Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Książka Edyty Zemły to kolejny po „Armii w ruinie” wstrząsający raport o stanie polskiej armii widziany oczami generałów i oficerów.
„Grozi nam wojna, a nie wykorzystujemy doświadczeń tej wojny, która się toczy od kilku lat tuż od naszym nosem. Mamy więc naszą armię w rozsypce i zdestabilizowane przez Trumpa NATO” - mówią bez ogródek. Zamiast gotowych do walki jednostek, mamy rozbudowaną biurokrację, przestarzały sprzęt i brak realnego przygotowania do współczesnego pola walki: „Zbudowaliśmy sobie armię sztabowców. Departamenty, zarządy, inspektoraty, centra, sztaby, szkolnictwo, szpitalnictwo, jakieś jednostki kartografii, geografii, orkiestry pieśni i tańca. To są świetne fuchy. Jeżeli więc sobie uświadomimy, że w tej masie wojskowych urzędników jest tylko 30 tysięcy żołnierzy zdolnych do walki, to strach się bać”.
Autorzy wypowiedzi ujawniają kulisy chaosu, niekompetencji i iluzji wielkiej armii: „Wojna na Ukrainie to wojna dronów. A my ładujemy całą kasę w ciężki sprzęt i długie lufy. Natomiast dronizacja pola walki nadal jest w naszej armii tylko hasłem na konferencjach i sympozjach naukowych. Jakby to było jakieś science fiction. Ukraina wcale nas nie obudziła."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Rozdział I
Będzie wojna?
Edyta Żemła: Panie generale, będzie wojna?
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Będzie.
Oficer sił powietrznych w stopniu generała: Tak, nie mam złudzeń.
Oficer w stopniu pułkownika: Będzie.
Oficer Marynarki Wojennej: Tak, Rosjanie dają wyraźnie sygnały, że Polska po Ukrainie może być następna.
Oficer ze sztabu: Wszystkie informacje z wywiadów wojskowych państw NATO wskazują, że tak.
Oficer wojsk lądowych, dowódca jednostki: Tak, Putin nie zatrzyma się na Ukrainie.
Oficer ze struktur NATO: Myślę, że wybuch wojny to perspektywa od trzech do pięciu lat.
Oficer kontrwywiadu wojskowego: Nie liczmy na demokratę na Kremlu, bo się przeliczymy. To oznacza, że wojna nam grozi. Wojna będzie.
Emerytowany generał: Tak. Zbliżamy się do góry lodowej. A jeśli ktoś tego nie widzi, to przypomnę, że na Titanicu do końca trwał bal.
Premier Donald Tusk w Sejmie: Według wywiadowczych informacji Rosja przygotowuje się do pełnoskalowej wojny w ciągu trzech, czterech lat. (Wypowiedź z 8 marca 2025 roku).
Generał Wiesław Kukuła, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego: Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy tym pokoleniem, które stanie z bronią w ręku w obronie naszego państwa. (Wypowiedź z 4 października 2024 roku podczas inauguracji roku akademickiego w Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu).
Rozdział II
Wielka armia to fikcja
Edyta Żemła: Jak nigdy od 1939 roku wisi nad nami groźba wojny. Jakie mamy realne siły? Ile wojska będzie bronić naszych granic?
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Dzisiaj? Mamy cztery dywizje. Jedna dywizja nie funkcjonuje, bo jest związana na granicy. Dlatego jak najszybciej trzeba ją zluzować, a do ochrony granicy wysłać żandarmerię, WOT i wzmocnić Straż Graniczną. Nie możemy odpuścić granicy, bo nam się zrobi bajzel i wtedy bezpieczeństwo wewnętrzne będzie zagrożone. Zostają nam trzy dywizje, z czego nazbiera się jakieś trzydzieści tysięcy żołnierzy zdolnych do walki.
Edyta Żemła: Zaledwie trzydzieści tysięcy?! Nie myli się pan?
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Nie, to nie pomyłka, to realna liczba.
Edyta Żemła: Ale minister obrony zapewnia, że liczebność wojska przekroczyła już dwieście tysięcy żołnierzy. Gdzie w takim razie są ci ludzie?
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: W sztabach, w dowództwach, w centrach rekrutacji, w składach, w logistyce. Taką sobie armię zbudowaliśmy. Armię sztabowców. Niech pani zobaczy, ile jest instytucji wojskowych. Departamenty, zarządy, inspektoraty, centra, sztaby, szkolnictwo, szpitalnictwo, jakieś jednostki kartografii, geografii, orkiestry pieśni i tańca. To są świetne fuchy i jeżeli ktoś nie ma ambicji, żeby być prawdziwym żołnierzem, nie chce mu się przenosić z garnizonu do garnizonu, to może się tam schować i całkiem wygodnie ustawić. Rajmund Andrzejczak, jak został szefem Sztabu Generalnego, zrobił bardzo dobrą analizę, w której wyliczył, że w samym garnizonie warszawskim w tych wszystkich instytucjach, o jakich mówiłem, służyło siedmiuset pułkowników i dziewięćdziesiąt procent z nich nigdy nie ruszało się ze stolicy. Jako porucznik taki gość trafia do biura w resorcie obrony, potem już na etat kapitański idzie dwie ulice dalej do jakiegoś dowództwa. Tam trochę się pokręci i zostaje majorem. W innym dowództwie dają mu pułkownika. Sam znam oficerów w tym stopniu, którzy poza Warszawą żołnierza nie widzieli. Tak jest w każdym dużym garnizonie. Jeżeli więc sobie uświadomimy, że w tej masie wojskowych urzędników jest tylko trzydzieści tysięcy żołnierzy zdolnych do walki, to strach się bać.
Oficer wojsk lądowych, dowódca jednostki: Mam kolegów ze szkoły oficerskiej, którzy w jednostce wojskowej byli tylko na praktyce na ostatnim roku, jako podchorążowie. Wojska się brzydzili, widoku krwi się bali, wybuchy ich stresowały, serce skakało. A mnie armia nie brzydziła. Przez to żona nienawidzi teraz wojska, bo przenosiłem się z garnizonu do garnizonu. Nigdzie nie zagrzaliśmy miejsca. Misje, ćwiczenia, wyjazdy. W domu nigdy mnie nie było. Zostałem pułkownikiem. Ale tamci też zostali pułkownikami…
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Pani wciąż nie dowierza, że tylko trzydzieści tysięcy żołnierzy w polskiej armii jest zdolnych do walki w polu. No to zobaczmy, jak to wyglądałoby w praktyce. Ojczyzny będzie bronił szeregowiec, sierżant, porucznik, kapitan do szczebla dowódcy kompanii. Oni będą w okopach, bo już dowódca batalionu będzie na stanowisku dowodzenia. Będzie dowodził ośmiuset ludźmi. Tylko żołnierz do stopnia kapitana, czyli dowódcy kompanii, będzie rzeczywiście walczył. Reszta to wsparcie. A ilu mamy szeregowców, sierżantów, kapitanów w linii? Wyjdzie liczba, jak z naszych rachunków, czyli około trzydziestu tysięcy żołnierzy.
Mamy nadmiar dowództw, obsadzonych w całości żołnierzami. Wojsko do sztabów poszło, bo przecież porucznik musi mieć kaprala do pisania dokumentów. Absurd. Na dole nie ma żołnierzy, w czołgach nie ma załóg, w kokpitach nie ma pilotów, nie ma nawet kogo wysłać na granicę. Powinni tam jeździć doświadczeni żołnierze, a jeżdżą dobrowolsi z sześciomiesięcznym stażem czy nawet krótszym. Problem w tym, że doświadczonych żołnierzy nie ma w jednostkach. Dlatego granicę zapycha się młodzieżą. Później wychodzą takie skandale, że jeden strzela do cywilnego auta, drugi do kolegi, a trzeci popełnia samobójstwo. Minister mówi, że mamy ponad dwieście tysięcy żołnierzy, ale wśród nich nie można uzbierać kilku tysięcy takich, którzy mogliby wykonywać zadania bojowe na granicy? W sztabach na różnych poziomach mamy pełne obsady, tak samo w logistyce, a jednostek bojowych nie mamy. Tu tkwi nasza słabość. Nie ma wojska w wojsku. Są sztaby, dowództwa i cyferki w Excelu.
Oficer wojsk lądowych: Podam pani przykład. Dzwoni do mnie dowódca jednego z batalionów i mówi, że nie ma ani jednego oficera przeciwlotnika. Ani jednego! To pokazuje, że na dole nie ma ludzi, nie ma oficerów wykształconych, którzy mogliby zajmować odpowiedzialne stanowiska.
Oficer sił powietrznych: Od starszych kolegów słyszę, że owszem, super się służy w dowództwie sił powietrznych, byłoby nawet idealnie, gdyby nie te cholerne jednostki podległe, czyli żołnierze, bo one tylko problemy generują. W sztabie, mówią starsi koledzy, i tak mielibyśmy dość pracy. Zarząd pisałby do zarządu i cały tydzień byłoby co robić. Tak wojsko naprawdę wygląda.
Oficer w stopniu pułkownika: Doświadczenia z Ukrainy są dla naszych wojskowych niewygodne. Komórki organizacyjne, które od dwudziestu lat szkolą w ten sam sposób żołnierzy, dajmy na to, z zakładania opatrunków, musiałyby to przeorganizować, zmieniać zaopatrzenie materiałowe. A co z zaprzyjaźnionymi dostawcami? Dlatego niczego nie można tknąć w tym skostniałym, skorumpowanym systemie. Jak wyciągniesz jeden klocuszek, to wszystko się zawali. Teraz awansują, puszą się, panoszą. Fajnie im się to wszystko kręci. Przychodzą do pracy na siódmą. Wychodzą o czwartej. Ich zdaniem nic nie trzeba zmieniać. Znajomi dostawcy są zadowoleni. Dziecko można wkręcić na ciepłą posadkę.
Oficer sił powietrznych: Podobnie jest w lotnictwie. Zamiast zadbać o sprawność F-16, to my budujemy komórkę do modyfikacji procedur natowskich. Nagle okazuje się, że musi być oddzielna komórka, choć przez całe lata nie była potrzebna. Wcześniej do komendanta przychodził meldunek i wszyscy wiedzieli, co mają robić, a teraz co? Nie wiedzą. Znowu jakieś stanowiska trzeba komuś obstawić.
Oficer ze sztabu: Gdziekolwiek jakąś niepotrzebną jednostkę czy instytucję chcieliśmy zlikwidować, zawsze był opór. Ile było takich decyzji, które trzeba było wycofać, bo grupa lokalnych posłów od prawa do lewa to oprotestowała. Pojechali do ministra, na sejmową komisję i nie pozwolili zlikwidować jednostki, która dla wojska była już tylko kulą u nogi. Nie można było tego ruszyć, bo dowódca zatrudniał ludzi z rodziny posła czy senatora. Siostrzenic etacik dostał. Bratanek awansik. Dla polityków dowódca robił festyny, zapraszał ich na przysięgi, wojsko biło brawo w kampanii wyborczej. Tak było za PiS-u i tak jest nadal. Gdyby ktoś chciał to ruszyć, to ta cała wielotysięczna armia urzędasów będzie krzyczeć, że im się krzywda dzieje.
Oficer w stopniu pułkownika: Biurokracja lubi się rozrastać przez pączkowanie. Teraz w wojsku ma idealne warunki. Sztab Generalny wystąpił na przykład z wnioskiem do ministra Kosiniaka, żeby WOT dostał kilkaset dodatkowych etatów pułkownikowskich w swoich brygadach. Uzasadniali to tym, że oficerowie w tym stopniu mieli być skierowani do tworzenia zespołów w zakresie zarządzania i współpracy z układem pozamilitarnym, z administracją publiczną. Oni chcieli do tego stworzyć tłuste etaty. Kolejne setki urzędników w mundurach. Na szczęście temat został ucięty, ale on wcale nie umarł.
Oficer wojsk lądowych: Nie będzie łatwo rozmontować układ, w którym pasą się setki tysięcy urzędników, którzy awansują na wysokie stanowiska, wysokie stopnie. Potrzeba do tego sporej siły. Jeśli ktoś to ruszy, zacznie się straszny lament. Ale ktoś musi to zrobić. Albo obudzimy się w takiej rzeczywistości, że już nie będzie nic do roboty. Garstka patriotów, żołnierzy z krwi i kości zginie w pierwszych dniach wojny.
Podoficer do spraw łączności: Dam pani przykład z mojej działki. Dodatek cyber miał być przyznawany informatykom, żeby zostawali w służbie i nie szli do instytucji cywilnych, a nie dla kierowników jednostek organizacyjnych. A jak jest? Komendant jednego z regionalnych centrów Informatyki dostał dziesięć tysięcy złotych dodatku miesięcznie, jego zastępca osiem tysięcy. Obaj z działaniami cyber mają do czynienia tyle, że siedzą przy swoim komputerze. Natomiast informatycy, którzy naprawdę tyrają świątek, piątek, mają wiedzę, pokończone kursy, dostali po dwa tysiące złotych. Halo! Budzimy się? Instytucji, gdzie pieniądze idą na boki, a nie do ludzi, którzy powinni trafiać do wojska, są tysiące. Potem się dziwimy, że kadry mamy słabe.
Podoficer wojsk lądowych: W armii nie ma dziś szacunku dla stopnia wojskowego, bo podoficerowie i szeregowi wiedzą, jak ten stopień niektórym łatwo przyszedł i jacy ludzie go mają, choć nie powinni. Dochodziło do sytuacji, że podoficerowie nie oddają oficerom honorów. Dla cywila może to bagatelna sprawa, ale dla wojska zasadnicza. Wojsko to hierarchia. Jest rozkaz, jest wykon. Bez hierarchii wszystko się rozpada.
Podoficer wojsk powietrznodesantowych: W wojsku są dwa rodzaje oficerów młodszych. Tacy po szkołach oficerskich i tacy po trzymiesięcznych kursach. Pierwsi przez pięć lat żyją w rygorze koszarowym. Muszą wykonywać każdy, nawet najgłupszy rozkaz. Dlatego jak pójdą do jednostek i przyjdzie rozkaz, by wykonać zadanie z narażeniem życia, to ci żołnierze go wykonają, bo tak są nauczeni. Natomiast ten po kursie będzie dyskutował i opowiadał, że rozkazu nie wykona, bo ma za ciasne buty. Oczywiście, świat nie jest czarno-biały. Z cywila też przychodzą ludzie, którzy po przeszkoleniu łapią wojskowego bakcyla i są dobrymi żołnierzami. Może też być i tak, że podporucznik po akademii okaże się kompletną fujarą. Żołnierze jednak szybko orientują się, z kim mają do czynienia. Jak wyhaczą, że na dowódcę przyszedł pan historyk albo pedagog, który nawet nie wie, jak dzień koszarowy wygląda, co to jest regulamin, to taki gość będzie miał problemy z utrzymaniem dyscypliny w swoim plutonie czy kompanii.
Podoficer z doświadczeniem po misjach: Oficerowie, którzy wychodzą dzisiaj ze szkół i kursów oficerskich, są tak przygotowani, że jednostki wojskowe się o nich biją. Jedna chce się ich pozbyć, druga nie chce ich przyjąć. Taki nasz środowiskowy żart, ale on pokazuje smutną prawdę. Nieraz musiałem zajęcia prowadzić, bo świeżo upieczony podporucznik słabo się orientował w taktyce działania pododdziału. Przejmowaliśmy więc szkolenie na siebie, żeby oficer do reszty się nie skompromitował w oczach żołnierzy.
Oficer sił powietrznych w stopniu generała: Pyta pani: czy mamy siłę do walki z Rosją? Wiem jedno, poziom wykształcenia i wiedzy oficerów Wojska Polskiego jest żenująco niski. Gdyby dzisiaj oficerowie w stopniu pułkowników i bardzo poważnych generałów dostali narzędzia komputerowe, mapy i mieli zaplanować operację, to by pani umarła ze śmiechu, jak by pani zobaczyła, co tam się dzieje. Nie znają podstawowych znaków taktycznych, nie znają podstawowych kryteriów taktycznych, nie wiedzą, jak umiejscowić batalion czołgów czy lotnictwo w ugrupowaniu. Nic nie wiedzą, bo nigdy w tym nie uczestniczyli. Nigdy. A pani mnie pyta, czy są w stanie od nowa zaprogramować wojsko. Odpowiedź będzie krótka: nie. Oni nie będą w stanie tego zrobić.
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Mamy think tanki, mamy emerytowanych generałów. Natomiast w samym wojsku obecnie nie widzę ludzi, którzy byliby zdolni stworzyć nową strategię i zreformować wojsko w taki sposób, by stało się prawdziwą machiną wojenną. Przede wszystkim trzeba zrobić rzetelną analizę sytuacji i odpowiedzieć na pytanie: jakie mamy siły i środki zdolne do użycia w razie wojny, gdzie jest odcinek zagrożenia?
Polityk zajmujący się bezpieczeństwem: Doszedłem do wniosku, że musi zginąć pierwsze dziesięć tysięcy ludzi, żeby wojsko zaczęło się zmieniać i dostosowywać do realnego pola walki. Mimo realnej groźby wojny poziom rutyny czasu pokoju jest tak duży, że naprawdę muszą zginąć tysiące ludzi, żeby armia zaczęła działać elastycznie. Żeby dojść do tej elastyczności i sprawności działania, jaką mają dziś Ukraińcy, to potrzebna jest dopiero wojna i trupy. Gorzka diagnoza, owszem, ale obawiam się, że prawdziwa.
Oficer sił powietrznych: Ukraińcom zazdroszczę jednego – że mają naprawdę doświadczoną i bitną armię. Górują nad nami nieprawdopodobnie. Oczywiście, zbudowali takie wojsko kosztem potwornych strat, ale walczą dzielnie i bohatersko. Powiem coś, czego może nie powinienem mówić, ale już czas o pewnych sprawach przestać szeptać, tylko trzeba głośno o nich krzyczeć – gdybyśmy to my byli na miejscu Ukrainy, to nas już by nie było.
Rozdział III
Dowódcy bez doświadczenia
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Panią tak wstrząsnęła informacja, że w rzeczywistości mamy zaledwie trzydzieści tysięcy żołnierzy zdolnych wyjść na pole walki. No to co pani powie na to, że i tak tymi marnymi trzydziestoma tysiącami nikt nie będzie umiał dowodzić? Mamy mnóstwo generałów, ale kiedy ostatnio były ćwiczenia dywizyjne albo brygadowe? Nie ma czegoś takiego. Żaden obecny dowódca, może poza Stasiem Czosnkiem, nie widział więcej niż batalion czołgów na poligonie. Śmiem twierdzić, że oni nawet kompanii czołgów nie widzieli, a dzisiaj mają trzy gwiazdki na pagonach.
Oficer wojsk pancernych: Sto pięćdziesiąt czołgów na poligonie to jest brygada. Pięćdziesiąt parę czołgów to batalion. Już od dawna tyle wozów nie wyjechało w jednym ugrupowaniu bojowym, by wykonać to samo zadanie. Nauczyliśmy się obsługiwać Leopardy czy Abramsy. Kierowca umie jechać czołgiem, celowniczy strzelać, ale to nie ma nic wspólnego z walką. Ona nie polega na tym, że tak jak Rudy 102, jednym czołgiem wygrywamy wojnę. Walka polega na tym, że plutony się zgrywają w kompanie, kompanie w bataliony itd. Dopiero wtedy te wszystkie elementy układają się jak klocki w puzzlach. Tylko że od lat nie widzieliśmy rozwiniętego batalionu. Gdyby dzisiaj taki batalion ruszył, a ktoś zobaczyłby cel i zaczął do niego strzelać, to naraz dziesięć pozostałych czołgów zrobi to samo. Tak się dzieje, jeżeli pododdziały nie są ze sobą zgrane.
Podoficer do spraw łączności: Przez osiem lat rządzenia PiS-u nikt nie dotykał szkolenia, bo oficerowie zajmowali się tylko lansem i niczym więcej. Teraz tam na górze zajmują się już chyba tylko rozdawaniem sobie i kolegom kasy oraz awansów. Szkolenie jak leżało, tak leży.
Podoficer wojsk lądowych: Jak już jest jakieś szkolenie, to często wychodzi z tego tragedia z elementami komedii. Kupiliśmy na przykład w Izraelu przeciwpancerne pociski kierowane Spike. Jeden pocisk to dwa miliony baksów. Dużo. Dlatego przełożeni stwierdzili, że szkolimy się na trenażerach, bo szkoda taką kasę puszczać z dymem. Przez kilka lat ze szkoleniem jechaliśmy więc na sucho. W tym czasie Szwedzi już setki pocisków wystrzelali. U nas też w końcu nadszedł dzień zero. Przyszła zgoda na strzał ze Spike’a. Do jego oddania wystawili gościa, który był najlepszy na trenażerach. To musiał być sukces. Dzień przed wielkim wystrzałem na poligonie w Nowej Dębie w krzakach, na kilometrze od rubieży ustawili stary czołg. Do środka wstawili kozę, taką do ogrzewania pomieszczeń. Dwóch żołnierzy całą noc w tej kozie hajcowało, żeby pocisk kierowany na termikę na pewno trafił w cel. Nie było opcji, żeby nie trafił, ale wiadomo, szczęściu trzeba pomóc. Następnego dnia przyjechały komisje ze sztabów. Żołnierze się ustawili. Napięcie sięgnęło zenitu. W końcu padł strzał za dwie bańki. Trafił. Zwycięstwo. Wielkie urrra! Po wszystkim pułkownicy rozjechali się do domów i znowu mieliśmy dwa lata przerwy w strzelaniach. Tak u nas szkolenia wyglądają. Wszystko jest robione pod publiczkę. Na końcu ma być sukces, żeby generał czy pułkownik mógł o tym zameldować na górze i pierś do orderu wystawić.
Oficer wojsk powietrznodesantowych: Z tymi Spike’ami to w ogóle był cyrk. One trafiły do naszej kompanii wsparcia. Desant charakteryzuje się jednak tym, że wojsko jest przerzucane na duże odległości drogą powietrzną na spadochronach. Natomiast cięższy sprzęt jest zrzucany na zasobnikach towarowych. Okazało się jednak, że pociski do Spike’a, które dostaliśmy, nie mogą być zrzucane z samolotów. W Izraelu co prawda robią również wersję do desantowania, ale myśmy jej nie kupili, bo była droższa. Dali nam więc pociski takie, jak dla wojsk lądowych. Mogliśmy sobie na nie popatrzeć albo przywieźć na kołach, jak desant gdzieś wylądował. Ale jakby wybuchła wojna, to przecież będzie nierealne. Kompletna abstrakcja.
Podoficer z jednostki lotniczej: Jakby ktoś z zewnątrz zobaczył, co wojsko czasem robi, to by ze śmiechu umarł. Podam przykład. To było w zeszłym roku. Dowódcy kazali żołnierzom łazić po łące i udawać, że samolot nisko leci, a oni mieli do niego strzelać ze swoich karabinków, żeby go zestrzelić lub uszkodzić. To wyglądało tak, że kapral udawał, że samolot leci, a żołnierze udawali, że do niego strzelają. Chodzili po tej łące i krzyczeli pif-paf. Naprawdę!
Owszem, takie rzeczy wojsko robiło w czasach zasadniczej służby wojskowej. Rzeczywiście wtedy oficer ustawiał ich i krzyczał: „Do nisko przelatującego samolotu ustawić się” i żołnierze oddawali salwę. Było to jednak w czasach, gdy samoloty niżej i wolniej latały, a po ulicach jeździły jeszcze Syrenki. Dzisiaj samolot nawet nie przelatuje nad jednostką, tylko strzela do niej z odległości trzystu kilometrów. Może się zdarzyć, że nad żołnierzami przeleci śmigłowiec, ale strzelając do niego z karabinka, prawdopodobieństwo, że go trafią, jest niewielkie. Natomiast do samolotu w życiu nie trafią. Po co w tych czasach takie szopki urządzać? To wszystko trzeba urealnić, dodać wnioski z wojny w Ukrainie, patrzeć, co Izrael robi, a nie jechać ze szkoleniem rodem z PRL-u.
Oficer wojsk lądowych w stopniu generała: Wprowadzamy nowy czołg Abrams czy K2, ale on dalej jeździ tym samym śladem na poligonie w Żaganiu czy w Nowej Dębie jak T-34 z filmu „Czterej pancerni i pies”, bo tam od lat są wytyczone te same trasy i cele. Dlatego, gdyby dzisiaj pani wzięła emerytowanych generałów, którzy mają już swoje lata, i wsadziła ich do czołgu, to bezbłędnie trafią w cel, bo ten cel od sześćdziesięciu lat się nie zmienił. To jest problem. Na ćwiczeniach skupiamy się na tym, żeby żołnierz wystrzelił z czołgu i trafił w cel. W dodatku żołnierz z góry wie, do czego strzela, dokładnie wie, skąd tarcza wyjedzie, jedzie po tej samej drodze po raz enty. Tak u nas wyglądają zajęcia poligonowe. Nie chodzi tylko o wojska lądowe. W lotnictwie i Marynarce Wojennej jest to samo. W Nadarzycach mamy poligon sił powietrznych. Tam cele też się nie zmieniły. Są dokładnie takie same jak kilkadziesiąt lat temu. Manewry też są zawsze takie same.
Oficer sił powietrznych: Jest tak, dlatego że mamy zupełnie skopaną metodologię szkolenia. Wyszkoliliśmy kierowców, wyszkoliliśmy działonowych, wyszkoliliśmy pilota. OK, fajnie. Ale czy wyszkoliliśmy dowódcę kompanii, który umie dowodzić tymi kilkudziesięcioma pojazdami? Czy wyszkoliliśmy dowódcę ugrupowania, który umie dowodzić dwudziestoma samolotami, dowódcę zgrupowania czołgów? Przypomnę, że proces szkolenia takiego człowieka to jest dziesięć lat ciągłego treningu. Ilu takich ludzi mamy w Polsce? Niewielu. Przecież na współczesnej wojnie nie będzie tak, że pilot jak w westernie wyląduje na środku drogi, ręce położy na rewolwerze i stoczy pojedynek solo. Jak dojdzie już do walki, to będzie raczej film pod tytułem „Siedmiu wspaniałych”. Będziemy musieli współdziałać, tylko że nie mamy gości, którzy są do tego przygotowani.
Oficer w stopniu pułkownika: Jak nie ma szkolenia, to nie ma wojska. A dlaczego nie ma ćwiczeń? Bo nie ma ich ani kim, ani czym robić. Krytykujemy okres komuny, ale w komunie jednostki na poligonie siedziały sześć miesięcy w roku kalendarzowym. Świątek, piątek były ćwiczenia, szkolenia, treningi. Wojsko mieszkało w namiotach, nie tak jak teraz: w ogrzewanych i klimatyzowanych kontenerach. Nie mówię, że trzeba do tego wrócić. To byłaby głupota. Ale dzisiaj wszystko jest postawione na głowie. Mamy wojsko socjalne. Dowódcom bardziej zależy na wygodzie żołnierza niż na porządnym treningu. W trakcie szkolenia, oprócz tych umiejętności typowo specjalistycznych, bojowych, między żołnierzami zawiązywało się coś, o czym się nie mówi, ale co jest tak samo ważne – takie nieformalne zgranie załóg, drużyn, plutonów. Ci ludzie żyli ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez kilka miesięcy. Dzielili się problemami, zawiązywały się przyjaźnie, znali swoje rodziny. To procentuje później w działaniu, w boju. Teraz tego nie ma.
Generał w rezerwie: Dowódcy, którzy dziś są na szczytach armii, nie dowodzili wojskiem w polu. Ja nie mogłem awansować wyżej niż dowódca pułku, dopóki ćwiczenia pułkowego nie przeszedłem. Ale to nie były takie ćwiczenia kilkudniowe, jak dziś. Dostawałem tak w dupę, że aż gwizdało. Pamiętam, że zapytałem wtedy mojego kapitana, kiedy ostatni raz jadł. Odparł: „Nie pamiętam, dowódco”. A dzisiaj jak nie ma dwóch ciepłych posiłków na poligonie, to jest lament i afera w mediach.
Oficer wojsk lądowych: Pyta pani o ćwiczenia zgrywające brygady, ale żeby dojść do poziomu brygady czy dywizji, to trzeba najpierw mieć porządek na poziomie kompania-batalion. W swoich dokumentach zapisaliśmy, że okres szkolenia kompanii wynosi trzy lata, pod warunkiem że ludzie przychodzą już wyszkoleni na swoje stanowiska. Pierwszy rok to są plutony i drużyny. Potem zgrywa się kompania. Na koniec robi się ćwiczenie. Tylko ilu żołnierzy w Wojsku Polskim, a szczególnie młodych oficerów, przetrwało cztery i pół roku na jednym stanowisku, żeby mogli oni przejść cały cykl szkoleniowy? Odpowiem: może to jest pięć procent. Nie więcej. Rotacja jest ogromna. Ludzie skaczą po stanowiskach jak pijane zające po polach, a żaden nie przeszedł na każdym poziomie pełnego cyklu szkoleniowego.
Oficer wojsk lądowych: W tej gonitwie za własnym ogonem myśmy się tak zapędzili, że żołnierze są potwornie zmęczeni. Wojsko jest teraz wszędzie – i na powodzi, i na festynie, i w kościele, i na granicy. Na twarzach swoich majorów widzę, jak ciężko zapierdzielają. Przygotowania do wyjazdu na granicę. Potem służba na granicy. Szkolenie dobrowolców, szkolenie Legii Akademickiej, szkolenie Ukraińców. Jeśli chodzi o samo szkolenie, to problemem jest to, że ludzie są naprawdę przeciążeni pracą. Pani myśli, że ja nie chciałbym z żołnierzami jechać na poligon? Nie chciałbym mieć pełnych obsad czołgów? Nie chciałbym szkolić batalionów? Chciałbym, tylko że ja nie wiem, w co mam ręce włożyć, mimo że z pracy nie wychodzę. Proszę mi wierzyć, każdy dowódca brygady chciałby zapakować brygadę i jechać na poligon, sprawdzić jeden, drugi, trzeci batalion. Tylko kiedy oni mają to robić?
Dowódca jednostki: Kiedyś dostawałem poligon, obiekty i się szkoliliśmy. A teraz walczymy o życie. Ministerstwo Obrony kilka lat temu zlikwidowało warty cywilne i pół tysiąca żołnierzy musi zostawać na warcie, żeby garnizonów pilnować. O jakim szkoleniu mówimy? Nie chce mi się już na ten temat gadać. W dodatku bazujemy na starej dokumentacji szkoleniowej. Realizujemy stare zapisy doktrynalne, które zostały przyjęte, kiedy nie było wojny w Ukrainie, nie było nowego sprzętu, nie było presji migracyjnej i szeregu innych rzeczy. Obecną rzeczywistość wciskamy w te stare omszałe doktryny i powoli się wykańczamy. Wszyscy, od góry do dołu, zatraciliśmy się w jakiejś pustej gonitwie. Wojsko od dawna już nie jest tym, czym powinno być. Robi wszystko, tylko nie to, do czego zostało powołane.
Generał w rezerwie: Jest takie powiedzenie, że „żołnierz przede wszystkim ma prawo być dobrze dowodzonym”. Dlatego wyszkolenie mechanika czy działonowego czołgu to dopiero początek drogi. Trzeba wyszkolić ludzi, którzy umieją to koordynować, którzy poprowadzą batalion czołgów. Później trzeba wyższego oficera, który te bataliony zepnie w ugrupowanie, wezwie samoloty czy drony jako wsparcie. Żeby dowodzić wojskiem, to naprawdę doświadczenia się nie przeskoczy. Tego nie można się nauczyć w ciągu sześciu tygodni kursu. Sprzęt można kupić, ale człowieka kształtuje się latami. Generał co najmniej dwadzieścia lat musi przesłużyć, pełniąc dyżury bojowe, ćwicząc na poligonach, a najlepiej na misjach, żeby mógł powiedzieć o sobie, że jest dowódcą.
Oficer sił powietrznych: Zwłaszcza dzisiaj kształcenie dowódców i specjalistów wojskowych jest bardzo istotne. Tym bardziej że jest to długi i kosztowny proces. Powiem, jak to w lotnictwie wygląda.
Kupiliśmy najnowocześniejszy samolot na świecie, czyli F-35. Samo latanie na nim nie jest proste, ale clou tego samolotu nie jest latanie. Wysłaliśmy do Stanów Zjednoczonych naszych doświadczonych pilotów, którzy dość szybko skończyli Basic Training. Osiągnęliśmy sukces, bo w ciągu kilkunastu tygodni wyszkolił się polski pilot. Teraz czas na kolejny krok, kiedy ten pilot będzie się uczył, jak wykorzystać samolot taki jak F-35. A to jest już znacznie dłuższy i bardziej skomplikowany proces.
Dodatkowo potrzebni są ludzie, którzy zajmują się planowaniem misji. Oni też muszą przejść bardzo gruntowne szkolenie, żeby nie używać samolotu F-35 tak jak F-16. W nowej maszynie dochodzi wiele elementów, jak sieciocentryczność, sensory, wymiana informacji z innymi systemami walki. To jest coś, z czym wcześniej na tak dużą skalę nie mieliśmy do czynienia.
Baza lotnicza, w której stacjonują samoloty typu F-16, a za chwilę będą stacjonowały F-35, liczy ponad tysiąc ludzi. Wszyscy muszą przejść przeszkolenie. Trzeba pamiętać, że do tego są jeszcze dedykowane składy paliw, składy amunicji, całe centrum operacji powietrznych i dowództwo operacyjne, które planuje misje. Jak się to wszystko policzy, to na pilota, który siedzi w kabinie, pracują tysiące ludzi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki