Ballada o koszmarze - Giesecke Patrycja - ebook

Ballada o koszmarze ebook

Giesecke Patrycja

3,3

Opis

Pewnego wieczoru, kilka lat po transplantacji serca, Mikołaja nawiedza zjawa nieznanej kobiety. Od tego czasu duch ukazuje mu się zarówno w czasie snów, jak i na jawie, a zdesperowany mężczyzna powoli zaczyna odkrywać prawdę o tym, kim jest martwa kobieta, Daniela. W tym celu wyjeżdża do małej miejscowości w górach, gdzie – jak się okazuje – działa sekta, która od zarania dziejów składa w ofierze kobiety jednemu z potężnych demonów. Mikołaj, wraz z przyjaciółmi, rozpoczyna prywatne śledztwo, mające doprowadzić go do rozwiązania zagadki i postawić osoby odpowiedzialne za śmierć kobiet przed oblicze sprawiedliwości.
Ballada o koszmarze” to wciągająca powieść, brawurowo łącząca thriller z horrorem, a wszystko w klimacie gęstej atmosfery i mrocznej tajemnicy…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fruehmette

Dobrze spędzony czas

3,9
00

Popularność




Tytuł: Ballada o koszmarze

Autor: Patrycja Giesecke

Copyright:

Trupi Jad – Magazyn Strasznie Kulturalny

Wydawnictwo Phantom Books

Patrycja Giesecke

Okładka: Joanna Widomska

Skład/łamanie: Dominika Świątkowska

Redakcja: Dagmara Adwentowska

Sucha Beskidzka 2023.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

ISBN: 978-83-67042-22-2

WSPOMNIENIA

Policyjny wóz wiozący komendanta na miejsce przestępstwa zatrzymał się z piskiem opon. Pokryty śniegiem parking znajdował się przy platformie widokowej na szczycie jednego z największych w okolicy wzniesień. Było to wspaniałe, dziewicze niemal miejsce, po które cywilizacja nie ważyła się wyciągnąć swych łap. W jasne, słoneczne dni stanowiło dogodny punkt obserwacyjny na panoramę najbliższych grzbietów górskich oraz dolinę, w której rozciągało się miasteczko. Wysokie na wiele metrów sosny rosnące u podnóża wzgórza z tej wysokości zdawały się cienkimi zapałkami, które można by złapać w dłoń i złamać w palcach bez najmniejszego trudu. Było tu zazwyczaj pięknie, jednak dzisiaj miejsce to nie miało w sobie nic uroczego. Pokryte gęstym śniegiem wzniesienie, na które nawet policyjna terenówka dotarła z dużym trudem, zdawało się miejscem przygnębiająco niebezpiecznym, a wrażenie to pogłębiała unosząca się powoli gęsta mgła i widok urwistej ściany, którą na północnym wschodzie podcięty był szczyt.

Drzwi auta otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, a z jego środka wyskoczyły dwie postacie. Jedną z nich był tęgi, acz postawnej postury komendant, którego sumiaste wąsy podrygiwały nerwowo na hulającym dookoła wietrze. Mężczyzna pociągnął wielką niczym bochen chleba dłonią za sprzączkę swego skórzanego pasa, a opadające spodnie wróciły na miejsce. Rozejrzał się przymrużonymi, bystrymi oczyma po twarzach zebranych policjantów.

W dni takie jak ten najchętniej zostałby w domu i grzał stare kości pod kocem przy szklaneczce alkoholu. Wystawiłby stopy obute w ciepłe bambosze do wesoło płonącego w kominku ognia, a jego kochana małżonka nuciłaby pod nosem jedną z piosenek lecącą właśnie w radiu i przygotowując obiad, krzątałaby się po kuchni.

Niestety, życie rzadko kiedy spełniało zachcianki komendanta, o czym zdążył się już wielokrotnie przekonać. Zamiast wolno pić przednią whisky z wodą, przyszło mu odmrażać sobie zadek na szycie tego piekielnego wzniesienia, na którym nie raz i nie dwa tego lata doszło do złamania nogi przez wspinacza amatora. Zapinając pospiesznie gruby płaszcz, opatulił szyję zrobionym na drutach szalikiem. Jeszcze tego mu brakowało, by nabawił się przeziębienia. W jego wieku byle katar był równie niebezpieczny jak dżuma albo cholerna cukrzyca, na którą zapadł jakieś dwa lata temu.

– Komendancie! – zawołał jeden z policjantów, machając przy tym doń dłonią. – Komendancie, tutaj!

To był Daniel Wilczewski, jego zastępca. Młody i bardzo energiczny duch, którego nierzadko trzeba było powstrzymywać przed zrobieniem jakiejś głupoty. Dobry był z niego dzieciak, a jego młodziutka żonka piekła najlepszy w świecie jabłecznik, ale strasznie porywczo reagował nawet na złamanie zakazu postoju. Komendant mógł jedynie przypuszczać, jakie emocje mogło wzbudzić w młodziku odnalezienie ciała.

Uważnie stąpając po pokrytej lodem i śniegiem ziemi, komendant ruszył ku zastępcy, ale i tak omal nie wylądował z głuchym łoskotem na swym zmarzniętym tyłku. Na szczęście Daniel pojawił się przy nim i złapał go pod ramię, nim obił sobie pośladki, bądź co gorsza, złamał kość ogonową. Przez chwilę komendant widział już siebie, leżącego w łóżku przez kolejne tygodnie z ciałem pokrytym gipsem od pasa w dół.

– Ostrożnie, komendancie – rzekł młodzik, pomagając mu dojść do miejsca, gdzie wznosił się prowizoryczny namiot. – Jest w cholerę ślisko.

Co ty nie powiesz, pomyślał mężczyzna, ale przytaknął jedynie głową.

– Jest w środku – rzekł Wilczyński i odciągnął materiał namiotu, by umożliwić komendantowi wejście do środka, po czym dodał szeptem: – Jak Boga kocham, czegoś takiego w życiu nie widziałem. Oglądałem dużo popieprzonych rzeczy w telewizji po zmroku, kiedy Monia już spała, ale to…

Zapewne nie tylko krwawe horrory umilały ci wieczory, kiedy twoja Monia spała jak zabita, ponownie pomyślał komendant, ale i tym razem nie powiedział tego na głos. Był człowiekiem, który chętnie zatrzymywał myśli szczelnie zamknięte w głowie.

Wszedł pewnym krokiem do wnętrza namiotu i przystanął za plecami klęczącego patologa, znanego mu z komendy wojewódzkiej. Wiedział, czego mógł się spodziewać. W przeciwieństwie do Wilczyńskiego, który służył w policji dopiero od dziewięciu miesięcy, on był starym wyjadaczem. Widział w tym zapomnianym przez Boga zakątku ziemi już niejedną zbrodnię. Nie było więc dla niego zaskoczeniem, kiedy i tym razem ujrzał nagie, posiniaczone kobiece ciało bez głowy.

– To samo, co zawsze? – zapytał patologa.

Facet zerknął na niego znad ramienia i podniósł się na nogi. Był to mężczyzna chudy jak szkielet i wysoki jak wieża Eiffla. Komendant za każdym razem, kiedy go spotykał, miał wrażenie, że mija się z duchem kogoś, kto zapomniał, że nie żyje. Patolog zdawał się płynąć korytarzem, a nie stąpać po ziemi, chociaż doskonale widać było, jak jego buty rozmiaru pięćdziesiąt dotykają podłogi. Twarz mężczyzny wydawała się należeć do kogoś innego. Skóra wisiała na wystających kościach policzkowych niczym za duża koszula; wąskie usta zaciskały się tak bardzo, iż nie sposób było dostrzec warg. Wyglądało to tak, jakby ich wcale nie miał.

Był dziwnym człowiekiem. Nie mówił wiele, raporty składał zazwyczaj w papierowej postaci, dodając przy tym do akt kilka słów od siebie, które zamieszczał na samoprzylepnych karteczkach. Koledzy policjanci nazywali go nawet wampirem, ale żaden z nich nie odważył się powiedzieć tego głośno, kiedy był w pobliżu. Szczerze mówiąc, kiedy patolog wchodził na komisariat, całe życie uciekało z pomieszczenia. Śmiechy milkły, oczy zaczynały wpatrywać się w monitory komputerów albo najzwyczajniej w ścianę, a dłonie lekko trzęsły. Wielu chłopców z posterunku przysięgało, że kiedy ten facet przechodził przez drzwi, można było poczuć zapach stęchlizny i odór śmierci, poprzedzony nienaturalnym chłodem. Komendant nie komentował. Miał w zwyczaju nie udzielać się w tej sprawie, ale musiał przyznać sam przed sobą, że coś w tym było.

Szare, zimne jak u trupów – którymi, notabene, się zajmował – oczy patologa zabłysły w krystalicznym świetle lamp ustawionych dookoła. Nie musiał mówić bądź czynić nic więcej, by komendant wiedział, że miał rację. Jedno spojrzenie na bladą twarz lekarza było dla niego wystarczającą odpowiedzią.

Która to już?, zastanawiał się komendant. Trzecia, od kiedy zamieszkał w miasteczku i przejął posadę komendanta? Tak. Trzecia. Jedna na każdy rok, który tu spędził.

– To, co zawsze? – zapytał zaskoczony Daniel, przeskakując wzrokiem z twarzy komendanta na patologa i z powrotem. – Było ich więcej?

– Idź i zawiadom prokuratora – polecił mu komendant.

Jednak Wilczyński nie miał zamiaru tak szybko się poddać. Stanął na baczność i wypinając szeroką pierś, wydymał usta w niezadowoleniu.

– Musimy złapać drania, który to zrobił…

– Powiedziałem, żebyś poszedł i zawiadomił prokuratora! – warknął na niego komendant, bliski tego, by przywalić młodemu w twarz.

Jednak nim młodzik zdążył choćby mrugnąć powieką, do środka namiotu wsunęła się głowa jednego z policjantów.

– Komendancie – rzekł. – Prokurator tu jest.

A jakżeby inaczej, pomyślał ten i wyszedł na śnieg.

Prokurator był wysokim, pewnym siebie mężczyzną. Zawsze starannie ubrany, uśmiechnięty od ucha do ucha, kiedy trzeba, lub zasmucony, gdy wymagała tego sytuacja. Należał do tego rodzaju ludzi, którym komendant zaraz po wręczeniu Oskara za najlepszą grę aktorską wsadziłby do tyłka spluwę i pociągnął za spust. Kruczoczarne włosy prokuratora przeplecione pasmami siwizny były zawsze idealnie ułożone. Komendant miał pewność, że nawet gdyby diabeł zatańczył temu fircykowi na głowie, to i tak nie byłby w stanie popsuć mu fryzury. Ale diabeł nie tańczył Bielkowskiemu ani na głowie, ani na ramionach. Diabeł w najczystszej postaci odwiedzał od czasu do czasu jego łóżko i kiedy tylko Bielkowski dobrze się sprawił, załatwiał mu kolejne awanse.

– Radke – powiedział prokurator, wyciągając dłoń, którą komendant uścisnął krótko, acz stanowczo. – Czy…

– To samo – odparł mu ten od razu.

Komendant Radke nie miał ochoty na dłużące się dyskusje z prokuratorem. I tak wiedział, jak ta sprawa się rozstrzygnie. Wiedział, że zakończy się ona tak samo, jak dwie poprzednie, a może nawet setki innych, o których nie miał pojęcia, bo zdarzyły się przed jego przybyciem do tego miasteczka.

– Więc wiesz, co się teraz stanie? – zapytał Bielkowski, nawet nie starając się mówić cicho, aby żaden z przypadkowych świadków ich nie usłyszał.

– Wiem – odparł komendant.

– Dobrze.

Radke patrzył na uśmiechniętą w paskudny sposób gębę Bielkowskiego, który klepnął go w ramię, by po chwili zniknąć w dżipie i odjechać do miasteczka.

Kiedyś cię przyskrzynię, dupku! Komendant poprzysiągł solenie. Albo zginę, próbując.

– Co teraz? – zapytał stojący za nim Wilczyński.

– Teraz zamkniesz się, młody – mruknął komendant, po czym złapał młodzika za rękaw. – Zamkniesz się. Posłuchasz, co mam ci do powiedzenia, a kiedy skończę, nigdy więcej mnie nie zapytasz o zwłoki kobiety bez głowy. Jasne?

~*~

Kilka lat później

– Mikołaj! Mikołaj! – zawołała wysoka blondynka, starając się przekrzyczeć głośną muzykę, rozchodzącą się basami po przestronnym salonie.

Mężczyzna o niebieskich oczach i burzy brązowych włosów sięgających lokami za ucho spojrzał na nią nad oparciem sofy, na której siedział w towarzystwie roześmianych przyjaciół i kilku młodych kobiet. Na jego usta wypłynął grymas, kiedy zobaczył ją wchodzącą do pomieszczenia. Ostatnie, na co miał ochotę tego sobotniego wieczoru, to spotkanie z nią. Wydawało mu się, że dosadnie dał jej do zrozumienia, iż między nimi nigdy nie było niczego więcej jak kilka przyjemnych momentów, które nigdy więcej się nie powtórzą.

– Mikołaj! – powiedziała bezradnie kobieta, a w jej oczach zalśniły łzy, kiedy pociągając mocny łyk piwa, odwrócił się od niej. – Mikołaj… Proszę, musimy porozmawiać.

Jednak on udawał, że nie słyszy, choć jego serce zapłakało na widok jej łez.

Kochał ją. Kochał całym sobą, ale przyjaciele wiedzieli, co mówią. On i Janina nigdy nie powinni być razem. Bo cóż mogłoby wyniknąć dobrego ze związku kogoś takiego, jak on, z kimś takim, jak ona? On, syn ludzi sukcesu, student prawa oraz ona, córka narkomana i alkoholiczki? Nie, to bezcelowe. Jego przyjaciele mieli cholerną rację. Nawet jeśli Janina była najczulszą i najbardziej uczciwą istotą, jaką Mikołaj znał, należeli do dwóch różnych światów. To nie była ich bajka i lepiej dla nich obojga, gdyby jak najszybciej poszli po rozum do głowy.

Nie przejmując się zakłopotanymi spojrzeniami kolegów, Mikołaj dalej pił piwo z zielonej butelki. Pozwolił, by ośmielona uśmiechem ruda koleżanka przesiadła się z wygodnego fotela i zasiadła na jego kolanach. Położył dłoń na jej odkrytym udzie, wychylając do niej twarz, gdy nachyliła się i złożyła na jego ustach przelotny, acz gorący pocałunek.

– Mikołaj! – wydarła się stojąca za jego plecami dawna kochanka.

– Chryste, Janina! – odkrzyknął, odwracając się do niej. – Możesz się zamknąć? Psujesz moje urodziny. Proszę, zamknij się i wyjdź.

Powiedziawszy to, powrócił do picia piwa. Chwycił w dłoń pilot od wieży stereo i podgłośnił muzykę na tyle, by żadne ze słów wypowiadanych przez Janinę nie mogło dotrzeć do jego uszu. Uśmiechnął się do milczących towarzyszy w tym samym momencie, gdy zimny napój oblał jego włosy, twarz i ulubioną koszulę. Nie uda mu się doprać materiału z soku pomidorowego, z którego zrobiona była Krwawa Mary, jednak nie miał zamiaru się złościć z tego powodu. Wiedział, że zasłużył sobie na to, po tym, jak ją potraktował, a jedna zniszczona koszulka nie wystarczy, by zadośćuczynić Janinie jej łez i bólu.

Kumple Mikołaja zaśmiali się zdrowo, a on wywrócił oczami, gdy doszły go stłumione muzyką słowa kochanki, których nie potrafił zrozumieć. Potem usłyszeli huk drzwi, a do skąpanego w półmroku i dymie papierosów i marihuany pokoju, przez wielkie okna wpadło światło samochodowych lamp.

– Mikołaj… – Usłyszał głos obok siebie.

Spojrzał na rudowłosą koleżankę, ale nie jej twarz napotkał przed swymi oczami. Patrzyła na niego Janina. To ona siedziała na jego kolanach i uśmiechała się delikatnie. Jej piękne, spokojne oczy przyglądały się mu z miłością, a długie włosy opadały na ramiona. Janina miała wspaniały nos, odrobinę zadarty, ale mały i uroczy; z kilkoma piegami na czubku. Mikołaj poświęcał wiele czasu na przyglądaniu się mu.

Zdziwiony, rozejrzał się po salonie, a jego wzrok przepływał jakby w zwolnionym tempie po meblach, których kontury z wolna rozmywały się w ciemnościach. Po towarzyszach zabawy nie pozostał nawet ślad. Siedział teraz na zimnym asfalcie. Janina znikła z jego kolan, lecz widział jej dłoń leżącą bez życia; wystającą ze zbitego okna małego autka, które powyginane leżało w rowie przy drodze. Widział, jak krew powoli spływa ze wskazującego palca Janiny, który powoli zaczął czernieć.

Oszołomiony, spojrzał na własne dłonie. Była na nich krew.

Krzyknął, widząc ją również na swojej koszuli, ale z jego ust nie dobył się ani jeden dźwięk. Mikołaj złapał się za gardło, by ponownie krzyknąć niemo. W oczach wezbrały mu wielkie łzy. Nie chciał, by to się tak skończyło. Nie z Janiną. Nie z jego słodką, wspaniałą Janiną.

Boże, był taki głupi!

– Mikołaj…

Odciągając dłonie od gardła, Mikołaj uniósł oczy. Janina stała tam. Skąpana w mroku i krwi. Jej szare oczy były teraz puste, zimne, martwe. Z blond włosów skapywały ciemnoczerwone krople, a jej małe, niemal dziecięce dłonie pokazywały coś, co stało za nim.

Mikołaj poczuł strach. Bał się spojrzeć w tamtym kierunku. Czuł na karku chłodny podmuch, choć liście na otaczających go zewsząd drzewach ani drgnęły. Był świadom bolącej obecności kogoś, czegoś, co stało tam i patrzyło na jego plecy. Mógł przysiąc, że czuł, jak wzrok tego czegoś przewierca mu ciało i duszę na wskroś. Wiedział też, że nie ma innego wyboru. Wiedział, że musi odwrócić wzrok od zakrwawionej twarzy Janiny, którą zaczął pokrywać mech, i spojrzeć w tamtym kierunku.

– Mikołaj…

~*~

Jasne światło.

Było go tak wiele. Otaczało Mikołaja, raziło go w oczy, więc je mrużył. Miał ochotę przetrzeć powieki, ale nie mógł podnieść do twarzy dłoni, która wydawała się mu ciężka niczym ołów. Słyszał szum w uszach, jakby miał w nich wodę, i dobiegające z daleka ciche pikanie czegoś, co musiało znajdować się za nim.

Nie wiedział, gdzie mógł być , a biel, w której był skąpany, nie mówiła mu nic. Olśnienie przyszło razem z rozmazanym licem kobiety o ciemnych lokach okalających twarz i dużych oczach podobnych do jego własnych. Mikołaj poczuł, jak jej dłoń gładzi go po głowie i widział, jak jej usta poruszają się, niemo wypowiadając słowa, których nie potrafił zrozumieć.

Zamrugał zawzięcie ciężkimi powiekami, starając się skoncentrować spojrzenie na jedynej rzeczy, jaka była razem z nim w tej denerwującej bieli. Powoli szum zaczął ustępować, pozostawiając w jego uszach miejsce dla pikających maszyn. W głowie huczało mu od opadających kropel kroplówki, ale wzrok powoli zaczął się wyostrzać, by Mikołaj mógł w końcu w całej okazałości ujrzeć twarz kobiety patrzącej na niego z przejęciem i trwogą.

– Udało się – powiedziała. – Udało się, Mikołaj.

Udało się, powtarzał w swych myślach, niezdolny, by wypowiedzieć to zdanie na głos. Udało się.

Używając resztki sił, jaka w nim była, Mikołaj ze stęknięciem podniósł dłoń. Z głośnym plaśnięciem wylądowała na jego piersi odzianej w szpitalną koszulę. Wyczuwał pod palcami nierówności i wciąż świeże szwy na mostku, których nici przebijały się przez materiał.

Jednak to, czego szukał, poczuł dopiero po chwili.

Głośne „bum, bum, bum” zadudniło pod palcami, a z oczu Mikołaja popłynęły łzy. To było jego serce. Jego nowe serce biło w piersi mocno i równo niczym nowy silnik. Żyło w nim, a dzięki niemu żył i on.

Dostał nowe serce, nowe życie, nową szansę.

– Udało się – powiedziała matka, całując go w czoło z czułością i ścierając z jego policzków ciężkie łzy, sama zapłakała.

TO, CZEGO NIENAWIDZI

Dwa lata później

Końca tego roku, w którym Bill Clinton opublikował swoje pamiętniki, a niemal wszystkie stacje radiowe na świecie cytowały Teresę Heinz-Kerry: „Nie lubię, jak mi się przykleja etykietki. Przecież nie jestem butelką z ketchupem”, większość ludzi wyczekiwała ze zniecierpliwieniem. Był to smutny rok. Obfitujący w ataki terrorystyczne, płonące promy i trzęsienia ziemi, a jego kres nie zapowiadał przynieść ze sobą niczego więcej, jak cierpienia i jeszcze większej porcji żalu.

Wiedział o tym. Zdawał sobie sprawę z tego, że cokolwiek stary rok miał jeszcze w zanadrzu, nie będzie to niczym miłym ani wesołym. Człowiek czasami budził się rano i wiedział już, że cała doba będzie do końca spartaczona. On obudził się z takim przeczuciem w dzień po wizycie w szpitalu, do którego udał się zaraz po tym, jak Sonia zadzwoniła do domu jego rodziców, by poinformować go o wypadku. Jedyną różnicą było to, iż przeczucie nie dotyczyło tylko jednego dnia.

Ono dotyczyło całego jego życia, jakie nastąpiło PO.

Wiedział, że wszystkie lata, jakie nadejdą PO, będą spartaczone. Nie był jednak przygotowany na to, jakie niespodzianki czyhały na niego jeszcze przed tym, nim wskazówki zegara wybiją dwunastą w nocy, a właśnie ten stary rok stanie się jedynie wspomnieniem.

– Za Mikołaja! – zawołał barczysty mężczyzna o burzy siwo-brązowych włosów, podnoszący kieliszek z winem.

Mikołaj ocknął się z otępienia i rozejrzał zdezorientowany dookoła siebie.

– Za Mikołaja! – powtórzyli zebrani, a ich wesoły krzyk rozniósł się po wypełnionym spokojnym jazzem salonie.

Pomieszczenie utrzymane było w afrykańskim stylu. Wszędzie wisiały drewniane maski – ciosane ręcznie przez mieszkańców plemienia zamieszkującego odległe zakątki Kongo. Matka Mikołaja uwielbiała je, choć jego samego przyprawiały o ciarki. Wydawało mu się, że ich oczy obserwują go uważnie, a wykrzywione w dziwnym grymasie usta poruszają się, kiedy patrzył na nie jedynie kątem oka. Było to głupie, wiedział to, jednak poczucie skrępowania towarzyszyło mu zawsze, kiedy wchodził do salonu.

Pod jedną ze ścian pomalowanych na cappuccino – tę farbę również wybrała jego matka – leżał puszysty, kwadratowy koc oraz kilka starych poduszek o ciemnobrązowej barwie. Na samym czubku tej jakże komicznej konstrukcji, pochrapując lekko, wylegiwał się gruby kocur. Czeresienka, bo tak było mu na imię, był jednookim grubasem o futrze ciemnym jak noc. Jego imię wzięło się od drzewa, pod którym znalazł go ojciec Mikołaja kilka zim wcześniej. I nawet kiedy Czeresienka okazał się samcem, żadne z rodziców nie pomyślało o tym, by go przechrzcić.

Cóż, jeżeli ktokolwiek zapytałby o zdanie Mikołaja, ten z miejsca przyznałby, że bardziej niż Czeresienka, do spasionego kocura pasowałoby imię Pączek. Szczerze mówiąc, nazywał go tak za każdym razem, kiedy tylko jego rodziców nie było w pobliżu.

Odrywając wzrok od unoszącego się w równym rytmie brzucha kota, Mikołaj chwycił własny kieliszek wypełniony sokiem pomarańczowym i uśmiechnął się nieszczerze do zaproszonych biesiadników, nim upił z niego łyk.

– Dziękuję, tato – rzekł do mężczyzny, który klepnął go w ramię i przysiadł po jego lewej stronie. – Dziękuję, że tu dla mnie przyjechaliście. To bardzo miłe z waszej strony.

Goście krzyknęli z radością na widok pojawiających się przed nimi półmisków i rozpoczęli między sobą miłą pogawędkę. Nakładali na talerze przepyszne dania ugotowane przez matkę Mikołaja, a on przypatrywał się im w milczeniu. Prócz jego rodziców, Marty i Rafała, obecni byli tu Karina i Florian, miła para, którą poznał podczas urlopu na Malediwach, a także prywatny detektyw oraz emerytowany policjant Robert, będący od lat przyjacielem rodziny. Nie mogło zabraknąć Jurka, wspólnika Mikołaja z kancelarii prawniczej. Była jeszcze Anna, młoda, pełna życia dziewczyna, pracująca w ich kancelarii na stanowisku asystentki. Przez wielu uważana za piękną i bystrą, jednak Mikołaj dostrzegał w niej jedynie tę drugą cechę. Piękno kobiet już kilka lat temu przestało mieć dla niego znaczenie. Po tragedii, która spotkała jego ukochaną, wszelki pociąg, jaki czuł do płci przeciwnej, uleciał bezpowrotnie.

Odpowiadając skinieniem głowy na posłany mu przez Annę uśmiech, Mikołaj myślał tylko o tym, jak bardzo chciałby stąd uciec. Nienawidził swoich urodzin. Nienawidził ich z całego serca, gdyż nie przynosiły mu niczego, prócz okropnych wspomnień i bólu.

Dokładnie trzy lata temu, dwudziestego czwartego listopada, w dniu jego dwudziestych dziewiątych urodzin zapadł na ciężką niewydolność serca. I chociaż dokładnie rok później Mikołaj otrzymał najpiękniejszy dar, jakim było nowe, silne serce, nie potrafił pozbyć się uprzedzeń do tej daty. Wiedział, że każde urodziny, każdy wzniesiony toast nieuchronnie zbliżały go do śmierci.

Nie był głupi. Wiedział, iż ludzie tacy jak on – ludzie, którzy przeżyli transplantację serca – żyli po niej nie dłużej jak trzydzieści lat. Nowy narząd nie czynił ich nieśmiertelnymi. Sprawiał jedynie, iż nieuniknione zostało odroczone w czasie.

Najbardziej jednak nienawidził tego dnia za to, co stało się w dniu jego dwudziestych pierwszych urodzin. Nienawidził siebie za to, czego się dopuścił. Nienawidził z całego, nowego serca tego młodego, głupiego i bezmyślnego chłopaka, jakim był. Tego, który sprawił, że jego piękna Janina umarła. Nienawidził siebie, swoich urodzin, całego świata.

Nie powiedział tego jednak głośno, gdyż nie chciał sprowadzić na siebie zainteresowania nadopiekuńczych rodziców. Nie chciał, by trzęśli się nad nim jak nad chorym dzieckiem. Wystarczająco wiele sił stracili na niego, kiedy załamał się po śmierci Janiny, a potem okazał się chory. Chciał oszczędzić im zmartwień, tylko i wyłącznie dlatego pojawił się na małym, urodzinowym przyjęciu, które dla niego zorganizowali.

– Mój chłopcze – zagadnął Robert, kiedy pierwsza porcja kurczaka curry znikła z jego talerza – jak sprawa pani Gonieckiej?

Mikołaj podziękował skinięciem głowy ojcu, który dolał do jego kieliszka porcji soku. Minął rok od przeszczepu i Mikołaj mógł pozwolić sobie na wypicie kilku łyków szampana, którym matka częstowała gości, jednak on nie widział powodów do świętowania i dlatego też postanowił zadowolić się sokiem.

– Wszystko wskazuje na to, że wygramy proces – odpowiedział Robertowi.

– Cóż to za sprawa? – zainteresował się Florian, odkładając na talerz serwetkę, w którą wycierał dłonie.

– Pani Goniecka to nasza klientka – rzekł Jurek, nim Mikołaj zdążył otworzyć usta w odpowiedzi. – Mikołaj jest adwokatem w sprawie przeciwko jej mężowi.

– Goniecka? – Matka Mikołaja zamyśliła się na moment. – Coś mówi mi to nazwisko.

– Goniecki to korporacja zajmująca się transportem ciężkich maszyn z Chin do Ameryki i Europy – powiedział Mikołaj, na co jego mama przytaknęła z uśmiechem. – Jej właścicielem jest mąż mojej klientki.

– Mogę poprosić o miskę z kurczakiem? – zapytała Karina, wskazawszy palcem półmisek. – Sądzą się o majątek? Czy może o opiekę nad dziećmi? I dlaczego się rozstali?

– O jedno i o drugie. Powód separacji był typowy. – Mikołaj wzruszył ramionami, podając jej lekko chłodnego już kurczaka. – Zaczęło się od zdrad, potem nadeszły momenty, w których pan Goniecki okazał się porywczy i żądny władzy nie tylko w firmie, ale też i w domu. Moja klientka zdolna była ścierpieć wiele, ale kiedy mąż podniósł dłoń na ich najmłodszego syna, postanowiła działać…

– Problem polegał na tym, że pan Goniecki ma nie tylko wiele pieniędzy, ale też spore znajomości – wtrącił Jurek. Sos spływał mu ciurkiem po brodzie z kącika ust. – Zagroził naszej klientce, że jeśli wniesie pozew rozwodowy, to zabierze jej dzieci i ona nigdy więcej ich nie zobaczy.

Mikołaj miał ochotę nie mówić mu o żółtej cieczy pachnącej curry, która zaraz miała skapnąć ciężką kroplą na jego śnieżnobiałą koszulę z egipskiej bawełny. Jurek miał nieprzyjemny zwyczaj wtrącania się w słowo. Jednak był najprawdziwszym przyjacielem Mikołaja i zapewne tylko dlatego, ten wskazał mu palcem brodę.

– Co za bestia! – Marta poczerwieniała na twarzy.

Nie starała się nawet ukryć gniewu, przez który nie zauważyła, jak Jurek pospiesznie wyciera twarz chusteczką.

– Nie martw się, Marto – zwrócił się do niej z uśmiechem. – Mikołaj ma w kieszeni kilka asów. Wygra tę sprawę raz-dwa.

– Nie miałbym tych asów, gdyby nie Robert – odpowiedział Mikołaj, wskazawszy z uznaniem na mężczyznę. – Dostarczył mi kilka informacji, które pomogą mi i tej biednej kobiecie.

– Czy to legalne? – zapytał Rafał, spoglądając z iskrą w oku na Roberta.

– Pomaganie biednej kobiecie? – odparł Robert pytaniem na pytanie. – Oczywiście, że jest to legalne.

Powiedziawszy to, posłał Mikołajowi zawadiacki uśmiech, który nie umknął uwadze Rafała. Ten jednak nie skomentował, uznając najwyraźniej, że przyjaciel ma prawo do decydowania o własnej skórze, w którą mógłby oberwać, gdyby się wydało, iż szasta na prawo i lewo informacjami zdobytymi od kolegów po fachu.

Mikołaj także nic nie powiedział. Przeprosił jedynie gości oraz gospodarzy domu i wymsknął się na taras pod pretekstem zaczerpnięcia świeżego powietrza. On i Robert mieli swoje tajemnice, powiązania i jeden, oczywisty pogląd na temat bitych dzieci i kobiet. Otóż nie mieli zamiaru patrzeć na to z założonymi rękoma.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – Usłyszał głos kilka minut po opuszczeniu ciepłego salonu.

Mikołaj spojrzał w kierunku otwartych drzwi tarasu, przez które wychylała się twarz Roberta. Widząc, jak Mikołaj potrząsa głową w zaprzeczeniu, przestąpił próg i z cichym szumem zamknął za sobą przesuwne drzwi. Zarzucił na ramiona puchową kurtkę i wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów. Blask zapalniczki zabarwił twarz Roberta na czerwono, a dym odpalanego papierosa uniósł się ponad ich głowami.

Przez pewien czas milczeli, patrząc w szare niebo, z którego wciąż i wciąż opadały duże krople deszczu. Cisza ta nie była jednak niemiła czy nieznośna. Po latach przyjaźni obaj przyzwyczaili się do niej i w miarę upływającego czasu, nauczyli się ją doceniać.

– Wybacz mi, że odezwałem się na temat Gonieckiej przy twojej mamie, Mikołaj – zaczął Robert, wrzucając resztkę papierosa do słoika wypełnionego wodą. – Kompletnie zapomniałem, jak reaguje na krzywdę dzieci.

– To nic – odparł zgodnie z prawdą i poprawił szalik zamotany wokoło szyi. – Nie mam ci tego za złe.

Mógł usłyszeć, jak przyjaciel wzdycha z ulgą.

To fakt, wspominanie przy Marcie o dzieciach bitych przez ojca nie było w porządku. Jego matka zawsze była wyczulona na tym punkcie, a po tragedii, jaka spotkała Janinę… Świadomość, że jej nienarodzony wnuk zginął w tak tragiczny sposób, była dla niej ciosem.

Tak…

Nie było w porządku mówić przy niej o takich rzeczach. Jednak czy życie zawsze bywało w porządku? Nie, nie bywało. I lepiej było dla każdego, jeśli szybko się do tego przyzwyczaił.

– Kiedy skończysz z tą sprawą, mam dla ciebie inny przypadek przemocy w rodzinie.

Robert potarł dłonie, które stały się lekko sine. Mikołaj nie spojrzał na przyjaciela. Skinął mu jedynie głową w tym samym momencie, w którym na taras wyszła jego matka i powiadomiła ich o podaniu ciasta oraz kawy.

DROGA PRZEZ MOST

Gehenna Mikołaja zdawała się nie mieć końca, choć trwała jedynie do godziny dwudziestej. Kiedy wskazówki zegara wybiły ósmą wieczorem, goście powoli zaczęli zbierać się do drogi i Mikołaj miał jedynie nadzieję, że nie wyczuli w nim melancholii i niechęci. Nie chciał, by pomyśleli, iż ma ich dość – bądź co gorsza – że nie jest im wdzięczny za przybycie. Pragnął być wesoły i zabawny jak oni, starał się z całych sił podtrzymywać dyskusję i śmiać z żartów wspólnika, ale cień straty wciąż był krok za nim, nie pozwalając zapomnieć o żalu, jaki się za nim ciągnął.

Gdy tylko pozostał w domu sam na sam ze swoją matką, pomógł jej pospiesznie pozbierać naczynia i wpakować je do zmywarki. Ojciec postanowił odprowadzić lekko pijanego Roberta do domu, który znajdował się trzy ulice dalej, ale Mikołaj wiedział, że nie zobaczy go już więcej dzisiejszego wieczoru, nim wyruszy w drogę powrotną do własnego gniazdka. Ojciec chętnie zostawał w progach Roberta, by omówić ważne aspekty życia przy szklaneczce przedniej whisky – albo i przy siedmiu.

Mikołaj stanął przy ogromnym oknie tarasu, z którego wychodził widok na spokojnie płynącą rzeczkę i żaglówki zatrzymujące się przy małym porciku, jak zaczarowany patrzył na ogromne krople deszczu uderzające z siłą o taflę wody. Pogoda odpowiadała jego nastrojowi. Większość listopada stała pod znakiem ulew i sztormów nadciągających nad Szczecin i jego okolice z północy. Dziś rano Mikołaj usłyszał w radiu, iż na początku grudnia ma spaść śnieg.

– Listopad w tym roku jest wyjątkowo okropny – powiedziała mama, podchodząc do Mikołaja. – Już dawno nie padało przez tak wiele dni z rzędu.

– Klimat się zmienia – odparł jedynie, przyjmując od niej dwie reklamówki wypełnione po brzegi jedzeniem pozostałym po przyjęciu.

– Jesteś pewny, że nie zostaniesz na noc? – zapytała, a on mógł wyczuć w jej głosie cichą nadzieję.

– Muszę z samego rana stawić się w firmie – skłamał czysto. – Mam ważną rozmowę z moim klientem.

Prawda jednak była inna. Nie nocował w domu rodziców od tamtego dnia. Jak tylko dowiedział się, co się stało z Janiną, spakował swoje manatki i wyniósł się z rodzinnego miasteczka do Szczecina, a rodzice odstąpili mu jedną ze swych nieruchomości. Tutaj nie potrafił spędzić czasu w spokoju. Jego rodzinny dom; dom, w którym powinien zawsze czuć się swobodnie, stał się dla niego piekłem przepełnionym zapachem, śmiechem i łzami Janiny.

Matka uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Pogładziła go po włosach z matczyną troską, jak miała w zwyczaju robić to za każdym razem, kiedy go tylko widziała. Bez słowa ruszyła do drzwi wejściowych. Mikołaj podążył za nią. Włożył czarny płaszcz, ucałował policzek matki i z cichym pożegnaniem wyszedł z domu rodziców.

Odwracając się w kierunku zamkniętych drzwi, ujrzał ją stojącą w oknie i przyglądającą się mu smutno. Z roztargnieniem szarpała za wisiorek, krzyż zwisający na cienkim, złotym łańcuszku, jakby ten symboliczny drobiazg i Bóg mogli zmienić życie Mikołaja.

Czy tego chciał, czy nie, Mikołaj nie potrafił oszukać matczynego zmysłu. Jego mama doskonale wiedziała, co dzieje się w sercu syna. Nie mówiła tego na głos, nigdy go o to nie pytała, za co był jej wdzięczny, ale wiedział, że ona wie.

Wsiadł do starego, dobrego buicka gsx zaparkowanego na poboczu drogi, odpalił silnik i ruszył w kierunku wyjazdu z mieściny do głównej drogi prowadzącej do Szczecina. Gdy tylko dotarł do świateł na skrzyżowaniu na mostku, jego oczom ukazały się rozmazane przez strugi deszczu sylwetki biegających osób i migające światła straży pożarnej oraz policji.

Mikołaj zaklął pod nosem, dostrzegając na drodze ciemne plamy czegoś, co mogło być smołą lub benzyną i dojeżdżające do miejsca wypadku ogromne holowniki. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, by móc pozbierać myśli i przespać do końca ten okropny dzień.

– Przepraszam! – Otworzył boczne okno i zawołał do stojącego przy drodze policjanta, który widząc jego wychyloną głowę, podszedł do niego. – Co się tu stało?

– Cysterna przewożąca paliwo wpadła w poślizg. Ruch jest zablokowany aż do zjazdu – odparł policjant, osłaniając dłonią oczy przed deszczem. – Musi pan skorzystać z objazdu przez Howczarki, a tamtędy do Miłoszyc lub Worków Dużych.

Mikołaj poczuł, jak zimna kula spływa z jego gardła wprost do żołądka. Od dawna tamtędy nie jechał. Zawsze wybierał drogę prowadzącą wzdłuż jeziora, choć w godzinach szczytu była ona zapełniona przez ludzi wracających do domów po pracy w Szczecinie, ale nie potrafił zmusić się, by przejechać koło miejsca, gdzie… Nie, nie mógł tego zrobić.

– Jak długo to potrwa? – zapytał, wskazując brodą biegających w deszczu strażaków.

– Szybko się z tym nie uporamy. – Policjant wzruszył ramionami. – Grunt jest grząski, a ulewa będzie trwać do jutra.

Policjant odwrócił się od Mikołaja i bez pożegnania odszedł, by podejść do kolejnych kierowców trąbiących i chcących się dowiedzieć, co się stało. Zamykając szybko szybę bocznego okna, Mikołaj przeczesał w roztargnieniu dłonią mokre włosy. Przez kilka chwil myślał zawzięcie nad rozwiązaniem tej parszywej sytuacji, ale głośne trąbienie za nim zmusiło go do podjęcia szybkiej decyzji.

Musiał udać się drogą przez Howczarki.

Czując, jak zimne dreszcze przechodzą mu po karku, a serce tłucze się w piersi, zawrócił powoli, uważając, by nie potrącić biegających w tę i z powrotem mężczyzn, po czym ruszył drogą wskazywaną mu przez innego policjanta. Deszcz lał z nieba wodospadem, wycieraczki nie nadążały za ścieraniem wody z szyby, przez co Mikołaj musiał zwolnić do minimum.

Z sercem na ramieniu pokonywał kolejne kilometry. Gdy tylko przejechał przez niewielki mostek oddzielający go od Howczarek, poczuł, jak dłonie ślizgają mu się na kierownicy od potu, który zrosił również jego skronie. Pragnął zamknąć powieki, by nie zobaczyć tego, czego tak bardzo bał się ujrzeć. Nie chciał dziś zasypiać, widząc przed oczami to miejsce.

Jak tylko o tym pomyślał, zobaczył to. To było to miejsce. Wciąż stał tu mały, biały krzyż, a przy nim wypalone znicze i zwiędłe kwiaty. Mikołaj nie wiedział, kiedy przestał oddychać, a wspomnienia tamtych dni uderzyły w jego głowę.

Widział przed oczyma minę siostry Janiny, która chwilę po tym, jak życzyła mu śmierci, uderzyła go w twarz. Widział łzy niszczące niedbały makijaż Sonii, jasne jeansy, w które wytarła zakrwawione dłonie. Wciąż i wciąż uderzały w jego głowę słowa, które dopiero co od niej usłyszał.

Ona umarła! Umarła przez ciebie!

Pamiętał, jak wykrzyczała mu w twarz, że Janina była w ciąży. Na samo wspomnienie kolana eksplodowały bólem, tym samym, który poczuł, kiedy padł na nie przed Sonią, a słone łzy zapiekły go w powieki, przysłaniając pole widzenia. Jego wspaniała, cudowna Janina i ich małe dziecko, które nie było większe od główki szpilki.

To przez niego zmarli!

To on – nikt inny – sprawił, że oboje znaleźli się na tym zakręcie w chłodny, listopadowy dzień i to on pozostawił ich na łasce pijanego kierowcy, jadącego pasem Janiny z naprzeciwka.

Mikołaj zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Żółć zebrała się w jego gardle na myśl o dziecku, jakie mógłby z nią mieć. Tak bardzo ją kochał, a ich dziecko byłoby uwieńczeniem ich miłości. Bo choć był wtedy próżny i głupi, w głębi serca wiedział, że to właśnie ona będzie trwać u jego boku do końca jego dni. A teraz… Teraz pozostał z nim jedynie żal, ból i złość.

Wymijając biały krzyż, Mikołaj niespodziewanie wbił pedał hamulca do podłogi. Samochodem zarzuciło delikatnie, ale nie przejmował się ani tym, ani trąbiącymi na niego kierowcami jadącymi tuż za nim. Zjeżdżając na pobocze, wyskoczył szybko z auta. Zimny wiatr uderzał w poły jego płaszcza, a lejący deszcz w zaledwie sekundę przemoczył go do suchej nitki.

Czy tylko mu się zdawało?

Mógł przysiąc, że jeszcze sekundę temu widział stojącą w strugach deszczu kobietę. Jej długie, czarne włosy opadały zmokniętymi strąkami na białą, zwiewną sukienkę. Dłonią wskazywała coś za sobą i krzyczała, starając się przywołać uwagę jadących powoli kierowców. Widział ją tutaj, widział, jak płacze i krzyczy; widział jej twarz upstrzoną dziwnymi, czarnymi znakami i jej oczy. I to one najbardziej go przeraziły. Jej oczy były oczami Janiny.

Były martwe.

Stojąc tak jednak w deszczu, ochlapywany brudną wodą przez koła wymijających go samochodów, nie potrafił jej dostrzec. A stała przecież tam, oddalona od niego o zaledwie kilka metrów, w miejscu, gdzie wciąż tkwił lśniący nienaturalną bielą krzyż.

Odgarniając z czoła kosmyki włosów, Mikołaj przemknął wzrokiem po bezlistnych drzewach stojących przy drodze. Nie dostrzegając nigdzie kobiety, zaklął pod nosem i wrócił pospiesznie do auta. Nie chciał dłużej tu przebywać i patrzeć na krzyż.

Nie był na to gotów. Ani teraz, ani przez wszystkie te lata nie był na tyle silny, na tyle odważny, by tu dotrzeć. Nie był gotów pożegnać się z Janiną i wątpił, by kiedykolwiek był do tego zdolny.

– To tylko przywidzenie – powiedział do siebie i odpalił stacyjkę.

Już po chwili sam siebie przekonał, iż nieznajoma była urojeniem jego zmęczonego umysłu. Z każdym kilometrem, z którym oddalał się od miejsca wypadku, był tego coraz bardziej pewny, a kiedy znalazł się w ciepłym wnętrzu swego piętrowego domu w centrum Szczecina, prawie sam się z siebie śmiał.

Prawie, gdyż wspomnienie oczu kobiety w białej sukience sprawiało, że Mikołaj ponownie poczuł na karku chłód, którego obecności nie potrafił wytłumaczyć.