Bezsenność we dwoje - Sarah Dessen - ebook + książka

Bezsenność we dwoje ebook

Sarah Dessen

4,1

Opis

Obejrzyj na NETFLIX film pod tym samym tytułem!

Auden nigdy nie była typową nastolatką, ale teraz jest jeszcze gorzej. Nie pamięta, kiedy ostatnio przespała całą noc, a nie mogąc zasnąć, uczy się w miejscowym nocnym bistro. Wychowywana przez wymagających rodziców, nie zaznała zwyczajnej nastoletniej beztroski aż do momentu, gdy po liceum postanowiła spędzić lato u ojca i jego nowej żony.

To wywróciło jej świat do góry nogami, zmieniając codzienność w jedną wielką przygodę! Życie chwilą bywa jednak niebezpieczne, zwłaszcza gdy chce się tak dużo nadrobić. Dziewczyna wpada w poważne tarapaty i… poznaje tajemniczego Eliego, który staje się jej przewodnikiem w nocnych wycieczkach rowerowych po okolicy. Eli tak samo jak Auden cierpi na bezsenność. Wspólne przejażdżki są dla dziewczyny szansą, by odzyskać to, co straciła, usiłując być idealną córką. Każda decyzja ma jednak swoje konsekwencje i Auden przekona się o tym jak nikt inny…

Sarah Dessen w swojej fantastycznie napisanej książce łączy dwa samotne serca i wysyła je w pełną przygód podróż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (41 ocen)
17
14
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaulinaB_96

Całkiem niezła

Książka nie jest zła, ma potencjał, ale momentami bywała nudnawa jak dla mnie.
00
Qbusiova

Całkiem niezła

Czegoś mi tu zabrakło. Mogłaby być z tego piękna historia ale styl autorki to chyba nie mój klimat. Moim zdaniem jest tu też sporo błędów, np sytuacja urywa się w połowie, nagle jest tydzień później a za chwilę wracamy do tej sytuacji jakby nie została w ogóle przerwana. Bohaterzy znajdują się w budynku żeby zaraz być na zewnątrz i dopiero do tego budynku wejść. Cóż... Mam nadzieję, że kogoś zachwyci, bo na prawdę potencjał można tu odnaleźć.
00

Popularność




mapka

jeden

Wszyst­kie maile zaczy­nały się iden­tycz­nie:

Hej, Auden!!

Ten dodat­kowy wykrzyk­nik dzia­łał mi na nerwy. Moja matka z pew­no­ścią zna­la­złaby na niego wiele okre­śleń: nie­po­trzebny, pre­ten­sjo­nalny, kwie­ci­sty. Dla mnie, tak jak i wszystko, co doty­czyło mojej maco­chy, Heidi, był po pro­stu iry­tu­jący.

Mam nadzieję, że miło spę­dzasz ostat­nie tygo­dnie szkoły. U nas wszystko w porządku! Zała­twiam ostat­nie sprawy przed naro­dzi­nami Two­jej sio­stry. Kopie ostat­nio jak sza­lona. Mam wra­że­nie, że ćwi­czy karate! Zaj­muję się doglą­da­niem sklepu (że tak powiem) i ostat­nimi popraw­kami w pokoju malut­kiej. Zde­cy­do­wa­łam się na róż i brąz. Wygląda to naprawdę super. Dołą­czam zdję­cie, abyś mogła sama oce­nić.

Twój tata jest jak zawsze zajęty, głów­nie pracą nad książką. Pew­nie czę­ściej będę się z nim widy­wać, kiedy mała przyj­dzie na świat i ja też będę zary­wać nocki!

Mam szczerą nadzieję, że prze­my­ślisz pomysł przy­jazdu do nas po zakoń­cze­niu szkoły. Byłoby naprawdę faj­nie. Lato oka­za­łoby się dla nas jesz­cze bar­dziej wyjąt­kowe! Przy­jeż­dżaj, kiedy chcesz. Zawsze jesteś u nas mile widziana!

Buziaki,

Heidi (i Twój tata, no i malutka!)

Zmę­czy­łam się samym czy­ta­niem. Czę­ściowo z powodu wszech­obec­nego w mailu tonu pod­eks­cy­to­wa­nia – mia­łam wra­że­nie, że ktoś wykrzy­kuje mi jego treść do ucha – ale była to także kwe­stia samej Heidi. Była taka… obca, pre­ten­sjo­nalna, kwie­ci­sta. I przede wszyst­kim iry­tu­jąca. I tak wła­śnie było od samego początku, czyli od czasu, kiedy w zeszłym roku zwią­zała się z moim tatą, zaszła z nim w ciążę i wyszła za niego za mąż.

Moja matka twier­dziła, że wcale jej to nie dziwi. Odkąd się roz­wie­dli, snuła przy­pusz­cze­nia, że nie minie dużo czasu, nim mój tata, jak to ujęła, „nawiąże bliż­szą zna­jo­mość z jakąś stu­dentką”. Heidi miała dwa­dzie­ścia sześć lat, tyle samo co mama, kiedy uro­dziła mojego brata Hol­lisa (ja przy­szłam na świat dwa lata póź­niej), ale róż­niły się od sie­bie jak noc i dzień. Pod­czas gdy moja matka, wykła­dow­czyni uni­wer­sy­tecka sły­nąca z cię­tego dow­cipu, cie­szyła się sławą eks­pertki od roli kobiety w lite­ra­tu­rze rene­sansu, Heidi była… cóż, była po pro­stu Heidi. Jedną z tych kobiet, do któ­rych moc­nych stron należą nie­ustanne dba­nie o sie­bie (pedi­cure, mani­cure, pasemka), wie­dza na temat dobie­ra­nia fasonu butów do dłu­go­ści sukie­nek, no i wysy­ła­nie zde­cy­do­wa­nie zbyt wylew­nych maili do osób, które mają ją gdzieś.

Ich zaloty trwały krótko; do implan­ta­cji (jak to fachowo okre­śliła moja matka) doszło po zale­d­wie dwóch mie­sią­cach. I tak oto mój ojciec, dłu­go­letni mąż dr Vic­to­rii West i autor jed­nej dobrze przy­ję­tej powie­ści, obec­nie bar­dziej znany ze swo­ich mię­dzy­wy­dzia­ło­wych zatar­gów niż rodzą­cej się w bólach nowej publi­ka­cji, stał się po raz kolejny świeżo upie­czo­nym mężem i przy­szłym ojcem. jeśli dodać do tego nową posadę dzie­kana wydziału kre­atyw­nego pisa­nia w Wey­mar Col­lege, nie­wiel­kiej uczelni w poło­żo­nym nad morzem mia­steczku, wyglą­dało na to, że mój tata wie­dzie zupeł­nie nowe życie. I choć wiele razy mnie do sie­bie zapra­szali, wcale nie byłam pewna, czy chcę się dowie­dzieć, czy w tym jego nowym życiu jest dla mnie miej­sce.

Z dru­giego pokoju dobiegł mnie nagły wybuch śmie­chu i pobrzę­ki­wa­nie kie­lisz­ków. Moja matka zor­ga­ni­zo­wała kolejne spo­tka­nie absol­wen­tów – zawsze zaczy­nało się ono od ofi­cjal­nej kola­cji („W naszej kul­tu­rze tak mało jest kul­tury” – to słowa mojej matki), a potem nie­uchron­nie prze­ra­dzało w gło­śne, okra­szone alko­ho­lem debaty na temat lite­ra­tury i teo­rii. Zer­k­nę­łam na zega­rek – wpół do jede­na­stej – a następ­nie dużym pal­cem u stopy otwo­rzy­łam drzwi swo­jego pokoju i zer­k­nę­łam w stronę miesz­czą­cej się na końcu dłu­giego kory­ta­rza kuchni. Mama sie­działa oczy­wi­ście u szczytu naszego wiel­kiego drew­nia­nego stołu, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc kie­li­szek z czer­wo­nym winem. Wokół niej jak zawsze kłę­biła się grupka absol­wen­tów płci męskiej, wpa­trzo­nych w nią z uwiel­bie­niem, gdy tym­cza­sem ona nawi­jała, z tego, co udało mi się usły­szeć, na temat Mar­lowe’a i kul­tury kobiet.

To kolejna z dłu­giej listy fascy­nu­ją­cych sprzecz­no­ści w oso­bie mojej mamy. Była eks­pertką od kobie­cych postaci w lite­ra­tu­rze, ale w praw­dzi­wym życiu nie­szcze­gól­nie je lubiła. Czę­ściowo dla­tego, że tak wiele przed­sta­wi­cie­lek płci pięk­nej po pro­stu jej zazdro­ściło: inte­li­gen­cji (prak­tycz­nie poziom Mensy), osią­gnięć nauko­wych (cztery książki, nie­zli­czona liczba arty­ku­łów, jedna kate­dra uni­wer­sy­tecka jej imie­nia) czy wyglądu (wysoka, kobiece krą­gło­ści, dłu­gie czarne włosy, które naj­czę­ściej nosiła roz­pusz­czone i w lek­kim nie­ła­dzie – to chyba jedyne, nad czym nie miała kon­troli). Głów­nie z tych powo­dów, ale nie tylko, dziew­czyny rzadko zja­wiały na jej spo­tka­niach, a nawet jeśli, to przy­cho­dziły raz i raczej nie wra­cały.

– Pani dok­tor – rzu­cił jeden ze stu­den­tów, typowy nie­chluj w taniej mary­narce, z szopą zanie­dba­nych wło­sów i w czar­nych oku­la­rach kujon­kach. – Koniecz­nie powinna pani roz­wi­nąć tę tezę w arty­kule. To naprawdę fascy­nu­jące!

Patrzy­łam, jak moja matka pociąga łyk wina i wyćwi­czo­nym do per­fek­cji ruchem odgar­nia do tyłu włosy.

– Och, Boże, nie! – odparła tym swoim niskim, chra­pli­wym gło­sem (brzmiała jak nało­gowa palaczka, choć nie wypa­liła w życiu ani jed­nego papie­rosa). – Obec­nie ledwo znaj­duję czas na pisa­nie książki, a za to aku­rat przy­naj­mniej mi płacą. O ile takie gro­sze można w ogóle uznać za hono­ra­rium.

I znowu śmiech. Moja matka uwiel­biała skar­żyć się na to, jak mało zara­bia na swo­ich książ­kach – nauko­wych, pro­mo­wa­nych przez wydaw­nic­twa uni­wer­sy­tec­kie – gdy tym­cza­sem na pisa­niu „bzdur­nych histo­rii dla kur domo­wych” (to jej słowa, nie moje) można się nie­źle obło­wić. W świe­cie mojej matki każdy powi­nien tasz­czyć na plażę dzieła zebrane Szek­spira, a na dokładkę jesz­cze kilka poema­tów epic­kich.

– Nie­mniej jed­nak to przedni pomysł – nie ustę­po­wał Oku­lar­nik. – Gdyby pani chciała, mógł­bym, eee… zostać jego współ­au­to­rem.

Zapa­dła cisza. Moja matka unio­sła głowę i kie­li­szek. Zmru­żyła oczy.

– Och – rze­kła. – To uro­cze z two­jej strony. Ale ja nie bawię się we współ­au­tor­stwo, z tego samego powodu, dla któ­rego nie szu­kam przy­ja­ciół ani nie wcho­dzę w związki w pracy. Jestem po pro­stu zbyt wielką ego­istką.

Nawet ze swo­jego odle­głego miej­sca widzia­łam, jak Oku­lar­nik prze­łyka gło­śno ślinę i z rumień­cem na twa­rzy sięga po butelkę z winem. Idiota, pomy­śla­łam, zamy­ka­jąc z powro­tem drzwi. Z moją matką nie­ła­two jest szybko nawią­zać więź, która mogłaby prze­ro­dzić się w coś głęb­szego. Coś wiem na ten temat.

Dzie­sięć minut póź­niej z butami pod pachą wyśli­zgnę­łam się tyl­nymi drzwiami i wsia­dłam do swo­jego auta. Jecha­łam nie­mal pustymi uli­cami, mija­jąc spo­kojne osie­dla i ciemne witryny skle­pów, aż dostrze­głam w oddali świa­tła bistra Ray’s Diner. Nie­wiel­kie, z nad­mia­rem krzy­kli­wych neo­nów i zawsze nieco lep­kimi sto­li­kami, było to jedyne bistro w mie­ście otwarte przez całą dobę, trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni w roku. Jako że cier­pia­łam na bez­sen­ność, więk­szość nocy spę­dza­łam tutaj, czy­ta­jąc albo ucząc się, i co godzinę dokła­da­jąc jakiś dro­biazg do swo­jego zamó­wie­nia. I tak w końcu nad­cho­dził świt.

Z bez­sen­no­ścią zma­ga­łam się od trzech lat, czyli od czasu, kiedy mał­żeń­stwo moich rodzi­ców zaczęło się roz­pa­dać. Nie powiem, że mnie to zasko­czyło: ich zwią­zek był burz­liwy, odkąd tylko się­ga­łam pamię­cią, acz­kol­wiek wcze­śniej pro­ble­mem były raczej kwe­stie służ­bowe niż pry­watne.

W mia­steczku uni­wer­sy­tec­kim zamiesz­kali zaraz po stu­diach, gdy mojemu tacie zapro­po­no­wano na uczelni asy­sten­turę. Udało mu się zna­leźć wydawcę dla swo­jej pierw­szej powie­ści zaty­tu­ło­wa­nej Kieł narwala, a mama była w ciąży z moim bra­tem i pró­bo­wała dokoń­czyć pisa­nie dok­to­ratu. Prze­skoczmy od razu w cza­sie o cztery lata do przodu, do moich naro­dzin, kiedy to tata uno­sił się na fali uzna­nia kry­ty­ków i komer­cyj­nego suk­cesu – lista best­sel­le­rów „New York Timesa”, nomi­na­cja do Natio­nal Book Award – i kie­ro­wał uczel­nia­nym pro­gra­mem kre­atyw­nego pisa­nia, pod­czas gdy mama była, jak to lubiła dra­ma­tycz­nie opi­sy­wać, „zagu­biona na morzu pie­luch i zwąt­pie­nia we wła­sną war­tość”. Dopiero kiedy poszłam do przed­szkola, mama z wiel­kim zapa­łem wró­ciła na uczel­nię, gdzie otrzy­mała posadę wykła­dowcy w nie­peł­nym wymia­rze godzin i pro­po­zy­cję publi­ka­cji pracy dok­tor­skiej. Z cza­sem stała się jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych wykła­dow­ców, otrzy­mała pełen etat i wysma­żyła drugą, a potem trze­cią książkę, gdy tymcza­sem mój ojciec ponie­kąd spo­czął na lau­rach. Twier­dził, że jest dumny z mamy, żar­to­wał sobie, że wła­ści­wie to ona zapew­nia rodzi­nie wikt i opie­ru­nek. Ale jakiś czas póź­niej mojej matce zapro­po­no­wano pre­sti­żową kate­drę fun­da­cyjną, tacie zaś wydawca podzię­ko­wał za współ­pracę. I wtedy zaczęło się robić naprawdę nie­cie­ka­wie.

Do kłótni docho­dziło zawsze w porze kola­cji. Wystar­czyło, że jedno wygło­siło jakąś mało zna­czącą uwagę, a dru­gie bły­ska­wicz­nie się obra­żało. Poja­wiało się małe spię­cie – ostre słowo, trza­śnię­cie pokrywką – potem wszystko jakby się uspo­ka­jało i można by sądzić, że sprawa roze­szła się po kościach… Ale tak nie było. O dzie­sią­tej albo jede­na­stej nagle wra­cali do tematu. Po jakimś cza­sie dotarło do mnie, że po pro­stu tłu­mili w sobie nega­tywne emo­cje, cze­ka­jąc, aż zasnę. Pew­nego wie­czoru zde­cy­do­wa­łam więc, że tego nie zro­bię. Zosta­wia­łam otwarte drzwi do swo­jego pokoju, nie gasi­łam świa­tła, odby­wa­łam osten­ta­cyjne wycieczki do łazienki, gdzie gło­śno myłam ręce. Przez jakiś czas to dzia­łało dosko­nale. Aż w końcu prze­stało i kłót­nie wró­ciły. Tyle że do tego czasu mój orga­nizm tak się już przy­zwy­czaił do bar­dzo póź­nego cho­dze­nia spać, że teraz, jak na iro­nię, sły­sza­łam każde słowo z ich roz­mów.

Zna­łam wiele osób, któ­rych rodzice się roz­stali, i każda z nich reago­wała na to w inny spo­sób: pełne zasko­cze­nie, doj­mu­jące roz­cza­ro­wa­nie, uczu­cie ulgi. Wspól­nym mia­now­ni­kiem tych nie­przy­jem­nych sytu­acji pozo­sta­wały szczere roz­mowy o tych uczu­ciach albo z oboj­giem rodzi­ców, albo naprze­mien­nie, ewen­tu­al­nie z psy­cho­lo­giem pod­czas tera­pii indy­wi­du­al­nej lub gru­po­wej. Moja rodzina, jak­żeby ina­czej, musiała i w tej kwe­stii oka­zać się wyjąt­kiem. Ow­szem, nade­szła w końcu ta „sia­daj-musimy-ci-o-czymś-powie­dzieć” chwila. Wia­do­mość o roz­wo­dzie została mi prze­ka­zana przez matkę, nad kuchen­nym sto­łem, pod­czas gdy wyglą­da­jący na zmę­czo­nego tata opie­rał się o pobli­ski blat.

– Twój ojciec i ja posta­no­wi­li­śmy się roz­stać – oświad­czyła spo­koj­nym, rze­czo­wym tonem, któ­rego uży­wała wobec swo­ich stu­den­tów, kiedy kry­ty­ko­wała ich pracę. – Z pew­no­ścią zgo­dzisz się, że to naj­lep­sze roz­wią­za­nie dla nas wszyst­kich.

Wcale nie byłam pewna, co czuję. Nie ulgę, nie dru­zgo­cące roz­cza­ro­wa­nie, ale na pewno też nie zasko­cze­nie. Ude­rzyło mnie wtedy, jak mała się poczu­łam w obli­czu tej sytu­acji. Jak dziecko. Było to doprawdy prze­dziwne uczu­cie. Jakby z dużym opóź­nie­niem oblała mnie nagła, potężna fala tęsk­noty za dzie­ciń­stwem.

Oczy­wi­ście, że swego czasu byłam dziec­kiem. Do momentu, kiedy przy­szłam na świat, mój brat – nie­mowlę z nie­ustanną kolką, nadak­tywny dwu­la­tek, „dziar­ski” (czy­taj: nie­moż­liwy) dzie­ciak – mocno dał rodzi­com w kość. Na­dal ich męczył, acz­kol­wiek teraz już z daleka, bo obec­nie włó­czył się po Euro­pie, przy­sy­ła­jąc spo­ra­dycz­nie maile z natchnio­nymi pomy­słami na to, co zrobi ze swoim dal­szym życiem. Towa­rzy­szyła temu zawsze prośba o pie­nią­dze, które miały pomóc mu te śmiałe plany zre­ali­zo­wać. Dzięki temu, że nie­ustan­nie poszu­ki­wał samego sie­bie za gra­nicą, Hol­lis stał się naszym wła­snym rodzin­nym arty­stą i nomadą w jed­nym. Rodzice mogli chwa­lić się zna­jo­mym, że ich syn pali papie­rosy i roz­my­śla nad sen­sem życia pod wieżą Eif­fla, a nie w jakiejś miej­sco­wej knajpce. Było to o wiele bar­dziej w ich stylu.

Jeśli Hol­lisa można nazwać wiecz­nym dużym dziec­kiem, to ja byłam jak stara malutka, która jako trzy­latka sie­działa przy stole pod­czas pro­wa­dzo­nych przez doro­słych dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze i grzecz­nie kolo­ro­wała swoje ksią­żeczki. Która bar­dzo wcze­śnie nauczyła się sama wymy­ślać sobie zaję­cia i która od przed­szkola miała obse­sję na punk­cie szkoły i ocen, gdyż kwe­stie edu­ka­cyjne były jedy­nym, co zawsze zapew­niało jej uwagę rodzi­ców.

– Och, nic się nie stało – mawiała moja matka, kiedy któ­re­muś z jej gości wymsknęło się w mojej obec­no­ści słowo na „K…” albo coś rów­nie doro­słego. – Auden jest bar­dzo doj­rzała jak na swój wiek.

Bo byłam, bez względu na to, czy „ten wiek” ozna­czał lat cztery, czy sie­dem­na­ście. Pod­czas gdy Hol­lis wyma­gał nie­ustan­nej uwagi, mnie rodzice mogli zabrać dosłow­nie wszę­dzie: do fil­har­mo­nii, gale­rii sztuki, na uczel­niane kon­fe­ren­cje i spo­tka­nia komi­te­tów. Umia­łam zacho­wy­wać abso­lutną ciszę i zaj­mo­wać się sobą, sta­jąc się wręcz nie­wi­dzialna. Zamiast bawić się jak inne dzieci, zwy­kle zado­wa­la­łam się książ­kami, któ­rych mia­łam oczy­wi­ście pod dostat­kiem.

Z powodu takiego, a nie innego wycho­wa­nia nie­ła­two nawią­zy­wa­łam rela­cje z rówie­śni­kami. Nie rozu­mia­łam ich żywio­ło­wo­ści, ener­gii, krzy­kli­wo­ści, gdy obrzu­cali się podusz­kami albo ści­gali się na rowe­rach. Z jed­nej strony wyglą­dało to na fajną zabawę, z dru­giej tak bar­dzo róż­niło się od tego, do czego byłam przy­zwy­cza­jona, że w gło­wie mi się nie mie­ściło, bym kie­dy­kol­wiek mogła wziąć w niej udział. Zakła­da­jąc oczy­wi­ście, że otrzy­ma­ła­bym zapro­sze­nie, do czego prak­tycz­nie ni­gdy nie docho­dziło. Ci, co rzu­cali podusz­kami i jeź­dzili na rowe­rach, nie uczęsz­czali raczej do wysoce ambit­nych, sku­pio­nych na jak naj­lep­szych osią­gnię­ciach pry­wat­nych szkół pre­fe­ro­wa­nych przez moich rodzi­ców.

Na prze­strzeni ostat­nich czte­rech lat zmie­ni­łam szkołę trzy razy. Po zale­d­wie paru tygo­dniach nauki w liceum Jack­son High mama wypa­trzyła w moim pro­gra­mie naucza­nia angiel­skiego lite­rówkę oraz błąd gra­ma­tyczny i czym prę­dzej prze­nio­sła mnie do Per­kins Day, miej­sco­wej szkoły pry­wat­nej. Była mniej­sza i bar­dziej nasta­wiona na osią­gnię­cia naukowe, ale nie tak bar­dzo jak Kif­f­ney-Brown, szkoła spo­łeczna, do któ­rej prze­nio­słam się z kolei w trze­ciej kla­sie. Zało­żona została przez kilku eme­ry­to­wa­nych wykła­dow­ców, była eli­tarna – mak­sy­mal­nie setka uczniów – i miała powią­za­nia z miej­sco­wym uni­wer­sy­te­tem, dzięki czemu dawała moż­li­wość uczest­nic­twa w kur­sach na pozio­mie col­lege’u i gro­ma­dze­nia punk­tów przy­dat­nych przy zda­wa­niu na stu­dia. Choć mia­łam w tej szkole kil­koro przy­ja­ciół, bli­skie rela­cje utrud­niała nam wszech­obecna atmos­fera rywa­li­za­cji, nie wspo­mi­na­jąc o indy­wi­du­al­nym toku nauki.

Nie­szcze­gól­nie się tym przej­mo­wa­łam. Szkoła i nauka były dla mnie czymś w rodzaju ucieczki, dzięki nim mogłam wieść nawet tysiąc alter­na­tyw­nych żyć. Im wię­cej rodzice narze­kali na wieczne bume­lanc­two Hol­lisa i jego fatalne stop­nie, tym pil­niej­szą ja byłam uczen­nicą. I choć byli ze mnie dumni, moje osią­gnię­cia ni­gdy nie zapew­niły mi tego, czego tak naprawdę chcia­łam. Byłam inte­li­gent­nym dziec­kiem, powin­nam więc była szybko zro­zu­mieć, że rodzice zwrócą na mnie uwagę, tylko jeśli ich roz­cza­ruję albo total­nie zawiodę. Kiedy to jed­nak w końcu poję­łam, odno­sze­nie suk­ce­sów było już moją drugą naturą, z którą nie byłam w sta­nie wal­czyć.

Tata wypro­wa­dził się z domu, kiedy roz­po­czy­na­łam drugą klasę. Wyna­jął ume­blo­wane miesz­ka­nie tuż obok kam­pusu, w budynku zaj­mo­wa­nym głów­nie przez stu­den­tów. Mia­łam u niego spę­dzać co drugi week­end, ale nastrój miał tak fatalny – nie­zmien­nie męczył się z pisa­niem dru­giej książki i jej publi­ka­cją (albo bra­kiem tejże), pod­czas gdy prace mamy cie­szyły się spo­rym zain­te­re­so­wa­niem – że wcale nie mia­łam na to ochoty. Co nie zna­czy, że w domu było lepiej – mama była pochło­nięta cele­bro­wa­niem życia sin­gielki i suk­ce­sów nauko­wych, na okrą­gło mia­ły­śmy gości, stu­denci walili drzwiami i oknami, a w każdy week­end odby­wały się imprezy. Wyglą­dało na to, że spo­kój mogę zna­leźć jedy­nie w Ray’s Diner.

Milion razy tam­tędy prze­jeż­dża­łam, ale na pomysł zaj­rze­nia do środka wpa­dłam dopiero pew­nej nocy, kiedy koło dru­giej wra­ca­łam do domu. Mój plan nauki w szkole – zaję­cia dzienne i wie­czorne, ela­styczne godziny semi­na­riów, kilka indy­wi­du­al­nych przed­mio­tów – spra­wiał, że wycho­dzi­łam z domu i wra­ca­łam wedle wła­snego uzna­nia, bez żad­nych albo pra­wie żad­nych pytań ze strony rodzi­ców. Żadne z nich tak naprawdę nie dostrze­gało tego, że cier­pię na bez­sen­ność. Tam­tej nocy zer­k­nę­łam na witrynę Ray’s i coś przy­cią­gnęło mnie do tego bistra. Wnę­trze wyda­wało się cie­płe, bez­pieczne, a z sie­dzą­cymi w nim ludźmi łączyła mnie przy­naj­mniej jedna rzecz – brak snu. Zapar­ko­wa­łam więc, weszłam do środka i zamó­wi­łam kawę i szar­lotkę. Zosta­łam do wschodu słońca.

W Ray’s podo­bało mi się to, że choć byłam stałą klientką, na­dal mogłam liczyć na spo­kój. Nikt nie chciał ode mnie wię­cej, niż skłonna byłam dać, a wszyst­kie inte­rak­cje były krót­kie i sym­pa­tyczne. Gdyby tylko cały świat dzia­łał w tak pro­sty spo­sób, mogła­bym z rado­ścią odgry­wać w nim swoją małą rolę.

Jesie­nią jedna z kel­ne­rek, kor­pu­lentna star­sza pani z pla­kietką z imie­niem JULIE, pod­czas dole­wa­nia mi kawy zer­k­nęła na wypeł­nianą przeze mnie apli­ka­cję.

– Uni­wer­sy­tet Defriese – odczy­tała na głos. A potem spoj­rzała na mnie. – Nie­zła uczel­nia.

– Jedna z naj­lep­szych – zgo­dzi­łam się.

– Myślisz, że się dosta­niesz?

– Aha.

Uśmiech­nęła się i pokle­pała mnie po ramie­niu.

– Ach, ta mło­dość i pew­ność sie­bie. – I odda­liła się wol­nym kro­kiem.

Mia­łam ochotę jej powie­dzieć, że wcale nie jestem pewna sie­bie, a jedy­nie ciężko pra­cuję. Ale ona zdą­żyła już podejść do innego boksu i gawę­dziła wesoło z sie­dzą­cym w nim klien­tem. Zresztą wie­dzia­łam, że tak naprawdę wcale jej to nie obcho­dzi. Ist­niały takie światy, w któ­rych to wszystko – oceny, szkoła, wypra­co­wa­nia, ran­kingi, poda­nia na stu­dia, roz­sze­rzona matura – miało duże zna­cze­nie, i takie, w któ­rych nie zna­czyło abso­lut­nie nic. Całe moje życie nale­żało do tej pierw­szej kate­go­rii i nawet w Ray’s, który zde­cy­do­wa­nie był w tej dru­giej, nie potra­fi­łam się od tego uwol­nić.

Uczęsz­cza­nie do tak spe­cy­ficz­nej i mocno nasta­wio­nej na osią­gnię­cia naukowe szkoły ozna­czało, że omi­nęły mnie wszyst­kie cha­rak­te­ry­styczne dla ostat­niej klasy momenty, o któ­rych przez cały rok nawi­jali moi dawni zna­jomi z Per­kins Day. Jedyne, co w ogóle bra­łam pod uwagę, to bal matu­ralny, i to tylko dla­tego, że mój główny rywal o naj­wyż­szą śred­nią, Jason Tal­bot, zapro­sił mnie na niego w ramach zawie­sze­nia broni. W końcu nic z tego nie wyszło – Jason w ostat­niej chwili odwo­łał swój udział w balu, bo otrzy­mał zapro­sze­nie na jakąś tam kon­fe­ren­cję poświę­coną eko­lo­gii. Wma­wia­łam sobie, że wcale mnie to nie obe­szło i że ten bal to prze­cież odpo­wied­nik tych wszyst­kich podu­szek i rowe­rów sprzed lat, błahy i zbędny. Nie­mniej jed­nak tam­tego wie­czoru długo zasta­na­wia­łam się, co jesz­cze mnie omija.

Prze­sia­dy­wa­łam w Ray’s do dru­giej czy trze­ciej, a nawet czwar­tej nad ranem i czu­łam dziwne ukłu­cie. Kiedy pod­no­si­łam głowę znad pod­ręcz­ni­ków i omia­ta­łam spoj­rze­niem ota­cza­ją­cych mnie ludzi – kie­row­ców cię­ża­ró­wek, podróż­nych, któ­rzy zje­chali z auto­strady, żeby napić się kawy, przy­pad­ko­wych dzi­wa­ków – drę­czyło mnie uczu­cie, jakiego dozna­łam tam­tego dnia, kiedy moja matka oświad­czyła, że ona i tata się roz­stają. Jak­bym nie paso­wała do tego miej­sca i powinna być teraz w domu, śpiąc w swoim łóżku, jak wszy­scy inni, któ­rych za kilka godzin spo­tkam w szkole. Ale ten nie­po­kój szybko mijał i wszystko wra­cało do normy. A kiedy kel­nerka ruszała na rundkę po sali z dzban­kiem kawy, prze­su­wa­łam swój kubek na brzeg stołu, bez słowa prze­ka­zu­jąc to, o czym obie dosko­nale wie­dzia­ły­śmy – że jesz­cze tu tro­chę posie­dzę.

Moja przy­rod­nia sio­stra, Thisbe Caro­line West, przy­szła na świat dzień przed ukoń­cze­niem przeze mnie szkoły śred­niej, ważąc nie­całe trzy kilo dwie­ście. Ojciec zadzwo­nił następ­nego ranka, kom­plet­nie wykoń­czony.

– Tak mi przy­kro, Auden. Prze­pra­szam, ale nie dam rady przy­je­chać, żeby wysłu­chać two­jego prze­mó­wie­nia.

– W porządku, tato – odpar­łam. Do kuchni weszła owi­nięta szla­fro­kiem mama i pode­szła od razu do eks­presu do kawy. – Jak się czuje Heidi?

– Dobrze. Jest zmę­czona. Poród był długi i osta­tecz­nie zakoń­czył się cesarką, co wcale jej nie ucie­szyło. Ale jestem prze­ko­nany, że kiedy tro­chę odpocz­nie, to poczuje się lepiej.

– Prze­każ jej moje gra­tu­la­cje.

– Dobrze. A ty daj im dzi­siaj popa­lić, mała. – To było typowe dla mojego sły­ną­cego z walecz­no­ści taty: wszystko, co miało zwią­zek z nauką, sta­no­wiło pole bitwy. – Będę przy tobie myślami.

Podzię­ko­wa­łam mu z uśmie­chem. Kiedy się roz­łą­czy­łam, mama dole­wała sobie wła­śnie mleko do kawy. Zamie­szała, ude­rza­jąc lekko łyżeczką o ścianki kubka.

– Niech zgadnę – powie­działa. – Nie przy­je­dzie.

– Heidi uro­dziła córeczkę – wyja­śni­łam. – Dali jej na imię Thisbe.

Matka par­sk­nęła.

– Mój Boże! Tyle szek­spi­row­skich imion do wyboru, a twój ojciec zde­cy­do­wał się aku­rat na takie? Biedna mała. Całe życie będzie się musiała tłu­ma­czyć.

Kto jak kto, ale aku­rat ona nie powinna kry­ty­ko­wać jego wyboru. Pozwo­liła prze­cież, aby to tata wybrał imiona dla mnie i mojego brata: Detram Hol­lis był wykła­dowcą aka­de­mic­kim, któ­rego darzył szcze­gól­nym uzna­niem, no a W.H. Auden to jego ulu­biony poeta. Przez długi czas żało­wa­łam, że nie mam na imię Ash­ley czy Kathe­rine, bo uła­twi­łoby mi to w pew­nym sen­sie życie, ale mama zwy­kła powta­rzać, że moje imię to w zasa­dzie coś w rodzaju papierka lak­mu­so­wego. Auden to prze­cież nie Frost ani Whit­man, mawiała. Nie był tak znany, a jeśli ktoś o nim sły­szał, to przy­naj­mniej mogłam mieć pew­ność, że wart jest mojego czasu i ener­gii. Pomy­śla­łam sobie, że w przy­padku Thisbe jest to jesz­cze bar­dziej ade­kwatna teo­ria, zamiast jed­nak wypo­wie­dzieć to na głos, usia­dłam przy stole i jesz­cze raz przej­rza­łam notatki do prze­mó­wie­nia. Po chwili obok mnie usia­dła mama.

– Rozu­miem więc, że Heidi jakoś prze­trwała poród? – zapy­tała i pocią­gnęła łyk kawy.

– Miała cesarkę.

– Szczę­ściara – stwier­dziła mama. – Hol­lis ważył pra­wie pięć kilo, a znie­czu­le­nie nie zadzia­łało. Mało mnie nie zabił.

Prze­bie­głam wzro­kiem dwie kolejne kar­teczki, cze­ka­jąc na jedną z opo­wie­ści, które zaraz z pew­no­ścią usły­szę. O tym, jakim wygłod­nia­łym dziec­kiem był Hol­lis i jak wysy­sał z jej piersi całe mleko. O tej dia­bel­skiej dole­gli­wo­ści, jaką były jego kolki, i o tym, jak wszy­scy musieli go nie­ustan­nie nosić na rękach, a i nawet wtedy jego płacz nie miał końca. Albo o moim tacie i o tym, jak…

– Mam tylko nadzieję, że nie spo­dziewa się po twoim ojcu wiel­kiej pomocy. – Wzięła do ręki dwie z moich kar­te­czek i przyj­rzała im się z uwagą. Zmru­żyła oczy. – Zmie­nił raz na jakiś czas pie­lu­chę i to było na tyle. Mogłam sobie poma­rzyć o tym, by wsta­wał na nocne kar­mie­nie. Twier­dził, że ma pro­blemy ze snem i że aby był w sta­nie wykła­dać, musi prze­spać bite dzie­więć godzin. Cóż za wygodny zbieg oko­licz­no­ści.

Mówiąc to, czy­tała moje notatki, a ja poczu­łam zna­jome ukłu­cie, jak zawsze, kiedy coś mojego autor­stwa tra­fiało pod jej ocenę. Jed­nak chwilę póź­niej mama odło­żyła je na stół bez słowa komen­ta­rza.

– Cóż – ode­zwa­łam się, kiedy wzięła kolejny łyk kawy. – Sporo czasu minęło od tam­tej pory. Może tata się zmie­nił.

– Ludzie się nie zmie­niają. Jeśli już, to z wie­kiem dane cechy jesz­cze bar­dziej się utrwa­lają. – Mama pokrę­ciła głową. – Pamię­tam, jak sie­dzia­łam w naszej sypialni z krzy­czą­cym Hol­li­sem i marzy­łam o tym, aby choć raz drzwi się otwo­rzyły, a twój ojciec zapro­po­no­wał: „Daj mi go, a sama odpocz­nij”. Z cza­sem prze­stało mi nawet zale­żeć, aby to był twój ojciec. Mógłby to być kto­kol­wiek. Kto­kol­wiek.

Wypo­wia­da­jąc te słowa, patrzyła przez okno i mocno ści­skała w dło­niach kubek. Pozbie­ra­łam ze stołu notatki i uło­ży­łam je ponow­nie w nale­ży­tej kolej­no­ści.

– Pójdę się przy­go­to­wać – rzu­ci­łam, odsu­wa­jąc krze­sło od stołu.

Mama w ogóle się nie poru­szyła. Sie­działa w bez­ru­chu, jakby cze­ka­jąc, tak jak przed laty w sypialni. Ode­zwała się dopiero wtedy, gdy zna­la­złam się już na kory­ta­rzu:

– Powin­naś prze­my­śleć ten cytat z Faulk­nera. Tro­chę nie pasuje jako wpro­wa­dze­nie. Zabrzmi pre­ten­sjo­nal­nie.

Spu­ści­łam wzrok na leżącą na samym wierz­chu kar­teczkę, na któ­rej napi­sa­łam dru­ko­wa­nymi lite­rami: Prze­szłość ni­gdy nie umiera. Nie jest nawet prze­szło­ścią1.

– Dobrze – powie­dzia­łam. Oczy­wi­ście miała rację. Jak zawsze. – Dzięki.

Tak bar­dzo się zafik­so­wa­łam na ostat­niej kla­sie liceum i momen­cie roz­po­czę­cia stu­diów, że tak naprawdę w ogóle się nie zasta­na­wia­łam, co zro­bię z cza­sem pomię­dzy jed­nym a dru­gim. Nagle jed­nak oka­zało się, że nade­szło lato, a ja nie mam do roboty nic oprócz cze­ka­nia, aż znowu zacznie się praw­dziwe, wypeł­nione nauką życie.

Przez dwa tygo­dnie zaj­mo­wa­łam się kom­ple­to­wa­niem rze­czy potrzeb­nych mi na stu­dia w Defriese i udzie­la­niem kore­pe­ty­cji w Hunt­sin­ger Test Prep. Nie mia­łam wielu chęt­nych na zaję­cia. Wyglą­dało na to, że tylko ja myślę o nauce w trak­cie waka­cji. Moi dawni zna­jomi z Per­kins wysy­łali mi zapro­sze­nia na imprezy czy wycieczki nad jezioro. Choć mia­łam ochotę na te spo­tka­nia, to za każ­dym razem, kiedy do nich docho­dziło, czu­łam, że nie pasuję do reszty. W Kif­f­ney-Brown spę­dzi­łam co prawda tylko dwa lata, ale było tam tak ina­czej, tak wielki nacisk kła­dziono na naukę, że nie potra­fi­łam się odna­leźć w gro­nie daw­nych kole­ża­nek, które nawi­jały o waka­cyj­nej pracy i chło­pa­kach. Po kilku takich nie­zręcz­nych sytu­acjach zaczę­łam się sku­tecz­nie wymi­gi­wać od wyj­ścia. No i w końcu zapro­sze­nia prze­stały przy­cho­dzić.

W domu też było dość dziw­nie, bo mama otrzy­mała jakiś czas temu grant na bada­nia i teraz pra­co­wała na okrą­gło. A kiedy aku­rat odcho­dziła od biurka, na zor­ga­ni­zo­wane naprędce kola­cje i popi­jawki przy­by­wali jej absol­wenci. Gdy robiło się zbyt gło­śno i tłoczno, wymy­ka­łam się z książką na werandę i czy­ta­łam, aż ściem­niało się na tyle, bym mogła jechać do Ray’s.

Pew­nego wie­czoru byłam zato­piona w książce poświę­co­nej bud­dy­zmowi, kiedy dostrze­głam jadą­cego ulicą zie­lo­nego mer­ce­desa. Przed naszym domem zwol­nił, żeby w końcu się zatrzy­mać. Po chwili wysia­dła z niego ładna blon­dynka w dżin­so­wych bio­drów­kach, czer­wo­nej bok­serce i san­da­łach na plat­for­mie. W ręce trzy­mała jakąś paczkę. Zer­k­nęła na dom, następ­nie na paczkę, potem znowu na dom, po czym ruszyła w jego stronę. Mnie dostrze­gła, dopiero kiedy dotarła pra­wie do scho­dów.

– Cześć! – zawo­łała przy­jaź­nie, co samo w sobie było dość nie­po­ko­jące. Nim zdą­ży­łam zare­ago­wać, z sze­ro­kim uśmie­chem weszła po scho­dach. – Ty na pewno jesteś Auden.

– Tak – powie­dzia­łam powoli.

– Jestem Tara! – Sądząc po jej minie, to imię powinno być dla mnie zna­jome. Kiedy stało się oczy­wi­ste, że tak nie jest, dodała: – Dziew­czyna Hol­lisa?

O rany, pomy­śla­łam. A na głos odpar­łam:

– Och, no tak. Oczy­wi­ście.

– Tak się cie­szę, że mogę cię poznać! – Pode­szła i objęła mnie. Pach­niała gar­de­niami i wkła­dem zapa­cho­wym do suszarki. – Powie­dzia­łam Hol­li­sowi, że będę tędy prze­jeż­dżać w dro­dze do domu, i popro­sił, abym ci to prze­ka­zała. Pro­sto z Gre­cji!

Wrę­czyła mi owi­niętą w zwy­kły szary papier paczkę, na któ­rej dostrze­głam swoje imię i adres wypi­sane pochy­łym, nie­dba­łym pismem mojego brata. Nie­zręczna cisza pod­po­wie­działa mi, że dziew­czyna czeka, aż otwo­rzę prze­syłkę. Tak więc zro­bi­łam. Moim oczom uka­zała się mała ramka na zdję­cia ozdo­biona kolo­ro­wymi kamy­kami. Przy dol­nej kra­wę­dzi wyryto na niej słowa: NAJ­PIĘK­NIEJ­SZE CHWILE. W ramce znaj­do­wała się foto­gra­fia uśmiech­nię­tego Hol­lisa sto­ją­cego przed Tadź Mahal, w krót­kich bojów­kach, T-shir­cie i z ple­ca­kiem na ple­cach.

– Super, co nie? – zapy­tała Tara. – Kupi­li­śmy ją na pchlim targu w Ate­nach.

Nie mogłam zdra­dzić swo­ich praw­dzi­wych uczuć – musia­ła­bym jej powie­dzieć, że trzeba być nie­złym nar­cy­zem, żeby dawać w pre­zen­cie swoje zdję­cie – więc zamiast tego odrze­kłam:

– Śliczna jest.

– Wie­dzia­łam, że ci się spodoba! – Tara kla­snęła w dło­nie. – Mówi­łam mu, że ramki na zdję­cia to coś, co przyda się każ­demu. Dzięki nim wspo­mnie­nia stają się jesz­cze bar­dziej wyjąt­kowe, no nie?

Ponow­nie przyj­rza­łam się ramce, cał­kiem ład­nym kamy­kom, uśmie­chowi brata. NAJ­PIĘK­NIEJ­SZE CHWILE, fak­tycz­nie.

– Aha – odpar­łam. – Jak naj­bar­dziej.

Tara posłała mi kolejny mega­wa­towy uśmiech, po czym skie­ro­wała wzrok na okno znaj­du­jące się za mną.

– Wasza mama jest w domu? Chęt­nie bym ją poznała. Hol­lis ją uwiel­bia, cią­gle o niej mówi.

– I vice versa. – Tara spoj­rzała na mnie, a ja się uśmiech­nę­łam. – Jest w kuchni. Dłu­gie czarne włosy, zie­lona sukienka. Nie da się jej z nikim pomy­lić.

– Super! – Nim zdą­ży­łam się odsu­nąć, znowu zamknęła mnie w uści­sku. – Wiel­kie dzięki.

Kiw­nę­łam głową. Ta pew­ność sie­bie była cha­rak­te­ry­styczną cechą wszyst­kich dziew­czyn mojego brata, a przy­naj­mniej do czasu, kiedy jesz­cze się za nie uwa­żały. Dopiero póź­niej, kiedy maile i tele­fony się ury­wały, kiedy Hol­lis pozor­nie zni­kał z powierzchni ziemi, mie­li­śmy oka­zję oglą­dać coś zgoła innego: zaczer­wie­nione oczy, łzawe wia­do­mo­ści na auto­ma­tycz­nej sekre­tarce, zda­rzało się nawet gniewne doda­wa­nie gazu na ulicy przed naszym domem. Tara nie wyglą­dała na skłonną do tego typu zagry­wek, ale w sumie to ni­gdy nic nie wia­domo.

O jede­na­stej mama na­dal gościła swo­ich wiel­bi­cieli, gło­śnych jak zawsze. Sie­dzia­łam u sie­bie, od nie­chce­nia spraw­dza­jąc swoje konto na Ume.com (zero wia­do­mo­ści, nie żebym się jakichś spo­dzie­wała) i pocztę (jeden e-mail od taty, z zapy­ta­niem, co u mnie sły­chać). Zasta­na­wia­łam się, czy nie zadzwo­nić do któ­rejś z kole­ża­nek, ale przy­po­mnia­łam sobie, jak nie­zręczne oka­zały się nasze ostat­nie spo­tka­nia, i zamiast tego po pro­stu przy­sia­dłam na łóżku. Wzię­łam do ręki sto­jącą na noc­nym sto­liku ramkę od Hol­lisa i przyj­rza­łam się przy­cze­pio­nym do niej kamy­kom. NAJ­PIĘK­NIEJ­SZE CHWILE. Coś w tych sło­wach i jego uśmiech­nię­tej twa­rzy przy­po­mniało mi jedną z roz­mów moich daw­nych kole­ża­nek ze szkoły, w któ­rej dzie­liły się opo­wie­ściami z roku szkol­nego. Nie roz­ma­wiały o zaję­ciach ani o matu­rze, lecz o innych rze­czach, takich, które dla mnie były rów­nie obce jak Tadź Mahal: plot­kach, chło­pa­kach i zła­ma­nych ser­cach. Tamte dziew­czyny dys­po­no­wały pew­nie milio­nem zdjęć, które paso­wa­łyby do tej ramki. A ja ani jed­nym.

Raz jesz­cze przyj­rza­łam się uśmiech­nię­tej twa­rzy brata i prze­rzu­co­nemu przez jego ramię ple­ca­kowi. Podróże zde­cy­do­wa­nie poma­gały w zdo­by­wa­niu nowych doświad­czeń, no i zapew­niały zdrową zmianę oto­cze­nia. Nie dla mnie na razie Gre­cja czy Indie. Ale gdzieś jed­nak mogłam wyje­chać…

Otwo­rzy­łam z powro­tem lap­topa, klik­nę­łam ikonkę poczty i odna­la­złam wia­do­mość od taty. Nie­wiele myśląc, wystu­ka­łam krótką odpo­wiedź, doda­jąc do niej pyta­nie. Nie minęło pół godziny, a tata mi odpi­sał:

Oczy­wi­ście, że powin­naś przy­je­chać! Możesz zostać tak długo, jak tylko będziesz chciała. Zawsze jesteś u nas mile widziana!

I tym spo­so­bem moje plany na lato dia­me­tral­nie się zmie­niły.

Następ­nego ranka zapa­ko­wa­łam do samo­chodu nie­dużą torbę z ubra­niami, lap­topa i wielką walizkę pełną ksią­żek. Na początku lata udało mi się zdo­być pro­gramy naucza­nia paru moich przed­mio­tów, a w uni­wer­sy­tec­kiej księ­garni upo­lo­wa­łam kilka obo­wiąz­ko­wych lek­tur. Prze­cież nic się nie sta­nie, jeśli wcze­śniej zapo­znam się z mate­ria­łem. Raczej nie takie rze­czy zabrałby ze sobą na let­nią wyprawę Hol­lis, ale nie zano­siło się na to, bym miała tam wiele do roboty poza cho­dze­niem na plażę i spę­dza­niem czasu z Heidi, a żadna z tych opcji nie wyda­wała mi się na ten moment szcze­gól­nie kusząca.

Z mamą poże­gna­łam się wczo­raj wie­czo­rem, uznaw­szy, że tak wcze­śnie rano będzie pew­nie jesz­cze spała. Gdy jed­nak weszłam do kuchni, prze­ko­na­łam się, że z wyma­lo­wa­nym na twa­rzy zmę­cze­niem sprząta ze stołu kie­liszki i zmięte ser­wetki.

– Sie­dzie­li­ście do późna? – zapy­ta­łam, choć wie­dzia­łam, że ostatni samo­chód odje­chał spod domu koło wpół do dru­giej.

– Nie­ko­niecz­nie. – Mama napu­ściła do zlewu wodę. Obej­rzała się przez ramię na mój bagaż usta­wiony przy drzwiach od garażu. – Wcze­śnie jedziesz. Tak ci spieszno, żeby się ode mnie uwol­nić?

– Nie – odpar­łam. – Chcę po pro­stu unik­nąć kor­ków.

Prawdę mówiąc, nie spo­dzie­wa­łam się, że mamie zależy na tym, bym spę­dziła waka­cje w domu. I może rze­czy­wi­ście by tak było, gdy­bym wybie­rała się w jakie­kol­wiek inne miej­sce. Wystar­czyło dodać do rów­na­nia mojego tatę i od razu zmie­niał się wynik. Jak zawsze.

– Mogę sobie tylko wyobra­zić, co cię tam czeka – powie­działa z uśmie­chem. – Twój ojciec z nowo­rod­kiem. W jego wieku! Doprawdy, cyrk na kół­kach!

– Dam ci znać.

– Och, koniecz­nie. Masz mi zda­wać regu­larne rela­cje.

Patrzy­łam, jak zanu­rza ręce w wodzie z pły­nem i bie­rze się za mycie kie­liszka.

– Jak ci się spodo­bała dziew­czyna Hol­lisa? – zapy­ta­łam.

Moja matka wydała z sie­bie znu­żone wes­tchnie­nie.

– Przy­po­mnij mi, co ona tu robiła?

– Hol­lis ją przy­słał. Z pre­zen­tem dla mnie.

– Naprawdę? – Odło­żyła dwa kie­liszki na suszarkę. – Co to za pre­zent?

– Ramka z Gre­cji. Ze zdję­ciem Hol­lisa w środku.

– Ach. – Zakrę­ciła wodę i wierz­chem dłoni odgar­nęła włosy z twa­rzy. – Powie­dzia­łaś jej, że powinna je zacho­wać, bo naj­pew­niej wię­cej go nie zoba­czy?

Choć wczo­raj pomy­śla­łam to samo, teraz żal mi się zro­biło Tary z jej szczerą, przy­ja­zną twa­rzą i pew­no­ścią sie­bie, z którą zja­wiła się w naszym domu, prze­ko­nana, że jest dla Hol­lisa tą jedyną.

– Ni­gdy nie wia­domo – rzu­ci­łam. – Może Hol­lis się zmie­nił i coś z tego będzie?

Mama odwró­ciła się i spoj­rzała na mnie, mru­żąc przy tym oczy.

– Auden, co ja ci zawsze powta­rza­łam o tym, czy ludzie się zmie­niają?

– Że tak się nie dzieje?

– Otóż to.

Ponow­nie sku­piła swoją uwagę na naczy­niach w zle­wie, a ja dostrze­głam wtedy leżące na bla­cie przy drzwiach czarne oku­lary kujonki. I nagle wszystko nabrało sensu: głosy, które sły­sza­łam do późna w nocy, jej wcze­sna pobudka, dziwna chęć szyb­kiego posprzą­ta­nia po wczo­raj­szej impre­zie. Przez chwilę kusiło mnie, aby wziąć je do ręki upew­niw­szy się, że ona to widzi. Osta­tecz­nie jed­nak zigno­ro­wa­łam tę myśl i poże­gna­ły­śmy się uści­skiem. Mama jak zawsze mocno mnie przy­tu­liła, jakby nie chciała mnie puścić. W końcu jed­nak musiała to zro­bić, żebym mogła ruszyć w drogę.

Cytat z Requ­iem dla zakon­nicy Wil­liama Faulk­nera w prze­kła­dzie Wacława Nie­po­kól­czyc­kiego. [wróć]

dwa

Dom taty i Heidi oka­zał się dokład­nie taki, jak się spo­dzie­wa­łam. Biały, z zie­lo­nymi okien­ni­cami i sze­roką werandą, na któ­rej stały bujane fotele i kwiaty w donicz­kach. Na drzwiach wisiał żółty cera­miczny ana­nas z napi­sem WITAMY! Bra­ko­wało jedy­nie płotu z bia­łymi szta­che­tami.

W otwar­tym garażu wypa­trzy­łam zde­ze­lo­wane volvo taty, a obok priusa wyglą­da­ją­cego na now­szego. Gdy tylko zga­si­łam sil­nik, do moich uszu dobiegł szum oce­anu, na tyle gło­śny, że woda musiała być gdzieś naprawdę bli­sko. Fak­tycz­nie, kiedy zer­k­nę­łam za dom, moim oczom uka­zała się wysoka trawa, a za nią wielki błę­kit, roz­cią­ga­jący się aż do linii hory­zontu.

Wspa­niały widok to jedno, ale szybko ogar­nęły mnie wąt­pli­wo­ści. Spon­ta­nicz­ność ni­gdy nie była moją mocną stroną, a im dalej od domu się znaj­do­wa­łam, tym inten­syw­niej roz­my­śla­łam nad per­spek­tywą spę­dze­nia całego lata w towa­rzy­stwie Heidi. Co będziemy robić? Może całą grupą cho­dzić na mani­cure: ja, ona i nie­mowlę? A może Heidi będzie nale­gać, abym cho­dziła się z nią opa­lać, koniecz­nie w bliź­nia­czych retro stro­jach z napi­sem KOCHAM JED­NO­ROŻCE? Mimo wielu obaw mia­łam cały czas przed oczami uśmiech­nię­tego Hol­lisa, sto­ją­cego przed Tadź Mahal. Byłam pewna, że w domu bym się zanu­dziła. Poza tym rzadko widy­wa­łam się z tatą, odkąd się oże­nił, i to – osiem peł­nych tygo­dni, kiedy on nie wykła­dał, a ja nie musia­łam się uczyć – wyglą­dało na moją ostat­nią szansę, aby tro­chę z nim pobyć, nim zaczną się stu­dia, a wraz z nimi moje doro­słe życie.

Wzię­łam głę­boki oddech i wysia­dłam z auta. Idąc w stronę werandy, powta­rza­łam sobie, że będę się uśmie­chać i zacho­wy­wać spo­kój, bez względu na to, co zrobi Heidi. Przy­naj­mniej do czasu, kiedy znajdę się w pokoju, który mi przy­dzielą, i zamknę za sobą drzwi.

Wci­snę­łam dzwo­nek, następ­nie zro­bi­łam krok do tyłu i przy­bra­łam odpo­wied­nio przy­ja­ciel­ski wyraz twa­rzy. Nikt nie otwie­rał, więc zadzwo­ni­łam ponow­nie i nachy­li­łam się, nasłu­chu­jąc nie­uchron­nego stu­kotu obca­sów i rado­snego głosu Heidi woła­ją­cego: „Już idę!”.

Cisza.

Poło­ży­łam dłoń na gałce. Bez pro­blemu się prze­krę­ciła, a drzwi się otwo­rzyły. Wsu­nę­łam głowę przez szparę.

– Halo? – zawo­ła­łam. Mój głos odbił się echem od pustego, poma­lo­wa­nego na żółto kory­ta­rza z mnó­stwem obraz­ków w ram­kach. – Jest tu ktoś?

Znowu cisza. Weszłam do środka i zamknę­łam za sobą drzwi. I wtedy to usły­sza­łam: ponow­nie odgłos oce­anu, tyle że tro­chę inny, no i znacz­nie bli­żej, jakby fale roz­bi­jały się o brzeg tuż za rogiem. Uda­łam się śla­dem tego dźwięku, który sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Spo­dzie­wa­łam się, że zoba­czę otwarte okno albo wycho­dzące na tył domu drzwi. Zamiast tego zna­la­złam się w salo­nie, gdzie szum fal był już wręcz ogłu­sza­jący. Na sofie sie­działa Heidi z nie­mow­lę­ciem na rękach.

W sumie to nie mia­łam pew­no­ści, że to ona, bo wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia. Włosy miała zwią­zane w nie­dbały, krzywy kucyk, kilka pasm przy­kle­iło jej się nawet do twa­rzy. Ubrana była w stare spodnie od dresu i obszerny T-shirt z uczel­nia­nym logo i mokrą plamą na ramie­niu. Oczy miała zamknięte, a głowę lekko odchy­loną na bok. Myśla­łam, że śpi, ale wtedy, led­wie poru­sza­jąc ustami, syk­nęła:

– Jeśli ją obu­dzisz, to cię zabiję.

Zamar­łam, po czym zro­bi­łam ostrożny krok w tył.

– Prze­pra­szam – bąk­nę­łam. – Ja tylko…

Natych­miast unio­sła głowę i rozej­rzała się. Oczy miała zmru­żone. Kiedy mnie w końcu zauwa­żyła, na jej twa­rzy poja­wiło się zasko­cze­nie. W tej samej chwili wybuch­nęła pła­czem.

– O Boże, Auden – wyszlo­chała. – Strasz­nie, ale to strasz­nie cię prze­pra­szam. Zapo­mnia­łam, że masz… No i uzna­łam… Ale to żadne uspra­wie­dli­wie­nie… – Urwała. Trzę­sły jej się ramiona, a dziecko – tak bar­dzo maleń­kie – na­dal spało, niczego nie­świa­dome.

Rozej­rza­łam się spa­ni­ko­wana po pokoju, zasta­na­wia­jąc się, gdzie się podziewa mój tata. Dopiero wtedy zorien­to­wa­łam się, że ten nie­sa­mo­wi­cie gło­śny szum oce­anu wcale nie docho­dzi z zewnątrz, lecz ze sto­ją­cego na ławie nie­wiel­kiego urzą­dze­nia. Kto używa fał­szy­wych fal, kiedy w zasięgu słu­chu ma praw­dziwy ocean? To jedna z wielu rze­czy, które w tej aku­rat chwili nie miały dla mnie naj­mniej­szego sensu.

– Hm – ode­zwa­łam się. Heidi na­dal pła­kała, co jakiś czas gło­śno pocią­ga­jąc nosem. Uda­wane fale dud­niły w tle. – Pomóc ci może… jakoś?

Drgnęła, ode­tchnęła głę­boko i pod­nio­sła na mnie załza­wiony wzrok. Pod oczami miała wyraźne cie­nie, a na bro­dzie czer­woną wysypkę.

– Nie – odparła, a do jej oczu napły­nęły świeże łzy. – Nic mi nie jest. Wszystko… wszystko w porządku.

Nawet ja widzia­łam, że coś tu nie gra. Nie zdą­ży­łam jed­nak zapro­te­sto­wać, bo do pokoju wszedł tata. Trzy­mał tackę z kawami na wynos i nie­dużą papie­rową torbę. Jak zawsze miał na sobie pognie­cione spodnie khaki i koszulę. A na nosie lekko prze­krzy­wione oku­lary. W cza­sie roku aka­de­mic­kiego naj­czę­ściej uzu­peł­niał swój strój kra­wa­tem i spor­tową twe­edową mary­narką. Bez względu na to, w co był ubrany, nie­zmien­nie zakła­dał teni­sówki.

– Oto i ona! – rzu­cił na mój widok i pod­szedł, aby mnie uści­skać. Zer­k­nę­łam ponad jego ramie­niem na Heidi, która przy­gry­zała wargę i patrzyła przez okno na ocean. – Jak podróż?

– Dobrze – odpo­wie­dzia­łam.

Tata wyjął z tacki jeden kubek i podał mi go, drugi wziął dla sie­bie, trzeci zaś posta­wił na ławie przed Heidi, która wpa­try­wała się w niego takim wzro­kiem, jakby nie miała poję­cia, co to takiego.

– Pozna­łaś już sio­strę?

– Eee, nie – odpar­łam. – Jesz­cze nie.

– No dobrze! – Tata odsta­wił papie­rową torbę, by pochy­lić się nad Heidi – w ogóle nie zauwa­żył, że aż zesztyw­niała – i wziął od niej nie­mowlę. – Oto i ona. Poznaj Thisbe.

Przyj­rza­łam się buźce dziecka, tak małej i deli­kat­nej, że aż wyda­wała się nie­rze­czy­wi­sta. Thisbe miała zamknięte oczy i kró­ciut­kie, nastro­szone rzęsy. Jedna z jej rączek wysta­wała spod kocyka, a palce były wręcz minia­tu­rowe.

– Śliczna jest – powie­dzia­łam, no bo tak się chyba wła­śnie mówi.

– Prawda? – Uśmiech­nięty tata pod­rzu­cił ją lekko i mała otwo­rzyła oczy. Przyj­rzała się nam, zamru­gała, a potem, zupeł­nie jak jej mama, nagle się roz­pła­kała. – Ups – rzu­cił tata, koły­sząc ją. Płacz Thisbe stał się jesz­cze gło­śniej­szy. – Skar­bie? – zagaił, odwra­ca­jąc się w stronę Heidi, która sie­działa w iden­tycz­nej pozy­cji jak przed chwilą, a jedy­nie ręce miała opusz­czone bez­wład­nie wzdłuż tuło­wia. – Chyba jest głodna.

Heidi prze­łknęła ślinę, po czym odwró­ciła się do niego bez słowa. Kiedy ojciec podał jej Thisbe, znowu wbiła wzrok w okno, jak jakiś robot. Płacz sta­wał się tym­cza­sem coraz gło­śniej­szy.

– Chodźmy na dwór – zapro­po­no­wał tata. Wziął z ławy torbę i gestem wska­zał, abym poszła za nim.

Pod­szedł do prze­suw­nych drzwi tara­so­wych, otwo­rzył je i razem wyszli­śmy na taras. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zanie­mó­wi­ła­bym na ten widok – dom znaj­do­wał się prak­tycz­nie na plaży, a ścieżka pro­wa­dziła pro­sto na pia­sek – teraz jed­nak obej­rza­łam się z nie­po­ko­jem na Heidi, która w mię­dzy­cza­sie zdą­żyła znik­nąć, zosta­wiw­szy na ławie nie­tkniętą kawę.

– Czy Heidi dobrze się czuje? – zapy­ta­łam.

Tata otwo­rzył torbę, wyjął z niej muf­finkę i podał mi ją. Pokrę­ci­łam prze­cząco głową.

– Jest zmę­czona. – Odgryzł kęs, a na koszulę spa­dło mu kilka okrusz­ków. Strzep­nął je, nie prze­ry­wa­jąc jedze­nia. – Thisbe czę­sto budzi się w nocy, a ze mnie jest mały poży­tek, no bo mam ten pro­blem ze snem i muszę prze­sy­piać codzien­nie dzie­więć godzin. Pró­buję ją prze­ko­nać do wyna­ję­cia niani, ale ona się nie zga­dza.

– Czemu?

– Och, znasz Heidi – rzekł takim tonem, jakby to była prawda. – To taka Zosia Samo­sia, w dodatku per­fek­cjo­nistka. Ale nie martw się, da sobie radę. Te pierw­sze mie­siące są trudne i tyle. Pamię­tam, jak to było z Hol­li­sem, twoja matka dosłow­nie wario­wała. Co prawda on miał potworne kolki. Całą noc go nosi­li­śmy, a i tak krzy­czał. No i ten ape­tyt! Dobry Boże. Wysy­sał z waszej mamy mleko do ostat­niej kro­pli, a i tak był wiecz­nie głodny.

Zna­łam to na pamięć, więc szybko się wyłą­czy­łam i po pro­stu delek­to­wa­łam się kawą. Gdy spoj­rza­łam w lewo, zoba­czy­łam parę innych domów, a za nimi coś, co wyglą­dało jak dep­tak z róż­nymi loka­lami, no i miej­ską plażę, na któ­rej aż roiło się od para­soli i pla­żo­wi­czów.

– No ale mniej­sza z tym. – Ojciec zmiął papie­rek po muf­fince i wrzu­cił go do torby. – Muszę wra­cać do pracy, więc pokażę ci twój pokój. Poga­damy póź­niej, pod­czas kola­cji. Co ty na to?

– Jasne. – Wró­ci­li­śmy do środka, gdzie nie­prze­rwa­nie dud­niło urzą­dze­nie do wytwa­rza­nia dźwię­ków. Tata pokrę­cił głową, nachy­lił się i je wyłą­czył. Nagła cisza oka­zała się wręcz ogłu­sza­jąca. – Czyli piszesz?

– O tak. Dobrze mi idzie, zde­cy­do­wa­nie zbli­żam się ku koń­cowi książki – odparł. – W sumie to już tylko kwe­stia samej orga­ni­za­cji tek­stu, podo­pi­sy­wa­nia róż­nych dro­bia­zgów.

Wyszli­śmy do holu, a stam­tąd uda­li­śmy się scho­dami na pię­tro. Idąc kory­ta­rzem, minę­li­śmy otwarte drzwi, przez które doj­rza­łam różową ścianę ozdo­bioną brą­zo­wym bor­de­rem w groszki. Pano­wała tam cisza.

Tata otwo­rzył drzwi sąsied­niego pomiesz­cze­nia i gestem zapro­sił mnie do środka.

– Wybacz roz­miar pokoju – rzekł, kiedy weszli­śmy. – Ale za to masz naj­lep­szy widok.

Nie żar­to­wał. Choć pokoik był naprawdę mały – poje­dyn­cze łóżko, komoda i nie­wiele miej­sca na cokol­wiek innego – z okna roz­cią­gał się widok na trawę, pia­sek i morze.

– Super – orze­kłam.

– Prawda? Począt­kowo mia­łem tu swój gabi­net. No ale potem musie­li­śmy obok urzą­dzić pokój dla małej, więc prze­nio­słem się na drugi koniec domu. Nie chcia­łem jej prze­szka­dzać odgło­sami swo­jego pro­cesu twór­czego. – Tata zachi­cho­tał, jakby to był dosko­nały żart. – A skoro o tym mowa, to muszę już wra­cać do pracy. Ostat­nio poranki mam wyjąt­kowo pro­duk­tywne. Zoba­czymy się na kola­cji, dobrze?

– Och. – Zer­k­nę­łam na zega­rek. Pięć po jede­na­stej. – Jasne.

– Świet­nie. – Uści­snął moje ramię, po czym, nucąc pod nosem, odda­lił się kory­ta­rzem.

Chwilę po tym, jak minął różowo-brą­zowy pokój, usły­sza­łam odgłos zamy­ka­ją­cych się drzwi.

O wpół do siód­mej obu­dził mnie płacz dziecka.

Acz­kol­wiek słowo „płacz” to zde­cy­do­wa­nie za mało powie­dziane. Thisbe krzy­czała, fun­du­jąc swoim płu­com nie byle jaki tre­ning. I choć w moim pokoju nie było tego aż tak bar­dzo sły­chać, to kiedy wyszłam na kory­tarz w poszu­ki­wa­niu łazienki, żeby umyć zęby, dźwięk ten oka­zał się iście ogłu­sza­jący.

Przez chwilę sta­łam pod drzwiami różo­wego pokoju, nasłu­chu­jąc, jak krzyk staje się coraz gło­śniej­szy i gło­śniej­szy, w końcu nagle cich­nie, by po chwili ponow­nie roz­lec się w powie­trzu, nawet jesz­cze dono­śniej. Zasta­na­wia­łam się, czy może tylko ja to sły­szę, ale w końcu w jed­nej z rzad­kich i krót­kich chwil ciszy dobie­gło do mnie słabe:

– Ćśśś, ćśśś.

Szybko zagłu­szył to gło­śny płacz.

Było w tym coś tak zna­jo­mego, że mia­łam wra­że­nie, iż wypływa pro­sto z mojej pod­świa­do­mo­ści. Kiedy moi rodzice zaczy­nali się wie­czo­rami kłó­cić, powta­rza­łam sobie raz za razem „ćśśś, ćśśś, nic się nie dzieje”, pró­bu­jąc ich igno­ro­wać i zasnąć. Teraz jed­nak, kiedy to sły­sza­łam, czu­łam się dziw­nie, bo byłam przy­zwy­cza­jona, że sły­szę to tylko w swo­jej gło­wie i ota­cza­ją­cej mnie ciem­no­ści. Ruszy­łam z miej­sca.

– Tato?

Ojciec sie­dział przed lap­to­pem przy sto­ją­cym pod ścianą biurku.

– Hmmm? – zapy­tał, w ogóle się nie poru­szyw­szy.

Obej­rza­łam się na drzwi do różo­wego pokoju, po czym ponow­nie spoj­rza­łam na tatę. Nic nie pisał, wpa­try­wał się jedy­nie w ekran, a na biurku leżał żółty notes z jaki­miś notat­kami. Cie­kawe, czy sie­dział tu tak przez cały czas, kiedy spa­łam, czyli ponad sie­dem godzin.

– Powin­nam, eee… zabrać się może za robie­nie kola­cji? – zapy­ta­łam.

– Heidi tego nie robi? – odpo­wie­dział pyta­niem tata, nie odry­wa­jąc wzroku od ekranu.

– Chyba jest u małej.

– Och. – W końcu na mnie spoj­rzał. – Cóż, jeśli jesteś głodna, to prze­cznicę dalej sprze­dają świetne bur­gery. Mają tam też rewe­la­cyjne krążki cebu­lowe.

Uśmiech­nę­łam się.

– Brzmi ape­tycz­nie – odrze­kłam. – Zapy­tać Heidi, czy też coś chce?

– Jak naj­bar­dziej. A mnie przy­nieś che­ese­bur­gera i te krążki. – Z tyl­nej kie­szeni spodni wyjął kilka bank­no­tów i podał mi je. – Wiel­kie dzięki, Auden. Naprawdę to doce­niam.

Wzię­łam od niego pie­nią­dze, czu­jąc się tro­chę jak idiotka. Oczy­wi­ście, że ze mną nie pój­dzie, musi się zająć nowym dziec­kiem i żoną.

– Nie ma sprawy – odpar­łam, choć tata już tak naprawdę nie słu­chał, odwró­ciw­szy się z powro­tem w stronę ekranu. – Nie­długo wrócę.

Cof­nę­łam się do różo­wego pokoju, gdzie Thisbe na­dal zawo­dziła na cały głos. Tym razem nie musia­łam się przy­naj­mniej mar­twić, że ją obu­dzę. Zapu­ka­łam dwa razy. Po chwili drzwi się uchy­liły i ujrza­łam Heidi.

Wyglą­dała jesz­cze gorzej niż rano, o ile to w ogóle moż­liwe. Kucyk znik­nął, a włosy zwi­sały bez­wład­nie wokół jej twa­rzy.

– Hej – powie­dzia­łam, a raczej zawo­ła­łam, prze­krzy­ku­jąc płacz małej. – Idę po coś na kola­cję. Na co mia­ła­byś ochotę?

– Kola­cję? – powtó­rzyła, a ja kiw­nę­łam głową. – Już pora kola­cji?

Spoj­rza­łam na zega­rek, jak­bym potrze­bo­wała potwier­dze­nia.

– Jest za kwa­drans siódma.

– Boże. – Zamknęła oczy. – Zamie­rza­łam zro­bić fajną kola­cję powi­talną dla cie­bie. Wszystko sobie zapla­no­wa­łam, kur­czak i warzywa, i w ogóle. Ale mała jest taka marudna i…

– Żaden pro­blem. Idę po bur­gery. Tata mówił, że nie­da­leko stąd jest fajne miej­sce.

– Twój ojciec tu jest? – zapy­tała, popra­wia­jąc Thisbe na rękach i zer­ka­jąc ponad moim ramie­niem na kory­tarz. – Myśla­łam, że poje­chał do kam­pusu.

– Pra­cuje w gabi­ne­cie. – Heidi nie dosły­szała i nachy­liła się ku mnie. – Pisze. – Tym razem pod­nio­słam głos. – No to lecę. Na co masz ochotę?

Heidi stała z pła­czą­cym nie­mow­lę­ciem, spo­glą­da­jąc na świa­tło wyle­wa­jące się spod uchy­lo­nych drzwi gabi­netu taty. Zaczęła coś mówić, ale urwała i gło­śno wes­tchnęła.

– Wybierz coś dla mnie, na pewno będzie smaczne – rze­kła po chwili. – Dzię­kuję.

Kiw­nę­łam głową, następ­nie zro­bi­łam krok w tył, a ona zamknęła drzwi. Ostat­nie, co ujrza­łam, to czer­wona twarz zawo­dzą­cej Thisbe.

Na szczę­ście na dwo­rze było o wiele ciszej. Kiedy szłam w stronę dep­taka, sły­sza­łam jedy­nie ocean i zwy­kłe uliczne odgłosy: pokrzy­ku­jące dzie­ciaki, muzykę dobie­ga­jącą z prze­jeż­dża­ją­cego samo­chodu, dud­niący przez otwarte drzwi jakie­goś baru tele­wi­zor.

Po obu stro­nach wąskiego dep­taka mie­ściły się prze­różne lokale: bistro z kok­taj­lami smo­othie, typowy dla nad­mor­skich miej­sco­wo­ści skle­pik sprze­da­jący tanie ręcz­niki i zegary z musze­lek, piz­ze­ria. Mniej wię­cej w poło­wie uliczki minę­łam nie­wielki butik z szyl­dem CLE­MEN­TINE’S i poma­rań­czową mar­kizą. Do drzwi przy­kle­jono kartkę, na któ­rej napi­sano dru­ko­wa­nymi lite­rami: TO DZIEW­CZYNKA! THISBE CARO­LINE WEST, URO­DZONA 1 CZERWCA, 3200 KG. A więc to jest skle­pik Heidi, pomy­śla­łam. Doj­rza­łam w nim sto­jaki z T-shir­tami i dżin­sami, sek­cję z pro­duk­tami do maki­jażu i pie­lę­gna­cji ciała, a za ladą stała ciem­no­włosa dziew­czyna w różo­wej sukience z przy­kle­jo­nym do ucha tele­fo­nem.

Kawa­łek dalej mie­ściło się to miej­sce, o któ­rym wspo­mniał tata – LAST CHANCE CAFÉ, NAJ­LEP­SZE KRĄŻKI CEBU­LOWE NA PLAŻY! – gło­sił szyld. Obok zoba­czy­łam sklep z rowe­rami. Na sto­ją­cej przed nim zde­ze­lo­wa­nej drew­nia­nej ławce sie­działa grupka chło­pa­ków w moim wieku, roz­ma­wia­jąc i obser­wu­jąc prze­chod­niów.

– Cho­dzi o to – oświad­czył gło­śno jeden z nich, krępy chło­pak w szor­tach – że nazwa musi mieć to coś. Ener­gię, cza­icie?

– Waż­niej­sze, żeby była pomy­słowa – ode­zwał się inny, wyż­szy i szczu­plej­szy, z krę­co­nymi wło­sami i wyglą­da­jący na żar­tow­ni­sia. – I dla­tego powin­ni­ście zde­cy­do­wać się na moją pro­po­zy­cję, Wał Kor­bowy. To nazwa ide­alna.

– Brzmi jak sklep z czę­ściami samo­cho­do­wymi, a nie rowe­rami – zapro­te­sto­wał ten niski.

– Rowery mają korby – oświad­czył sta­now­czo jego kolega.

– A samo­chody wały.

– Rzeki też – odciął się chudy.

– To może chcesz nazwać sklep Wał Brze­gowy?

– Nie – odparł jego kolega, a pozo­stali dwaj się zaśmiali. – Mówię tylko, że liczy się kon­tekst.

– A kogo obcho­dzi kon­tekst? – Niski wes­tchnął. – Potrzebna nam nazwa kon­kretna i zwią­zana ze sprze­da­wa­nym towa­rem. Na przy­kład… powiedzmy Śmi­ga­jące Rowery. Albo Rowery Na Nad­biegu.

– A niby jak się wcho­dzi w nad­bieg na rowe­rze? – zapy­tał trzeci z chło­pa­ków, odwró­cony do mnie tyłem. – To głu­pie.

– Wcale nie – burk­nął ten nie­wy­soki. – Poza tym sam niczego nie zapro­po­no­wa­łeś, więc daruj sobie zło­śliwe komen­ta­rze.

Prze­sta­łam przy­glą­dać się witry­nie Cle­men­tine’s i zaczę­łam iść dalej. W tym samym momen­cie trzeci chło­pak nagle się odwró­cił. Nasze oczy się spo­tkały. Miał ciemne, krótko obcięte włosy, nie­sa­mo­witą opa­le­ni­znę i sze­roki, pewny sie­bie uśmiech, któ­rym mnie wła­śnie obda­rzył.

– To może – rzu­cił prze­cią­gle, nie odry­wa­jąc wzroku od mojej twa­rzy – nazwijmy sklep: Wła­śnie zoba­czy­łem naj­faj­niej­szą dziew­czynę w Colby?

– Jezu. – Żar­tow­niś pokrę­cił głową, a jego kolega gło­śno się zaśmiał. – Żało­sny jesteś.

Obla­łam się rumień­cem, ale zigno­ro­wa­łam słowa opa­lo­nego. Szłam twardo przed sie­bie, wyczu­wa­jąc na sobie jego spoj­rze­nie, mimo że dzie­lił nas coraz więk­szy dystans.

– Stwier­dzam tylko oczy­wi­ste – zawo­łał. – Mogła­byś podzię­ko­wać, wiesz?

Nie zro­bi­łam tego. Mil­cza­łam, choćby dla­tego, że nie mia­łam poję­cia, jak zare­ago­wać. Kon­takty z kole­żan­kami mia­łam mocno ogra­ni­czone, nato­miast z chłop­cami – nie licząc tych, z któ­rymi rywa­li­zo­wa­łam w szkole o naj­lep­sze stop­nie – prak­tycz­nie zerowe.

Co nie zna­czy, że nikt ni­gdy mi się nie podo­bał. W Jack­son cho­dzi­łam na zaję­cia z pew­nym chło­pa­kiem, bez­na­dziej­nym z mate­ma­tyki, i zawsze pociły mi się dło­nie, kiedy to jego przy­dzie­lano mi jako part­nera do eks­pe­ry­men­tów. A w Per­kins Day nie­zdar­nie flir­to­wa­łam z Nate’em Cros­sem, który sie­dział obok mnie na rachun­kach, ale w nim kochały się wszyst­kie dziew­czyny, więc trudno to uznać za coś poważ­nego. Dopiero w Kif­f­ney-Brown, kiedy pozna­łam Jasona Tal­bota, zaczę­łam mieć nadzieję, że może w końcu uda mi się zaszpa­no­wać jaki­miś dam­sko-męskimi histo­ryj­kami pod­czas następ­nego spo­tka­nia z kole­żan­kami. Jason był inte­li­gentny, przy­stojny i zde­cy­do­wa­nie potrze­bo­wał pocie­sze­nia po tym, jak dziew­czyna z Jack­son rzu­ciła go dla, jak sam to okre­ślił, „mło­do­cia­nego prze­stępcy z tatu­ażem”. Szkoła nie była duża, więc spę­dza­li­śmy razem sporo czasu, rywa­li­zu­jąc o to, które z nas wygłosi mowę na zakoń­cze­nie nauki jako naj­lep­szy uczeń w naszym rocz­niku. Kiedy zapro­sił mnie na bal matu­ralny, czu­łam więk­szą eks­cy­ta­cję, niż skłonna byłam przy­znać. Tyle że final­nie mnie wysta­wił, wybie­ra­jąc „dosko­nałą oka­zję na wzbo­ga­ce­nie swo­jego CV”, jaką była mię­dzy­na­ro­dowa kon­fe­ren­cja eko­lo­giczna.

– Wie­dzia­łem, że to zro­zu­miesz – powie­dział, kiedy bez słowa poki­wa­łam głową na jego wymówkę. – Ty wiesz, co jest naprawdę ważne.

Okej, może nie nazwał mnie piękną, nie­mniej na swój spo­sób był to kom­ple­ment.

W Last Chance pano­wał spory ruch. Na miej­sca przy sto­li­kach cze­kała grupka osób, a przez nie­wiel­kie okienko widać było, jak w kuchni uwi­jają się dwaj kucha­rze. Zło­ży­łam zamó­wie­nie u ład­nej ciem­no­wło­sej dziew­czyny z kol­czy­kiem w war­dze, po czym usia­dłam pod oknem, aby zacze­kać. Tamci chłopcy na­dal oku­po­wali ławkę. Ten, który do mnie zaga­dał, też teraz sie­dział. Ręce miał wycią­gnięte za głową i z cze­goś się śmiał, a w tym cza­sie jego niski, krępy kolega jeź­dził przed nim na rowe­rze, co i rusz wyko­nu­jąc mały pod­skok.

Chwilę trwało, nim otrzy­ma­łam zamó­wie­nie, ale szybko się prze­ko­na­łam, że tata miał rację. Warto było cze­kać. Cebu­lowe krążki pod­gry­za­łam, jesz­cze zanim wyszłam na dep­tak, który o tej porze pełen był rodzin raczą­cych się lodami, rand­ku­ją­cych par i bie­ga­ją­cych po pia­sku dzie­cia­ków. W oddali malo­wał się zapie­ra­jący dech w piersi zachód słońca, bar­wiący niebo na poma­rań­czowo i różowo. Szłam powoli, ze wzro­kiem utkwio­nym w kolo­ro­wym nie­bie, nawet nie zer­ka­jąc na sklep rowe­rowy. To zna­czy zro­bi­łam to, kiedy już go pra­wie minę­łam. Opa­lony chło­pak na­dal tam był, acz­kol­wiek roz­ma­wiał aku­rat z wysoką, rudo­włosą dziew­czyną, któ­rej pół twa­rzy zasła­niały oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

– Hej! – zawo­łał do mnie. – Jeśli się zasta­na­wiasz, co robić dziś wie­czo­rem, to na Cyplu jest ogni­sko. Zajmę ci naj­lep­sze miej­sce. Obok mnie!

Zer­k­nę­łam na niego. Ruda wyglą­dała na poiry­to­waną, więc nic nie odpo­wie­dzia­łam.

– Ach, a więc to praw­dziwa łamaczka serc! – zaśmiał się chło­pak. Szłam, wyczu­wa­jąc gdzieś mię­dzy łopat­kami świ­dru­jące spoj­rze­nie rudo­wło­sej. – Będę na cie­bie cze­kał, nie­zna­joma!

Po powro­cie do domu wyję­łam trzy tale­rze i po zesta­wie sztuć­ców, nakry­łam do stołu i wypa­ko­wa­łam jedze­nie. Ukła­da­łam wła­śnie saszetki z keczu­pem w sto­sik, kiedy z góry zszedł tata.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki