – zapytał, w ogóle się nie poruszywszy.
Obejrzałam się na drzwi do różowego pokoju, po czym ponownie spojrzałam na tatę. Nic nie pisał, wpatrywał się jedynie w ekran, a na biurku leżał żółty notes z jakimiś notatkami. Ciekawe, czy siedział tu tak przez cały czas, kiedy spałam, czyli ponad siedem godzin.
– Powinnam, eee… zabrać się może za robienie kolacji? – zapytałam.
– Heidi tego nie robi? – odpowiedział pytaniem tata, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Chyba jest u małej.
– Och. – W końcu na mnie spojrzał. – Cóż, jeśli jesteś głodna, to przecznicę dalej sprzedają świetne burgery. Mają tam też rewelacyjne krążki cebulowe.
Uśmiechnęłam się.
– Brzmi apetycznie – odrzekłam. – Zapytać Heidi, czy też coś chce?
– Jak najbardziej. A mnie przynieś cheeseburgera i te krążki. – Z tylnej kieszeni spodni wyjął kilka banknotów i podał mi je. – Wielkie dzięki, Auden. Naprawdę to doceniam.
Wzięłam od niego pieniądze, czując się trochę jak idiotka. Oczywiście, że ze mną nie pójdzie, musi się zająć nowym dzieckiem i żoną.
– Nie ma sprawy – odparłam, choć tata już tak naprawdę nie słuchał, odwróciwszy się z powrotem w stronę ekranu. – Niedługo wrócę.
Cofnęłam się do różowego pokoju, gdzie Thisbe nadal zawodziła na cały głos. Tym razem nie musiałam się przynajmniej martwić, że ją obudzę. Zapukałam dwa razy. Po chwili drzwi się uchyliły i ujrzałam Heidi.
Wyglądała jeszcze gorzej niż rano, o ile to w ogóle możliwe. Kucyk zniknął, a włosy zwisały bezwładnie wokół jej twarzy.
– Hej – powiedziałam, a raczej zawołałam, przekrzykując płacz małej. – Idę po coś na kolację. Na co miałabyś ochotę?
– Kolację? – powtórzyła, a ja kiwnęłam głową. – Już pora kolacji?
Spojrzałam na zegarek, jakbym potrzebowała potwierdzenia.
– Jest za kwadrans siódma.
– Boże. – Zamknęła oczy. – Zamierzałam zrobić fajną kolację powitalną dla ciebie. Wszystko sobie zaplanowałam, kurczak i warzywa, i w ogóle. Ale mała jest taka marudna i…
– Żaden problem. Idę po burgery. Tata mówił, że niedaleko stąd jest fajne miejsce.
– Twój ojciec tu jest? – zapytała, poprawiając Thisbe na rękach i zerkając ponad moim ramieniem na korytarz. – Myślałam, że pojechał do kampusu.
– Pracuje w gabinecie. – Heidi nie dosłyszała i nachyliła się ku mnie. – Pisze. – Tym razem podniosłam głos. – No to lecę. Na co masz ochotę?
Heidi stała z płaczącym niemowlęciem, spoglądając na światło wylewające się spod uchylonych drzwi gabinetu taty. Zaczęła coś mówić, ale urwała i głośno westchnęła.
– Wybierz coś dla mnie, na pewno będzie smaczne – rzekła po chwili. – Dziękuję.
Kiwnęłam głową, następnie zrobiłam krok w tył, a ona zamknęła drzwi. Ostatnie, co ujrzałam, to czerwona twarz zawodzącej Thisbe.
Na szczęście na dworze było o wiele ciszej. Kiedy szłam w stronę deptaka, słyszałam jedynie ocean i zwykłe uliczne odgłosy: pokrzykujące dzieciaki, muzykę dobiegającą z przejeżdżającego samochodu, dudniący przez otwarte drzwi jakiegoś baru telewizor.
Po obu stronach wąskiego deptaka mieściły się przeróżne lokale: bistro z koktajlami smoothie, typowy dla nadmorskich miejscowości sklepik sprzedający tanie ręczniki i zegary z muszelek, pizzeria. Mniej więcej w połowie uliczki minęłam niewielki butik z szyldem CLEMENTINE’S i pomarańczową markizą. Do drzwi przyklejono kartkę, na której napisano drukowanymi literami: TO DZIEWCZYNKA! THISBE CAROLINE WEST, URODZONA 1 CZERWCA, 3200 KG. A więc to jest sklepik Heidi, pomyślałam. Dojrzałam w nim stojaki z T-shirtami i dżinsami, sekcję z produktami do makijażu i pielęgnacji ciała, a za ladą stała ciemnowłosa dziewczyna w różowej sukience z przyklejonym do ucha telefonem.
Kawałek dalej mieściło się to miejsce, o którym wspomniał tata – LAST CHANCE CAFÉ, NAJLEPSZE KRĄŻKI CEBULOWE NA PLAŻY! – głosił szyld. Obok zobaczyłam sklep z rowerami. Na stojącej przed nim zdezelowanej drewnianej ławce siedziała grupka chłopaków w moim wieku, rozmawiając i obserwując przechodniów.
– Chodzi o to – oświadczył głośno jeden z nich, krępy chłopak w szortach – że nazwa musi mieć to coś. Energię, czaicie?
– Ważniejsze, żeby była pomysłowa – odezwał się inny, wyższy i szczuplejszy, z kręconymi włosami i wyglądający na żartownisia. – I dlatego powinniście zdecydować się na moją propozycję, Wał Korbowy. To nazwa idealna.
– Brzmi jak sklep z częściami samochodowymi, a nie rowerami – zaprotestował ten niski.
– Rowery mają korby – oświadczył stanowczo jego kolega.
– A samochody wały.
– Rzeki też – odciął się chudy.
– To może chcesz nazwać sklep Wał Brzegowy?
– Nie – odparł jego kolega, a pozostali dwaj się zaśmiali. – Mówię tylko, że liczy się kontekst.
– A kogo obchodzi kontekst? – Niski westchnął. – Potrzebna nam nazwa konkretna i związana ze sprzedawanym towarem. Na przykład… powiedzmy Śmigające Rowery. Albo Rowery Na Nadbiegu.
– A niby jak się wchodzi w nadbieg na rowerze? – zapytał trzeci z chłopaków, odwrócony do mnie tyłem. – To głupie.
– Wcale nie – burknął ten niewysoki. – Poza tym sam niczego nie zaproponowałeś, więc daruj sobie złośliwe komentarze.
Przestałam przyglądać się witrynie Clementine’s i zaczęłam iść dalej. W tym samym momencie trzeci chłopak nagle się odwrócił. Nasze oczy się spotkały. Miał ciemne, krótko obcięte włosy, niesamowitą opaleniznę i szeroki, pewny siebie uśmiech, którym mnie właśnie obdarzył.
– To może – rzucił przeciągle, nie odrywając wzroku od mojej twarzy – nazwijmy sklep: Właśnie zobaczyłem najfajniejszą dziewczynę w Colby?
– Jezu. – Żartowniś pokręcił głową, a jego kolega głośno się zaśmiał. – Żałosny jesteś.
Oblałam się rumieńcem, ale zignorowałam słowa opalonego. Szłam twardo przed siebie, wyczuwając na sobie jego spojrzenie, mimo że dzielił nas coraz większy dystans.
– Stwierdzam tylko oczywiste – zawołał. – Mogłabyś podziękować, wiesz?
Nie zrobiłam tego. Milczałam, choćby dlatego, że nie miałam pojęcia, jak zareagować. Kontakty z koleżankami miałam mocno ograniczone, natomiast z chłopcami – nie licząc tych, z którymi rywalizowałam w szkole o najlepsze stopnie – praktycznie zerowe.
Co nie znaczy, że nikt nigdy mi się nie podobał. W Jackson chodziłam na zajęcia z pewnym chłopakiem, beznadziejnym z matematyki, i zawsze pociły mi się dłonie, kiedy to jego przydzielano mi jako partnera do eksperymentów. A w Perkins Day niezdarnie flirtowałam z Nate’em Crossem, który siedział obok mnie na rachunkach, ale w nim kochały się wszystkie dziewczyny, więc trudno to uznać za coś poważnego. Dopiero w Kiffney-Brown, kiedy poznałam Jasona Talbota, zaczęłam mieć nadzieję, że może w końcu uda mi się zaszpanować jakimiś damsko-męskimi historyjkami podczas następnego spotkania z koleżankami. Jason był inteligentny, przystojny i zdecydowanie potrzebował pocieszenia po tym, jak dziewczyna z Jackson rzuciła go dla, jak sam to określił, „młodocianego przestępcy z tatuażem”. Szkoła nie była duża, więc spędzaliśmy razem sporo czasu, rywalizując o to, które z nas wygłosi mowę na zakończenie nauki jako najlepszy uczeń w naszym roczniku. Kiedy zaprosił mnie na bal maturalny, czułam większą ekscytację, niż skłonna byłam przyznać. Tyle że finalnie mnie wystawił, wybierając „doskonałą okazję na wzbogacenie swojego CV”, jaką była międzynarodowa konferencja ekologiczna.
– Wiedziałem, że to zrozumiesz – powiedział, kiedy bez słowa pokiwałam głową na jego wymówkę. – Ty wiesz, co jest naprawdę ważne.
Okej, może nie nazwał mnie piękną, niemniej na swój sposób był to komplement.
W Last Chance panował spory ruch. Na miejsca przy stolikach czekała grupka osób, a przez niewielkie okienko widać było, jak w kuchni uwijają się dwaj kucharze. Złożyłam zamówienie u ładnej ciemnowłosej dziewczyny z kolczykiem w wardze, po czym usiadłam pod oknem, aby zaczekać. Tamci chłopcy nadal okupowali ławkę. Ten, który do mnie zagadał, też teraz siedział. Ręce miał wyciągnięte za głową i z czegoś się śmiał, a w tym czasie jego niski, krępy kolega jeździł przed nim na rowerze, co i rusz wykonując mały podskok.
Chwilę trwało, nim otrzymałam zamówienie, ale szybko się przekonałam, że tata miał rację. Warto było czekać. Cebulowe krążki podgryzałam, jeszcze zanim wyszłam na deptak, który o tej porze pełen był rodzin raczących się lodami, randkujących par i biegających po piasku dzieciaków. W oddali malował się zapierający dech w piersi zachód słońca, barwiący niebo na pomarańczowo i różowo. Szłam powoli, ze wzrokiem utkwionym w kolorowym niebie, nawet nie zerkając na sklep rowerowy. To znaczy zrobiłam to, kiedy już go prawie minęłam. Opalony chłopak nadal tam był, aczkolwiek rozmawiał akurat z wysoką, rudowłosą dziewczyną, której pół twarzy zasłaniały okulary przeciwsłoneczne.
– Hej! – zawołał do mnie. – Jeśli się zastanawiasz, co robić dziś wieczorem, to na Cyplu jest ognisko. Zajmę ci najlepsze miejsce. Obok mnie!
Zerknęłam na niego. Ruda wyglądała na poirytowaną, więc nic nie odpowiedziałam.
– Ach, a więc to prawdziwa łamaczka serc! – zaśmiał się chłopak. Szłam, wyczuwając gdzieś między łopatkami świdrujące spojrzenie rudowłosej. – Będę na ciebie czekał, nieznajoma!
Po powrocie do domu wyjęłam trzy talerze i po zestawie sztućców, nakryłam do stołu i wypakowałam jedzenie. Układałam właśnie saszetki z keczupem w stosik, kiedy z góry zszedł tata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki