Bardzo zimna wiosna. Tom 1 - Katarzyna Tubylewicz - ebook

Bardzo zimna wiosna. Tom 1 ebook

Katarzyna Tubylewicz

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Współczesny Sztokholm. Pewnej niedzieli przypadkowy klient znajduje na parkingu przed supermarketem opuszczone volvo, a w nim zwłoki staruszki, której ktoś wypchał usta pogniecionymi gazetami. Ale komu mogłoby zależeć na śmierci osiemdziesięcioparoletniej Grety Sjöwall, zamożnej i szanowanej obywatelki, udzielającej się charytatywnie? Inspektorzy kryminalni Jens Vikander i Björn Fågel z komisariatu w Nacka Strand badają kilka tropów. Najbardziej obiecujący wiąże się z młodymi uchodźcami z Afganistanu, którzy często gościli w domu Grety. Swoje tajemnice ma także Ewa, Polka, która od niedawna opiekuje się panią Sjöwall. Rozwiązania sprawy nie ułatwia kryzys coraz mocniej trapiący szwedzką policję.

Porywająca intryga kryminalna. Katarzyna Tubylewicz w mistrzowski sposób oddaje mroczne oblicze współczesnej Szwecji. Trudno się od tej książki oderwać.
Vincent V. Severski


Katarzyna Tubylewicz jak zwykle zaskakuje. Nie ma książki, której nie potrafi łaby napisać. Tym razem trafi a do czytelników z kryminałem w stylu Henninga Mankella, bezlitośnie penetrując ciemną stronę szwedzkiego społeczeństwa. Sięga do czasów drugiej wojny światowej, ale nie boi się też współczesności. Jedno jest pewne: Europie nie uda się ukryć przed nią swych mrocznych tajemnic.
Magdalena Parys


Katarzyna Tubylewicz napisała prawdziwie skandynawski kryminał – i to nie tylko dlatego, że jego akcja dzieje się w Sztokholmie. Jest trup, jest śledztwo i skomplikowana przeszłość, która szczerzy kły, ale jest też świetna panorama współczesnej Szwecji, z jej obrazem dalekim od nierealnego ideału.
Anna Dziewit-Meller

 

Katarzyna Tubylewicz – pisarka, publicystka, kulturoznawczyni i tłumaczka literatury szwedzkiej (przełożyła m.in. cztery powieści Majgull Axelsson, trylogię Jonasa Gardella o AIDS w Szwecji – Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek i reportaż Niklasa Orreniusa Strzały w Kopenhadze). Autorka zbioru reportaży o Szwecji Moraliści oraz trzech powieści: Własne miejsca, Rówieśniczki i Ostatnia powieść Marcela, oraz (z Agatą Diduszko-Zyglewską) antologii Szwecja czyta. Polska czyta, a także przewodnika Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą. Powieść Bardzo zimna wiosna (W.A.B. 2020) to jej debiut kryminalny i pierwsza część planowanego cyklu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 375

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KATARZYNA

TUBYLEWICZ

BARDZO ZIMNA WIOSNA

Copyright © by Katarzyna Tubylewicz, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Szwedzkim policjantom

Wszystkie wydarzenia i postaci mają charakter fikcyjny (z wyjątkiem Josefa Franka, który naprawdę żył i pracował w Szwecji, ale którego spotkanie z jedną z bohaterek powieści nigdy się nie odbyło).

1947, Freising, Górna Bawaria

Greta ma trzynaście lat, ale wygląda na więcej. Jest wysoka i trzyma się prosto, broda uniesiona do góry, łopatki ściągnięte, jakby nosiła między ramionami linijkę. Kiedy ludzie na nią patrzą, widzą napiętą jak struna, wyniosłą dziewczynę, chociaż to nie jest czas dumy, ale wstydu.

Greta mówi niskim głosem, cedząc słowa jak jej dawna nauczycielka, Frau Schmitz. Uważa siebie za dorosłą. Musi tak być, bo zostały w domu same. Cztery kobiety: matka i trzy córki. O ojcu nie mówią. W czasie wojny matka mówiła o nim każdego dnia, ale po tym, jak stało się to, o czym nigdy ze sobą nie porozmawiają, przestała go wspominać. Wcześniej dostała od kogoś list z informacją, że ojciec jest w amerykańskim obozie jenieckim nad Renem. Płakała ze szczęścia, że żyje. Nie mogła się go doczekać. Jednak potem…

Gdzieś w środku Greta czuje, że matka już nie chce, żeby wracał.

Wszystkie cztery udają, że zapomniały o tamtym. Greta marzy, że kiedyś naprawdę zapomną. Sądzi, że to musi być możliwe. Powtarza sobie, że jeśli istnieje Bóg, to im w tym pomoże. Greta nie modli się, ale ćwiczy zapominanie i robi w tym postępy. Zdarza się, że nie myśli o tamtym przez całe dwa dni.

Kiedy już nie umie się obronić, kiedy wspomnienie powraca brudną, głośną falą, Greta przyciska ręce do uszu i gryzie dolną wargę aż do krwi. Jeśli to nie pomaga, biegnie do kuchni, chwyta nóż, podwija spódnicę i tnie skórę po wewnętrznej stronie ud. Ból koi i zagłusza zgiełk. To skuteczne lekarstwo. Ból tłumi wszystko, czego wysłuchała, trzęsąc się ze strachu, schowana w szafie z pościelą. To jakiś cud, że jej tam nie znaleźli. Greta z furią rozmazuje lepką ciecz na skórze, pogłębia paznokciem cienką linię, którą zostawił nóż. Ból zagłusza krzyki matki i jej błagalne jęki, zagłusza płacz Frauke, zagłusza prośby Renate. Jej skowyt. Nie ma już starszych sióstr Grety, drących się jak koty podpalane przez chłopaków z sąsiedztwa, nie ma niezrozumiałych słów mężczyzn, ich german bitch. Nie ma śmiechu, nie ma ohydnych stęknięć, nie ma żadnych odgłosów.

Jest to trudne do zrozumienia i być może Greta to sobie wymyśliła, ale od tamtego czasu siostry jej unikają. Czy to naprawdę te same Renate i Frauke, o których mama mawiała kiedyś, że są jak dwie dodatkowe mamuśki dla najmłodszej? Teraz nawet mama przestała jej dotykać, nie przytula jak wcześniej, nie patrzy w oczy, kiedy do niej mówi.

Dlatego Greta musi być dorosła i silna. Niedawno postanowiła, że kiedy skończy piętnaście lat, wyjedzie do Szwecji. Jeszcze nie wie, jak to zrobi, ale dwie dziewczyny z miasteczka podobno już tam są i pracują u dobrych, bogatych rodzin w Sztokholmie. Rodziny te nie wiedzą, co to wojna. A baby przed kościołem mówiły, że ta Szwecja to raj. Greta nie potrzebuje raju, wystarczy jej, że opuści Niemcy. Wyjedzie do Szwecji, chociaż jeszcze nie wie jak. Wyjedzie i będzie pracować za trzy albo za cztery, aby jej pracodawcy nie mieli powodów do narzekań. Greta potrafi zrobić w domu wszystko, ugotuje, upierze i zreperuje płot. Wyjedzie z Freising i może wtedy nareszcie uda jej się zapomnieć to, co słyszała zamknięta w szafie na pościel po tym, jak wojna się skończyła, a całe miasto odetchnęło z ulgą, że przyszli do nich Amerykanie, a nie brudna dzicz z Armii Czerwonej. Greta wyjedzie do Szwecji, bo czasem jej się wydaje, że w ten sposób przyniesie matce i siostrom jakąś ulgę…

Kwiecień 2018, Szwecja

Przerwał czytanie. Był gliną z kilkunastoletnim stażem, ale zwilgotniały mu oczy. Może dlatego, że czytał o dziewczynce zaledwie pięć lat starszej od jego własnej córki. Albo z tego powodu, że choć nigdy nie spotkał Grety osobiście, to wiedział dziś o niej dostatecznie dużo, by nie traktować jej jak jeszcze jednej, pozbawionej wyraźnych cech charakteru, milczącej ofiary. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego pisała o sobie w trzeciej osobie. Czy dlatego, że od wydarzeń we Freising minęło tak wiele lat, że nie czuła już żadnego związku z tamtą dziewczynką? Czy było wręcz przeciwnie: tylko w ten sposób była w stanie zachować dystans, konieczny, aby wrócić do koszmarnej przeszłości? Choć podobno dla starych ludzi czas dzieciństwa jest tym, który pamiętają najlepiej, jakby dział się przed chwilą, za to tego, co przed chwilą, nie są w stanie spamiętać. Tak było z jego własnym, dziewięćdziesięcioletnim dziadkiem. Starszy pan mieszkał od paru lat w domu opieki. Na co dzień nie pamiętał, czy zamknął za sobą drzwi, czy wziął leki i czy zjadł kolację, potrafił za to szczegółowo opowiadać o szczenięcych latach, które spędził w Västerbotten.

Björn usiadł wygodniej w fotelu i dopił kawę, którą poczęstowała go Rebeka. Nie zadawała żadnych pytań. Ufała mu albo policjanci grzebiący w prywatności jej rodziny nie robili już na niej żadnego wrażenia. Przez chwilę patrzył na jezioro za oknem. Miało grafitowoszary kolor. Dzień też był szary, a niebo niskie, ponure, ze zbitymi, gęstymi chmurami, które nie przepuszczały promieni słońca. Znowu zrobiło się zimno, chociaż pozostało zaledwie kilka dni do maja. Potrząsnął głową, potarł ręką wąsy i uśmiechnął się kącikiem ust na myśl o tym, jak strasznie będzie klął Jens, kiedy dowie się, że ludzie z Flemingsberg przegapili coś takiego. Totalna amatorszczyzna…

24 grudnia 2017, Warszawa

Spędziła Wigilię w jednoosobowym pokoju w hotelu Gaja na warszawskim Bemowie. Była w tej dzielnicy po raz pierwszy, mimo że w Warszawie mieszkała od ponad dziesięciu lat. To nie były jej rejony. Czuła się tak, jakby już była za granicą. W mało przyjaznym kraju. Towarzyszył jej zapach środka dezynfekcyjnego i zwinięty w pięść pająk, którego wypatrzyła pod sufitem. Drugiego dnia zaczęła z nim rozmawiać. Z pokoju nie wychodziła przez dwa kolejne. Unikała ryzyka. A sprzątaczki miały z nią spokój. Kiedy pukały, prosiła rześkim głosem, żeby nie przeszkadzać.

Nie wzięła ze sobą telefonu komórkowego. Usunęła z niego wszystkie prywatne pliki i zostawiła w widocznym miejscu. Obok listu. Chciała, żeby od razu zrozumiał, że pomyślała o wszystkim i w związku z tym tak łatwo jej nie znajdzie. W liście napisała, że to na zawsze, że już nigdy i żeby jej nie szukał. Miała jednak pewność, że będzie to robił. Tydzień wcześniej kupiła nowy, tani telefon i kartę prepaid. Karta została zarejestrowana na nazwisko jej przyjaciółki, Alicji. Mogła jej zaufać i co najważniejsze: Mariusz jej nie znał. Poza tym polskiej karty potrzebowała tylko na kilka dni. Po przylocie do Sztokholmu wyrzuci ją do śmieci i kupi sobie szwedzką. Zrobi to anonimowo. W Szwecji karty bez abonamentu nadal kupowało się bez podawania nazwiska i numeru dowodu osobistego.

Czego się bała teraz, to tego, że będzie obdzwaniał wszystkie hotele w mieście. Zrobi to sam, nie zleci nikomu, choć przyzwyczajony jest, żeby zlecać innym, co tylko się da. Jednak tym razem za wszelką cenę będzie chciał ukryć, że go zostawiła. Sytuacja będzie go z początku podniecać, taka gra w groźnego wszędobylskiego kota i przestraszoną myszkę. Niby jest zawsze taki poważny i sztywny, ale lubi się też bawić. Zawsze kiedy się nad nią znęcał, dało się dostrzec w jego oczach coś na kształt rozweselenia. Bawi go też zdobywanie zaufania nowych ludzi, umie manipulować i uwodzić, jeśli nie mimiką i gestami, to tylko głosem. Dlatego być może w końcu wyciągnie od recepcjonistki o cerze palaczki, że zwróciła uwagę na ładną kobietę koło trzydziestki z charakterystycznymi bliznami na twarzy. Mieszka na drugim piętrze. Połączyć?

Mariusz może się też włamać na jej konto na Booking.com. Po raz kolejny pomyślała, że popełniła błąd, używając tej strony do zrobienia rezerwacji.

Kiedy planowała ucieczkę, wydawało jej się, że umie go przechytrzyć, że jest w stanie przewidzieć każdy jego ruch. Wtedy wraz z adrenaliną w jej krwi buzowała nadmierna pewność siebie. Teraz była jak przekłuty balon. Za przezroczystą firanką otwierała się wroga, ciemna szarość. Kiedy Ewa wyglądała przez okno, miała wrażenie, że Warszawa w Wigilię straszy pustką. Świecące okna bloków odpychały ją, zamiast przyciągać.

– Spokojnie – powiedziała do siebie samej. – Spokojnie i nie zapominaj o oddychaniu. – Zamknęła oczy. Poczuła, jak wdech wypycha jej podbrzusze i rozszerza klatkę piersiową, ustępując miejsca wydechowi, który zmiękcza i rozluźnia. Potem wróciły myśli…

Wyobraziła sobie, że w ciągu ostatnich dni Mariusz wydzwaniał do jej przyjaciółek, błagając, żeby spotkały się z nim na kawie, co każda z nich, zaskoczona zniknięciem Ewy, zrobiła. Mariusz powiedział im, że Ewa odeszła, a on nie umie bez niej żyć. Kto wie, może nawet zaczął płakać, jego umiejętności aktorskie były w końcu imponujące. Marzena, Iza i Kaja pocieszały go, po kolei zastanawiając się na głos, czy w Ewie nie obudziła się jakaś trauma z dzieciństwa, w końcu ta historia z jej mamą, to musiało zostawić ślad. Widząc, że silny facet obnaża przed nimi swoje upokorzenie jak rzucony na grzbiet szczeniak, dziewczyny przeniknął skurcz współczucia. Z pewnością rósł w nich też żal do Ewy o to, że nic im nie powiedziała. Poczuły się zdradzone. Przecież były ze sobą tak blisko… Być może wydała im się nagle inna, niż myślały. Obca. Skąd jednak miały wiedzieć, kim jest Mariusz, skoro sama im o tym nigdy nie opowiedziała?

Ze szczerym smutkiem i współczuciem patrzyły na jego nieogolone policzki i wygniecioną koszulę i żadna nie pomyślała, że to teatr.

Po spotkaniu z Mariuszem ulżyły sobie telefonami do coraz dalszych znajomych z coraz dłuższą i bogatszą w szczegóły opowieścią o tym, że Ewa zniknęła. Było im przykro, czuły się zawiedzione i zwolnione z obowiązku lojalności względem przyjaciółki, która miała przed nimi zbyt wiele tajemnic.

Tymczasem Mariusz na pewno wybrał się do Wrocławia. Podjechał swoim SUV-em pod klatkę bloku z wielkiej płyty na Popowicach, wbiegł na piąte piętro i zaczął walić w drzwi mieszkania po ojcu Ewy. Od paru tygodni stało puste, bo chłopak, który je wynajmował, wyjechał do pracy w Niemczech czy Anglii. Mariusz o tym wiedział. Mógł pomyśleć, że schowała się przed nim właśnie tam, niczym zmęczona życiem mucha, która leci prosto w pajęczą sieć. Myśląc o tym, Ewa ponownie zerknęła na swego hotelowego towarzysza. Tkwił bez ruchu, w tym samym miejscu, skurczony jak niewinny staruszek. Podstępny skurwiel.

Kiedy Mariuszowi znudziło się robienie rabanu, zapukał do sąsiadki, żeby wziąć od niej klucz. Po wejściu do mieszkania wyładował furię na kilku meblach. Potem musiał wracać do Warszawy.

Tak to widziała oczami wyobraźni i biorąc pod uwagę, że Mariusz jak dotąd jej nie odnalazł, mogła mieć rację.

Sama zaplanowała, że wyleci z Warszawy do Sztokholmu w pierwszy dzień po świętach. Rebeka Sjöwall, córka starszej pani o imieniu Greta, którą Ewa miała się zaopiekować, zapewniła, że to idealny dzień na początek pracy.

Z hotelu na lotnisko Chopina było zaledwie dwadzieścia minut, ale to nie oznaczało, że Ewa mogła sobie pozwolić na brak czujności. Położy się na tylnym siedzeniu ubera, wytłumaczy to chorobą lokomocyjną. Miejscem największego ryzyka będzie oczywiście hala odlotów. Mariusz nie jest głupi i przyjdzie mu do głowy, że Ewa może chcieć uciec do Szwecji. Nigdy nie mógł pojąć, dlaczego studiowała skandynawistykę i co ją ciągnie w tamte rejony, ale że ciągnie, to wiedział.

Pocieszała się myślą, że teraz, w święta, nie będzie miał już dużo czasu na zastanawianie się. Skupi się na ukrywaniu prawdy przed rodziną. Ponownie zamknęła oczy. Widziała to wyraźnie, scena po scenie. Mariusz na kolacji u rodziców, których Ewa podejrzewała o to, że rozmawiają ze sobą jedynie w Wigilię i w Wielkanoc – ich wisząca w powietrzu niechęć małżeńska była gęstsza od warszawskiego smogu.

Jej mąż zadzwoni do ich drzwi w garniturze i w krawacie w bałwanki, który ma w zwyczaju nosić w każdą Wigilię. Lubi uchodzić za człowieka z poczuciem humoru. Będzie obładowany kupionymi przez Ewę prezentami dla dzieci Lidii, jego siostry. Miękka jak bezkręgowiec i usłużna Lidia na pewno się ucieszy. Ewie było jej zawsze szkoda.

Pozostali uczestnicy wigilijnej kolacji skwitują nieobecność Ewy niewidocznym wzruszeniem ramion i wiele mówiącym skrzywieniem jaskrawoczerwonych ust matki Mariusza. Może powie do syna coś w rodzaju: „Od dawna znasz moją opinię na jej temat…”.

Po pierogach Mariusz wstanie od stołu i zadzwoni na automatyczną sekretarkę zostawionej w domu komórki Ewy. Skoro od dwóch godzin udaje przed zebranymi, że żona jest chora, będzie musiał sprawdzić, jak się teraz czuje.

– Auć! – Skórka przy paznokciu, którą Ewa szarpała, myśląc o tym wszystkim, oderwała się od kciuka wraz z płatkiem różowego mięsa. Czerwona strużka krwi przecięła na pół całą dłoń. Ewa włożyła palec do ust i poczuła dobrze znany metaliczny smak. Lizanie własnych ran to była w końcu jej specjalność.

Znała już na pamięć nieduże wnętrze pokoju hotelowego: zielonkawa wykładzina dywanowa w praktyczny wzorek, dwa krzesła obite tkaniną w zgniłym kolorze, biały czajnik elektryczny, nieruchomy pająk nad głową, zapach środków do czyszczenia, wygodne łóżko. Spała na nim zwinięta jak embrion, z kolanami przyciągniętymi do piersi, zmarznięta pod cienką kołdrą. Nasłuchująca. W ciągu ostatnich dni zmysł słuchu stał się zmysłem dominującym. Odnotowywała każdy szmer, każde skrzypnięcie za ścianą. Zdarzało się, że przestraszona martwiała w wyczekującym bezruchu, tylko serce gnało dalej, jakby samodzielnie salwowało się ucieczką. Słuchała jego rytmicznych uderzeń. Męczyło ją przełykanie śliny. Chwilami było tak, jakby cała składała się ze ślinianek. Ostatniej nocy czyjś głośny kaszel tuż pod drzwiami przeraził ją tak bardzo, że zaczęła mieć problemy z oddychaniem i musiała użyć inhalatora. Potem długo płukała usta, żeby nie dostać grzybicy. Miała na tym punkcie obsesję.

Wykańczało ją myślenie o tym wszystkim. Ani w dzień, ani w nocy nie była w stanie odciąć się, skupić na czymś innym, zajrzeć do książki. Znała tylko jeden sposób na uciszenie zgiełku w głowie. Była zmęczona, ale i tak wyciągnęła swoją podróżną matę do jogi i przez dwadzieścia minut robiła powitania słońca, skupiając się przy tym na każdym wdechu i wydechu. Zauważyła, że jest słaba i że wszystko ją boli, ale przez krótki czas poczuła ukojenie.

Gwałtowne ssanie w żołądku przypominało, że od rana nic nie zjadła. Kończyły jej się zapasy, a nie chciała schodzić do hotelowej restauracji. Z pewnością przesadzała, ale nie umiała się przemóc. Wczoraj zjadła na obiad pół torebki słonych migdałów, popijając je gorącą wodą z miodem lipowym. Wzięła z domu cały słoik, wrzuciła go odruchowo do walizki i był to odruch słuszny, bo słodka, pachnąca ciecz skutecznie oszukiwała głód.

Ewa zerknęła niecierpliwie na zegarek. Na kolację zaplanowała sobie ucztę. Miały się na nią złożyć: chińska wegetariańska zupa instant, ciemne pieczywo, na myśl o którym dostawała ślinotoku, i resztki żółtego sera.

Pozbawiona odrobiny śniegu ciemność za oknem oddychała brudną, osiadającą na szybach wilgocią. Nie miało to nic wspólnego z atmosferą świąt. W hotelu nie było wielu gości, ale na korytarzu słyszała dziś Rosjan. Nie obchodzą teraz żadnego święta, więc może wybrali się do Warszawy na wycieczkę. Ciekawe, dokąd pójdą dziś wieczorem? Myśląc o tym, położyła się na chwilę na łóżku, a kiedy się obudziła, było już po dwudziestej. Przestała być głodna.

– Tu leżał jej laptop.

Kwiecień 2018, Szwecja

Wiosna spóźniała się o miesiąc. Dokuczało to wszystkim, także policjantom. Na chodnikach nadal tkwiły języki topniejącego śniegu. W wielu miejscach nie uprzątnięto żwiru, którym jeszcze niedawno posypywano ulice. Kamyki zgrzytały pod nogami, wbijały się w podeszwy butów. Gdzie spojrzeć, królowała szarość i martwy brąz, podczas gdy wzrok zmęczony ciemną połową roku domagał się już sycącej zieleni. W sobotę wyszło słońce i w ludzi wstąpiła podszyta lekką histerią nadzieja. Ubrani w ciepłe kurtki mieszkańcy Sztokholmu tłoczyli się w ogródkach kawiarń, wystawiając twarze w stronę bladych promieni, jakby skorzystanie z ich wątpliwego ciepła było sprawą życia albo śmierci. Na Södermalm można było odnieść wrażenie, że wszyscy rodzice małych dzieci zabrali je na plac zabaw przy popularnym Nytorget. Brodaci mężczyźni w modnie skrojonych dżinsach Acne i Cheap Monday asystowali maluchom wspinającym się na drabinki i wymieniali między sobą uwagi na temat tego, że może dobra pogoda utrzyma się do poniedziałku. Na Östermalm rodzice z dziećmi w podobnym wieku okupowali plac zabaw w parku Humlegården, było tu dużo wysokich blondynek i mężczyzn z zaczesanymi do tyłu włosami, w kurtkach z najlepszych butików na Birger Jarlsgatan. Ale rozmowy, jeśli do nich dochodziło, miały podobny temat, co te na Södermalm, i ten sam był widoczny w ludzkich oczach głód światła. W tym samym czasie właściciele domów pod miastem wystawiali na dwór pierwsze doniczki z odpornymi na przymrozki narcyzami. Później zabierali się do grabienia zalegających na trawnikach zbutwiałych liści, świadomi, że odkładanie tego na potem może być ryzykowne, bo jak znowu przyjdzie mróz, liście zamienią się w trudną do ruszenia grabiami skorupę, a jeśli spadnie śnieg, będzie z tego breja. A naprawdę nie dało się wykluczyć powrotu zimy.

Inspektor kryminalny Jens Vikander i podinspektor Björn Fågel z komisariatu policji w Nacka Strand nie siedzieli w kawiarni i nie grabili trawników. Byli w pracy. Mieli weekendowy dyżur i nie znajdowali się na swoim terenie, to znaczy nie pracowali dziś w gminie Nacka. Inna rzecz, że po wielkiej reorganizacji w służbach policyjnych, w ramach której zlikwidowano lokalne komendy, ich nowy rewir rozrósł się do niemożliwości. Należało do niego nawet leżące trzydzieści cztery kilometry od Sztokholmu Södertälje. Tak samo jak dzielnica Norsborg w Botkyrka – najbiedniejszej podmiejskiej gminie, w której mieli dziś przeprowadzić kilka przeszukań. Wszystkie te miejsca były częścią regionu Sztokholm-Południe.

W Norsborg mieli szukać handlarzy heroiną, grubych ryb. Tymczasem nie znali twarzy sprzedawców haszu kręcących się po cieszącym się złą sławą centrum, a ksywki członków okolicznych gangów nic im nie mówiły. Ich wiedza na temat lokalnych stosunków była nikła. Przypominali zagubionych we mgle zwiadowców. Co więcej, do pomocy zagwarantowano im policjantów z Flemingsberg, o których także nie wiedzieli nic. Nic poza tym, że sądząc po młodym wieku, o którym informowały ich numery identyfikacyjne, byli niedoświadczeni. Mieli się spotkać za czterdzieści minut.

– Ślepy będzie prowadził głuchego – mruknął Jens, trzaskając drzwiami samochodu.

Björn westchnął i machnął ręką, a potem rozejrzał się uważnie po stacji benzynowej. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń, więc podszedł do żółtej śmietniczki, żeby wypluć do niej gumę do żucia.

– Damy radę – powiedział zmęczonym głosem. Od zapachu benzyny zrobiło mu się nagle niedobrze, co nie było normalną reakcją. Przełknął ślinę i wziął głęboki oddech.

– Przez ponad trzydzieści lat byłem tu dobrym gliną – kontynuował Jens, otwierając wlew paliwa. – Nikt nie zna Nacka tak jak ja – dodał i zaklął, przeciągając samogłoskę w przynoszącym ulgę słowie „fan”. – Ale było to gówno warte. Zrobili z nas artystów cyrku objazdowego „Frajerzy”.

Po zatankowaniu Jens odruchowo wytarł ręce w spodnie, poprawił okulary i uśmiechnął się po ojcowsku do Björna.

– Muszę się napić kawy – mruknął. – I coś zjeść.

Kiedy weszli do znajdującego się na stacji sklepu, stojąca za ladą długowłosa blondynka nie umiała ukryć zdumienia. Mężczyźni, którzy wzięli się do studiowania wyeksponowanych na półkach pod ścianą kanapek, stanowili dziwny duet. Jako pierwszy przyciągał wzrok Jens. Miał dwa metry wzrostu i zwalistą sylwetkę. Luźna kurtka z grubego materiału, pod którą nosił dziś kamizelkę kuloodporną, dodatkowo podkreślała, że ten pięćdziesięcioparoletni mężczyzna należy do rzadkiego gatunku osób na pierwszy rzut oka wzbudzających duży respekt. Björn wielokrotnie obserwował wrażenie, jakie Jens wywierał na ludziach. W Nacka wystarczyło, że pojawił się w miejscu, w którym gromadziła się chuliganeria, i natychmiast zapadała cisza. Młodzi handlarze narkotyków z upchanymi po kieszeniach nożami oglądali skromnie czubki swoich adidasów. Kieszonkowcy przestępowali z nogi na nogę. Rozwydrzeni pieniacze, którzy przed chwilą marzyli, żeby dać komuś w mordę, chrząkali zakłopotani, obiecując sobie w duchu, że jeśli ten pieprzony Frankenstein da im spokój, jeszcze dziś zadzwonią do mamy.

O sile Jensa krążyły legendy. Wszystkie brzmiały niewiarygodnie, ale większość była prawdziwa. Mówiono, że nie potrzebuje używać klucza, kiedy zmienia koła w samochodzie. Björn nie był pewny, czy akurat to prawda, chociaż znał Jensa lepiej niż jego własna żona. I na swój sposób go kochał. Pomimo tego, że Jens był jego szefem. W porównaniu z nim Björn sprawiał wrażenie mikrego chudziny. W rzeczywistości miał słuszne metr osiemdziesiąt trzy. Przyglądająca mu się młoda sprzedawczyni pomyślała o nim „niezłe ciacho” i wiele innych kobiet z pewnością by się z nią zgodziło. Björn miał trzydzieści siedem lat, interesującą i wzbudzającą zaufanie twarz o wyraźnie zarysowanej szczęce, bardzo niebieskie oczy, nad którymi roztaczały cień gęste, ciemne brwi i ostatni krzyk sztokholmskiej mody męskiej: starannie przystrzyżone wąsy. Dziewczyna za ladą westchnęła. Nie wiedziała, że są glinami. Byli w cywilu.

To był drugi dzień z zaplanowanych trzech dni dyżuru. Teoretycznie mieli siedzieć w domu i czekać na telefon z informacją, że gdzieś potrzebna jest pomoc. W praktyce pracowali non stop. Wczoraj zaczęli od kilku aresztowań w Västberga i w okolicach. Była to sprawna akcja we współpracy z cierpiącym na braki kadrowe oddziałem policji do spraw przemocy w rodzinie. Aresztowani twierdzili zgodnie, jakby się ze sobą umówili, że są niewinni i kochają swoje żony. Czterech podkreślało, że nie zrobili niczego, na co nie pozwalałaby im religia. Spośród sześciu poturbowanych kobiet trzy wciąż jeszcze nie opuściły szpitala… Pięć ledwie mówiło po szwedzku.

– Jak być policjantem i uchronić się od przesądów? Oto jest pytanie – rzucił podczas lunchu Jens.

Björn potrząsnął głową.

– Szkoda gadać. Sam się nad tym głowię.

Po przedpołudniu w Västberga przenieśli się do Nacka. Ofiarą ponownie była kobieta. Razem z większą grupą dochodzeniową Jens i Björn pukali do mieszkań na osiedlu Fisksätra w poszukiwaniu informacji o człowieku, który dokonał próby gwałtu. Do incydentu doszło poprzedniego dnia, koło dwudziestej pierwszej. Młoda kobieta została napadnięta podczas joggingu. Nie miałaby szans, gdyby nie to, że udało jej się wbić w krocze napastnika trzymane w garści klucze. Mężczyzna zawył – to według świadka nie brzmiało jak ludzki głos. Niestety, świadek dużo słyszał, ale nic nie widział. Ofiara twierdziła, że gwałciciel uciekł w stronę blokowiska. Pomimo obrażeń i szoku zachowała wystarczającą przytomność umysłu, żeby podać policjantom szczegółowy rysopis. Zgodnie z panującymi zwyczajami nie został on przekazany mediom, co Jens uważał za błąd. Był przekonany, że napastnik mieszka gdzieś blisko i portret pamięciowy w mediach społecznościowych i w popołudniówkach uczyniłby cuda.

– Znał okolicę. Wiedział, gdzie uciekać. Niezłapany spróbuje jeszcze raz… Jak tylko mu się wygoją jaja – mruknął.

– To potrwa, całkiem duży był ten klucz – odparł z przekąsem Björn.

– Ale tępy. Nie sądzę, żeby coś na nim ciekawego zostało. Nici z DNA. Zresztą i tak za długo by to trwało.

Pukanie do drzwi niewiele dało. Powinni dziś kontynuować śledztwo, ale sprawa została przekazana w kolejne ręce, a Björn i Jens wsiedli ze swoimi kanapkami do nieoznakowanego radiowozu i ruszyli w stronę Botkyrka. Björn prowadził. Jens w milczeniu żuł kanapkę z szynką. W ostatnim czasie był dość małomówny. Björn ugryzł kawałek ciemnego chleba z serem i majonezem i ponownie poczuł mdłości. Istniało ryzyko, że zaraził się od dzieci. Na myśl o tym ledwo powstrzymał się od przekleństwa. Zrobił to nie z troski o język, ale dlatego, że nie chciało mu się zaczynać rozmowy. Po raz nie wiedzieć który w tym tygodniu Björn poczuł, że ma dość. Sytuacja w robocie była tak napięta, że zastanawiał się, czy nie załatwić sobie zwolnienia. Z relacji kolegów, którzy poszli na chorobowe, wiedział, że wystarczy opowiedzieć lekarzowi o kłopotach z pamięcią. Na przykład, że wsiadasz do samochodu, szalenie się gdzieś spiesząc, i nagle nie wiesz, dokąd jedziesz. Zdarzało mu się to często, a parę dni temu wyszedł z mieszkania, nie zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, i przypomniał sobie o tym dopiero w pracy. Podczas lunchu. I tak, on też nie mógł spać.

„Wypalenie zawodowe”, stwierdziłby lekarz, gdyby mu o tym wszystkim opowiedział, i Björn dostałby trzy miesiące z dala od komisariatu i dźgającego w żołądek przeświadczenia, że doba jest zbyt krótka. Od realizacji tego planu powstrzymywała go lojalność względem kolegów, zwłaszcza Jensa, i wrodzone poczucie obowiązku – u swoich korzeni protestanckie, z czego nie zdawał sobie sprawy, bo był ateistą.

Björn westchnął, odłożył kanapkę i skupił się na prowadzeniu. Zaciskając ręce na kierownicy, kontynuował w myślach przegląd spraw, które mu się w życiu nie układały. Marzył na przykład, żeby nie mieć już nic wspólnego ze swoją byłą żoną Sanną. Odczuwał to tak samo intensywnie, jak dziesięć lat temu pragnienie, by przez dwadzieścia cztery godziny na dobę znajdować się w pobliżu jej piersi i ud. Wbrew temu, czego pragnął dziś, rozmawiali ze sobą niemal codziennie. Łączyły ich dzieci. Sara i Linus, lat osiem, bliźniaki. Mieli nad nimi zamienną opiekę, ale Björn poświęcał dzieciakom mniej czasu niż ich matka. Przez pracę. Z dochodzeniówki odeszło tylu ludzi, że w jego zespole zostały cztery osoby razem z szefem, Jensem. Aktualnie prowadzili sto pięćdziesiąt sześć spraw. Naraz. Oczywiście poza dyżurami takimi jak ten dziś. Miał ochotę namalować tę liczbę czarną farbą na świeżej, białej fasadzie nowego domu Sanny.

Spiętrzone do niemożliwości dochodzenia nie brały się jedynie z dynamicznego rozwoju przestępczości zorganizowanej. Sprawy brutalnych napadów, strzelanin, gwałtów, bójek z nożem w ręku oraz kradzieży mieszały się na policyjnych biurkach z błahostkami w rodzaju poszukiwania zaginionego kota. Szeroki zakres zadań policji szwedzkiej pochodził z epoki, w której kraju nie dręczyły wojny gangów ani rajdy złodziejskich lig z krajów bałtyckich i z Chile. Wtedy był czas na koty. Teraz było go jakby za mało. Björn z Jensem tonęli w przesłuchaniach i papierach, ale angażowali się też w walkę z policyjną wierchuszką. Reorganizacja służby, która polegała na likwidacji lokalnych posterunków i „efektywizacji” pracy, była katastrofą. Chcieli coś zmienić, uratować, choć najprościej byłoby odejść do firmy ochroniarskiej. Wielu tak zrobiło. Branża prywatna przeżywała rozkwit, za to niewielu pchało się do szkoły policyjnej. Niestety, byli z Jensem idealistami. Zamiast zwiać gdzie pieprz rośnie, pisali listy protestacyjne i próbowali przekonać szefostwo, że to oni, szeregowi pracownicy, najlepiej wiedzą, czego służbie potrzeba. Tymczasem szefostwo potulnie realizowało nieprzemyślaną, acz odważną koncepcję szwedzkich polityków. Miało być nowatorsko, dobrze i oszczędnie. Wyszło jak zawsze.

„Jak coś dobrze działa, to trzeba to, kurna, zreformować. Zajebać do niepoznania w imię świętej lepszości. Daj szwedzkiemu politykowi komputer, to ci go przerobi na megazegarek, z którego zrobi ultranowoczesną maszynkę do mięsa i rewolucyjne spinki do włosów, a na zakończenie znów komputer, tyle że gorszy”, podsumował to kiedyś Jens. Miał ładny, niski głos. Koledzy z komendy śmiali się, że Jens powinien był zostać radiowcem. Żartów było jednak w ostatnim czasie w pracy mało. Panowała napięta atmosfera. Frustracja wyłaziła z ludzkich oczu, uginała karki, syczała w tarciach i nieporozumieniach o byle bzdurę.

Takie rzeczy zżerają człowieka. Wraca do domu zmordowany, pusty w środku i pozbawiony woli życia. Nie może jeść. Nie może spać. Wieczorem musi wypić, żeby poluzować. Zdarzało się, że Björnowi nie starczał trzylitrowy karton wina na tydzień. Dzieci nie powinny na to patrzeć. Dlatego owszem, pytał byłą żonę, czy może podrzucić do niej Sarę i Linusa wcześniej, niż to zaplanowali. W piątek, a nie w sobotę. Rano, a nie wieczorem. Tym razem podrzucił jej dzieciaki w czwartek, a nie w piątek. Z pierwszymi objawami grypy żołądkowej. Zrobił to, bo mieli z Jensem weekendowy dyżur. Był zaplanowany od dawna, wpisany w szereg tabelek, i Björn nie mógł nawalić. Nie byłoby kim łatać wakatu. Jak podawała prasa, w całym regionie sztokholmskim nad bezpieczeństwem ponad dwóch milionów osób czuwało zaledwie tysiąc funkcjonariuszy.

Z zamyślenia wyrwał go dzwonek komórki. Obaj z Jensem zerknęli na jej ekran. Wyświetliła się Sanna, więc zgodnie z niepisaną umową Jens podłączył do komórki słuchawki i podał je Björnowi.

– Całą noc rzygali – zaczęła bez zbędnych wstępów.

– Dajesz im dużo picia? – zapytał Björn, ale Sanna nie pozwoliła sobie przerywać.

– Wiesz co, zrezygnujmy z opieki zamiennej! Będziesz tatą co drugi weekend, jak twój ojciec. Albo raz w miesiącu, co? W końcu któreś z rodziców musi skupić się na swojej kwitnącej karierze.

Słowa Sanny zawierały podwójną dawkę jadu. Dobrze wiedziała, że Björn ma żal do ojca i chce być zupełnie inny niż on. Poza tym to ona robiła karierę. Miała pensję trzykrotnie wyższą od pensji byłego męża.

– Mowy nie ma! – wrzasnął Björn i poczuł na sobie wzrok Jensa.

Jens pomyślał, że facet dojrzał do urlopu. To nie był człowiek, który łatwo krzyczał. Pokręcił głową, a potem sięgnął do kieszeni spodni, pogrzebał w niej i wyjął okrągłe pudełko ze snusem. Odkręcił przykrywkę, która w jego wielkich dłoniach wyglądała jak hostia, i aż się uśmiechnął na widok wypchanych tytoniem woreczków. Przyklejone do dziąsła, dostarczały nikotyny prosto do krwiobiegu. Z wepchniętym pod górną wargę snusem przypominał gigantycznego bobra z lekko odsłoniętymi jedynkami.

– Jeśli się zarażę i nie pojadę na konferencję do Londynu, to biorę dzieci na cały lipiec! – wrzasnęła do słuchawki Sanna.

Na twarzy Björna pojawiły się czerwone plamy.

– Na konferencję lecisz za dwa tygodnie! – krzyknął. – I dobrze wiesz, że tylko w lipcu mogę z nimi jechać na Gotlandię.

– Wiem, ale jeśli się zarażę, to poniesiesz tego konsekwencje – odpowiedziała tym razem z pełnym wyższości spokojem, a potem się rozłączyła.

– Fuck you! – wrzasnął Björn.

– Sorry, Jens – powiedział po chwili. – Chyba mi już kompletnie odbija.

– Zjedź na bok, to się zamienimy – odparł jego szef.

Lód na jeziorze był tak cienki, że miejscami wydawał się czarny. Ewa dobrze go widziała spomiędzy bezlistnych gałęzi. Zamknęła oczy i pomyślała o niewidocznym z okna, ale znajdującym się w odległości kilkudziesięciu metrów od domu Grety i Rebeki Sjöwall, drewnianym pomoście. Jeszcze parę tygodni, może trochę dłużej, i wskoczy z niego do orzeźwiająco chłodnej wody. Po kilku ruchach ramion i nóg przestanie dygotać. Wypłynie daleko, może dalej, niż powinna. Przestrzeni będzie miała pod dostatkiem, bo Järlasjön jest największym jeziorem w Nacka. Kiedy potem wślizgnie się z powrotem na pomost i położy na ręczniku, każdą komórką swojego ciała poczuje, że jest, oddycha i udało jej się uciec. Kto wie, może będzie już wtedy miała pozwolenie na stały pobyt w Szwecji? Może przestanie się bać? Może uda jej się też tak wydawałoby się prosta sprawa jak założenie konta w szwedzkim banku? Na razie brak pozwolenia na stały pobyt uniemożliwiał otrzymanie numeru personalnego, a bez tych dwunastu cyfr w Szwecji nie dawało się załatwić dosłownie nic. Ewa korzystała z karty płatniczej podłączonej do subkonta jej pracodawczyni. W Sztokholmie było coraz więcej miejsc, w których nie dało się płacić gotówką, a nie chciała nadużywać polskiej karty, zwłaszcza że miała szwedzkie zarobki. Mało komfortowa sytuacja, ale wyglądało na to, że już wkrótce powinna ulec zmianie. Od prawie dwóch miesięcy Rebeka zatrudniała Ewę legalnie, o czym powiadomiła Urząd ds. Migracji i Urząd Podatkowy. Dlatego numer personalny Ewy, jej klucz do kolejnych szwedzkich drzwi, powinien być już w drodze.

Sobota była jej wolnym dniem. Ewa zjadła śniadanie, a potem bardzo długo i starannie myła zęby i ręce. Na koniec w tak gorącej wodzie, że skóra jej rąk poczerwieniała i zapiekła. Zamieniła parę słów z Gretą i zastanawiała się, gdzie wyjść. Od jakiegoś czasu nie lubiła wolnych dni. Jeszcze w styczniu wyczekiwała sobót, żeby wybrać się do centrum i odkrywać nowe miejsca. Zakochała się w uliczkach Södermalm, w Bellmansgatan i Monteliusvägen, z której roztaczał się widok na ogromne jezioro Mälaren i wyłaniające się po drugiej stronie wyspy Riddarholmen i Kungsholmen z monumentalnym Stadshuset na pierwszym planie. Przeczytała gdzieś, że do jego budowy zużyto osiem milionów cegieł. Mogła bardzo długo stać i patrzeć na miasto, ogarniał ją wtedy całkowity spokój. Dobrze było odpocząć od oczekiwań Grety i jej rodziny. Od konieczności mówienia w obcym języku. Świetnie znała szwedzki, ale i tak zdarzało się, że język ten puchł jej w ustach jak nasączona mydłem gąbka. Dlatego co sobota zanurzała się w sztokholmską samotność jak w kinowy fotel. Mogła do woli milczeć, a miejski kalejdoskop dawał oddech. Przeczytała w jakiejś gazecie, że w Sztokholmie prawie czterdzieści procent domostw zamieszkuje tylko jedna osoba, a co piąty sztokholmczyk jest singlem. Dlatego samotne wybranie się do kawiarni, samotne błąkanie się po mieście, nieodzywanie się do nikogo w metrze i w autobusie nie było tu niczym dziwnym. Miewała wrażenie, że mieszkańcy Sztokholmu przypominają Jimmy’ego Livingstona, chorego chłopca zamkniętego w ochronnym balonie ze starej komedii Bubble boy. Ale kochała to miasto, także za lekką socjofobię jego mieszkańców, i wróciła tu po latach, żeby zostać w nim na dłużej. Smutne było tylko to, że kiedy przyjechała do Sztokholmu po raz pierwszy jako zdolna stypendystka, poczuła, że otwiera się przed nią cały świat, że może wszystko. Teraz była pozbawioną wiary w siebie ofiarą przemocy małżeńskiej, szczęśliwą, że udało jej się uciec.

Beztroskę na początku pobytu w Szwecji zawdzięczała niezaglądaniu do skrzynki mailowej. W styczniu nie miała świadomości, co wypisuje do niej Mariusz. Nie miała jej, bo Alicja, przyjaciółka, na której nazwisko zarejestrowała polską kartę prepaid, doradziła, żeby uważała z laptopem.

– Wiesz co, Ewa, byle głupek nie namierzy twojego komputera, kiedy wejdziesz do internetu, ale twój mąż z pewnością ma kolegów, którzy znają się na takich sprawach. Podobno adres IP można chronić, ale ja się na tym nie znam. Powinnaś pogadać z jakimś informatykiem. Albo z hakerem! Tylko bądź ostrożna.

Ewie trudno było znaleźć w Polsce informatyka, bo nie ufała już nikomu. Żadnych nowych znajomości, to było jej motto. Po tym, jak na policji dwukrotnie zaginęły dokumenty ze zgłoszeniem przez nią pobicia, miała wrażenie, że Mariusz zna w Warszawie wszystkich, a jego macki sięgają najbardziej zaskakujących i nieoczekiwanych miejsc. Kto wie, czy „jakiś haker” nie okazałby się tajnym wykonawcą zleceń pana senatora. Świat jest mały, a Warszawa jeszcze mniejsza. Za trzecim razem funkcjonariusze policji przyjechali do nich do domu po tym, jak Mariusz rozbił na jej głowie oprawioną w szkło cenną grafikę. Skończyło się tak, że panowie policjanci wypili z Mariuszem po szklaneczce whisky. Byli pod wrażeniem, że znany polityk, w dodatku stary kumpel ich szefa, to taki równy człowiek, że chce mu się gadać ze zwykłymi glinami. Szkoda, że żona szantażuje faceta, waląc czołem w ścianę, ale kłopoty rodzinne mają wszyscy. Znani politycy też.

Te historie nauczyły Ewę jednego: żony wpływowych skurwysynów nie znajdują pomocy. Dlatego problem uczynienia laptopa niewidzialnym rozwiązała dopiero w Szwecji. Z pomocą ludzi z drugiego końca świata. Po paru tygodniach pobytu znalazła nieduży serwis komputerów i smartfonów ukryty na jednej z uliczek Södermalm, blisko Folkungagatan. Pracowało w nim dwóch Irakijczyków. Gwarantowali, że najszybciej w mieście wymieniają potłuczone ekrany komórek i mają najniższe ceny za odzyskiwanie danych z komputerów. Nie wyglądali na ludzi, którzy cierpią na nadmiar klientów. Ewa domyślała się, że większość mieszkańców Södermalm serwisuje swoje lśniące macbooki. Jednak Ewa intuicyjnie zaufała właśnie tym mężczyznom. Jeden mówił świetnie po szwedzku, drugi bardzo kiepsko, ale z łatwością zmienił go na angielski. Okazało się, że wprawdzie pochodzi z Iraku, ale jest jezydem. Opowiedział jej, jak razem z żoną cudem uciekli przed Państwem Islamskim. Zainstalowanie w jej komputerze sieci VPN z adresem serwera w Portugalii zajęło mu kilkanaście minut.

– Militarny poziom szyfrowania – dodał jego kolega.

Nie zadawali żadnych pytań. Obiecali, że pomogą, gdyby się coś działo. Pobrali śmiesznie niską opłatę.

– Wiesz dlaczego? Bo nikt mnie tu nie pyta, skąd jestem, a ty zapytałaś – powiedział po angielsku ten, który był jezydem. – Po raz pierwszy od dawna poczułem, że ktoś się mną interesuje. Bo normalnie jest tak, że ludzie dają mi tu do zrozumienia, że jestem obcy, ale nikogo nie obchodzi, skąd się tu wziąłem…

Dzięki ich pomocy od połowy lutego mogła marnować czas, surfując w sieci. Poza tym regularnie sprawdzała pocztę. Każdy kolejny mail od męża był jak uderzenie w splot słoneczny. Jego pogróżki sprawiły, że najlepiej czuła się w domu Grety i Rebeki. Nie lubiła opuszczać tego miejsca. Jednak wczoraj Rebeka dała jej do zrozumienia, że wolny dzień powinna spędzić poza domem. Sobota ma być dla niej dniem bez jej podopiecznej. Rebeka przecież wie, jak zająć się matką.

Sobota, 14 kwietnia 2018, Nacka

Jens po raz kolejny sprawdził kieszenie dżinsów oraz kurtki. Potem zaczął się klepać po tułowiu, biodrach i nogach, jakby robił sobie samemu rewizję. Potrząsnął głową i nacisnął dzwonek do drzwi niedużego domu w Saltsjö-Boo, w którym mieszkali z Agnetą od ślubu. Cierpliwie czekał. Ponownie nacisnął dzwonek. Nic.

Kiedy tak stał na własnym ganku zgarbiony i zrezygnowany, ze zwisającymi wzdłuż ogromnego ciała rękami, które wieńczyły dłonie jak talerze, wyglądał na człowieka u progu emerytury. A miał do niej jeszcze siedem lat. Był jednak zmęczony i głodny. W Norsborg Botkyrka spędzili z Björnem dużo czasu w towarzystwie nowicjuszy z Flemingsberg. Udało im się znaleźć melinę, w której narkotyki dosłownie wysypywały się z szaf, a na balkonie stała walizka z koką i heroiną wartości dwóch milionów koron. Była adrenalina i duża satysfakcja, jednak teraz potrzebował spokoju.

Kiedy trzeci dzwonek nic nie dał, głośno przeklął. Zaczął pukać. Było to wyjątkowo donośne pukanie. Przechodząca obok pani z pieskiem aż się obejrzała.

Jens zapomniał rano kluczy, co stanowiło duży błąd. W soboty o tej porze Agneta zazwyczaj twardo spała po tym, jak wypiła butelkę wina. Czasem więcej niż jedną. Trudno powiedzieć, czy była alkoholiczką, bo nie piła codziennie, ale kiedy mogła, to piła tyle, żeby się wyłączyć. Zniknąć. Za drzwiami zaczęły miauczeć koty. Było ich cztery i Jens ich nie lubił. W przeciwieństwie do Agnety, która je kochała. Pewnie był o nie zazdrosny.

Nagle usłyszał kroki.

– Jens? – zapytała przez drzwi Agneta. Miała trzeźwy głos. – Długo czekałeś? – spytała, otwierając mu drzwi. – Brałam prysznic. Po bieganiu.

– Biegałaś? To wspaniale! – Jens klasnął w dłonie, a następnie rozłożył szeroko ramiona, żeby ją przytulić jak dawniej, ale Agneta uchyliła mu się z lekkim, prawie niewidocznym wzruszeniem ramion. Miała mokre włosy, bury sweter, szare legginsy i grube skarpety, sięgające do połowy łydki.

– Jesteś głodny? – zapytała, podnosząc z podłogi czarnego jak smoła kota. – Zaraz dostaniesz dorsza z ziemniakami, ale najpierw nakarmię to towarzystwo. – Spojrzała znacząco na ocierające się o jej nogi pozostałe kocury. – Same sobie nie wezmą.

Jens patrzył, jak Agneta całuje kota w czubek głowy. Zawsze była drobna, ale odkąd w ich życiu wydarzyło się to, co się wydarzyło, zeszczuplała tak bardzo, że z figury przypominała dziecko. Stała się dziewczynką o zamkniętej, pełnej cierpienia twarzy przedwcześnie postarzałej kobiety. Trudno było się dopatrzeć tego, jak bardzo była kiedyś urocza i zalotna z tym swoim zadartym noskiem, pulchnymi wargami i lekko na siebie zachodzącymi jedynkami. Szalał na jej punkcie. Był o nią koszmarnie zazdrosny. Złościła się, że ma obsesję, ale on nie wierzył, że może istnieć na świecie facet, który nie chciałby jej zaciągnąć do łóżka.

„Cały ród męski pada na twarz z zachwytu, kiedy na ciebie patrzy, ptaszynko”, tak do niej mówił. Pewnie już nigdy w życiu tego nie powtórzy.

Unikała jego wzroku i dłuższych rozmów. Unikała fizycznej bliskości, choć zdarzało im się uprawiać pozornie poprawny, pełen samotności seks. Teraz weszła z kotem na ręku do kuchni, szepcząc mu do ucha jakieś czułości. Jens odprowadził ją wzrokiem, a potem z lekkim stęknięciem ściągnął buty. Ostatnio nawalały mu stawy, zwłaszcza pod koniec dnia. Był za wysoki i za ciężki. Wyprostował się z trudem i poszedł umyć ręce. Splunął do umywalki. Snus zostawiał po sobie gorzki, nieprzyjemny smak. Jens popatrzył w lustro. Siwe, wciąż gęste włosy spadały na czoło przetłuszczonymi kosmykami, okulary dla dalekowidzów powiększały zmarszczki i wory pod oczami. Reszty zmian na twarzy nie było widać, bo miał gęsty, krótko przycięty zarost. Znowu splunął.

Kiedy wrócił do kuchni, wokół porcelanowych miseczek z karmą kręciły się koty, a mikrofalówka sygnalizowała, że dorsz z purée ziemniaczanym i groszkiem z mrożonki nadaje się do jedzenia. Na stole leżało jedno nakrycie.

– Myślałem, że zjemy razem – powiedział. – Przecież ty też jesz o tej porze.

– Zjadłam wcześniej. Musiałam, bo nie jadłam śniadania ani lunchu – odpowiedziała Agneta, stawiając na stole butelkę białego wina.

– Napijesz się?

Jens potrząsnął przecząco głową.

– Mam dyżur.

– No chyba dadzą ci już spokój. Drugi dzień pracujesz non stop – powiedziała Agneta głosem, który wyrażał doskonałą obojętność. Nalała sobie wino do kieliszka i wypiła duszkiem.

– Nie przesadzasz? – spytał.

– Nie masz innych zmartwień? – odparła.

W jej twarzy i w tonie jej głosu było coś takiego, że cały się w sobie skurczył. Ależ ona nim gardziła, tymi jego wysiłkami na rzecz prowadzenia normalnego życia. Poczuł ulgę, kiedy po niespełna dwóch godzinach spędzonych w domu zadzwoniła jego służbowa komórka.

– Zaginęła jakaś staruszka w Storängen. Nie ma jej od paru godzin. Rodzina twierdzi, że musiało się coś stać. – Pracowniczka centrali zdawała się mieć wątpliwości, czy powinna mu zawracać tym głowę. – Może skoczycie tam z Björnem, co? – zapytała jednak. – Sama nie wiem, czy trzeba, ale macie niedaleko, a zaginiona kobieta jest chyba teściową lokalnego dziennikarza. Ostatnio się nas czepiali, więc…

– Dobra. Nie będę brał Björna, pojadę sam.

– Björn jest już w drodze po ciebie.

Agneta piła drugi kieliszek wina, wyglądając przez okno.

– Jedziesz? – zapytała.

Kiwnął głową bez słowa. Szybko skończył jeść, włożył talerz i sztućce do zmywarki i wyszedł do przedpokoju, nie patrząc na nią. Ponownie kucnął, żeby zawiązać buty. Powstrzymał się od stęknięcia. Chciał się pożegnać, ale kiedy zajrzał do kuchni, Agneta siedziała tyłem do niego i mówiła coś do siedzących na stole dwóch kotów. Wycofał się w milczeniu. Zamknął drzwi na dolny zamek, bo nie chciał jej zawracać głowy, nawet prośbą o przekręcenie gałki od wewnątrz. Björn czekał już w tym samym miejscu, w którym go wcześniej zostawił.

Storängen to jedna z najstarszych i najpiękniejszych dzielnic willowych w Nacka, enklawa ludzi zamożnych nad jeziorem Järlasjön. Większość tutejszych willi zbudowano na początku XX wieku, są przestronne, w dużej mierze drewniane. Zostały zaprojektowane dla sędziów, bankierów i lekarzy przez cenionych architektów. Architekci ci nosili imiona jak ze skandynawskich sag: Ragnar, Ivar, Torben… Wokół domów roztaczają się pyszne ogrody. Już teraz można było sobie wyobrazić, że kiedy zakwitną wiśnie i jabłonie, cała okolica zamieni się w coś na kształt raju. Björnowi przyszło do głowy, że zanim został policjantem i spotkał Sannę, wyobrażał sobie, że będzie mieszkał w takim miejscu. Z żoną i trójką dzieci.

– Dobra, zatrzymaj się tu – mruknął Jens.

– Tu nie wolno – wyraził swój sceptycyzm Björn. Parking znajdował się tuż nad jeziorem, ale umieszczona z boku niebieska tabliczka nie pozostawiała wątpliwości, że to prywatne miejsce. Jens potrząsnął głową i uśmiechnął się pod nosem.

– Nam wolno – powiedział, wydłubując spod górnej wargi snus.

– Nie tym samochodem – upierał się Björn, bo znowu obudził się w nim duch protestantyzmu.

– Nie marudź, chłopie, zaraz będziemy wracać. Założę się, że starsza pani przysnęła na słońcu, a teraz jest już w domu. Ludzie są nieprzyzwyczajeni do światła, różnie reagują.

Czerwona willa znajdowała się na wzniesieniu, prowadząca do niej furtka była otwarta na oścież. Björn szedł dwa kroki za Jensem. Nagle znów poczuł przypływ mdłości. Kiedy robili rewizję w Botkyrka, zwymiotował do brudnego kibla w melinie na ostatnim piętrze pogrążonego w szarości bloku. Cud, że zdążył. Inna rzecz, że sądząc po stanie dywanu w tym przybytku, ktoś przed nim już tam wymiotował. Zaraz po tym przykrym incydencie zrobiło mu się lepiej. Stwierdził, że się czymś zatruł i jego samopoczucie nie ma związku z grypą żołądkową w rodzinie. Jednak teraz paliły go skronie i znowu było mu niedobrze. Ciężko westchnął, tęskniąc za łóżkiem i kieliszkiem czegoś mocnego na sen. Drzwi willi otworzyły się w tej samej sekundzie, w której nacisnął dzwonek. Stała w nich na oko pięćdziesięcioletnia, atrakcyjna kobieta o pełnej niepokoju twarzy.

– Rebeka Sjöwall – powiedziała zdecydowanym tonem, ściskając im dłonie. – Mamy nadal nie ma w domu. Przed chwilą odkryłyśmy z Ewą, że z jej pokoju zniknęło kilka rzeczy!

Björn spojrzał porozumiewawczo na Jensa. Ucieczka z domu, widzieli to wiele razy: starsza osoba, poczucie osamotnienia, tym bardziej dojmujące, że wśród zajętych swoimi sprawami bliskich, towarzyszące temu kłopoty z pamięcią, może początek demencji i brak orientacji. Źle, że dom jest tak blisko jeziora, jeszcze parę godzin i trzeba będzie zarządzić poszukiwania. Oby się nie okazało, że… Rok temu wyłowili staruszkę niedaleko stąd, koło mariny w Saltsjö-Duvnäs.

– Zaraz nam pani wszystko opowie – stęknął Jens, pochylając się, by ściągnąć buty. Pochodził z dziwnego kraju, w którym nawet inspektor kryminalny wchodzi do cudzego domu w skarpetkach, żeby nie brudzić.

Rebeka Sjöwall nabrała powietrza i zakryła usta ręką. Miała łzy w oczach.

– Stało się coś bardzo złego! Czuję to! Mama nie wyszłaby z domu, nie zostawiając nam wiadomości.

– To prawda. – Zza pleców Rebeki wyłoniła się niespodziewanie kobieta, która wydała się Björnowi znajoma. Nie miał pojęcia dlaczego. Była bardzo ładna, przez moment wpatrywał się w nią, próbując skojarzyć, skąd ją zna. Nic nie przychodziło mu do głowy. Zerknął na Jensa. Jego szef ściskał właśnie jej dłoń swoją wielką łapą. Kiedy przyszła kolej na Björna, kobieta otworzyła szeroko oczy, słysząc, jak się nazywa:

– Fågel to po polsku „ptak”, a ja nazywam się Ewa Ptak – powiedziała ze słowiańskim akcentem. – Mamy takie same nazwisko!

Björn kiwnął energicznie głową. A więc jest Polką. Nie znał żadnych Polek poza sprzątaczką, która pracowała u nich, kiedy byli z Sanną małżeństwem, i lekarką, która parę lat temu usuwała mu migdałki. Mimo to był głęboko przekonany, że nie widzi jej po raz pierwszy. Może spotkał ją w poprzednim życiu? W Boga nie wierzył, ale możliwość reinkarnacji brał pod uwagę.

– Przejdźmy do kuchni – powiedziała zniecierpliwionym tonem Rebeka.

W kuchni usiedli przy stole. Jens sprawiał wrażenie zmęczonego i nieobecnego, ale Björn wiedział, że w rzeczywistości uważnie lustruje przestrzeń wokół siebie. Był cholernie spostrzegawczy. Björn wyciągnął notatnik.

– Jak się nazywa zaginiona?

– Greta Sjöwall…

– Wiek?

– Osiemdziesiąt cztery lata. – Rebekę wyraźnie irytowały te pytania.

– Jakieś problemy z pamięcią? Demencja? Alzheimer? – zapytał Björn.

– W żadnym razie. Ma lepszą pamięć niż pan – odpowiedziała. – Przepraszam, ale jestem zdenerwowana. Czy nie możemy już…?

– Inne problemy zdrowotne?

– Właściwie nie… To znaczy szybko się męczy, bo za dużo pali. Po kryjomu zresztą.

Björn zauważył kątem oka, że Ewa zareagowała na ostatnie słowa. Spuściła wzrok i przygryzła wargę.

– Poza tym jak to ze starszymi osobami. Czasem coś ją boli. Miewa słabsze dni.

– Jak była ubrana?

– Kiedy wychodziłam z domu, miała na sobie niebieską jedwabną bluzkę i szarą spódnicę, więc jeśli się nie przebrała, to chyba to… – powiedziała szybko Ewa.

– I nie wiem, co narzuciła na wierzch. Jej płaszcze i kurtki wiszą w przedpokoju – dodała Rebeka. – Sprawdzałam kilka razy. No może wzięła sweter. Jeśli nie, to jak nic dostanie zapalenia płuc.