Bez strachu - Janiak-Molęcka Inez - ebook

Bez strachu ebook

Janiak-Molęcka Inez

4,2

Opis

Ile byłbyś w stanie zaryzykować, aby spełnić swoje marzenia?
Inez Janiak-Molęcka dziesięć lat temu postanowiła, że zostanie tatuatorką, a teraz wykonuje tatuaże w najlepszych studiach na całym świecie. Od dziecka kochała śpiewać, więc wydała epkę. Pewnego dnia wyszła z domu, żeby pobiegać, a niedawno została czwartą i najmłodszą Polką, która przebiegła maratony na siedmiu kontynentach. Jak tego wszystkiego dokonała?
Dla autorki nie ma celów niemożliwych do osiągnięcia, są tylko mniejsze i większe wyzwania. Jednym z nich okazał się maraton na Antarktydzie. Aby tam dotrzeć, podjęła duże ryzyko, bo jej plan mógł mieć finał nie na mecie, tylko w zupełnie innym miejscu! Co mają z tym wspólnego pumy i chilijscy karabinierzy? Dowiedz się, wyruszając razem z autorką w ekscytującą podróż jej życia!
Ta książka udowadnia, że marzenia należy realizować... Bez strachu! Bo nawet z pozornie beznadziejnej sytuacji, da się znaleźć wyjście mniej lub bardziej szalone. Szczególnie, gdy ma się wsparcie ukochanej osoby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
8
2
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
a_kaczmarczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jednym tchem.
10
Wika699669

Nie oderwiesz się od lektury

Będę do niej wracać z utęsknieniem!
00

Popularność




Nigdy nie pozwól,aby ktoś wmówił ci, że nie możesz czegoś osiągnąć. Jeśli naprawdę o czymś marzysz, musisz to chronić. Często ludzie nie potrafią sami czegoś zrobić, więc wmawiają innym, że też nie dadzą rady. Jeśli czegoś chcesz, po prostu zdobądź to. Kropka.

Wstęp

No­osa He­ads, Au­stra­lia.

Za­wsze chcia­łam na­pi­sać ksi­ążkę. Od dzie­cia­ka. Za­czy­na­łam wie­le razy, ale ni­g­dy nie uda­ło mi się żad­nej sko­ńczyć. Były to głów­nie ksi­ążki o wam­pi­rach i po­two­rach, a we wcze­snym dzie­ci­ństwie – o di­no­zau­rach lub smo­kach.

W grud­niu dwa ty­si­ące dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go roku po­my­sł na ksi­ążkę przy­sze­dł do mnie sam, wy­wra­ca­jąc moje ży­cie do góry no­ga­mi i te­stu­jąc mnie oraz mo­je­go męża – Da­nie­la na wszyst­kich płasz­czy­znach. Uda­ło nam się prze­żyć kil­ka przy­gód za gra­ni­cą i bez­piecz­nie wró­cić do kra­ju, a ja, w mo­men­cie kie­dy po­chła­niał nas kom­plet­ny cha­os i nic nie szło zgod­nie z pla­nem, po­sta­no­wi­łam prze­kuć te na­sze pe­ry­pe­tie w opo­wie­ść, któ­rą skła­dam te­raz w wa­sze ręce. Usi­ądźcie więc wy­god­nie z kub­kiem ka­kao oraz pacz­ką ulu­bio­nych chrup­ków pod ręką i po­czy­taj­cie o tym, co przy­da­rzy­ło się mi i mo­je­mu mężo­wi na ko­ńcu świa­ta. Nie przej­muj­cie się, je­śli po­bru­dzi­cie kart­ki: to prze­cież tyl­ko rzecz. Rze­czy są ulot­ne – to wspo­mnie­nia zo­sta­ją z nami na całe ży­cie. Mam na­dzie­ję, że ta lek­tu­ra za­chęci was do sza­le­ństw i spe­łnia­nia swo­ich ma­rzeń. Do dzie­ła!

W czepku urodzona

Du­baj, Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie.

Na pierw­szej rand­ce po­in­for­mo­wa­łam Da­nie­la, że je­stem taką tro­chę klep­to­man­ką: nic gro­źne­go, za­zwy­czaj Zgar­niam ja­kieś ma­gne­sy war­te do­la­ra czy ho­te­lo­we ak­ce­so­ria. Nie wie­dział, bie­da­czek, na co się pi­sze.

Je­stem Inez i mam bar­dzo dziw­ne ży­cie. Bar­dzo je lu­bię, nie na­rze­kam. Gdy ktoś mnie o to pyta, mó­wię, że żyje mi się jak w fil­mie. Cza­sa­mi jest to ko­me­dia ro­man­tycz­na, cza­sa­mi dra­mat, zda­rza­ją się ta­kże ele­men­ty fil­mu ak­cji. Nic nie może być nor­mal­nie. Jak już coś ro­bię, to musi być na sto pro­cent, jak ko­goś po­zna­ję, to ta hi­sto­ria za­wsze jest fil­mo­wa, dla­te­go cza­sa­mi czu­ję się, jak­bym żyła na pla­nie Tru­man Show, a ja­kiś zbok wła­śnie oglądał, jak ko­rzy­stam z to­a­le­ty. Zda­rza się, że w mo­jej gło­wie ro­dzi się ja­kiś sce­na­riusz, a na­stęp­nie spe­łnia się w moim ży­ciu. Trosz­kę cre­epy, ale przez lata zdąży­łam się już przy­zwy­cza­ić.

Wa­żną rolę w moim do­tych­cza­so­wym ży­ciu ode­gra­ły ta­tu­aż i bie­ga­nie. Wi­ęcej: prak­tycz­nie ukszta­łto­wa­ły to, jak ono obec­nie wy­gląda. Dzi­ęki ta­tu­owa­niu i temu, że moje pra­ce zy­ska­ły po­pu­lar­no­ść na świe­cie, zy­ska­łam mo­żli­wo­ść pod­ró­żo­wa­nia w ce­lach za­wo­do­wych. W pew­nym mo­men­cie stu­dia z ca­łe­go świa­ta za­częły za­pra­szać mnie do sie­bie, abym wy­ko­ny­wa­ła u nich au­tor­skie ta­tu­aże. Nie trze­ba mnie było dłu­go na­ma­wiać. Je­stem z na­tu­ry cie­kaw­skim stwo­rze­niem i już na samą myśl o lo­cie do któ­re­jś z Ame­ryk czy Au­stra­lii pa­li­łam się do star­tu. Lu­bię rów­nież upa­ko­wać wy­jaz­dy w do­świad­cze­nia, dla­te­go za­zwy­czaj pla­no­wa­łam gu­est­spot – bo tak na­zy­wa się goś­cin­ną wspó­łpra­cę ze stu­diem w in­nym kra­ju czy mieś­cie – w cza­sie, kie­dy tam od­by­wał się ja­kiś ma­ra­ton czy pó­łma­ra­ton. Tak, to już zbo­cze­nie, ale je­że­li kto­kol­wiek z was pró­bo­wał bie­ga­nia, to wie, że to nie­zwy­kle uza­le­żnia­jąca czyn­no­ść. Dla­te­go też wy­szu­ki­wa­łam ma­ra­ton, po­tem po­twier­dza­łam gu­est­spot, i do przo­du. Pod­czas ta­kich wy­jaz­dów często otrzy­my­wa­łam wia­do­mo­ści od zna­jo­mych, że po­dzi­wia­ją moją od­wa­gę, że oni by się bali tak wsi­ąść w sa­mo­lot i po­le­cieć na dru­gi ko­niec świa­ta. Mnie strach ni­g­dy nie ogra­ni­czał, całe szczęście, i nie do ko­ńca ro­zu­miem, cze­mu to uczu­cie często blo­ku­je dzia­ła­nia in­nym lu­dziom. Czy pod­ró­żo­wa­łam sama, czy z przy­ja­ció­łką, czy z moim mężem, ni­g­dy nie ha­mo­wał mnie strach. Kie­dy mia­łam w ży­ciu mo­men­ty zwąt­pie­nia, mó­wi­łam sama do sie­bie: „Po­bo­isz się, po­bo­isz i umrzesz”, bar­dzo mnie to mo­ty­wo­wa­ło do dzia­ła­nia. Ja lu­bię bie­gać, mój mąż nie­co mniej. Jest jed­nak nie­zwy­kle am­bit­ny, więc chciał prze­biec ma­ra­ton i ma na swo­im kon­cie już dwa po­nad­czter­dzie­sto­dwu­ki­lo­me­tro­we dy­stan­se.

Je­stem, jak już wspo­mi­na­łam, ta­tu­ator­ką, a mój mąż jest den­ty­stą-ta­tu­ato­rem. Tak, wiem. Nie­co dziw­ny miks, ale i ta, i ta pra­ca po­le­ga na spra­wia­niu lu­dziom bólu, więc ja­kiś wspól­ny mia­now­nik ist­nie­je. Obo­je lu­bi­my pod­ró­żo­wać i do tej pory naj­bar­dziej sza­lo­ną rze­czą, jaką wspól­nie zro­bi­li­śmy, było we­jście do nie­tu­ry­stycz­nej fa­we­li w São Pau­lo w Bra­zy­lii. Szyb­ko jed­nak mu­sie­li­śmy stam­tąd ucie­kać, a gdy na­szą obec­no­ścią za­in­te­re­so­wa­ło się zbyt wie­le osób, cie­szy­li­śmy się, że po­ja­wił się ra­dio­wóz, któ­ry nas stam­tąd eks­por­to­wał. Często wspo­mi­na­li­śmy to zda­rze­nie, po­wta­rza­jąc, że już nie będzie­my się wy­bie­rać w ta­kie miej­sca. Jed­nak w na­szym cha­rak­te­rze jest coś ta­kie­go, że nie­ste­ty ci­ężko nam uni­kać ta­kich sy­tu­acji.

Fa­we­la (port. fa­ve­la) – dziel­ni­ca bie­dy w Bra­zy­lii. Na­zwa po­cho­dzi od ro­śli­ny, któ­ra ro­sła na wzgó­rzach wo­kół daw­nej sto­li­cy kra­ju – Rio de Ja­ne­iro, kie­dy osie­dli­li się tam w ty­si­ąc osiem­set dzie­wi­ęćdzie­si­ątym roku pierw­si wy­zwo­le­ni nie­wol­ni­cy. Sza­cu­je się, że fa­we­le za­miesz­ku­je oko­ło sze­ść pro­cent miesz­ka­ńców Bra­zy­lii.

 

Lu­dzie ró­żnie re­ago­wa­li na pla­ny mo­ich pod­ró­ży, ale kie­dy wspo­mi­na­łam im o An­tark­ty­dzie, naj­częst­szą re­ak­cją był śmiech i nie­do­wie­rza­nie. Da­nie­lo­wi ten po­my­sł nie wy­dał się ja­kiś nie­praw­do­po­dob­ny. Mimo wszyst­ko jest coś nie­ziem­skie­go w sa­mym mó­wie­niu o tym nie­zwy­kłym kon­ty­nen­cie, a już tym bar­dziej, gdy za­mie­rza się tam prze­bie­gnąć ma­ra­ton. Bar­dzo cie­szy­łam się na pod­róż na An­tark­ty­dę i ani razu nie po­my­śla­łam, że co­kol­wiek może się skom­pli­ko­wać. Skru­pu­lat­nie spraw­dzam re­stryk­cje wjaz­du na dane te­ry­to­rium, łącz­nie z ta­ki­mi niu­an­sa­mi jak nor­mal­ne dla nas rze­czy, któ­re tam mogą spo­wo­do­wać nie­ma­łe kło­po­ty. Z tyłu gło­wy za­wsze mam hi­sto­rię mło­de­go chło­pa­ka, któ­ry zo­stał zła­pa­ny na lot­ni­sku w Du­ba­ju z kro­pla­mi CBD. Bie­dak nie­ste­ty nie spraw­dził, że w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich za po­sia­da­nie ko­no­pi w ja­kiej­kol­wiek for­mie mo­żna otrzy­mać dłu­gi wy­rok po­zba­wie­nia wol­no­ści. I jak­kol­wiek wy­da­wa­ło­by się to dla nas ab­sur­dal­ne, chło­pak zo­stał ska­za­ny na kil­ka lat po­zba­wie­nia wol­no­ści i nikt nie był w sta­nie mu po­móc. Nie chcia­ła­bym się w ży­ciu wy­ło­żyć na czy­mś po­dob­nym. Dla­te­go spraw­dzam prze­pi­sy i za­le­ce­nia. Aby bez kło­po­tów do­stać się do Chi­le, skąd mia­łam le­cieć na An­tark­ty­dę, wszyst­kie do­ku­men­ty mia­łam skru­pu­lat­nie przy­go­to­wa­ne i wy­sła­ne dwa mie­si­ące przed wy­lo­tem. Plan miał wy­glądać tak: do­sta­je­my do­ku­men­ty, le­ci­my z Gda­ńska do San­tia­go z mi­ędzy­lądo­wa­niem w Mia­mi. Na miej­scu da­je­my do­ku­men­ty do kon­tro­li, otrzy­mu­je­my apli­ka­cję śle­dzącą, wy­ko­nu­je­my test PCR. Sie­dzi­my na kwa­ran­tan­nie, któ­rą opusz­cza­my po otrzy­ma­niu wy­ni­ku te­stu, i ru­sza­my da­lej, naj­le­piej au­to­ka­rem, wzdłuż Chi­le, pro­sto do Pun­ta Are­nas.

São Pau­lo, Bra­zy­lia.

Ten na­po­le­oński plan udał się może w jed­nej czwar­tej, przez resz­tę trze­ba było im­pro­wi­zo­wać. Na oko­ło dwa, trzy dni przed wy­lo­tem do San­tia­go na­dal nie mie­li­śmy nie­zbęd­nych do­ku­men­tów, po­sta­no­wi­li­śmy więc za­trzy­mać się ja­kiś czas w Mia­mi, skąd jest bli­żej do Chi­le i z na­dzie­ją cze­kać na nie. Zo­sta­ły nam czte­ry dni do ca­łko­wi­te­go za­prze­pasz­cze­nia mo­żli­wo­ści prze­do­sta­nia się do Chi­le. Aby nie my­śleć za dużo, wy­bie­ra­li­śmy się na miej­scu na ja­kieś małe wy­ciecz­ki. Przy­je­żdżał po nas au­to­kar, za­wo­ził w ład­ne miej­sce, za­chwy­ca­li­śmy się, ro­bi­li­śmy zdjęcia i wra­ca­li­śmy. Su­per­spra­wa. Czas się jed­nak kur­czył, a do­ku­men­tów na­dal nie było, ner­wy mie­li­śmy do­szczęt­nie znisz­czo­ne. Czas się sko­ńczył. Mu­sie­li­śmy im­pro­wi­zo­wać.

Przygotowania do biegów

Do by­cia nie­roz­sąd­ną pod­czas wy­jaz­dów by­łam już przy­zwy­cza­jo­na. Do by­cia za­je­bi­ście nie­roz­sąd­ną i do tego nie­przy­go­to­wa­ną pod­czas bie­gów rów­nież. Ni­g­dy nie za­pom­nę, jak kie­dyś z Ewą, moją przy­ja­ció­łką, za­pi­sa­ły­śmy się na pó­łma­ra­ton w Puc­ku. Bieg miał się za­cząć mi­ędzy czter­na­stą a pi­ęt­na­stą w so­bo­tę, dla­te­go obie stwier­dzi­ły­śmy, że pójś­cie na im­pre­zę dzień przed nim będzie świet­nym po­my­słem. Sko­ńczy­ły­śmy o czwar­tej nad ra­nem na pla­ży z bro­war­ka­mi w rękach i per­spek­ty­wą prze­bie­gni­ęcia dwu­dzie­stu je­den ki­lo­me­trów i stu me­trów w go­dzi­nach pó­źniej­szych. Uda­ło się nam ja­ki­mś cu­dem zwlec dupy z łó­żka o dzie­si­ątej i wy­brać się po pa­kie­ty star­to­we, do któ­rych do­sta­ły­śmy w pre­zen­cie fi­le­ty z ma­kre­li. Chcia­ło mi się wy­mio­to­wać: już sama nie wie­dzia­łam czy to przez te ma­kre­le, czy przez spo­ży­ty dzień wcze­śniej al­ko­hol. Będąc mło­dym, często nie my­śli się o kon­se­kwen­cjach swo­ich wy­bo­rów.

Bieg uko­ńczy­ły­śmy, a ura­to­wa­ło nas zim­ne piwo cze­ka­jące na me­cie. Tam­te­go dnia po­sta­no­wi­ły­śmy już ni­g­dy nie im­pre­zo­wać przed ja­kim­kol­wiek bie­giem. Obiet­ni­cy jed­nak nie uda­ło nam się do­trzy­mać: moje przy­go­to­wy­wa­nie się do star­tów ko­ńczy się za­zwy­czaj na za­pi­sa­niu się na bieg, ewen­tu­al­nym ku­pie­niu bi­le­tów i re­zer­wa­cji ho­ste­lu.

An­tark­ty­da to był chy­ba je­dy­ny bieg, o przy­go­to­wa­niu do któ­re­go za­częłam my­śleć wcze­śniej. Na po­wa­żnie chy­ba od mo­men­tu, kie­dy trze­ba było się za­brać do wy­ra­bia­nia chi­lij­skich do­ku­men­tów. Wte­dy jesz­cze mia­łam w so­bie en­tu­zjazm, nie my­śla­łam, że po dro­dze coś może się spie­przyć. Cho­dzi­łam po skle­pach ze sprzętem gór­skim i spraw­dza­łam na za­gra­nicz­nych fo­rach, w co byli ubra­ni uczest­ni­cy bie­gu.

Kie­dy po dwóch ty­go­dniach od wy­sła­nia wnio­sków nasz zna­jo­my Krzysz­tof otrzy­mał już od­po­wie­dź, a my na­dal nic, za­częłam się lek­ko stre­so­wać za­ist­nia­łą sy­tu­acją i kom­plet­nie nie by­łam w na­stro­ju do cho­dze­nia po skle­pach i ku­po­wa­nia cie­płych skar­pet do bie­ga­nia. Da­niel po­cie­szał mnie i zmu­szał do za­ku­pów. Do ostat­nich chwil wie­rzył, że wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem.

Cały po­trzeb­ny sprzęt ku­pi­łam na dzień przed wy­lo­tem. Wy­jąt­kiem były kurt­ka i spodnie z go­re­te­xu, któ­re uda­ło mi się ogar­nąć ty­dzień wcze­śniej. Nie mia­łam do tego wszyst­kie­go gło­wy. Dla­te­go w su­mie mo­żna po­wie­dzieć, że w pod­róż uda­wa­łam się śred­nio przy­go­to­wa­na i sprzęto­wo, i psy­chicz­nie. Mia­łam kurt­kę i spodnie z go­re­te­xu, bie­li­znę z we­łny me­ry­no­sa, ter­micz­ne­go long­sle­eva, cien­ką kurt­kę wy­pe­łnio­ną pu­chem, do­dat­ko­wą parę le­gin­sów i du­uużo gór­skich skar­pet. Za­bez­pie­cze­nie na gło­wę i twarz do­sta­łam od fir­my Buff, bo jej przed­sta­wi­cie­le bar­dzo za­ja­ra­li się moją wy­pra­wą i po­sta­no­wi­li dać mi coś od sie­bie. Cie­szy­łam się, bo do­bry sprzęt prze­cież spo­ro kosz­tu­je.

Po kil­ku ostat­nich run­ma­ged­do­nach mia­łam znisz­czo­ne buty te­re­no­we, a nie chcia­łam ry­zy­ko­wać bie­ga­nia po An­tark­ty­dzie w roz­pa­da­jących się bu­tach. Zna­la­złam więc naj­ta­ńsze buty do bie­ga­nia w te­re­nie, bo mój bu­dżet był już nie­ste­ty na wy­ko­ńcze­niu, i za­pa­ko­wa­łam do ko­szy­ka. Wie­le razy spraw­dza­łam, czy na pew­no wszyst­ko mam. Ubrań do bie­ga­nia mam w domu wi­ęcej niż tych na co dzień. Nie są one jed­nak przy­sto­so­wa­ne do bie­ga­nia w tak eks­tre­mal­nych wa­run­kach, dla­te­go mu­sia­łam się dość moc­no do­po­sa­żyć.

Mia­łam jesz­cze z tyłu gło­wy, że w Pun­ta Are­nas znaj­du­ją się skle­py, w któ­rych będę mo­gła coś do­ku­pić. Za­wsze gdy wy­bie­ra­ły­śmy się z Ewą na ja­kąś wy­ciecz­kę, po­wta­rza­ły­śmy, że gdy się cze­goś za­po­mni, to prze­cież wszędzie znaj­dzie się ja­kiś sklep, w któ­rym mo­żna ku­pić maj­ty i ba­si­co­wą ko­szul­kę. Ostat­nio mia­ły­śmy taką na­głą po­trze­bę w Pra­dze. Ewa za­bra­ła mnie tam na mój wie­czór pa­nie­ński. Uda­ły­śmy się do sto­li­cy Czech na mie­si­ąc przed moim ślu­bem i żad­na z nas nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, że aku­rat pod­czas na­sze­go po­by­tu, będzie się tam od­by­wał Wo­men’s Run na dy­stan­sach pi­ęciu i dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów. Bar­dzo szyb­ko pod­jęły­śmy de­cy­zję, że mu­si­my się na nie­go za­pi­sać! Od mo­men­tu, kie­dy do­wie­dzia­ły­śmy się o bie­gu, do chwi­li za­ko­ńcze­nia za­pi­sów na bieg zo­sta­ły dwie go­dzi­ny, de­cy­zja była więc szyb­ka, a roz­grzew­kę za­li­czy­ły­śmy, bie­gnąc do biu­ra za­wo­dów. Do­ta­rły­śmy tam na ostat­nią chwi­lę, na kil­ka mi­nut przed za­ko­ńcze­niem do­pi­sy­wa­nia uczest­ni­ków do li­sty star­to­wej. Czy wspo­mi­na­łam już, że je­stem w czep­ku uro­dzo­na? Wy­bra­ły­śmy dy­stans pi­ęciu ki­lo­me­trów, dla­te­go że przed tym, jak do­wie­dzia­ły­śmy się o wy­da­rze­niu, uda­ło się nam już wy­pić piw­ko. Mu­sia­ły­śmy so­bie jesz­cze ku­pić coś do bie­ga­nia, po­nie­waż kom­plet­nie nie by­ły­śmy przy­go­to­wa­ne na taką ewen­tu­al­no­ść.

Tra­sa bie­gu była pro­sta, z jed­nym ma­łym wy­jąt­kiem. Przez mały frag­ment trze­ba było biec po tzw. ko­cich łbach, czy­li wy­sta­jących za­okrąglo­nych ka­mie­niach, co jest wy­bit­nie nie­bez­piecz­ne. Bar­dzo ła­two skręcić wte­dy kost­kę. Do­brze, że by­łam już wte­dy de­li­kat­nie znie­czu­lo­na, więc gdy­by co­kol­wiek się mi sta­ło, bo­la­ło­by mniej. Mimo wszyst­ko kost­ki skręcić nie chcia­łam.

Nie był to start spor­to­wy, tyl­ko re­kre­acyj­ny. Na­wet nie pa­mi­ętam, jaki mia­łam czas. Blasz­kę z bie­gu po­wie­si­łam w stu­diu ta­tu­ażu, któ­re pro­wa­dzę, na moim ho­no­ro­wym wie­sza­ku. Trzy­mam na nim swo­je ulu­bio­ne me­da­le.

Wie­le pod­ró­ży od­by­łam rów­nież sama, taki tryb pod­ró­żo­wa­nia też mi od­po­wia­da. Je­stem zda­na tyl­ko na sie­bie i je­dy­nie sie­bie mogę wi­nić, je­śli coś się nie uda. Jed­nak bra­ku­je mi wte­dy tej in­te­rak­cji z dru­gim czło­wie­kiem oraz roz­mo­wy. Przy­kre jest też to, że nie mogę się z ni­kim po­dzie­lić wra­że­nia­mi. Nie ka­żdy kom­pan na­da­je się jed­nak do wy­jaz­dów ze mną. Trud­no bo­wiem ze mną wy­trzy­mać. Ewa i Da­niel to je­dy­ne oso­by, z któ­ry­mi pod­ró­żo­wa­nie uwiel­biam. Nie za­mu­la­ją, nie na­rze­ka­ją i są świet­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi cie­ka­wych przy­gód.

Lot na po­łud­nie

Przy­sta­nek w Bu­enos Aires.

Sie­dzi­my na miej­scach 39A i 39B lotu AR 1305 z Mia­mi do Bu­enos Aires. Gdy­by ktoś ty­dzień wcze­śniej po­wie­dział mi, że w tym roku wy­lądu­ję jesz­cze w Ar­gen­ty­nie, to­bym nie uwie­rzy­ła.

Ar­gen­ty­na to pa­ństwo w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, po­ło­żo­ne nad po­łu­dnio­wym Atlan­ty­kiem. Jego na­zwa po­cho­dzi od sło­wa „ar­gen­tum”, czy­li sre­bro, co było zwi­ąza­ne z le­gen­dą o gó­rach pe­łnych sre­bra, któ­re wie­le lat temu przy­ci­ąga­ły w te re­jo­ny imi­gran­tów z Eu­ro­py. Ar­gen­ty­na Gra­ni­czy z pi­ęcio­ma kra­ja­mi: Uru­gwa­jem, Bra­zy­lią, Pa­ra­gwa­jem, Bo­li­wią i Chi­le, jest dru­gim pa­ństwem pod względem wiel­ko­ści na kon­ty­nen­cie oraz ósmym na świe­cie.

Bu­enos Aires to sto­li­ca Ar­gen­ty­ny, będąca jed­no­cze­śnie naj­wi­ęk­szym mia­stem tego pa­ństwa i jed­nym z naj­wi­ęk­szych w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Bu­enos Aires jest uwa­ża­ne za świa­to­wą sto­li­cę tan­ga.

 

Bi­le­ty ku­pi­li­śmy na oko­ło trzy­dzie­ści go­dzin przed wy­lo­tem, kie­dy oka­za­ło się, że szan­sa na bez­pro­ble­mo­we do­tar­cie do Pun­ta Are­nas przed dzie­si­ątym grud­nia jest mi­ni­mal­na. Pie­przo­na ko­ro­na i pie­przo­ne mi­ni­ster­stwo zdro­wia Chi­le!

That’s cool

Przed wy­lo­tem do Bu­enos Aires wy­bra­li­śmy się na ko­la­cję z mo­imi przy­ja­ció­łmi z Mia­mi, Amyf i Wa­zem. To para We­ne­zu­el­czy­ków, któ­rzy prze­pro­wa­dzi­li się do Ame­ry­ki Pó­łnoc­nej w po­szu­ki­wa­niu lep­sze­go ży­cia. Od­nie­śli ogrom­ny suk­ces: pro­wa­dzą jed­no z naj­bar­dziej zna­nych stu­diów ta­tu­ażu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych o wdzi­ęcz­nie brzmi­ącej na­zwie Equ­ila­ter­ra. Po­zna­łam ich czte­ry lata wcześ­niej, kie­dy za­pro­si­li mnie do ta­tu­owa­nia u nich w stu­diu. To był dla mnie ogrom­ny za­szczyt. By­łam pierw­szą Po­lką, któ­ra pod­jęła tam pra­cę, z cze­go by­łam cho­ler­nie dum­na.

Opo­wie­dzia­łam im przy ko­la­cji, co za­mie­rza­my ro­bić w ko­lej­nych dniach, a oni pa­trzy­li na mnie z roz­dzia­wio­ny­mi bu­zia­mi i pod­su­mo­wa­li moją wy­po­wie­dź je­dy­nie stwier­dze­niem: „that’s cool”. Su­per! Ko­lej­ne oso­by, któ­re uwa­ża­ją ten po­my­sł za cie­ka­wy i nie su­ge­ru­ją nam, że­by­śmy na­wet nie pró­bo­wa­li. Do tej pory nikt nie pró­bo­wał nas po­wstrzy­my­wać. Mama i bab­cia oczy­wi­ście nie zna­ły ca­łe­go pla­nu. Po­sta­no­wi­li­śmy im go zdra­dzić do­pie­ro, jak będzie­my z po­wro­tem bez­piecz­ni w Pol­sce. Moja przy­ja­ció­łka Ewa ży­czy­ła nam po­wo­dze­nia i po­pro­si­ła, że­by­śmy uwa­ża­li na sie­bie i ba­wi­li się do­brze. Będzie­my, na pew­no, stre­so­wać też pew­nie będzie­my się bar­dzo, ale to cena, któ­rą je­ste­śmy go­to­wi za­pła­cić.

Wra­ca­jąc do Amyf i Waza, bar­dzo za­le­ża­ło mi na ich zda­niu, po­nie­waż są La­ty­no­sa­mi, wy­cho­wy­wali się w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej i gdy­by uwa­ża­li, że po­ru­sza­nie się po tam­tych te­re­nach jest nie­bez­piecz­ne, z pew­no­ścią by nam o tym po­wie­dzie­li. Zde­cy­do­wa­nie od­ra­dza­li­by ta­kie ru­chy w Ko­lum­bii, Mek­sy­ku czy We­ne­zu­eli, ale gra­ni­ca mi­ędzy Chi­le a Ar­gen­ty­ną? Zu­pe­łny luz! Tro­chę mnie tym uspo­ko­ili. Uspo­ka­ja­ła mnie rów­nież myśl o tym, że Woj­ciech Fried­mann – pi­sarz i pod­ró­żnik – już po roz­po­częciu się pan­de­mii prze­kra­czał gra­ni­cę mi­ędzy Uru­gwa­jem a Bra­zy­lią ka­ja­kiem przez wo­do­spad. Kur­wa, ka­ja­kiem przez pie­przo­ny wo­do­spad! Ten to ma jaja ze sta­li! Po­zna­li­śmy tę hi­sto­rię, kie­dy słu­cha­li­śmy pod­ca­stu Po od­wy­ku Ju­liu­sza Stra­cho­ty i Ja­ku­ba Żul­czy­ka, któ­re­go Woj­tek był go­ściem. Da­niel bar­dzo uto­żsa­mił się z Wojt­kiem, więc po­sta­no­wił do nie­go na­pi­sać i po­dzi­ęko­wać mu za sło­wa, któ­re wy­brzmia­ły w tym od­cin­ku.

O tak, gdy już wró­ci­my do Pol­ski, to z pew­no­ścią sko­ńczę tę ksi­ążkę, bo będzie, o czym opo­wia­dać. W przy­pad­ku pod­ró­ży do Chi­le nie sądzi­łam że to „cie­ka­we” prze­ro­dzi się w coś zu­pe­łnie eks­cy­tu­jące­go i za­je­bi­ście nie­bez­piecz­ne­go.

Pa­mi­ętam to do­kład­nie, w przed­dzień wy­lo­tu wez­brał się we mnie ogrom­ny nie­po­kój. Wie­dzia­łam, że coś będzie nie tak. Wte­dy jesz­cze nie przy­pusz­cza­łam, jak bar­dzo.

Ryzykowny plan

Strasz­nie te­le­pie. W ci­ągu dzie­wi­ęcio­go­dzin­ne­go lotu do Bu­enos Aires za­li­czy­li­śmy do tej pory może go­dzi­nę bez tur­bu­len­cji. Kie­dyś bar­dzo się ich ba­łam, te­raz le­d­wo zwra­cam na nie uwa­gę. Śmie­ję się w my­ślach, bo chwi­lę przed wy­lo­tem roz­ma­wia­li­śmy z mężem o tym, co by zro­bił, gdy­by trzy lata wcze­śniej, kie­dy się po­zna­li­śmy, ktoś po­wie­dział mu, że będzie­my pró­bo­wać prze­do­stać się dro­gą lądo­wą z Ar­gen­ty­ny do Chi­le przez Pa­ta­go­nię, bo mi­ni­ster­stwo zdro­wia Chi­le na­wa­li z wa­li­da­cją szcze­pień, któ­rym oczy­wi­ście się pod­da­li­śmy. Da­niel stwier­dził, że i tak bez za­sta­no­wie­nia wsia­dłby na ten rol­ler­co­aster, bo to naj­lep­sza przy­go­da jego ży­cia, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej in­te­re­su­jąca niż grze­ba­nie lu­dziom w pasz­czach dzień po dniu.

Dla­cze­go le­ci­my do Bu­enos Aires? To ko­lej­na ab­sur­dal­na spra­wa. Wy­pra­wę na An­tark­ty­dę pla­no­wa­łam już rok wcześ­niej. W pa­ździer­ni­ku dwa ty­si­ące dwu­dzie­ste­go spa­ni­ko­wa­łam i na­pi­sa­łam do or­ga­ni­za­to­rów z py­ta­niem, czy bieg się od­będzie. Wszyst­ko wte­dy było od­wo­ły­wa­ne: even­ty, kon­cer­ty oraz bie­gi. Gra­ni­ce co chwi­la były za­my­ka­ne i otwie­ra­ne. Ba­łam się, że bieg się od­będzie, a mnie nie wy­pusz­czą z Pol­ski i będę sie­dzieć jak ko­łek, oglądać to, co się dzie­je na lo­dow­cu, i pła­kać w po­dusz­kę. Uff, na szczęście od­wo­ła­li. Po­czu­łam ulgę. Żad­na eks­pe­dy­cja na An­tark­ty­dę w dwa ty­si­ące dwu­dzie­stym roku nie zo­sta­ła zre­ali­zo­wa­na, bo ani Ar­gen­ty­na, ani Chi­le nie otwo­rzy­ły swo­ich te­ry­to­riów dla tu­ry­stów. Sy­tu­acja zmie­ni­ła się na prze­ło­mie sierp­nia i wrze­śnia dwa ty­si­ące dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go roku, kie­dy rządy chi­lij­ski i ar­gen­ty­ński po­in­for­mo­wa­ły o otwar­ciu gra­nic od li­sto­pa­da. Ar­gen­ty­na pod­jęła wte­dy de­cy­zję o uzna­niu eu­ro­pej­skie­go cer­ty­fi­ka­tu szcze­pie­nia, na­to­miast Chi­le zde­cy­do­wa­ło się ro­bić tro­chę wi­ęcej pro­ble­mów.

Jed­nak mam za­miar do­trzeć do Pun­ta Are­nas, stam­tąd po­le­cieć na An­tark­ty­dę, prze­biec tam ma­ra­ton i zo­stać czwar­tą i naj­młod­szą ko­bie­tą w Pol­sce, któ­ra sta­ła się człon­ki­nią eli­tar­ne­go Se­ven Con­ti­nents Club, czy­li klu­bu zrze­sza­jące­go oso­by, któ­re prze­bie­gły ma­ra­to­ny na wszyst­kich sied­miu kon­ty­nen­tach.

Spi­su­ję te my­śli pod­czas lotu i sama się do sie­bie śmie­ję, jak to czy­tam. Trze­ba być gru­bo po­pie­przo­nym, żeby się na coś ta­kie­go zde­cy­do­wać. Na szczęście obok mam wspie­ra­jące­go mężczy­znę, któ­ry ni­g­dy nie pod­wa­żył ani jed­ne­go z mo­ich ma­rzeń, a co wi­ęcej: po­py­chał mnie w stro­nę ich re­ali­za­cji. Kie­dy na jed­nym z pierw­szych spo­tkań po­wie­dzia­łam Da­nie­lo­wi o moim sza­lo­nym pla­nie, ani razu nie wy­śmiał mo­je­go po­my­słu. Nie rzu­cił na­wet ty­po­wo pol­skie­go tek­stu: „I tyle pie­ni­ędzy chcesz na to wy­da­wać?! Prze­cież mo­żesz so­bie coś za to ku­pić!”. No jak mnie wku­rza ta­kie my­śle­nie! Tak, za sie­dem­na­ście ty­si­ęcy do­la­rów mo­żna spo­ro ku­pić, mo­żna też na przy­kład spła­cić część kre­dy­tu hi­po­tecz­ne­go, ale to, co chcia­łam zro­bić, mia­ło war­to­ść nie­mie­rzal­ną żad­ną wa­lu­tą. Da­niel ro­zu­miał mnie pod wie­lo­ma względa­mi. Dla­te­go te­raz je­ste­śmy ma­łże­ństwem. Ja ro­zu­miem i ak­cep­tu­ję jego od­chy­le­nia od nor­my, a on moje.

Pie­ni­ędz­mi się nie przej­mu­ję: mimo że za­in­we­sto­wa­łam w ten ma­ra­ton ogrom­ną sumę, to wiem, że gdy­bym była zmu­szo­na odło­żyć na to przed­si­ęw­zi­ęcie jesz­cze raz, to­bym to zro­bi­ła. Brzmi to jak de­spe­ra­cja, ale dla mnie jest to po pro­stu kwe­stia siły ma­rzeń.

Cały czas my­śli­my też o tym, jak zdąży­my na świ­ęta, ale pie­przyć to. Będę się tym przej­mo­wać, jak wró­cę z mro­źne­go kon­ty­nen­tu z me­da­lem na szyi i ogrom­ną ilo­ścią wspo­mnień, zdjęć i fil­mów. Przy­tu­lę męża, a po­tem będzie­my kom­bi­no­wać, jak wró­cić do Ar­gen­ty­ny, żeby prze­do­stać się do Pol­ski sa­mo­lo­tem.

Za­raz lądu­je­my. Czy ja już wspo­mi­na­łam, jak bar­dzo po­dzi­wiam swo­je­go męża za to, że tu­taj ze mną jest? Będę to pew­nie ro­bić jesz­cze wie­le razy: przy nim czu­ję się bez­piecz­niej. Dużo osób trzy­ma za nas kciu­ki. Przy­da­dzą się.

Ar­gen­ty­ńczy­cy są w jed­nej kwe­stii bar­dzo po­dob­ni do Po­la­ków: bar­dzo gło­śno klasz­czą przy lądo­wa­niu.

Przydrożne kantory w Buenos Aires

Bu­enos Aires bar­dzo po­zy­tyw­nie nas za­ska­ku­je. Cie­szę się, że umiem się do­ga­dać po hisz­pa­ńsku, bo już na lot­ni­sku uda­je mi się zna­le­źć świet­ne­go kie­row­cę – Ju­ana, któ­ry nie dość, że oka­zu­je się lo­kal­nym prze­wod­ni­kiem, to jesz­cze z au­to­ma­tu za­ła­twia nam na­stęp­ne­go dnia tak­sów­kę z Rio Gal­le­gos pod samą gra­ni­cę. Oczy­wi­ście po to, żeby po­oglądać pin­gwin­ki. Tyl­ko po to. In­for­mu­je­my kie­row­cę je­dy­nie o tym, że będzie cze­kał tam na nas ko­le­ga, nie do­da­li­śmy jed­nak, że po stro­nie chi­lij­skiej. Nie musi wie­dzieć wszyst­kie­go.

Kie­dy wy­lądo­wa­li­śmy w Bu­enos, tro­chę śmia­li­śmy się z dzie­si­ąt­ków lu­dzi na uli­cach, krzy­czących do nas: „Cam­bio, cam­bio!1”, kie­dy jed­nak miej­sco­wi opo­wie­dzie­li nam, o co cho­dzi, to wca­le nie było nam do śmie­chu. Lu­dzie, dla któ­rych je­dy­nym ra­tun­kiem w tym przy­pad­ku są tu­ry­ści, wy­cho­dzą na uli­ce, by ro­bić za przy­dro­żne kan­to­ry. Sta­ra­ją się ulo­ko­wać swo­je pie­ni­ądze w sta­bil­niej­szej wa­lu­cie, jaką jest do­lar. Sprze­da­ją więc pe­sos po lep­szym kur­sie niż ar­gen­ty­ńskie ban­ki.

1Cam­bio (hiszp.) – wy­mia­na.

Raz sko­rzy­sta­łam z usług ta­kie­go ban­ku, nie­świa­do­ma, że pan w okien­ku po­li­czy mnie za war­to­ść pi­ęćdzie­si­ęciu pro­cent wy­świe­tla­ną na mo­ni­to­rze. Chcia­łam wy­mie­nić sto do­la­rów, a otrzy­ma­łam w pe­sos pi­ęćdzie­si­ąt. Strasz­ne, nie? Po­trze­bo­wa­łam tych pe­sos, a ban­ki tu­taj mają w du­pie lu­dzi i gość w ogó­le się nie prze­jął, kie­dy mia­łam do nie­go pre­ten­sje. Po­trze­bu­jesz pe­sos, to płać i nie na­rze­kaj. Ja je­stem tu­taj je­dy­nie na chwi­lę, ale co mają po­wie­dzieć lu­dzie miesz­ka­jący w tym kra­ju na sta­łe?

Za ser­ce chwy­ci­ła mnie też jaz­da tak­sów­ką z Ju­anem, kie­dy wió­zł nas do ho­te­lu, swo­ją dro­gą ta­nie­go jak na ho­tel w ta­kim du­żym mie­ście, bo za noc w bar­dzo do­brych wa­run­kach za­pła­ci­li­śmy sto sie­dem­dzie­si­ąt zło­tych. Juan po­ka­zy­wał nam po dro­dze re­stau­ra­cje, w któ­rych i tak nie mie­li­by­śmy cza­su zje­ść, a na py­ta­nie, w któ­rej z nich jadł i któ­rą może po­le­cić z ręką na ser­cu, od­po­wie­dział, że w żad­nej, bo ich – Ar­gen­ty­ńczy­ków, nie stać te­raz na ta­kie rze­czy. By­wa­li­śmy w ró­żnych kra­jach i wiem, że są miej­sca, w któ­rych miesz­ka­ńcy mają o wie­le go­rzej, jed­nak ta­kie hi­sto­rie za­wsze mnie po­ru­sza­ją.

W Bu­enos Aires mo­żna było do­strzec coś na wzór bra­zy­lij­skich fa­we­li w São Pau­lo. Bez prądu i do­stępu do bie­żą­cej wody.

W São Pau­lo pra­co­wa­łam przez dwa ty­go­dnie oraz prze­bie­głam ma­ra­ton w dwa ty­si­ące dzie­wi­ęt­na­stym roku. Bra­zy­lia była pierw­szym kra­jem Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, w któ­rym się zna­la­złam. Co mogę o nim po­wie­dzieć? Pod­czas po­by­tu w tym pa­ństwie prze­ra­ża­ły mnie głów­nie bie­da i brak do­stępu do bie­żącej wody, je­dze­nia i środ­ków hi­gie­nicz­nych dla znacz­nej części miesz­ka­ńców. Mój fi­nisz na me­cie w Saõ Pau­lo był wy­jąt­ko­wo chwy­ta­jący za ser­ce: przez część ma­ra­to­nu mu­sia­łam bo­wiem prze­ska­ki­wać nad le­żący­mi na uli­cy bez­dom­ny­mi lu­dźmi, pro­szący­mi o je­dze­nie. Na me­cie od­da­łam więc wszyst­ko, co do­sta­łam do je­dze­nia i pi­cia. Nie prze­szka­dza­ło mi to jed­nak, bo na me­cie cze­kał na mnie mój uko­cha­ny z pro­wian­tem w po­sta­ci ja­błek, ba­to­nów i bra­zy­lij­skie­go piwa.

Przed wy­jaz­dem czy­ta­łam, że w Ar­gen­ty­nie jest wy­jąt­ko­wo nie­bez­piecz­nie, dla­te­go na­le­ży uwa­żać na ka­żdym kro­ku. Szcze­rze mó­wi­ąc, w tej chwi­li wy­da­je mi się że bar­dziej nie­bez­piecz­ne są bra­my na Piotr­kow­skiej w Ło­dzi w nocy z pi­ąt­ku na so­bo­tę. W gło­wę mo­żesz za­ro­bić wszędzie, okra­da­na by­łam je­dy­nie, pod­ró­żu­jąc po Eu­ro­pie, na­to­miast w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej ni­g­dy nie przy­da­rzy­ło się mi nic gro­źne­go. Jak ma­cie do­stać ło­mot, to do­sta­nie­cie go wszędzie. Je­że­li nie za­pusz­cza­cie się sa­me­mu w ja­kieś po­pie­przo­ne za­kąt­ki, to jest ca­łkiem okej. Za­uwa­ży­li­śmy też, że wszy­scy lu­dzie w Bu­enos Aires no­szą ple­ca­ki z przo­du. To zro­zu­mia­łe: kie­dyś pod­czas wi­zy­ty w Bar­ce­lo­nie za­ło­ży­łam raz ple­cak na ple­cy i po kil­ku mi­nu­tach nie mia­łam już te­le­fo­nu. Nor­mal­na spra­wa.

Wnio­sek? Uwa­żać trze­ba wszędzie, gdzie­kol­wiek się je­dzie, a Ar­gen­ty­ńczy­cy są wy­jąt­ko­wo przy­ja­źni i po­moc­ni. Szko­da, że spędza­my tu tyl­ko osiem­na­ście go­dzin, ale mo­żli­we, że je­że­li cały plan się po­wie­dzie, to za­ha­czy­my o Bu­enos Aires w dro­dze po­wrot­nej. Na wszel­ki wy­pa­dek ku­pi­łam już ma­gne­sy, gdy­by co­kol­wiek mia­ło nie wy­pa­lić.

W mi­ędzy­cza­sie do­wia­du­ję się że trze­ba do­słać or­ga­ni­za­to­rom wy­pra­wy ne­ga­tyw­ny test PCR z ósme­go lub dzie­wi­ąte­go grud­nia. Mamy je­dy­nie te­sty z Mia­mi, któ­re z pew­no­ścią nie przej­dą ze względu na mia­sto, więc szyb­ko mu­szę skom­bi­no­wać wy­nik te­stu z San­tia­go. Gdy­by zo­ba­czy­li na wy­dru­ku na­zwę „Mia­mi”, zdzi­wi­li­by się tro­chę. Mu­szę szyb­ko my­śleć i jesz­cze szyb­ciej dzia­łać, a mam w tym do­świad­cze­nie.

W drodze do Rio Gallegos

Juan za­wo­zi nas na lot­ni­sko w Bu­enos Aires, in­for­mu­je, że w Rio Gal­le­gos – mie­ście lądo­wa­nia, będzie cze­kał na nas jego ko­le­ga, któ­ry ma nas za­wie­źć do Es­tan­cii Mon­te Di­ne­ro. Zo­sta­wił nam też swój nu­mer te­le­fo­nu w ra­zie po­trze­by. Ru­sza­my więc w kie­run­ku od­pra­wy.

Znów pi­szę w sa­mo­lo­cie i znów…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Autorka: Inez Janiak-Molęcka

Autor rozdziału Powrót do domu: Daniel Molęcki

Redakcja: Zuzanna Wierus

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Jabłoński (na podstawie pomysłu Anny Kryża (Elonijna) i Inez Janiak-Molęckiej)

Projekt graficzny makiety: Izabela Kruźlak

eBook: Atelier Du Châteaux

Rysunki (s. 7, 11, 23, 39, 63, 77, 91, 109, 129, 143, 161, 187, 209, 221, 233, 236): Inez Janiak-Molęcka

Mapa: Shutterstock: Rainer Lesniewski

Opracowanie mapy: Aneta Kaczmarek

Zdjęcia na okładce: Anna Kryża (Elonijna)

Zdjęcia: Inez Janiak-Molęcka, Daniel Molęcki

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Inez Janiak-Molęcka

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2022

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-979-6