Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
63 osoby interesują się tą książką
Lektura tej książki powinna nas poważnie zaniepokoić. Jesteśmy państwem przyfrontowym, a wysocy rangą oficerowie oceniają stan polskiej armii jako katastrofalny. Przez osiem lat karmieni byliśmy propagandą sukcesu przez Macierewicza i Błaszczaka o trzystutysięcznej armii, wyposażeniu wojska w najnowocześniejszy sprzęt. Autorka, najlepsza ekspertka wojskowa wśród dziennikarzy, powiedziała: sprawdzam. Dzięki swoim unikatowym kontaktom dotarła do kilkudziesięciu generałów, dowódców, pracowników Biura Bezpieczeństwa Narodowego, współpracowników prezydenta. Wszyscy mówią jedno: za swoich rządów PiS zrujnował wojsko. I podają przykład za przykładem. Nazwisko za nazwiskiem.
Wszystko podporządkowane zostało polityce. Dobrzy dowódcy zostali zdymisjonowani, na ich miejsce wyznaczono miernych, ale wiernych. Dawne ścieżki kariery, kiedy trzeba było żmudnie pracować na kolejny awans, zostały odwołane. Oficerom zaoferowano błyskawiczne kariery za lojalność albo koniec kariery za brak lojalności. Osobiste osiągnięcia, misje wojskowe w Iraku czy Afganistanie zeszły na drugi plan. Nie one decydowały o losie oficerów, nie one się liczyły. To była rewolucja. Zawsze układy personalne miały jakieś znaczenie, teraz stało się inaczej – tylko one miały znaczenie. Dawniej intrygi były marginesem, teraz były prowokowane od góry przez samego ministra obrony. W strukturze wojska nastąpiło trzęsienie ziemi. Hierarchię zastąpiła wojna o władzę. Usłużni generałowie walczyli o swoją pozycję intrygą, donosem, dyspozycyjnością. Te praktyki z czasem wędrowały w dół. Przez osiem lat rządów PiS apolityczna z zasady armia została przeżarta rakiem polityki.
Nawet wojna w Ukrainie nie zmieniła praktyki zarządzania wojskiem. Wpływ polityki stał się jeszcze bardziej widoczny. Wszystko stało się pijarem, nawet wielkie zakupy uzbrojenia. Dość powiedzieć, że wojsko zostało całkowicie odsunięte od zakupów. To nie generałowie zgłaszali ministrowi, jakiego sprzętu potrzebują do obrony kraju. To minister Błaszczak podejmował decyzje. Kupował nie to, co było potrzebne, ale to, co było pod ręką, i co mogło zrobić wrażenie na wyborcach. Wojna zamiast opamiętania, doprowadziła polityków do zatracenia. Wizja nadchodzących wyborów sprawiła, że realne bezpieczeństwo zeszło na daleki plan. Nie szukali sprzętu, który jest w stanie skutecznie bronić Polski, ale takiego, który buduje w społeczeństwie iluzję siły.
Czy nasza armia posiada jeszcze zdolności bojowe? Tego nie wie nikt. Jak mówi w książce doświadczony oficer, wykładowca akademii wojskowej: Po wybuchu pełnospektaklowej wojny na Ukrainie, wszystkie kraje europejskie zmieniły lub poprawiły swoje dokumenty strategiczne. Także NATO wydało wówczas nową strategię. W polskim państwie nic się nie zadziało. Wojsko nie przeprowadziło nawet przeglądu obronnego, żeby sprawdzić, na czym stoimy. A nie zrobiono tego, bo wyszłyby wtedy wszystkie błędy, niedostatki, niedoinwestowania, a to psułoby obraz wojska. Mijają dwa lata wojny, a armia nadal nie ma własnego przeglądu obronnego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
O wojsku piszę od prawie dwudziestu lat. Armia przeżyła w tym czasie wiele ekip rządzących. Ale żadna z nich nie zrujnowała wojska tak, jak zrobił to PiS.
Kiedy zaczynałam rozmawiać z żołnierzami do tej książki, nie zdawałam sobie sprawy ze skali zniszczenia. Wielokrotnie pisałam o różnych aferach w wojsku, o nieprzemyślanych decyzjach Macierewicza czy Błaszczaka. Ale to nie dawało obrazu całości. Dopiero te rozmowy uzmysłowiły mi rozmiar katastrofy. Wszystko podporządkowane zostało polityce. Dobrzy dowódcy zostali zdymisjonowani, na ich miejsce wyznaczono miernych, ale wiernych. Dawne ścieżki kariery, kiedy trzeba było żmudnie pracować na kolejny awans, zostały odwołane. Oficerom zaoferowano błyskawiczne kariery za lojalność albo koniec kariery za brak lojalności. Osobiste osiągnięcia, misje wojskowe w Iraku czy Afganistanie zeszły na drugi plan. Nie one decydowały o losie oficerów, nie one się liczyły. To była rewolucja. Układy personalne zawsze miały jakieś znaczenie, teraz stało się inaczej – tylko one miały znaczenie. Dawniej intrygi były marginesem, teraz były prowokowane od góry przez samego ministra obrony. W strukturze wojska nastąpiło trzęsienie ziemi. Hierarchię zastąpiła wojna o władzę. Usłużni generałowie walczyli o swoją pozycję intrygą, donosem, dyspozycyjnością. Te praktyki z czasem wędrowały w dół. Przez osiem lat rządów PiS apolityczna z zasady armia została przeżarta rakiem polityki. I jak mówią sami żołnierze – nikt już nie wie, czy posiada jeszcze zdolności bojowe.
A wszystko to w momencie, kiedy Polska stała się państwem przyfrontowym.
Edyta Żemła
Rozdział I Czystki Macierewicza
Oficer sił powietrznych: Jak moi koledzy w poważnych pułkownikowskich stopniach chodzili do ministra Macierewicza, to dostawali jedno pytanie: „Wypadek czy zamach?”. Odpowiedź decydowała, czy dostawali szarą kopertę z wypowiedzeniem, czy awans. I tyle! Znam takich, którzy powiedzieli „katastrofa” i nie dostali awansu.
Oficer wojsk lądowych: Jak PiS wygrało wybory jesienią 2015 roku, szefem MON-u został Antoni Macierewicz. Od razu było widać, że jest świetnie do tej roli przygotowany. Do resortu wszedł jak do siebie. Z marszu podejmował decyzje personalne, które zaczęły się od dymisji gen. Bogusława Packa, rektora Akademii Obrony Narodowej. Nie miał żadnych oporów ani skrupułów. Ciął równo, jak leci.
Oficer wojsk lądowych: Wszyscy starsi żołnierze pamiętali rok 2004. Pamiętali, jak Macierewicz wszedł do WSI i praktycznie rozwalił jedną z lepiej działających służb. Byłem wtedy młodym oficerem i patrzyłem na to z boku, ale z dużym niepokojem. Tym bardziej że Macierewicz wywalał wtedy naszych oficerów wywiadu, którzy byli rozlokowani po świecie. Działy się tragedie. O tych tragediach do dzisiaj się nie mówi, ale dużo, naprawdę dużo złego narobił. Kiedy zbliżała się jesień 2015 roku i już wiedzieliśmy, że Macierewicz znowu trafi do MON-u, nie mieliśmy wątpliwości, że zaczną się dziać cuda. I zaczęły.
Oficer wojskowych służb: Moi ludzie weszli do pałacyku przy ulicy Klonowej, gdzie urzędować miał minister, zaraz po tym, jak Macierewicz objął stanowisko. Mieli sprawdzić pomieszczenia pod kątem podsłuchów. Ministra jeszcze nie było, ale na jego biurku leżała odręcznie napisana ankieta. Potem rozesłano ją do jednostek i wszyscy żołnierze musieli ją wypełnić. Pytano w niej, czy żołnierz miał kontakt z mediami, czy udzielał wywiadów, czy zna dziennikarzy. Sporo tych pytań było. Na tysiąc procent były ułożone przez samego Macierewicza, choć nam mówiono, że powstały w jakiejś komórce MON-u. Poza tą ankietą i kilkoma papierami na biurku ministra jeszcze nic nie leżało. Wszystkie pomieszczenia były puste. Macierewicz z ekipą dopiero zaczynali się urządzać. Jeździliśmy na ulicę Klonową kilka razy i robiliśmy testy techniczne, bo Antoni bardzo bał się podsłuchów. Wymyślił sobie, żebyśmy mu zainstalowali ponadstuwatowe zagłuszki telefonów komórkowych. On przyjmował dużo kombatantów, dlatego mu tłumaczyliśmy, że jak przyjdą osoby starsze, z rozrusznikiem serca i on takie zagłuszki odpali, to będą fikać jak kawki. W końcu mu ten pomysł wyperswadowaliśmy i zgodził się na słabsze.
Na Klonowej 8, naprzeciwko pałacyku, Macierewicz od razu ulokował swoją komisję smoleńską. Te pomieszczenia też sprawdzaliśmy. Na górze były nadbudówka i pokoje gościnne. Zastaliśmy tam pana Wacława Berczyńskiego, tego, który uwalił Caracale. Był w stanie lekko wskazującym na spożycie. W pomieszczeniach porozwalane puszki po piwie. Berczyński, jak nas zobaczył, to wstał, taki trochę zawiany, i powiedział: „Idę do Antoniego, nie będę wam przeszkadzał”. Ubrał się i poszedł. Sprawdzaliśmy, czy jest czysto. Sporo rzeczy nas zaniepokoiło. Leżały tam jakieś prywatne pendrive’y, telefony. Podskórnie już wtedy czuliśmy, że kwestie bezpieczeństwa informacji nie będą należycie traktowane. Potem w służbach zaczęły się czystki. Macierewicz pozbył się praktycznie wszystkich starych doświadczonych oficerów i podoficerów.
Oficer sił powietrznych: W MON-ie została wtedy stworzona grupa, która miała przeglądać wszystkie teczki akt personalnych od podpułkownika wzwyż. Do jednostek w całej Polsce z departamentu kadr MON-u poszedł rozkaz, by te teczki przekazywać do pałacyku na ulicę Klonową, gdzie urzędował Macierewicz i jego świta z Bartłomiejem Misiewiczem na czele. Przy Misiewiczu, który był szefem gabinetu politycznego ministra i rzecznikiem prasowym, była grupa ludzi, jakichś studentów, bodajże z Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego czy KUL-u. Oni mieli wypisane punkty, według których te teczki przeglądali. Przede wszystkim chodziło o przynależność oficera do PZPR-u, o to, gdzie służył w stanie wojennym, kiedy rozpoczynał szkołę oficerską. Kierował tym Misiewicz, który kazał się nazywać ministrem. Tak typowano ludzi do zwolnień. Wtedy też powstało to słynne rozwinięcie skrótu MON, czyli „Mogą Odwołać Nocą”. Bo kto pracował za Macierewicza, ten również wiedział, że pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę, a noc jest tak samo dobra do wykonywania zadań, jak dzień. Minister na przykład przyjeżdżał z Torunia, a często bywał u księdza Rydzyka, o godzinie 21.50 i zarządzał odprawę. Trzeba było się stawić. Nie przyjmował wymówek.
Emerytowany generał: Pierwszą ofiarą „MON” był gen. Bogusław Pacek, wtedy rektor-komendant Akademii Obrony Narodowej. On tą akademią dowodził zaledwie kilka tygodni i jeszcze nie zdążył dobrze się rozpakować, jak nocą dostał telefon, że ma się stawić u Macierewicza. Bogusław opowiedział mi, jak to wyglądało. Kiedy zjawił się w pałacyku na Klonowej, panował tam jeszcze straszny rozgardiasz. Ludzie Macierewicza przemykali korytarzami, zajmowali gabinety, technicy SKW sprawdzali, czy w pomieszczeniach nie ma podsłuchów. Jakaś sekretarka kazała Packowi usiąść i poczekać. Dopiero po kilku godzinach – po północy – w końcu został zaproszony do gabinetu ministra. O dziwo, jak mówił, rozmowa przebiegała w dość miłej atmosferze. Macierewicz miał doskonały humor. Pytał Bogusława o jego dorobek naukowy, który, jak się okazało, doskonale znał. Na koniec ze specyficznym dla siebie uśmiechem wręczył mu szarą kopertę z wypowiedzeniem.
Oficer sił powietrznych: Jak moi koledzy w poważnych pułkownikowskich stopniach chodzili do ministra Macierewicza, to dostawali jedno pytanie: „Wypadek czy zamach?”. Odpowiedź decydowała, czy dostawali szarą kopertę z wypowiedzeniem, czy awans. I tyle! Znam takich, którzy powiedzieli „katastrofa” i nie dostali awansu.
Oficer sił powietrznych, wykładowca w Szkole Orląt: Wracałem kiedyś z Antonim z jakiejś wojskowej imprezy. W pewnym momencie mówi do mnie, że w Smoleńsku Rosjanie przecież mieli system do lądowania i celowo go nie włączyli, by doprowadzić do katastrofy naszego rządowego tupolewa. „Panie ministrze, nic bardziej mylnego. Tam nie ma żadnego takiego systemu” – odpowiedziałem i tłumaczyłem, że lotnisko w Smoleńsku jest lotniskiem wojskowym, że tam żaden zachodni system podejścia do lądowania nie został zainstalowany. Antoni się jednak upierał. Mówił, że kiedy doszło do katastrofy 10 kwietnia, to ten system tam był, ale Ruscy go nie włączyli. Jeszcze raz stawiłem opór. Jak mi znowu powiedział, że ten system tam był, tylko Rosjanie go nie włączyli, to w końcu się zreflektowałem, że moje upieranie się nie ma najmniejszego sensu. Do niego nic nie trafiało. Jak grochem o ścianę. Powiedziałem w końcu: „Panie ministrze, rozumiem. Ja nie wiem wszystkiego. Pan minister na pewno wie najlepiej”. To był koniec dyskusji. Facet jest oderwany od życia.
Oficer wojsk lądowych: Antoni – tak myślę – każdego z generałów sam osobiście prześwietlił. Pomagał mu archiwista z IPN-u, Radosław Peterman, którego minister zrobił dyrektorem departamentu kadr, i płk Krzysztof Gaj, który odszedł z wojsk pancernych, a potem Macierewicz go przywrócił i zrobił szefem zarządu pierwszego w sztabie generalnym. Wiem, że Antoni sam oglądał teczki wojskowych. Interesowało go to, kto miał jaką przeszłość, nie kwestie wojskowe.
Emerytowany generał: Od samego początku Macierewicz pokazywał, że jest tu bogiem. Pamiętam jego urodziny. To było w sierpniu 2016 roku. Na uroczystości zjawili się ludzie z każdej komórki MON-u. Macierewicz jest przeciwnikiem alkoholu, zwolennikiem sportu, dlatego symbolicznie na stole postawiono kieliszki, ale nalano w nie wody. Przy stole siedział ówczesny kandydat na szefa logistyki. Wzniósł toast, w którym pod niebiosa wychwalał ministra. Na koniec machnął jednym haustem to, co było w kieliszku. Mocno się przy tym skrzywił, a pod nosem bąknął: „O, woda?”. Macierewicz to usłyszał i mówi: „Panie pułkowniku, a co pan sobie wyobrażał, że my tu będziemy wódkę pili?”. Facet był tak wystraszony, że do końca imprezy pokazywał, jak bardzo ta woda mu smakuje, że aż się od niej nie mógł odkleić.
To tylko jeden z przypadków, ale podobnych było bardzo wiele. Chociażby to, co Macierewicz robił z komendantem żandarmerii. Pasją Macierewicza jest pływanie, a zwłaszcza skoki z trampoliny. Korzystał z basenu Żandarmerii Wojskowej. Wpadał tam w środku nocy, na równe nogi zrywano kierownika pływalni i inne osoby, żeby ministra witali z honorami. Pierwsze pływanie Antoniego na basenie żandarmerii odbyło się bez udziału komendanta. Dlatego musiał odejść. Podziękowano mu. Następny komendant, gen. Tomasz Połuch, już wiedział, że praca się nie kończy po południu, tylko trzeba być w gotowości i do pierwszej w nocy czekać z ręcznikiem przy basenie na ministra.
Żołnierz żandarmerii z oddziału specjalnego: Do naszych głównych zadań należy fizyczna ochrona oraz zabezpieczenie potrzeb transportowych osób zajmujących stanowiska kierownicze w MON-ie. Jak tylko nastał Macierewicz, nasi dowódcy powiedzieli nam, że mamy go słuchać, nie dyskutować i gorliwie wykonywać obowiązki, bo jak się spodobamy ministrowi, to wszyscy będziemy mieć dobrze. Chyba się spodobaliśmy. Dodatki dali nam większe niż żołnierzom GROM-u, do tego wypasiona broń, sprzęt, wyposażenie, najlepsze fury, motocykle, a nawet szybkie łodzie rzeczne. Nasi komendanci byli wtedy nie do ruszenia. Żandarmeria za Macierewicza to było państwo w państwie. Inwigilacja, podsłuchy, niszczenie ludzi były na porządku dziennym. Władza dowódcom na to wszystko pozwalała. W zamian mieli bez sprzeciwu wysyłać nas do tłumienia protestów kobiet, tych czarnych marszy i pilnowania miesięcznic. Byliśmy tam oczywiście w cywilkach, by nikt się nie przyczepił, że władza wysyła wojsko do walki z obywatelami.
Urzędnik z Pałacu Prezydenckiego: Macierewicz jako minister miał większą ochronę niż premier czy prezydent. Tych żandarmów za nim jeździły całe tabuny. Dom mu ochraniali. Zresztą Misiewiczowi również. To było chore. Ten wasalizm szefów Żandarmerii Wojskowej wobec Macierewicza był niepojęty nawet dla nas, polityków. W normalnym państwie do czegoś takiego nigdy nie powinno było dojść. Komendanci żandarmerii powinni mu powiedzieć: „Panie ministrze, zasady są takie i takie. Chce pan, to niech mnie pan zmieni, ale jest granica. Każdy następny, kto po mnie przyjdzie, powie panu to samo”. Ale tam, w tej żandarmerii i chyba zresztą w całym wojsku nie było żadnych granic.
Żołnierz żandarmerii z oddziału specjalnego: Przez te lata panowie oficerowie tak się skundlili, że odkundlić już się nie potrafią. Od Macierewicza to się zaczęło. Jak PiS przegrało wybory, naszym komendantom strach zajrzał w oczy. Ci najważniejsi, gen. Połuch i jego zastępca, szybko zostali zmienieni, ale pozostali walczą. Nasz nowy komendant znowu włazi politykom w dupę.
Oficer z MON-u: Kilka razy miałem styczność z Macierewiczem i powiem szczerze, on w pierwszej chwili robi dobre wrażenie inteligentnego, błyskotliwego gościa. Gdy się z nim rozmawia, to trzeba szybko myśleć, bo on też szybko myśli. Ale ludzie, którymi się otoczył, już tacy uprzejmi nie byli. Na przykład taki młody polityk z Bydgoszczy Bartosz Kownacki, wtedy wiceminister. Był wyjątkowo bezczelny. Potrafił ludziom decyzje o zwolnieniu wręczać, jedząc spaghetti w swoim biurze. Naprawdę. Wezwał kiedyś do siebie pułkownika. Ten wszedł, stanął na baczność, a Kownacki tylko odsunął talerz i w stronę oficera przesunął szarą kopertę z wypowiedzeniem. Nawet na niego nie patrząc, mruknął: „Masz i już idź”. Po czym wrócił do jedzenia spaghetti.
Oficer sił powietrznych: Od 2015 roku widziałem ludzi, którzy byli zwalniani i przenoszeni do rezerwy kadrowej w trybach nigdy do tej pory niespotykanych. Wystawiano decyzje administracyjne pułkownikom, majorom, generałom. Otrzymywali komendy, że mają dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie jednostek. Na przykład gen. Włodzimierz Usarek, szef Centrum Operacji Powietrznych, z telewizji dowiedział się, że nie jest już dowódcą. Boże ty mój, takich historii jest naprawdę dużo.
Oficer z dowództwa operacyjnego: Po agresji Rosji na Krym i na wschodnią Ukrainę w 2014 roku my, jako wojsko przyjmowaliśmy uchodźców z Ukrainy. Wtedy jeszcze było normalnie. W jednej z jednostek zorganizowaliśmy punkt przyjęć obywateli ukraińskich. Ministrem obrony był Tomasz Siemoniak. Przyjechał do nas, przywitał się, popatrzył, pochwalił i pojechał. Następna faza agresji i kolejna fala ludzi uciekających z Ukrainy była między rokiem 2015 a 2016. Ministrem był już Macierewicz. W pewnym momencie dzwoni do mnie dowódca jednostki, w której byli ci ukraińscy uchodźcy. Pyta, co ma zrobić. Ja na to: „No, ale co się stało?”. On: „Do końca nie wiem, bo był u nas Antoni na przyjmowaniu tych naszych emigrantów z Ukrainy. Trzy razy mnie chwalił, trzy razy mnie zwolnił do cywila”. Ja: „Jak to się skończyło?”. On: „Nie wiem. Nadal czekam na decyzję. Ale był tu z nami taki lekarz z Gdańska, cywil. Odciągnął mnie od Macierewicza i powiedział, że na to są określone jednostki chorobowe”. Na koniec zapytałem jeszcze kolegę, czy mu ulżyło. „Ulżyło” – odparł. Najpewniej Macierewicz o nim rzeczywiście zapomniał, bo ten oficer przetrwał czystki. Został w wojsku.
Emerytowany generał: Takie to były czasy. Przez kaprys, widzimisię ministra można było stracić stanowisko. Doskonali piloci byli przenoszeni do jednostek pancernych, lądowcy nad morze. Cuda się działy. Nikt nie był pewien swojego losu w armii. Proszę spojrzeć na ten początek urzędowania Macierewicza. Komendantem Szkoły Orląt z Dęblina był gen. Jan Rajchel. Na początku przyjeżdżał do niego minister, chwalił generała, a później nagle Janka zdjęto ze stanowiska. Nie jego jednego. To była rzeź, po prostu rzeź. Nikt na nic nie patrzył. Dawano ludziom te szare koperty i do widzenia, i koniec. Nie było dyskusji, żadnej.
Oficer sił powietrznych: Janka Rajchela wysłano do rezerwy kadrowej i on, lotnik, miał ją spędzić w jednostce pancernej w Żaganiu. Do swojego psa zaczął już mówić Szarik, a z nami żartował, że o czołgach zawsze marzył. Później w MON-ie zmienili zdanie i chcieli dowódcę przenieść jednak do Centrum Operacji Powietrznych. Od Sasa do Lasa. W końcu gen. Rajchel miał już tak serdecznie tego wszystkiego dosyć, że sam napisał wniosek o zwolnienie.
Oficer sił powietrznych, wykładowca w Szkole Orląt: Kiedy Macierewicz został ministrem obrony, akurat u nas w szkole w Dęblinie była promocja oficerska. To była pierwsza wizyta Macierewicza w naszej jednostce. Właściwie to Ewa Błasik, wdowa po gen. Andrzeju Błasiku, który zginął pod Smoleńskiem, ściągnęła Macierewicza do szkoły. Chciała, żeby zobaczył, na jak wysokim poziomie jest uczelnia. Macierewicz oczywiście się spóźnił. Ludzie już stali na placu. Pododdziały w szyku. Pogoda była słaba. Zimno, plucha. Wszyscy czekali. Tymczasem pan minister zażyczył sobie jeszcze kawę przed wyjściem na zbiórkę. Przy tej kawie nasz komendant, gen. Rajchel przedstawił mu plan uroczystości. Wcześniej, jak zwykle, wysłaliśmy program do MON-u, do Misiewicza. Wtedy po raz pierwszy miałem z nim kontakt. Próbował mnie ustawiać przez telefon, ale szybko spuściłem go po brzytwie. Wtedy nie wiedziałem, że jest szarą eminencją i zwalnia generałów. Jak zaczął się stawiać, to dałem mu po prostu numer do sekretarki i powiedziałem, żeby z nią ustalał szczegóły. Chyba dlatego, jak Macierewicz przyjechał na promocję do szkoły, to był już do nas źle nastawiony. W planie uroczystości było wręczenie medali zasłużonym, emerytowanym pilotom. Jeszcze przed wyjściem na zbiórkę Macierewicz powiedział do gen. Rajchela: „Komunistom to sam pan te medale wręczy”. Zatkało nas. Po promocji był koktajl. Macierewicz powiedział, że na niego nie pójdzie, bo… myśmy komunistycznych przestępców zaprosili. Wszyscy znowu osłupieli. Chyba miał na myśli naszego jedynego kosmonautę, gen. Mirosława Hermaszewskiego. On co prawda nie przyjechał wtedy do Dęblina, ale był na liście.
Oficer sił powietrznych: Pamiętam, że przed wyjściem na zbiórkę Macierewicz zadał jeszcze komendantowi Rajchelowi dziwne pytanie: „Co by pan generał powiedział na to, jakbyśmy tymi pańskimi iskrami zbombardowali Pałac Kultury i Nauki?”. Widziałem, że gen. Rajchela kompletnie zamurowało. Odpowiedział jakoś wymijająco, że to głupi pomysł. Niedługo później zdjęli go ze stanowiska.
Edyta Żemła: Serio, Macierewicz pytał gen. Rajchela, czy moglibyście samolotami TS-11 Iskra Pałac Kultury i Nauki zbombardować?
Oficer sił powietrznych: Na sto procent zadał takie pytanie. Pytał, jak iskry są uzbrojone i czy byśmy Pałac Kultury zbombardowali. Trochę później publicznie wiceminister Kownacki powiedział, że wojsko poradziłoby sobie z wysadzeniem tego pałacu, że dla żołnierzy byłoby to niezłe ćwiczenie. Ale to było później, już po wizycie Macierewicza w Dęblinie.
Emerytowany generał: W każdej szkole oficerskiej pisowska władza robiła wtedy szopki. Siedzę na przekazaniu obowiązków komendanta Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu, reprezentując dowódcę generalnego, i słucham wystąpienia ówczesnego wiceministra obrony z PiS-u. Zaczął mniej więcej tak: „Mam państwu do zakomunikowania przyjemną wiadomość. Dzisiaj skończyło się uprawianie bolszewizmu w tej uczelni”. To był rok 2016. Czyli co, do tego dnia na uczelni uprawiano bolszewię? Ja tę szkołę kończyłem, zresztą jako prymus, i dowiaduję się od wiceministra z PiS-u, że jestem absolwentem jakiejś bolszewickiej uczelni wojskowej! Tak się zdenerwowałem, że chciałem wyjść, ale powstrzymał mnie gen. Czesław Piątas, były szef sztabu. Przytrzymał mnie, bo faktycznie moje wyjście, a reprezentowałem dowódcę generalnego, byłoby zbyt demonstracyjne. Nie wytrzymałem jednak długo w tym cyrku Macierewicza. Odszedłem z wojska na własną prośbę. Honor oficerski nie pozwalał mi zostać.
Oficer z dowództwa generalnego: Słynne było też odwołanie gen. Tomasza Drewniaka, inspektora sił powietrznych. Macierewicz zwolnił go po wizycie w dowództwie generalnym, na której był też prezydent Andrzej Duda. A było tak, że Tomek, zapytany przez prezydenta, powiedział, że program tankowania w powietrzu jest Polsce potrzebny. Tyle że Macierewicz dzień wcześniej go skasował. Gen. Drewniak o tym nie wiedział, więc powiedział prawdę. To przesądziło o jego losie. Nie uratował głowy.
Oficer wojsk lądowych: Niektórzy wykorzystali wtedy swoje szemrane pięć minut. To znaczy, powiedzmy sobie szczerze, niektórzy zaczęli na ludzi donosić. W MON-ie stworzono mechanizm, że jak chciałeś zostać w wojsku, to musiałeś powiedzieć coś na kolegę. I zaczęło się donosicielstwo, knucie, szczucie na kolegów. Widzieliśmy te szybkie awanse i byliśmy zdziwieni. Zastanawialiśmy się: „O kurde, jak to, on awansuje, przecież nie ma ani przygotowania, ani nic”. Ludzie zaczęli być bardzo nieufni nawet w stosunku do dobrych znajomych. Na korytarzach w MON-ie czy w dowództwach nie było już codziennego gwaru, rozmów, żartów. Wszyscy siedzieli zamknięci w swoich pokojach. Bali się. W samym wojsku aż tak dużego terroru i zamordyzmu nie było, ale w centrali w Warszawie, proszę mi wierzyć, urzędnicy i żołnierze bali się nawet własnego cienia.
Były oficer sztabu generalnego: Kiedy Macierewicz został ministrem obrony, wśród młodych oficerów nie było ani wielkiej euforii, ani przerażenia. Przerażenie pojawiało się stopniowo, kiedy PiS na dobre przejął władzę i Macierewicz zaczął robić ten swój słynny audyt w ministerstwie. Powstawały różne dziwne komisje. Na siłę szukano sensacji, potwierdzenia, że za poprzedników wszystko było źle, szerzyło się złodziejstwo i teraz nowa władza będzie to naprawiać. Potem Macierewicz wymachiwał tym raportem w Sejmie, tyle że zamiast dowodów na korupcję poprzedniej ekipy zdradził informacje ściśle tajne o naszych zapasach wojennych. Dla nas, żołnierzy, to po prostu zdrada.
Oficer młodszy wojsk lądowych: Macierewicz, zanim doszedł do władzy, mówił, że wojsko polskie jest kiepskie, że do niczego się nie nadaje, w ogóle jest upadłe. A jak już tę władzę dostał, to po miesiącu stwierdził, że to wojsko naprawił i już było super. Potem mówił, że mamy najlepszą armię w Europie. Czysta hipokryzja. Takie występy odbieraliśmy raczej humorystycznie. Nie zajmowaliśmy się polityką, robiliśmy swoje. Wierzyłem, może naiwnie, że nie układy polityczne, a umiejętności wystarczą, żeby docenili ciebie i twoją robotę. Później nastąpiło rozczarowanie. Właściwie stało się to dość szybko. Dla mnie takim momentem było, jak razem z ekipą PiS-u do MON-u przyszedł płk rez. Krzysztof Gaj. Służyłem z nim w brygadzie. Znałem człowieka i przyznam, że od nie najlepszej strony. To był kiepski żołnierz. Dlatego odszedł z wojska. Jak płk Gaj pojawił się na firmamencie i zaczął doradzać PiS-owi, to nam, żołnierzom, zaświeciły się czerwone lampki alarmowe.
Były oficer brygady pancernej i zmechanizowanej: Gaj wcześniej nie sprawdził się w wojsku. Odszedł do cywila i nagle, za PiS-u, wrócił do wojska. On sam uważał, że jest najmądrzejszy, i zaczął razem z PiS-em „zbawiać armię”. Budziło to nasze ogromne wątpliwości. Gaj nie był wyjątkiem. Za PiS-u do armii wracali właśnie tacy ludzie. Na dodatek okazało się, że z dnia na dzień wyrzucani są wybitni dowódcy. Niepokornych przerzucano do odległych garnizonów. Na początku zwalniali ludzi, którzy naprawdę mieli w życiorysach jakieś epizody ze starymi służbami czy byli w Ludowym Wojsku Polskim. To jeszcze nie wzbudzało wśród nas wielkich emocji. Później pan Gaj wywalał wszystkich, którzy byli kiedyś przeciwko niemu albo „źle rozumieli” planowaną przez niego reformę armii. Jeśli jakiś dowódca się sprzeciwiał, mówił, że łamane jest prawo, to był zwalniany. Jak ktoś nie był usłużny wobec władzy, to też był zwalniany.
Oficer 12. Dywizji Zmechanizowanej ze Szczecina: Dochodziło do sytuacji zupełnie skandalicznych. Wiosną 2016 roku do naszej dywizji przyjechał Bartłomiej Misiewicz. Dowodził wówczas gen. Andrzej Reudowicz. Misiewicz na biurze przepustek oświadczył, że jest dyrektorem biura politycznego ministra obrony i musi wejść na teren jednostki. Ochroniarz go nie wpuścił. Powiedział, że musi go najpierw sprawdzić i zadzwonić do sekretariatu dowódcy. Misiewicz strasznie się zdenerwował. Czekając przy bramie, zaczął podskakiwać. Były jakieś krzyki. W końcu wyszedł do niego adiutant dowódcy i zaprowadził do pokoju. Stworzyło się okropne ciśnienie, bo dowódca nie mógł Misiewicza przyjąć od razu. Akurat miał u siebie gościa. Dwa tygodnie później pan generał został zdjęty ze stanowiska. Nie mogli go tak po prostu wyrzucić, więc wysłali go do Norwegii. Po powrocie uratowali go ludzie z Pałacu Prezydenckiego. Trafił do BBN-u.
Wiedzieliśmy, że to w ogóle nie powinno się zdarzyć. Misiewicz był tylko zwykłym rzecznikiem prasowym ministra. Wcześniej rzecznicy ministrów, jak przyjeżdżali do jednostki, to spotykali się z naszymi prasowcami. Jeśli dowódca miał akurat czas, to też ich czasem przyjmował na kawę, odbywało się to zawsze w bardzo fajnej atmosferze. Rzecznicy ministrów bywali różni, byli tacy, co nosili mundur, cywile, dziennikarze. Nigdy jednak w historii żaden rzecznik prasowy nie doprowadził do zwolnienia dowódcy dywizji. To nam się po prostu w głowach nie mieściło.
Oficer sił powietrznych: Jedną sytuację z Misiewiczem zapamiętam do końca życia, ona też dobrze obrazuje, jak poprzednia władza traktowała oficerów. Ze stanowiska szefa Centrum Operacji Powietrznych władza zdjęła wtedy gen. Włodka Usarka. Macierewicz zaczął szukać kandydata na jego miejsce. Jako jeden z kilku oficerów zostałem zaproszony na rozmowę kadrową. Odbywała się w pałacyku na ulicy Klonowej. Wchodzę tam i mnie zamurowało. Komisja, która miała wybrać szefa jednej z najważniejszych instytucji wojskowych, była złożona z Radosława Petermana z racji tego, że był dyrektorem departamentu kadr i, tu uwaga… Misiewicza. Wyobraża pani to sobie? Ten gówniarz, bez magistra, bez znajomości wojska „egzaminował” doświadczonych oficerów lotnictwa.
Pytania wcale nie dotyczyły służby. O nie. Pytali nas, na początku kulturalnie, czy jakieś studia pokończyliśmy, czy mamy jakieś szkolenia, kursy. Później były już coraz bardziej kąśliwe. Peterman i Misiewicz zadawali pytania o przeszłość, a nawet o rodzinę. Były również pytania ocierające się o światopogląd, o sprawy polityczne, choć żołnierz ma być apolityczny. Zachowałem wtedy wielką wstrzemięźliwość i nie dałem się sprowokować. Wszyscy jednak wychodziliśmy stamtąd mocno zbulwersowani. Po rozmowie z Misiewiczem i Petermanem mieliśmy czekać na werdykt w gabinecie szefa Centrum Operacyjnego MON. Szefem był wtedy doświadczony, dobry oficer w stopniu pułkownika. Znaliśmy się z wcześniejszej służby. Widział, że każdy z nas wychodzi z gabinetu Misiewicza wściekły i wzburzony. Na gorąco zresztą komentowaliśmy sytuację. W pewnym momencie przerwał nam rozmowę. „Panowie, prośba. Nie mówcie tego w tym gabinecie, bo jak ja to usłyszę i jak mnie zapytają, co mówiliście, to nie będę mógł kłamać, tylko będę musiał prawdę zeznać” – powiedział. Mowę nam odjęło. Poczuliśmy się jeszcze gorzej. Złamali nam kręgosłup moralny, ducha i nawet solidarność koleżeńską między oficerami.
Oficer wojsk lądowych: Misiewicz? To była taka atrakcja, chłopaczek z ulicy, któremu dano władzę. Dla mnie to był kolejny wrzód, który przyjeżdżał i chciał ustawiać czołgi w jednostce. Do nas na prowincję przyjeżdżali i pewnie będą przyjeżdżać ludzie z warszawki i będą uważać, że każdy z nich jest bardzo ważny. Misiewicz to był kolejny taki facet. Stał się symbolem, ale prawdziwą władzę za Macierewicza miał pułkownik, potem generał jednogwiazdkowy, szef Centrum Operacyjnego MON. O nim nikt nie mówi, bo nie wychodził do fotografów, nigdzie nie jeździł, ale to on z Macierewiczem siedział od rana do wieczora. To on podpowiadał ministrowi, kto ma zostać, a kogo ma wyrzucić z wojska.
Pracownik cywilny wojska z MON-u: Oprócz Misiewicza przy Macierewiczu byli „duzi chłopcy”, jak ich nazywaliśmy, czyli wiceministrowie Kownacki, Grabski, Szatkowski i Dworczyk. Dworczyk od nich odstawał, strasznie był przez nich poniewierany, jak „duzi chłopcy” odkryli, że Dworczyk jest bliżej Morawieckiego. To frakcja PiS-u, która z ekipą Macierewicza zaczynała wtedy walczyć o władzę. Grabski może znał się na jachtach, bo jest zapalonym żeglarzem, ale na wojsku wcale. Zastanawialiśmy się czasem, co on właściwie robi przy Macierewiczu. Z Kownackim natomiast trzeba było być czujnym. Rozgrywał jakąś własną grę lokalną, rozprowadzał swoich ludzi w przemyśle zbrojeniowym. Budował jakiś układ, o którym może nawet Macierewicz nie wiedział, ale chyba za bardzo nawet w to nie wnikał. W tym dziwnym towarzystwie wokół Macierewicza właściwie tylko Dworczyk wyróżniał się pozytywnie. Naprawdę mu zależało na wojsku. To było widać. On sobie nabił do głowy, że skoro jest wiceministrem, ponosi odpowiedzialność społeczną, prawną i wręcz wobec Boga. Chciał coś po sobie zostawić. Był przesiąknięty takim prawdziwym patriotyzmem, prawdziwym społecznikostwem.
Oficer z MON-u: Macierewicz miał w swoim najbliższym otoczeniu taką panią, ksywa operacyjna Kate. Ona później została skazana za pomówienie oficerów. Ale za Antoniego na Klonowej była jak królowa Anglii. Kate decydowała, czy wchodzisz do ministra, kiedy wychodzisz, czy przyjmuje twoją korespondencję, czy nie przyjmuje. Pewnego dnia idę na Klonową z korespondencją od Dworczyka. On miał swój gabinet naprzeciwko pałacyku, tam gdzie urzędowała komisja smoleńska. Żeby dostać się do siedziby ministra, trzeba było przejść przez ulicę i odbić przepustkę na bramce. Praktycznie codziennie tam chodziłem z korespondencją. Tym razem jednak żołnierz na bramie mówi, że nie mam prawa wejścia. „Jak to?” – pytam. A on, że mi przepustkę wyłączyli. „Ej, człowieku, ja codziennie tu wchodzę i wychodzę, bo pracuję dla wiceministra” – mówię. A on, że nie wejdę, że przepustka wyłączona, że co najwyżej mogę zadzwonić do sekretariatu ministra. Dzwonię. Odbiera jakiś pułkownik, taka pierdoła. Chcę wiedzieć, o co chodzi. On: „Słuchaj, przepustkę masz wyłączoną, bo Kate kazała ją wyłączyć”. Zdębiałem, pytam, jaki jest powód. On, że zachowałem się niestosownie. „Co ty pieprzysz” – mówię. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. A ten pułkownik pyta, czy jak rozmawiałem z Kate, to patrzyłem jej w oczy. Ja, że podczas rozmowy każdemu patrzę w oczy. „No to żeś, kurwa, za długo patrzył w oczy”. Ja: „Człowieku, co ty gadasz, przecież to jest ministerstwo”. Wtedy w prostych słowach mi wytłumaczył, że jak nie chcę być poniewierany, mam patrzeć na swoje stopy i nie krępować Kate wzrokiem. Następnym razem, jak szedłem do pałacyku, to już patrzyłem tylko na swoje stopy.
Kate mogła wszystko, nieważne, że dokumenty w terminie niepodpisane, nieważne, że teczki czekają, nieważne, że coś nie jest uzgodnione. Tak jak ona powiedziała, tak było. Nie wiem, skąd Antoni ją wyciągnął, ale miał do niej ogromne zaufanie. Jako jedyna osoba w ministerstwie miała prawo wglądu do całej korespondencji.
Oficer BBN-u: Otoczenie Macierewicza pokazywało, że są państwem w państwie, on sam zresztą też. Na przykład nagminnie się spóźniał. Był z tego znany. Na poligonie w Żaganiu godzinę czekaliśmy z panem prezydentem na pana ministra. Andrzej Duda znalazł się naprawdę w bardzo kłopotliwej sytuacji. To był jego początek w pałacu. Był młodym politykiem, który został głową państwa. Jeszcze nie rozumiał, że ze strony Macierewicza to była gra, próba pokazania mu, kto tu rządzi. Nagle okazało się, że on, najważniejszy człowiek w kraju, musi czekać na ikonę PiS-u. Nikt z nas nic nie mówił, nie komentował sytuacji, bo każdy to rozumiał. Wiedzieliśmy, o co chodzi. Antoni w końcu przyjechał, uprzejmie się witał, jakby nic nie zaszło. Nigdy za swoje spóźnienia nie powiedział przepraszam.
Najdłużej czekaliśmy na Antoniego na poligonie w Orzyszu. On był wtedy zajęty obroną swojego pupilka Misiewicza, który już tak narozrabiał, że nawet prezesowi Kaczyńskiemu podpadł. Mieliśmy wtedy oglądać ćwiczenia. Prezydent w namiocie, wojsko w polu, a ministra nie ma i nie ma. Wojsko stało długie godziny i czekało. To był potężny afront ze strony szefa MON-u i dla głowy państwa, i dla żołnierzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki