Apetyt na cuda. Przepis na uczonego - Richard Dawkins - ebook

Apetyt na cuda. Przepis na uczonego ebook

Richard Dawkins

4,0

Opis

W roku 2006 po światowym sukcesie Boga urojonego Richard Dawkins stał się ikoną ruchów ateistycznych i sceptycznych. Ten sukces przyćmił nawet jego ważne dokonania naukowe i kluczową rolę, jaką w popularyzacji neodarwinizmu – i szerzej, naukowej wizji świata – odegrały jego poprzednie książki – od Samolubnego genu poprzez Fenotyp rozszerzony i kilkanaście innych, aż po Najwspanialsze widowisko świata i Magię rzeczywistości. W każdym razie dziś nikt, nawet przeciwnicy Dawkinsa (a ma ich wielu) nie kwestionuje jego wyjątkowej pozycji naukowca, intelektualisty i obrońcy rozumu.

Apetyt na cuda to pierwszy tom wspomnień, które profesor Dawkins postanowił przygotować z okazji swoich siedemdziesiątych urodzin (tom drugi – Światełko w mroku – ukaże się w polskim przekładzie jesienią 2016).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2013 by Richard Dawkins

Copyright © 2015 for this edition and for Polish translation by Wydawnictwo CiS

Projekt okładki: Studio Gonzo & Co. na podstawie

Przekład: Piotr J. Szwajcer

Redakcja: Jacek Kowalczyk

Korekta: Joanna Rzepa

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach do przetwarzania danych, przesyłanie drogą elektroniczną (przewodowo i bezprzewodowo), odtwarzanie w jakiejkolwiek formie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym, pisemnym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Wydanie I

Stare Groszki 2016

Adres redakcji:

Wydawnictwo CiS

Opoczyńska 2A/5

02-526 Warszawa

e-mail:[email protected]

www.cis.pl

ISBN 978-83-61710-20-2

ISBN e-book 978-83-61710-63-9

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek

konwersja.virtualo.pl

Mojej mamie i mojej siostrze,

które dzieliły ze mną wszystkie te lata.

I ojcu, za którym wszyscy wciąż tęsknimy.

Geny i hełmy korkowe

„Miło cię widzieć, Clint”.

Urzędnik kontroli paszportowej najwyraźniej nie wiedział, że w Wielkiej Brytanii pierwsze imię pełni czasem taką funkcję, jak drugie imię w innych krajach. Mamy je, ale praktycznie nikt go nie używa. Ja zawsze byłem Richardem, tak samo jak mój ojciec Johnem. Tak jak i on, zwykle niemal nie pamiętam, jak mam na pierwsze imię, póki ktoś mi o tym nie przypomni, co zresztą wciąż nieco mnie irytuje (i nic nie pomaga nawet to, że dzięki temu mogę posługiwać się tymi samymi inicjałami co Charles Robert Darwin!). No cóż, angielskie obyczaje mało obchodzą United States Department of Homeland Security. Nie wystarcza im, jak widać, że zaglądają ludziom do butów i sprawdzają pastę do zębów, zdecydowali też, że przekroczyć granicę amerykańską możesz jedynie pod swoim pierwszym imieniem; takim, jakie masz wpisane w paszporcie. Chwilowo więc musiałem pożegnać się z moją dotychczasową tożsamością i zabukować bilety na samolot jako Clinton R. Dawkins. Oczywiście również jako Clinton R. musiałem wypełnić wszystkie te śmiertelnie poważne i groźne formularze wjazdowe, w których mam obowiązek między innymi solennie przyrzec, że nie przybywam do Stanów Zjednoczonych po to, by siłą obalić amerykańską konstytucję („To jedyny cel mojej podróży”, wpisał kiedyś brytyjski prezenter radiowy Gilbert Harding; dziś taki dowcip mógłby go drogo kosztować).

Tak więc zgodnie ze świadectwem urodzenia i paszportem nazywam się Clinton Richard Dawkins, mój ojciec zaś — Clinton John. Wiąże się z tym zresztą zabawna historia — otóż w 1941  roku, kiedy się urodziłem, „The Times” publikował jeszcze listy szczęśliwych ojców, których potomkowie właśnie przyszli na świat, i okazało się, że w marcu w tym samym szpitalu co ja, w Eskotene Nursing Home w Nairobi, syna powiła też żona innego C. Dawkinsa, niespokrewnionego zresztą z nami wielebnego Cuthberta, misjonarza Kościoła anglikańskiego. Moja mama, jak mi później opowiadała, czuła się nieco zmieszana, gdy na jej ręce zaczęły spływać liczne listy gratulacyjne od biskupów i duchownych z całej Anglii, pełne błogosławieństw dla nowo narodzonego potomka. Trudno powiedzieć, czy te błędnie zaadresowane błogosławieństwa miały jakiś pozytywny wpływ na mnie. Faktem jest bez wątpienia, że syn wielebnego Cuthberta Dawkinsa został misjonarzem, tak jak jego ojciec, natomiast ja podążyłem w ślady swojego, który był biologiem. Mama do dziś żartuje, że może jednak nas zamienili, ale na moje szczęście już fizyczne podobieństwo do taty dowodzi, że nie jestem podrzutkiem i nigdy nie była mi przeznaczona kariera duchownego.

Tradycja nadawania synom na pierwsze imię Clinton narodziła się w naszej rodzinie, gdy mój praprapradziadek Henry Dawkins (1765–1852) poślubił Augustę, córkę generała sir Henry’ego Clintona (1738–1795), głównodowodzącego królewskich brytyjskich sił zbrojnych w latach 1778–1782. (Czas pełnienia tej funkcji jednoznacznie wskazuje, że przynajmniej w części to on był odpowiedzialny za angielską klęskę w amerykańskiej wojnie o niepodległość). Historia małżeńskich starań mojego przodka sugeruje zresztą, że przejęcie przez naszą rodzinę imienia Clinton to przejaw swoistego tupetu. Otóż, jak się można dowiedzieć z książki poświęconej dziejom Londynu, czyli również Great Portland Street, gdzie generał Clinton mieszkał po powrocie zza oceanu:

W roku 1788 córka sir Henry’ego uciekła z domu rodzinnego w powozie z panem Dawkinsem. Pan Dawkins, by umknąć pościgowi, wynajął jeszcze sześć dorożek, którym kazał ustawić się na pobliskim Portland Place i ruszyć pędem we wszystkie strony, gdy tylko on przejedzie koło nich ze swą wybranką…1

Chciałbym wierzyć, że to wzmianka o chlubnych dziejach mojej rodziny zainspirowała słynne strofy Stephena Leacocka o lordzie Ronaldzie, który „dosiadł konia i ruszył naraz we wsze strony”. Mam też nadzieję, że odziedziczyłem po Henrym Dawkinsie nieco jego zaradności i zapału, co jest jednak mało prawdopodobne, bo w końcu mam po nim tylko 1/32 genomu; 1/64 odziedziczyłem po generale Clintonie, a jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do wojaczki.

Tessa d’Urberville i Pies Baskerwilów to dalece nie jedyne powieści, w których kluczową rolę odgrywa genetyczne dziedzictwo po odległych przodkach, tyle że ich autorzy najwyraźniej nie wzięli pod uwagę, że taki spadek co generację zmniejsza się o połowę. To postęp, a raczej spadek wykładniczy. Nader szybki, a przynajmniej taki by był, gdyby nie małżeństwa z kuzynami (tym częstsze, im odleglejsze pokrewieństwo), ale z drugiej strony, to dzięki takim związkom dziś praktycznie wszyscy jesteśmy ze sobą bliżej lub dalej spokrewnieni. Mało kto uświadamia to sobie, a tymczasem to twierdzenie można dowieść nawet nie wstając z fotela. Wystarczy prosty eksperyment myślowy z wehikułem czasu. Jeśli tylko wybierzemy się w odpowiednio odległą przeszłość, okaże się, że każdy, kogo tam spotkamy, jest albo przodkiem wszystkich organizmów żyjących w roku 2014, albo żadnego z nich. Teraz możemy zastosować (ukochaną przez matematyków) regułę reductio ad absurdum i cofnąć się w przeszłość aż do dewonu. Jak łatwo pojąć, owa reguła działa również w stosunku do naszych przodków sprzed trzystu milionów lat — twoja praryba musi być i moją prarybą, bo inaczej musielibyśmy przyjąć, że ich dwie linie były ściśle oddzielone przez setki milionów lat, a dzisiaj mogą się ze sobą rozmnażać. To po prostu niemożliwe. Pytanie tylko, jak daleko trzeba się tak naprawdę cofać, by wykryć jeszcze interesujące nas pokrewieństwo. Oczywiście nie aż do dewonu. Znacznie, znacznie bliżej. Cóż — pominę tu może (niezbyt zresztą skomplikowane) obliczenia i przejdę wprost do rezultatów. Otóż mogę zapewnić wszystkich moich czytelników, że podobnie jak królowa brytyjska chlubi się swoim pochodzeniem od Wilhelma Zdobywcy, z olbrzymim prawdopodobieństwem tak samo może czynić każdy z Was (ja zresztą nawet wiem to z pewnością. Takie pokrewieństwo — pominąwszy kwestię nieślubnych związków po drodze — może odkryć prawie każdy, kto jest w stanie prześledzić dzieje swojej rodziny na przestrzeni tysiąca lat).

Clinton George Augustus Dawkins (1808–1871), jeden z kilku synów Henry’ego i Augusty, należał do tych nielicznych Dawkinsów, którzy na co dzień posługiwali się imieniem Clinton. Jeśli odziedziczył odwagę swego ojca, wystawił ją na ciężką próbę w 1849 roku, kiedy to jako brytyjski konsul urzędował w Wenecji, intensywnie ostrzeliwanej przez wojska austriackie. Opowieść jest zabawna, więc pozwolę sobie ją tu przytoczyć, zwłaszcza że do dziś w posiadaniu mej rodziny znajduje się odgrywająca w niej ważną rolę kula armatnia, na pamiątkę umieszczona na brązowej podstawce z wygrawerowaną odpowiednią inskrypcją. Nie wiem, co prawda, czy rodzinnym legendom i treści inskrypcji (nie wiem też, czyje to słowa) można ufać, ale oto ona (w moim własnym przekładzie z francuskiego, który wówczas był językiem dyplomacji):

Pewnej nocy, gdy konsul leżał już w łóżku, austriacki pocisk przebił sufit i kołdrę i utknął w pościeli, dokładnie między jego nogami, na szczęście powodując tylko powierzchowne obrażenia. Wpierw sądziłem, że to bajeczka, ale później przekonałem się, że rzeczywiście dokładnie tak to wyglądało. Nasz szwajcarski kolega, spotkawszy go na pogrzebie amerykańskiego konsula, zaczął dopytywać o szczegóły, a Dawkins ze śmiechem wszystko potwierdził i dodał jeszcze, że to właśnie dlatego od tego czasu nieco powłóczy nogami.

Ten wyjątkowo łaskawy dla pewnych istotnych narządów mojego przodka incydent wydarzył się, zanim jeszcze miał on szansę je wykorzystać (przynajmniej w kontaktach z mą szacowną przodkinią) i aż kusi, by przyjąć, że swoje istnienie zawdzięczam wyłącznie balistycznemu szczęściu. W końcu parę centymetrów w górę i… W rzeczywistości jednak i moje istnienie — i każdego z nas — wymagało nieskończenie niemal większej liczby znacznie bardziej szczęśliwych przypadków niż minimalnie chybiająca celu kula armatnia. Jesteśmy tu i teraz, bo wszystko, co działo się od samego początku Wszechświata działo się dokładnie tak, jak się działo. Wenecka przygoda mojego przodka to tylko drobna ilustracja tego nieprawdopodobnego ciągu zbiegów okoliczności. Jak już mówiłem — wystarczyłoby, by drugi dinozaur z lewej (licząc od największego sagowca) nie był tego dnia podziębiony, a tak kichnął i przez to nie zdołał schwytać pętającego mu się pod nogami niewielkiego ryjówkokształtnego zwierzątka, które tym sposobem zostało przodkiem wszystkich żyjących na Ziemi ssaków; to dzięki temu kichnięciu jesteśmy tutaj. I wszyscy zawdzięczamy swą egzystencję takiemu zbiegowi nieprawdopodobieństw. Cóż — jesteśmy po prostu nieprawdopodobnymi szczęściarzami!

Edward Dawkins (1859–1905) był jednym z wielu Dawkinsów, którzy edukację pobierali w oksfordzkim Balliol College. Miał to szczęście, że znalazł się tam w odpowiednim momencie, by dostąpić zaszczytu unieśmiertelnienia w strofach słynnych Balliol Rhymes, po raz pierwszy opublikowanych w 1881 roku pod tytułem The Masque of Balliol. Największą sławę zyskała bez wątpienia zwrotka poświęcona przełożonemu szkoły Benjaminowi Jowettowi, której autorem był (wówczas uczeń siódmej klasy, a po latach dziekan katedry w Norwich) H.C. Beeching:

First come I, my name is Jowett.

There’s no knowledge but I know it.

I am Master of this College,

What I don’t know isn’t knowledge.

/Najpierw ja — Jowett jestem/ Nie ma nic, czego bym nie wiedział/ Jestem panem tego kolegium/ Czego nie wiem — nie jest wiedzą.

Wersy poświęcone Clintonowi Edwardowi Dawkinsowi nie są może aż tak zgrabne, ale dla mnie oczywiście znacznie ważniejsze:

Positivists ever talk in s-

Uch an epic style as Dawkins;

God is naught and Man is all,

Spell him with a capital.

/Pozytywiści zwykle mówią/ równie podniosłym stylem, jak Dawkins:/ Bóg jest niczym, Człowiek wszystkim/ To „Człowiek” trzeba pisać dużą literą.

Wolnomyśliciele w epoce wiktoriańskiej musieli być rzadkością i bardzo żałuję, że nigdy nie spotkałem mojego stryjecznego prapradziadka (jako dziecko poznałem dwie jego młodsze siostry, wówczas już w bardzo podeszłym wieku. Jedna z nich miała dwie służące, do których zwracała się per Johnson i Harris. Mówienie do kogoś po nazwisku wydało mi się dość dziwne, ale najwyraźniej „epicki styl” zobowiązuje).

Mam wrażenie, że to sir Clinton zapłacił za naukę mojego dziadka, a swojego bratanka Clintona George’a Evelyna Dawkinsa w Balliol, jak również że ten praktycznie cały spędzony w szkole czas poświęcił przede wszystkim wioślarstwu. Jest taka fotografia (reprodukcję zamieściłem w książce), na której mój dziadek szykuje się właśnie do kolejnej przeprawy. Można ją uznać za (uroczą, nie przeczę) ilustrację do jakiejś powieści rozgrywającej się w Oksfordzie w pełni lata w edwardiańskiej Anglii. Doskonale by się sprawdziła w słynnej Zulejce Dobson Maxa Beerbohma. Grupa gości (wszyscy oczywiście w kapeluszach) stoi na pokładzie spuszczanego na wodę hangaru na łodzie, którego konserwacją, jak pamięć sięga, zajmowały się wszystkie kolejne załogi wioślarskie. Dziś już takich hangarów nie ma — zastąpiły je murowane przystanie. (Choć jeden, a może dwa wciąż pływają. A przynajmniej „żyją” zacumowane u brzegu, wykorzystywane jako barki mieszkalne, czasem zaś, korzystając z holowników, organizuje się na nich rejsy po rzece i starorzeczu wokół Oksfordu).

Podobieństwo mojego ojca i wujka Colyeara do dziadka jest wręcz uderzające. Od dawna zresztą takie rodzinne podobieństwa mnie fascynują, choć bardzo szybko zanikają z kolejnymi generacjami. Wracając zaś do dziadka — jego przywiązanie do balliolskiego kolegium musiało być zaiste wielkie, skoro udało mu się tam zostać ładnych parę lat dłużej niż innym uczniom; głównie, jak podejrzewam, po to, by oddawać się swej wioślarskiej pasji. Choć może nie tylko. Gdy odwiedzałem go po wielu latach, szkoła była głównym tematem naszych rozmów i nieustannie wypytywał mnie, czy nadal posługujemy się tym samym edwardiańskim slangiem, który doskonale zapamiętał z młodości — czy mówimy „Mugger” o dyrektorze, „wagger pagger” na kosze na śmieci, a „Memmogger” na Memoriał Męczenników — wielki krzyż stojący w pobliżu Balliol, upamiętniający trzech anglikańskich biskupów spalonych żywcem w Oksfordzie w 1555 roku za ich przywiązanie do nie tej, co trzeba, wersji chrześcijaństwa.

Jedno z moich ostatnich wspomnień dziadka to gdy odwoziłem go na zjazd absolwentów szkoły (taką uroczystość organizowano co roku dla kolejnych roczników). Aż rozkwitł w otoczeniu dawnych kolegów, z których większość poruszała się już za pomocą balkoników i słyszała cokolwiek tylko dzięki trąbkom akustycznym (pince-nez mieli chyba wszyscy). Jeden z nich nawet go rozpoznał i sarkastycznie spytał: „Hej, Dawkins — ciągle wiosłujesz jak Leander?”. Zostawiłem go tam, chyba jednak trochę zagubionego wśród starej paczki. Uświadomiłem sobie wtedy, że niektórzy z nich musieli walczyć jeszcze w wojnie burskiej i to im właśnie Hilaire Belloc zadedykował swój słynny wiersz To the Balliol Men Still in Africa:

Years ago, when I was at Balliol,

Balliol men — and I was one —

Swam together in winter rivers,

Wrestled together under the sun.

And still in the heart of us, Balliol, Balliol,

Loved already, but hardly known,

Welded us each of us into the others:

Called a levy and chose her own.

Here is a House that armours a man

With the eyes of a boy and the heart of a ranger

And a laughing way in the teeth of the world

And a holy hunger and thirst for danger:

Balliol made me, Balliol fed me,

Whatever I had she gave me again:

And the best of Balliol loved and led me.

God be with you, Balliol men.

Z wielką trudnością odczytałem ten wiersz publicznie najpierw na pogrzebie mojego ojca w 2011 roku, a ponownie rok później, gdy włączyłem go do eulogii Christophera Hitchensa (kolejnego absolwenta Balliol), którą wygłosiłem na Globalnej Konwencji Ateistycznej w Melbourne. Z trudnością, bo — muszę się przyznać — nawet przy szczęśliwszych okazjach recytowanie poezji, którą naprawdę lubię, nader szybko doprowadza mnie do łez, a ten akurat wiersz Belloca niemal przewodzi w tej stawce.

Po ukończeniu Balliol dziadek — podobnie jak wielu innych członków mojej rodziny — wybrał karierę w służbie kolonialnej (Colonial Service). Został konserwatorem lasów w Birmie i większość czasu spędzał w odległych zakamarkach tamtejszych kniei, nadzorując ciężką pracę specjalnie do tego celu szkolonych słoni-drwali. Był właśnie na takim odludziu — lubię go sobie wyobrażać z rozłupnicą w ręku — kiedy (był to 1921 rok) dowiedział się o narodzinach swojego najmłodszego syna Colyeara (matką Henry’ego — tak, tego przedsiębiorczego młodzieńca, który uprowadził Augustę Clinton — była lady Juliana Colyear, stąd pierwsze imię mojego wujka). Był tak niecierpliwy, że nawet nie poczekał na jakikolwiek sensowny środek transportu, tylko wsiadł na rower i ruszył w pięćdziesięciomilową podróż do domu, a gdy znalazł się już u wezgłowia swojej żony Enid i pokazano mu noworodka, z dumą stwierdził, że ma on „nos Dawkinsów”. Psychologowie ewolucyjni dawno już zauważyli tę szczególną skłonność rodziców, by w dzieciach doszukiwać się podobieństwa do ojca (ewentualnie jego rodziny), podczas gdy podobieństwo do matki mało kogo interesuje. To zupełnie zrozumiałe — znacznie trudniej być pewnym ojcostwa niż macierzyństwa.

Colyear był najmłodszym, a John, mój ojciec, najstarszym z trójki braci. Wszyscy urodzili się w Birmie i każdy z nich wędrował w koszyku przez dżunglę (tylko najbardziej zaufani służący mieli „zaszczyt” dźwigania nosideł). Wszyscy wybrali też tę samą ścieżkę kariery co ich ojciec i zatrudnili się w służbie kolonialnej, tyle że trafili do zupełnie różnych części tego kontynentu — John do Nyasaland (obecnie Malawi), średni z braci, Bill, do Sierra Leone, a Colyear do Ugandy. Bill tak naprawdę nazywa się Arthur Francis — przynajmniej takie imiona, po dwóch dziadkach, dostał na chrzcie — ale w dzieciństwie wszyscy zawsze mówili o nim Bill, a to ze względu na rzucające się wręcz w oczy podobieństwo do Billa Jaszczurki z Alicji w Krainie Czarów. Z kolei John i Colyear byli tak do siebie podobni, że pewnego razu ktoś zaczepił Johna na ulicy i spytał: „To ty czy twój brat?” (i to prawdziwa historia, czego chyba nie można powiedzieć o słynnej anegdotce o W.A. Spoonerze, jedynym zresztą dyrektorze mojego oksfordzkiego kolegium, którego nazwisko przeszło do historii dzięki własnemu „izmowi”. Miał on ponoć spytać jednego ze swoich uczniów, spotkanego na przechadzce: „Przypomnij mi, proszę, bo wciąż nie mogę zapamiętać — to ty zginąłeś na wojnie, czy twój brat?”). Z wiekiem natomiast Bill i Colyear stawali się coraz bardziej do siebie podobni (i do ojca przy okazji), John z kolei bardzo się zmienił, przynajmniej według mnie. Często się zresztą zdarza, że takie rodzinne podobieństwa zanikają i powracają na różnych etapach życia; to między innymi dlatego tak mnie fascynują. Z drugiej strony często też zapominamy, że geny działają przez całe życie, a nie tylko w fazie rozwoju płodowego.

Ku zmartwieniu dziadków Bill, Colyear i John nie doczekali się siostry (już nawet imię było zaplanowane — Juliana). Każdy z braci czymś się wyróżniał. Colyear najlepiej radził sobie z nauką, Bill natomiast był zdolnym sportowcem — przyznam, że poczułem nawet swoistą dumę, gdy po latach zobaczyłem jego nazwisko na liście rekordzistów mojej szkoły w biegu na sto jardów. Był też świetnym graczem w rugby i powołano go do reprezentacji armii na samym początku pierwszej wojny światowej. Tych rodzinnych talentów niestety nie odziedziczyłem, ale bardzo chciałbym wierzyć, że od taty nauczyłem się myśleć o nauce, a od wujka Colyera — jak tłumaczyć ją ludziom. Wujek po powrocie z Ugandy wykładał na Oksfordzie i zasłynął jako świetny nauczyciel statystyki, a to przedmiot, który biologom zawsze sprawiał wiele trudności. Umarł w wieku 71 lat, zbyt wcześnie, moim zdaniem. Tymi oto słowami zadedykowałem mu jedną z moich książek, Rzekę genów:

Pamięci Henry’ego Colyeara Dawkinsa (1921–1992), profesora St. John’s College w Oksfordzie, mistrza w sztuce czynienia rzeczy trudnych prostymi.

Najmłodszy z braci odszedł jako pierwszy, potem pożegnaliśmy pozostałych. Bill, mój wujek i ojciec chrzestny, umarł w 20092 roku w wieku 93 lat. Wygłosiłem eulogię na jego pogrzebie, w której starałem się wyjaśnić, dlaczego, mimo że zdaję sobie sprawę z tego, ile zła było w brytyjskich służbach kolonialnych, nadal uważam, że to, co było w nich najlepsze, było naprawdę dobre. A najlepsi bywali ludzie — tacy właśnie jak Bill i jego bracia albo Dick Kettlewell, o którym będę jeszcze mówił3.

Tata i jego dwaj bracia podążyli drogą swojego ojca: wszyscy wybrali pracę w służbie kolonialnej i podobnie było w rodzinie mamy. Jej dziadek (ze strony matki) Arthur Smythies był głównym konserwatorem lasów w jednym z dystryktów Indii — jego syn Evelyn objął analogiczne stanowisko w Nepalu. Mój dziadek Dawkins zaprzyjaźnił się z Evelynem, kiedy studiowali razem leśnictwo na Oksfordzie, i wtedy poznał jego siostrę Enid; zakochał się w niej i tak została moją babcią. Evelyn jest autorem cenionej publikacji India’s Forest Wealth (1925) i kilku ważnych opracowań poświęconych filatelistyce, natomiast jego żona Olivia znana była przede wszystkim — ze wstydem muszę to przyznać — z pasji myśliwskiej. Ona też napisała książkę, Tiger Lady, bo to w strzelaniu do tygrysów gustowała najmocniej. Mamy gdzieś w rodzinnym archiwum jej zdjęcie, jak stoi nad tygrysimi zwłokami w korkowym hełmie, a mąż z dumą poklepuje ją po ramieniu, jakby mówił: „Dobra robota, maleńka”. Chyba nie była to kobieta w moim typie.

Najstarszy syn Olivii i Evelyna, znany z małomówności Bertram („Billy”) Smythies również trafił do kolonialnej służby leśnej, najpierw w Birmie, a później w Sarawark. Jest autorem dwóch klasycznych opracowań — Birds of Burma i Birds of Borneo. Ta druga książka stała się swoistą biblią (już nie tak jak Bertram małomównego) podróżnika i pisarza Redmonda O’Hanlona w przeuroczej podróży na Borneo, którą odbył wspólnie z poetą Jamesem Fentonem i opisał w książce Into the Heart of Borneo. Młodszy brat Bertrama, John Smythies, zdecydował się porzucić rodzinną tradycję — przeniósł się do Kalifornii, poświęcił neuronaukom i stał się jednym z lepszych specjalistów od schizofrenii i psychodelików. Ponoć to on zainspirował Aldousa Huxleya do prób z meskaliną i poszukiwania „drzwi percepcji”, ale gdy niedawno poprosiłem go o radę, czy zaakceptować ofertę jednego z moich przyjaciół, który zapraszał mnie w „podróż” z użyciem LSD, zdecydowanie odradził. Kolejny brat cioteczny taty, Yorick Smythies, też nieco się „wyrodził”. Studiował filozofię, a w latach 40. współpracował z Ludwigiem Wittgensteinem4. Peter Conradi, autor biografii powieściopisarki Iris Murdoch, twierdzi, że to właśnie Yoricka Murdoch sportretowała w powieści W sieci jako „świętego głupca” Hugo Belfoundera. Jak pisze Conradi:

Yorick chciał się zatrudnić jako konduktor w firmie autobusowej, ale [jak podaje Murdoch] był jedynym kandydatem w historii tego komunalnego przedsiębiorstwa, który nie zaliczył egzaminu teoretycznego […]. Miał też jedną lekcję na prawo jazdy. Instruktor wyszedł z samochodu, bo Yorick bez przerwy wjeżdżał na krawężnik i zjeżdżał z niego.

Cóż — ja przynajmniej nie dostrzegam wielkiego podobieństwa…

Po oblaniu egzaminu na konduktora Yorick porzucił też karierę filozofa (podobnie jak wielu innych zniechęcony do tej dziedziny wiedzy przez swego mistrza Wittgensteina) i zatrudnił się jako bibliotekarz na Wydziale Leśnictwa w Oksfordzie. To było chyba jego jedyne (nie wiem zresztą, czy do końca świadome) ustępstwo na rzecz rodzinnej tradycji. Zawsze zresztą był ekscentrykiem — zażywał tabakę i przeszedł na katolicyzm. I umarł też niezwyczajną śmiercią.

Arthur Smythies, dziadek i Dawkinsów, i braci Smythies, był, jak mi się wydaje, pierwszym z naszej rodziny, który wstąpił do brytyjskiej służby cywilnej. Jego przodkowie (w linii męskiej) przez siedem kolejnych pokoleń — począwszy od wielebnego Williama Smythiesa, który przyszedł na świat pod koniec XVI wieku — byli duchownymi Kościoła anglikańskiego. Całkiem możliwe zresztą, że gdybym ja urodził się w którymś z minionych stuleci, też wybrałbym karierę duchownego. W końcu zawsze interesowały mnie najgłębsze, egzystencjalne pytania, a na takie właśnie religia od wieków (inna rzecz, że bez powodzenia) próbuje odpowiadać. Na szczęście żyję w czasach, kiedy odpowiadać na nie zaczęła nauka, i to bez odwoływania się do czynników nadprzyrodzonych. Na szczęście — bowiem moje zainteresowania biologią zaczęły się od ciekawości, skąd wzięło się życie i jaka jest jego natura, nie zaś (a tak chyba wciąż jest u wielu młodych biologów) od miłości do przyrody. W pewnym sensie mogę o sobie powiedzieć, że sam też nie kontynuowałem rodowej tradycji i rodzinnej pasji dla żywej przyrody oraz historii naturalnej. Poproszono mnie kiedyś o krótkie wspomnienia do antologii autobiografii etologów. Napisałem tam:

Powinienem zostać dzieckiem-naturalistą. Dysponowałem przecież wszelkimi atutami — nie tylko dorastałem we wspaniałym środowisku tropikalnej Afryki, ale miałem też idealne geny. W końcu już od kilku pokoleń opaleni na brązowo Dawkinsowie przedzierali się w szortach przez dżungle i lasy całego Imperium i podobnie jak mój ojciec i jego dwaj młodsi bracia sam niemal urodziłem się w korkowym hełmie na głowie5.

Te szorty zresztą długo mnie prześladowały. Pamiętam, że gdy wujek Colyear po raz pierwszy zobaczył mnie w tym stroju, spojrzał na mnie uważnie i stwierdził autorytatywnie: „Na Boga, masz prawdziwie dawkinsowskie kolana!”. Sam zresztą najchętniej chodził w szortach, tyle że na starość nosił już do nich dwa paski. O wujku pisałem poza tym jeszcze w moich wspomnieniach. Najgorsze, co mógł powiedzieć o młodym człowieku, to:

„On nigdy nie spędził nocy w schronisku młodzieżowym!”. Ze wstydem przyznaję, że ten opis do mnie pasuje. Już jako dziecko buntowałem się przeciw rodzinnym tradycjom i to mimo wszelakich zachęt, jakie otrzymywałem od rodziców. Oboje bez problemu potrafili zidentyfikować dowolną roślinę rosnącą czy to na kornwalijskim klifie, czy na alpejskiej łące, a tata nawet dodawał do tego łacińskie nazwy. I mnie, i siostrze, gdy byliśmy dziećmi, strasznie się to podobało (dzieci bardzo lubią sam dźwięk słów, nawet gdy nie znają ich znaczenia). Pamiętam własne przerażenie, jak wkrótce potem, gdy zamieszkaliśmy w Anglii, mój wysoki i wciąż przystojny dziadek (który sam dopiero co przyjechał z Birmy na emeryturę do kraju) wskazał na niebieską sikorkę przelatującą za oknem i spytał mnie, czy wiem, co to za ptak. Nie miałem pojęcia i trzęsącym się głosem wyjąkałem: „Zięba?”. Dziadek był oburzony. W rodzinie Dawkinsów taka ignorancja była czymś równie niewyobrażalnym, jak gdybym przyznał, że nigdy nie słyszałem o Szekspirze. „Dobry boże, John — jak to możliwe?!” — nigdy nie zapomnę tych słów dziadka i wywołanych przez nie usprawiedliwień i przeprosin taty.

Na własne usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że dopiero co zamieszkałem w Anglii, a we wschodniej Afryce ani zięb, ani sikorek nie ma. Niemniej jednak jest prawdą, że podglądanie zwierząt na swobodzie bardzo późno zaczęło sprawiać mi prawdziwą przyjemność i nigdy nie byłem takim miłośnikiem dzikiej przyrody jak tata czy dziadek. W zamian:

Potajemnie oddawałem się pasji czytania. Podczas wakacji wymykałem się z książką do sypialni — to były takie (wzbudzające poczucie winy) wagary od świeżego powietrza i dziarskich zabaw. A kiedy już zacząłem uczyć się prawdziwej biologii w szkole, to też przyciągały mnie głównie lektury. I już wtedy zacząłem stawiać pytania, które dorośli uznaliby raczej za filozoficzne: Jaki jest sens życia? Dlaczego tu jesteśmy? Jak to wszystko się zaczęło?

Rodzina mojej matki pochodziła z Kornwalii. Jej dziadek i pradziadek byli lekarzami w Helston (jako dzieciak obu wyobrażałem sobie jako doktora Liveseya z Wyspy skarbów). Babcia była prawdziwą kornwalijską patriotką i o Anglikach cały czas mówiła „cudzoziemcy”. Żałowała, że urodziła się zbyt późno, by mówić prawdziwym (dziś już martwym) kornwalijskim, ale opowiedziała mi kiedyś, że gdy była mała, starzy rybacy bez kłopotu mogli dogadać się z bretońskimi rybakami, którzy czasem przypływali na kornwalijskie wybrzeże, by „podkradać nasze kraby”. Z trzech celtyckich („brytońskich”) języków walijski wciąż jeszcze jest używany, bretoński wymiera, a kornwalijski jest już językiem martwym. Bretoński i kornwalijski to języki siostrzane, sąsiednie odrosty na drzewie genealogicznym europejskich języków. Sporo kornwalijskich słów przetrwało zresztą w lokalnym dialekcie angielskiego (na przykład na żabę wciąż mówi się tam quilkin), a babcia nieźle go znała. My, jej wnuki, często zresztą prosiliśmy ją, by recytowała nam uroczy wierszyk o chłopcu, który „clunked a bully” (czyli połknął pestkę od śliwki). Udało mi się nawet kiedyś ją nagrać, ale niestety taśma gdzieś się zapodziała. Dopiero po wielu latach dzięki Google’owi udało mi się trafić na ten wiersz6 i wciąż, gdy go czytam, słyszę w głowie babci głos:

There was an awful pop and towse1 just now down by the hully,2

For that there boy of Ben Trembaa’s, aw went and clunked3 a bully,4

Aw ded’n clunk en fitty,5 for aw sticked right in his uzzle,6

And how to get en out again, I tell ee ‘twas a puzzle,

For aw got chucked,7 and gasped, and urged,8 and rolled his eyes, and glazed;

Aw guggled, and aw stank’d9 about as ef aw had gone mazed10.

Ould Mally Gendall was the fust that came to his relief,-

Like Jimmy Eellis ‘mong the cats,11 she’s always head and chief;

She scruffed ‘n by the cob,12 and then, before aw could say ‘No,’

She fooched her finger down his throat as fur as it would go,

But aw soon catched en ‘tween his teeth, and chawed en all the while,

Till she screeched like a whitneck13— you could hear her ‘most a mile;

And nobody could help the boy, all were in such a fright,

And one said: ‘Turn a crickmole,14 son; ‘tes sure to put ee right;’

And some ran for stillwaters,15 and uncle Tommy Wilkin

Began a randigal16 about a boy that clunked a quilkin;17

Some shaked their heads, and gravely said: “‘Twas always clear to them

That boy’d end badly, for aw was a most anointed lem,18

For aw would minchey,19 play at feaps,20 or prall21 a dog or cat,

Or strub22 a nest, unhang a gate, or anything like that.’

Just then Great Jem stroathed23 down the lane, and shouted out so bold:

‘You’re like the Ruan Vean men, soase, don’t knaw and waant be told;’

Aw staved right in amongst them, and aw fetched that boy a clout,

Just down below the nuddick,24 and aw scat the bully out;

That there’s the boy that’s standing where the keggas are in blowth:25

Blest! If aw haven’t got another bully in his mouth!’

(1 Fuss; 2 Store for live bait; 3 Swallowed; 4 Pebble, jakkolwiek babcia tłumaczyła to na śliwkę, co ma więcej sensu; 5 Properly; 6 Throat; 7 Choked; 8 Retched; 9 Stamped; 10 Mad; 11 Local proverb; 12 Forelock; 13 Stoat, weasel; 14 Somersault; 15 Medicine distilled from peppermint; 16 Nonsensical story; 17 Swallowed a frog; 18 Mischievous imp; 19 Truant; 20 Pitch and toss; 21 Tie a tin can or something to an animal’s tail; 22 Rob; 23 Briskly strode; 24 Back of the head; 25 Cow parsleys are in bloom). Powyżej przekład słów dialektu na angielski.

[Dla miłośników języka angielskiego i dialektu kornwalijskiego całość pozostawiłem w oryginale. To nie jest najwybitniejsza poezja — przyp. tłum.].

Od dawna fascynuje mnie ewolucja języków i to, jak ich lokalne mutacje oddalają się od siebie i z czasem stają się dialektami (jak choćby kornwalijski i geordie, którym posługują się mieszkańcy okolic Newcastle), a później, przynajmniej czasem, oddalają się od siebie jeszcze bardziej, aż stają się kompletnie różne, choć ich pokrewieństwo — jak niemieckiego i holenderskiego — nie pozostawia wątpliwości. Podobieństwa do ewolucji biologicznej są tak oczywiste, że czasem wręcz mylące. Kiedy populacje się dzielą i stają się osobnymi gatunkami za wyznacznik ostatecznego oddzielenia uznajemy moment, w którym osobniki należące do odrębnych grup nie mogą już się ze sobą rozmnażać. Uważam, że analogiczne kryterium powinno się przyjąć w przypadku języków — dwa (niegdyś) dialekty możemy uznać za odrębne języki z chwilą, gdy jeśli ktoś, kto na co dzień posługuje się jednym z nich, próbuje mówić drugim, a przez tych, dla których ten drugi jest językiem ojczystym, jest to uznane za komplement, nie zaś obrazę. To proste — jeśli wybiorę się w Penzance do pubu i zacznę mówić kornwalijskim dialektem, sam będę się prosił o kłopoty, bo ludzie pomyślą, że próbuję ich przedrzeźniać, ale jeśli w niemieckiej „bierstube” spróbuję zamówić piwo po niemiecku, wszyscy uznają, że to miłe z mojej strony; angielski i niemiecki miały już dość czasu, by się oddzielić. Jeżeli mam rację, powinniśmy w tej chwili obserwować, jak gdzieś — może na przykład w Skandynawii — dialekty ewoluują w odrębne języki. Niedawno byłem z cyklem wykładów w Szwecji i w Sztokholmie zaproszono mnie do udziału w programie, który miał być emitowany jednocześnie w szwedzkiej i norweskiej telewizji. Gospodarz i kilku spośród zaproszonych gości było Norwegami, ale jak mi wyjaśniono, nie miało to żadnego znaczenia, w jakim języku ktoś mówił — wszyscy i tak doskonale się rozumieli. Z duńskim natomiast jest już inaczej i większość Szwedów ma spore problemy ze zrozumieniem swoich sąsiadów zza morza. Tak więc, jeśli mam rację, to Szwed podróżujący po Norwegii nie powinien raczej usiłować mówić po norwesku (bo byłoby to źle widziane) w odróżnieniu od swego krajana, który udałby się do Kopenhagi — jego starania, by posługiwać się lokalnym językiem, byłyby już zapewne ciepło przyjęte7.

Kiedy umarł mój prapradziadek dr Walter Wearne, prababcia Connie wyprowadziła się z Helston i wybudowała sobie dom nad zatoką Mullion, po zachodniej stronie półwyspu Lizard. Do dziś zresztą należy on do naszej rodziny. Uroczy spacer skrajem klifu prowadzi znad zatoki Mullion do Poldhu, gdzie Guglielmo Marconi postawił radiostację, z której w 1901 roku nadano pierwszą transmisję transatlantycką. Nie był to zbyt skomplikowany przekaz, składał się bowiem wyłącznie z wielokrotnie powtarzanej litery „s” (w alfabecie Morsa). Swoją drogą, kto mógł wpaść na tak kompletnie pozbawiony wyobraźni pomysł, by w tak przełomowym momencie ograniczyć się do monotonnego s s s s s…

Alan Wilfred „Bill” Ladner, dziadek ze strony matki, też był Kornwalijczykiem. Był inżynierem radiowcem i nawet pracował u Marconiego, ale zatrudnił się zbyt późno, by wziąć udział w tej epokowej transmisji — do Poldhu trafił dopiero w 1913 roku, na krótko przed pierwszą wojną światową. Kiedy nadajnik w Poldhu ostatecznie rozmontowano w 1933 roku, Ethel, starsza siostra babci (mama mówiła o niej po prostu „Ciocia”; zawsze wiedzieliśmy, o kogo chodzi, mimo że miała też inne ciotki), uzyskała zgodę na zabranie stamtąd wielkich łupkowych płyt, na których montowane były anteny. Dlatego we wszystkich płytach wywiercone były duże otwory — niczym skamieniałości minionej technologii, zdradzające zastosowanie obiektu. Dziś tymi płytami wyłożony jest podjazd do domu w Mullion (zdjęcie zamieściłem w książce). Pamiętam, jak podziwiałem je jako dziecko — były dla mnie naocznym dowodem osiągnięć inżynieryjnych mojego dziadka. Niestety, dziś ta profesja cieszy się znacznie mniejszą estymą i to nie tylko w mojej ojczystej Anglii. Może to po części wyjaśnia jakże smutny upadek brytyjskiej świetności — niegdyś mój kraj był wielką przemysłową potęgą, dziś zaś specjalizuje się w (podłej dość jakości, jak mogliśmy się w ostatnich latach przekonać) „usługach finansowych”.

Przed historycznym eksperymentem Marconiego powszechnie przyjmowano, że zasięg przekazu radiowego jest ograniczony przez krzywiznę Ziemi — bo istotnie, jak można przesłać sygnał radiowy, który rozchodzi się w linii prostej, za horyzont? Rozwiązaniem okazało się wykorzystanie odbicia fal radiowych od tzw. warstwy Heaviside’a w górnej warstwie atmosfery ziemskiej (współcześnie do tego celu służą oczywiście sztuczne satelity). Mój dziadek w każdym razie znalazł się wśród pionierów zastosowania tego rozwiązania i z dumą mogę stwierdzić, że jego książka Short Wave Wireless Communication, którą napisał na początku lat 30., była wielokrotnie wznawiana przez kolejne dwie dekady i uznano ją za jeden z lepszych podręczników. Wycofano ją dopiero, gdy lampy elektronowe zostały wyparte przez tranzystory. W naszej rodzinie książka ta uchodziła za pozycję wyjątkowo trudną w odbiorze. Ja jednak już po lekturze pierwszych dwóch stron byłem zauroczony klarownością przekazu:

Idealny przekaźnik generuje sygnał elektryczny, który jest wierną kopią otrzymanego sygnału, i przekazuje go dalej z pełną dokładnością, bez żadnej interferencji z innymi sygnałami […]. Idealny przekaz nie może zawierać żadnego „szumu” ani jakichkolwiek innych zakłóceń […]. Idealny odbiornik przekształci otrzymany sygnał z absolutną dokładnością i nada mu dokładnie tę formę (dźwięku i/lub obrazu), jaka została zaplanowana […]. Jakkolwiek taki idealny kanał przekazu zapewne nigdy nie zostanie osiągnięty, musimy uświadomić sobie, w jakim kierunku powinniśmy podążać.

Niestety! Wybacz mi, dziadku. Przepraszam, że odłożyłem na później lekturę twojej książki, gdy jeszcze byłeś obok i mogłem o niej z tobą porozmawiać; i później, gdy byłem już dość duży, by ją zrozumieć. Wybacz, że dałeś się stłamsić całej rodzinie i nigdy nie pozwolono ci się podzielić z nami całą wiedzą, którą wciąż skrywałeś w swojej starej, siwej głowie. „Nie mam pojęcia o żadnym radiu” — mamrotałeś, nieustannie pogwizdując pod nosem jakieś kawałki z operetek. A tak chciałbym ci opowiedzieć o teorii informacji Claude’a Shannona, tak chciałbym pokazać, w jaki sposób dokładnie te same reguły rządzą komunikacją między pszczołami, ptakami i neuronami w mózgu. Ty zaś mógłbyś mi wyjaśnić, co to jest transformacja Fouriera, i powspominać swojego wykładowcę, sławnego profesora Silvanusa Thompsona, autora nieśmiertelnego Calculus Made Easy („Czego jeden idiota może się nauczyć, inny na pewno też…”). Tyle na zawsze straconych szans. Jak mogłem być tak nieprzewidujący, tak głupi!? Wybacz — cieniu Alana Wilfreda Ladnera, człowieka Marconiego i ukochanego dziadka.

W każdym razie tak to się stało, że to nie dziadek Ladner, lecz wujek Colyear namówił mnie do zbudowania pierwszego radia, gdy byłem już nastolatkiem. To on dał mi książkę F.J. Camma, gdzie znalazłem schematy, na podstawie których najpierw zbudowałem odbiornik kryształkowy (działał kiepsko, muszę przyznać), a potem jednolampowy (z dużą jasnoczerwoną lampą). Ten działał nieco lepiej, ale w zasadzie tylko ze słuchawkami. Był przy tym wykonany wręcz niewiarygodnie niechlujnie. Zamiast starannie porozmieszczać przewody, poupychałem je byle jak, wyraźnie czerpiąc satysfakcję z faktu, że niezależnie od tego, jak się je przymocuje do drewnianej podstawki montażowej i poupycha, nie ma to żadnego znaczenia, póki każdy z nich kończy się tam, gdzie trzeba. Nie jest oczywiście tak, bym specjalnie starał się je jakoś plątać, ale rzeczywiście byłem wręcz zafascynowany oczywistą rozbieżnością między topologią przewodów, która miała kluczowe znaczenie, a jej fizyczną manifestacją, która była kompletnie nieistotna. Kontrast między moim produktem a współczesnym obwodem zintegrowanym jest wręcz uderzający. Wiele lat później, kiedy zaproszono mnie do poprowadzenia cyklu wykładów bożonarodzeniowych organizowanych przez Royal Institution, pożyczyłem z zaprzyjaźnionej firmy komputerowej bardzo powiększony diagram układu scalonego i pokazałem słuchaczom (były to dzieci mniej więcej w tym wieku, w jakim byłem ja, gdy konstruowałem swoje pierwsze radio). Mam nadzieję, że pokaz zrobił na moich młodych słuchaczach wrażenie i ich zaciekawił, zwłaszcza że przy tej okazji opowiedziałem im, że jak pokazuje współczesna embriologia, rozwijające się komórki nerwowe zwykle docierają do narządów i organów, które mają obsłużyć, właśnie w taki chaotyczny i nieuporządkowany sposób, w jaki ja konstruowałem swoje jednolampowe radio, a nie z taką inżynieryjną dyscypliną, której ilustrację stanowi układ zintegrowany.

Wróćmy jednak do Kornwalii i czasów przed pierwszą wojną światową. Prababcia zwykle zapraszała samotnych inżynierów z radiostacji na klifie na herbatkę do Mullion i tak właśnie dziadkowie się poznali. Zdążyli się nawet zaręczyć, ale gdy wybuchła wojna kraj nie zapomniał o cennych umiejętnościach dziadka jako inżyniera-radiowca i w ten sposób trafił on jako młodszy oficer na Cejlon, gdzie polecono mu wybudować radiostację obsługującą ten przebiegający w pobliżu i jakże ważny dla Imperium szlak morski. Connie podążyła za nim rok później i zatrzymała się na pobliskiej plebanii. Tu wzięli ślub, a w roku następnym, w 1916, w Colombo urodziła się moja mama, Jean Mary Vyvyan Ladner. W 1919 roku dziadek został zdemobilizowany i zabrał rodzinę z powrotem do Anglii, jednak nie do Kornwalii położonej na zachodnich krańcach Brytanii, ale na wschód, do Chelmsford w Essex, gdzie znajdowała się główna siedziba przedsiębiorstwa Marconiego. Dziadek znalazł tam zatrudnienie przy szkoleniu młodych inżynierów w Marconi College. Z czasem został dyrektorem tej placówki, a od samego początku uważany był za jednego z najlepszych tutejszych nauczycieli. Początkowo dziadkowie mieszkali w samym Chelmsford, ale po kilku latach przeprowadzili się do przepięknego domu (znanego jako Water Hall) położonego w pobliżu niewielkiej wioseczki Little Baddow. Z Little Baddow właśnie wiąże się ciekawa anegdotka o dziadku — i o ludzkiej naturze przy okazji. Działo się to w czasie drugiej wojny światowej. Dziadek wybrał się na przejażdżkę rowerową i nagle usłyszał przelatujący nad sobą niemiecki bombowiec, który w pobliżu zrzucił bomby (i Niemcy, i alianci czasem tak robili. Jeśli z jakichś powodów nie udało im się zbombardować celu, zrzucali bomby po drodze, nad polami, żeby odciążyć samolot). Dziadek jakoś źle wyliczył, gdzie mogły one spaść, i wpadł w panikę, że trafiły w jego Water Hall — a tam żona i dziecko! Ta panika sprawiła, że zareagował w sposób kompletnie atawistyczny — zostawił rower na poboczu i pobiegł pędem drogą w stronę domu. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, że zachowałbym się tak samo w ekstremalnej sytuacji.

To właśnie do Little Baddow sprowadzili się Dawkinsowie, gdy dziadek w 1934 roku przeszedł na emeryturę i wrócił z Birmy do Anglii. Kupili tu wielki dom (ten nazywał się dla odmiany The Hoppet). Moja mama i jej młodsza siostra Diana pierwszy raz usłyszały o młodych Dawkinsach od swojej przyjaciółki, która przybiegła im donieść o nowych przybyszach w sąsiedztwie, bo istotnie niewielu było tu atrakcyjnych i spełniających wszelkie społeczne kryteria kawalerów. „W The Hoppet zamieszkali trzej młodzi bracia — opowiadała zdyszana, niczym bohaterka którejś z powieści Jane Austen. — Jeden jest jeszcze za młody, środkowy prezentuje się bardzo obiecująco, ale najstarszy jest kompletnie szalony. Przez cały czas, odkąd tu jest, tylko chodzi na moczary, rozrzuca tam jakieś dziwne kwadratowe obręcze, po czym kładzie się na brzuchu i gapi się na nie”. To z pozoru rzeczywiście dość abstrakcyjne zachowanie mojego (przyszłego) taty było w istocie jak najzupełniej racjonalne — często zresztą tak się dzieje, że ludzie, nie rozumiejąc tego, co robią naukowcy, posądzają ich o utratę zmysłów. Tymczasem tata robił w tym czasie badania do pracy podyplomowej, którą pisał na Wydziale Botaniki w Oksfordzie, a jednym z problemów, którymi się w niej zajmował, był rozkład statystyczny kęp trawy na mokradłach. Identyfikacja i zliczenie roślin na losowo wybranych obszarach były w jego badaniach niezbędne i do tego właśnie służyły „kwadraty”, które rozrzucał — to prosta i często stosowana metoda wyboru takich losowych próbek. Jak się później okazało, to właśnie między innymi jego pasja do botaniki zauroczyła moją mamę, kiedy go poznała.

Ta pasja zaczęła się zresztą dość wcześnie, podczas wakacji, na które ze szkoły z internatem, w której uczył się razem z Billem, zabrali braci dziadkowie Smythiesowie. W tamtych czasach wysyłanie dzieci do szkół z internatem było obyczajem powszechnie praktykowanym przez rodziców pracujących w koloniach. Zwłaszcza synów delegowano na naukę do ojczyzny i tak właśnie siedmioletni John i rok młodszy Bill trafili do Chafyn Grove, szkoły z internatem w Salisbury, która pokolenie później stała się też moją szkołą. Rodzice zostali w Birmie jeszcze przez dziesięć lat, a w tych czasach nie było jeszcze transportu lotniczego, co oznacza, że przez całą dekadę nie mieli szansy spotkać się nawet w wakacje. Chłopcy spędzali je albo w specjalnych internatach dla dzieci pracowników służb kolonialnych, albo z dziadkami Smythiesami w Dalton lub Devon, gdzie często spotykali młodych kuzynów z tej gałęzi rodziny. Dziś taka trwająca nieraz latami rozłąka dzieci i rodziców uznana by została za prawdziwy horror, ale wtedy była czymś całkiem normalnym — ot, koszt zarządzania rozległym imperium w epoce drogich i powolnych podróży. Współcześni psychologowie dziecięcy zapewne oczekiwaliby też, że brak kontaktu z rodzicami przez wiele lat może mieć dla dziecka tragiczne skutki, ale jakoś dziwnym trafem i John, i Bill wyrośli na ujmujących, dojrzałych i społecznie świetnie funkcjonujących młodzieńców, choć oczywiście inne dzieci mogły sobie gorzej radzić z taką psychologiczną deprywacją. W końcu kuzyn Yorick, o którym już opowiadałem, był człowiekiem dość ekscentrycznym (i chyba nieszczęśliwym), ale on poszedł do Harrow, co wiele wyjaśnia (nie mówiąc już o konsekwencjach bliskich kontaktów z Wittgensteinem).

Właśnie podczas którychś wakacji spędzanych u dziadków Arthur Smythies zorganizował dla wnuków konkurs (z nagrodami!) na to, kto stworzy lepszą kolekcję dziko rosnących w okolicy roślin. John wygrał i ta kolekcja stała się zalążkiem rozwijanego później przez lata własnego herbarium oraz pierwszym krokiem na drodze do stania się profesjonalnym biologiem. Wspominałem już, że to miłość do przyrody połączyła później moich rodziców. Zresztą, podobnie jak moja mama Jean, tata lubił też wyprawy w dzikie, odległe miejsca i oboje łączyła niechęć do hałaśliwej kompanii, przyjęć oraz zabaw. W tym tata różnił się od swojego brata Billa, a mama od siostry Diany. Ta dwójka natomiast doskonale do siebie pasowała i wkrótce po moich rodzicach oni też się pobrali.

W wieku 13 lat John opuścił Chafyn Grove i został wysłany do Marlborough College w Wiltshire, gdzie rok później dołączył do niego młodszy brat. To jedna z najlepiej znanych brytyjskich „publicznych” (czyli prywatnych) szkół, pierwotnie utworzona dla synów duchowieństwa. Panował tu iście spartański reżim — okrutny, jak opisał go po latach John Betjeman w rymowanej autobiografii, choć wydaje się, że ani John, ani Bill nie cierpieli aż tak bardzo jak Betjeman (chyba im się nawet podobało), ale oni w końcu nie mieli poetyckiej, jak on wrażliwości. Coś jednak chyba musiało być na rzeczy, bo gdy sześć lat później Colyear dorósł do odpowiedniego wieku, rodzice wysłali go już do innej, uważanej za „łagodniejszą” szkoły, do Greshama w Norfolk. Mam wrażenie, że Johnowi też Gresham podobałby się bardziej, choć z drugiej strony w Marlborough pracował legendarny nauczyciel biologii A.G. („Tubby”) Lowndes, którego zajęcia na pewno wiele ojcu dały. Lowndes dochował się zresztą wielu sławnych uczniów, w tym dwóch wielkich zoologów J.Z. Younga i P.B. Medawara oraz jeszcze siedmiu przyszłych członków Royal Society. Medawar był rówieśnikiem taty i razem trafili do Oksfordu — jeden na zoologię do Magdalen, drugi na botanikę do Balliol. W internetowym dodatku do książki (e-apendyksie) zamieściłem reprodukcję notatek szkolnych mojego ojca. To dokładny zapis jednego z wykładów Lowndesa, który Medawar też musiał słyszeć na tych samych zajęciach. Moim zdaniem można tam znaleźć bardzo wyraźną antycypację idei, które przedstawiłem w Samolubnym genie — jakkolwiek dla mnie Lowndes nie był źródłem inspiracji, bo notatki taty trafiły do moich rąk wiele lat po publikacji mojej książki.

Po ukończeniu botaniki ojciec pozostał jeszcze w Oksfordzie na studiach podyplomowych — to wtedy właśnie robił badania nad trawą, o których wspominałem wcześniej — a po obronie zdecydował się pójść do pracy w departamencie rolnictwa służby kolonialnej. By jednak zostać tam zatrudnionym, musiał wpierw doszkolić się z problematyki rolnictwa w strefie tropikalnej — najpierw w Cambridge (pani, u której wynajmował w Cambridge pokój, nazywała się Sparrowhawk. Nic dziwnego, że na zawsze zapamiętał jej nazwisko), a później w Imperial College of Tropical Agriculture (ICTA) w Trynidadzie. Wreszcie w 1939 roku uzyskał wystarczające kwalifikacje i otrzymał nominację na młodszego Agricultural Officer w Nyasaland (dziś — Malawi).

1 H.B. Wheatley, P. Cunningham, London Past and Present (London, Murray, 1891), vol. 1, s. 109.

2 Patrz e-apendyks do książki w Internecie: www.richarddawkins.net/afw.

3 Napisałem o nim wspomnienie pośmiertne. Również dostępne w internetowym apendyksie.

4http://wab.uib.no/ojs/agora-alws/article/view/1263/977.

5Growing up in ethology, rozdz. 8 [w:] L. Drickamer, D. Dewsbury, red., Leaders in Animal Behavior (Cambridge, Cambridge University Press, 2010).

6Randigal Rhymes, red. Joseph Thomas (Penzance, F. Rodda, 1895).

7 Konsultowałem moją „teorię” z ekspertem od języków skandynawskich, profesorem Björnem Melanderem. Hipoteza „obraza vs. uprzejmość” nawet mu się spodobała, zwrócił jednak uwagę, że (jak zwykle) wszystko zależy od szerszego kontekstu.

Kenijska włóczęga

Nominacja na afrykańską placówkę nieco przyspieszyła realizację planów rodziców. 27 września wzięli ślub w kościele w Little Baddow, a wkrótce potem tata popłynął statkiem do Cape Town, skąd już pociągiem pojechał do Nyasaland. Mama opuściła Anglię dopiero w maju 1940 roku wodnopłatowcem Cassiopea. Jej podróż miała dość dramatyczny przebieg i trwała aż tydzień, głównie z powodu licznych międzylądowań, koniecznych, by uzupełnić paliwo. Zwłaszcza postój w Rzymie wzbudził u pasażerów i załogi niepokój, bo w tych właśnie dniach Mussolini podejmował decyzję, czy przystąpić do wojny z Anglią i Francją po stronie hitlerowskich Niemiec, a gdyby tak się stało, wszyscy zostaliby internowani.

Gdy Jean dotarła na miejsce, od razu dowiedziała się, że tata został zmobilizowany, ma udać się do Kenii i wstąpić do tamtejszych oddziałów King’s African Rifles (KAR). Młoda para miała więc dla siebie tylko miesiąc spokojnego życia (jak łatwo policzyć, to właśnie wtedy musiałem zostać poczęty), bo potem Nyasaland Batallion miał wyruszyć w konwoju do Kenii na szkolenie. Tacie jakoś udało się załatwić zgodę na to, by nie jechał w konwoju, tylko wybrał się w drogę osobno, nie dostał natomiast już pozwolenia na to, by zabrać ze sobą żonę. To nie była żadna szykana, po prostu przyszedł rozkaz, że wszystkie żony urzędników kolonialnych z Nyasaland, którzy zostali zmobilizowani i udają się na północ na szkolenie, mają albo pozostać na miejscu, albo ewentualnie wrócić do Anglii lub przenieść się do Afryki Południowej. O ile mi wiadomo, tylko mama się nie podporządkowała i została „przeszmuglowana” do Kenii, co zresztą spowodowało pewne problemy, o których jeszcze opowiem.

Tak oto 6 lipca 1940 roku John i Jean ze swoim wiernym służącym Alim, który zdecydował się im towarzyszyć (a później stał się bardzo ważną postacią mojego dzieciństwa), spakowali się do Lucy Lockett, jak nazywali swojego rozklekotanego, wiekowego forda kombi, i ruszyli w drogę. Prowadzili nawet dziennik podróży, tak że będę mógł poniżej ich własnymi słowami opisać kilka ciekawszych incydentów z tej eskapady. Rozsądnie uznali, że pojadą przed głównym konwojem, na wypadek, gdyby coś im się przydarzyło i potrzebna była pomoc — sprytne posunięcie, zważywszy, że już pod domem mieli kłopoty i gdyby nie pomoc okolicznych dzieciaków, nie udałoby im się nawet ruszyć, bo samochód nie chciał zapalić. W końcu jednak wystartowali.

Czwartego dnia podróży, jak czytamy w dzienniku, spotkała ich kolejna nieprzyjemna przygoda. Wszystko zaczęło się dobrze, bo udało im się znaleźć czystą wodę i po krótkich targach napełnić tykwy, ale potem było gorzej:

Byliśmy bardzo szczęśliwi, zwłaszcza gdy tykwy udało się już spakować i zabezpieczyć, ale Johnowi tak się spieszyło, że ruszył, nim jeszcze Ali zdążył usadowić się w samochodzie, i tak straciliśmy drzwi (niestety staliśmy przy drzewie). To smutne zdarzenie.

Nawet jednak utrata drzwi nie zepsuła na długo nastroju młodym podróżnikom i wkrótce cała trójka w dobrych humorach kontynuowała swoją podróż na północ, przeciskając się po drodze między strusiami i pod żyrafami, i od czasu do czasu oglądając zaśnieżony szczyt Kilimandżaro pokazujący się nad horyzontem. Spali na tylnym siedzeniu samochodu, a na każdym nocnym postoju rozpalali wcześniej ogień, który, podtrzymywany, pozwalał odstraszyć lwy, a wcześniej dzięki genialnemu wynalazkowi taty — przenośnemu piekarnikowi, z którego był dumny całe życie — przygotować świetne steki i placki. Od czasu do czasu pozwalali się dogonić głównemu konwojowi. Podczas jednego z takich spotkań komendant konwoju

Postawny mężczyzna, prawdziwy wojskowy dżentelmen […] w czerwonym kapeluszu i mundurze ze złotym szamerunkiem, wszedł w pewnym momencie do hinduskiego sklepiku (nam kazał czekać na zewnątrz) i po chwili wynurzył się z wielką tabliczką czekolady w ręku. Wręczył mi ją ze słowami: „To prezent dla małej dziewczynki, która wybrała się w wielką podróż”. Czekoladę zjadł John.

Cały czas się zastanawiam, czy ta czekolada miała oznaczać, że komendant nieoficjalnie zaakceptował nielegalną wszak obecność mojej mamy w tym miejscu. Rodzice jednak woleli się zabezpieczyć i

[…] gdy zbliżaliśmy się do kenijskiej granicy, wymyśliliśmy, że ja schowam się pod pościelą, a na stercie koców na wszelki wypadek usiądzie jeszcze Ali. Na szczęście okazało się, że żadnej granicy tak naprawdę nie ma i dość szybko znaleźliśmy się w Nairobi. John zostawił mnie w Norfolk Hotel i pojechał zameldować, że już dotarł. Poszedł z nim też Ali, który zwędził skądś askaryjski1 mundur i zaczął udawać żołnierza. Później niestety ściągnął na siebie uwagę, gdy zdobył najwyższe oceny w kursie kierowców zorganizowanym dla askarysów, i John miał z tego tytułu sporo problemów.

Mimo tego niekwestionowanego sukcesu Ali formalnie nigdy nie wstąpił do armii, aczkolwiek cały czas jeździł z moim ojcem na wszystkie kolejne obozy szkoleniowe jako nieoficjalny ordynans. Na jeden z takich obozów, do Nyeri, trafili akurat wtedy, gdy wojsko organizowało oficjalny pogrzeb lorda Baden-Powella, twórcy skautów. Jako były skaut John znalazł się w honorowej eskorcie lawety, na której przewożono trumnę. Do dziś mam zrobione przy tej okazji zdjęcie (zreprodukowane w tej książce). Moim zdaniem tata prezentuje się nader dziarsko w wyjściowym mundurze KAR — w szortach, długich skarpetach i charakterystycznym kapeluszu, który — coraz bardziej sfatygowany — nosił zresztą do śmierci. (Ten wysoki oficer z tyłu to Lord Errol z „Happy Valley”, wkrótce potem zamordowany w głośnej i niewyjaśnionej wciąż sprawie „White Mischief”, która doczekała się nawet ekranizacji pod koniec lat 80.).

Dla Jean kolejne trzy lata były w zasadzie nieustanną przeprowadzką, bo John dostawał wciąż nowe przydziały, a to w Ugandzie, a to w Kenii. Jak wspominała po latach w prywatnych zapiskach dla rodziny:

John świetnie sobie radził ze znajdowaniem mi lokum w pobliżu miejsca, gdzie akurat stacjonował. Ja czasem najmowałam się do opieki nad dziećmi, parę razy pracowałam w lokalnych podstawówkach jako nauczycielka, a jak nie udało się niczego znaleźć, po prostu płaciliśmy za pobyt. Pewnego razu dowódca Johna, dowiedziawszy się, że mają przenieść się do Adis Abeby, powiedział żartem, że chyba muszą się pospieszyć, bo inaczej Jean Dawkins będzie tam pierwsza.

Wśród wielu uprzejmych ludzi, którzy gościli w tych latach u siebie Jean w Ugandzie, byli między innymi dr McClean i jego żona, którzy zatrudnili ją jako opiekunkę do raczkującej właśnie córeczki przezywanej Snippet.

McCleanowie z Jinja byli dla mnie bardzo mili. Moje zadanie polegało głównie na tym, że miałam chodzić za Snippet i pilnować, by nic sobie nie zrobiła. Domy w Jinja położone były na obrzeżu jeziora i w nocy bardzo blisko podchodziły hipopotamy, bekały i chrząkały niemal pod oknami, przy okazji zadeptując ogrody. W jeziorze mieszkały stada krokodyli, które pławiły się w wodzie i podpływały tuż do brzegu, kiedy przychodził mi do głowy głupi pomysł, by trochę pobrodzić. Bardzo zabawnie było oglądać, jak krokodyle leżą z szeroko otwartymi paszczami, a ich mali ptasi przyjaciele wybierają im resztki jedzenia spomiędzy zębów.

Tego typu symbioza drapieżników i „czyścicieli” jest już dobrze zbadana na przykładzie ryb raf koralowych. Pisałem o tym fenomenie — i wyjaśniającej je hipotezie ewolucyjnej — w Samolubnym genie, ale do chwili kiedy, całkiem niedawno, sięgnąłem po mamy wspomnienia, nie uświadamiałem sobie, że analogiczna relacja występuje między krokodylami i ptakami. Spodziewam się, że wyjaśnia ją dokładnie ta sama ewolucyjna teoria, której jednak nie będę w tej chwili szerzej wykładał, bo najłatwiej opisać ją w matematycznym języku teorii gier.

To właśnie podczas pobytu u McCleanów mama dostała pierwszego ataku malarii, która potem nękała ją przez kolejne dziewięć lat — jej choroba była jednym z powodów, dla których rodzice zdecydowali się ostatecznie wrócić do Anglii. Kiedy mieszkali w Nyasaland już po wojnie, mama z kolejnym, niezwykle ciężkim atakiem wylądowała w szpitalu. Mimo bardzo wysokiej gorączki (była praktycznie nieprzytomna) jest niemal pewna, że słyszała głos doktora Glynna, głównego lekarza szpitala w Lilongwe, który mówił do kogoś: „Jeśli szybko nie sprowadzicie tutaj Johna Dawkinsa, może być już za późno”. Zapewne się myliła, ale zawsze wierzyła, że wyzdrowiała wtedy na złość doktorowi Glynnowi; postanowiła mu udowodnić, że się myli i ona na pewno nie umrze.

Inna rzecz, że gdy mama, mieszkając już u McCleanów, pierwszy raz myślała, że zapadła na malarię, i spytała lekarza, on postawił zupełnie inną diagnozę:

Doktor był uroczym, bezpośrednim człowiekiem i kiedy pewnego dnia spytał mnie, czy domyślam się, czemu tak się dziwnie czuję, z pewną obawą odpowiedziałam: „Malaria?”. „Nie. Jesteś w ciąży, moja droga!”. To był szok, ale oboje z Johnem byliśmy szczęśliwi. Dziś, po latach, wiem, że to nie było mądre z naszej strony — bez dachu nad głową, nie wiedząc, co przyniesie przyszłość. Ale cóż, gdybyśmy wtedy byli mądrzy i rozważni, nie mielibyśmy Richarda. Nie przejęliśmy się w każdym razie nadmiernie, a ja zaczęłam przygotowywać ubranka dla dziecka. Byliśmy szczęśliwi i mieliśmy też sporo szczęścia. Dziś jednak zdaję sobie sprawę, że dla małego Richarda musiało być to bardzo trudne, takie nieustanne przewożenie z miejsca w miejsce. Sporządziłam nawet szczegółową listę miejsc, gdzie przez zaledwie kilka pierwszych lat życia jego malutka walizeczka była pakowana i rozpakowywana. Często zresztą nie była, bo wiele nocy spędziliśmy w pociągach przemierzających Kenię i Ugandę. Wciąż otaczały go nowe twarze i przez te pierwsze lata raczej nie mógł czuć się bezpiecznie.

Udało mi się nawet znaleźć tę listę, o której pisała mama, zawierającą spis moich podróży w latach 1941–42. Zapisała ją w „niebieskiej książeczce”, dziś już nader sfatygowanym notatniku, do którego wpisywała też różne co zabawniejsze wypowiedzi moje, a potem mojej małej siostry Sary. Z wszystkich miejsc, jakie mama wymienia, ja pamiętam tylko jedno — Grazebrook’s Cottage, Mbagathi, w pobliżu Nairobi, ale to pewnie dlatego, że tam byliśmy dwa razy. Gościła nas tam pani Walter, jej owdowiała synowa (syn zginął na wojnie) i mali wnukowie. Tak mama wspominała ten pobyt:

Mam pełno wspomnień z Kenii, Ugandy i Tanganiki, mnóstwo cudownych i szczęśliwych, ale było też wiele żalu, smutku i samotności, zwłaszcza gdy John znikał na długie tygodnie i nie było od niego żadnych wieści. Między listami były bardzo długie przerwy, zwykle zresztą przychodziło po kilka naraz i to bardzo opóźnionych. Czułam się przerażona i samotna, ale na szczęście mieliśmy wokół siebie wielu przyjaciół. Najwspanialsi chyba byli Walterowie z Mbagathi, którzy praktycznie adoptowali Richarda i mnie.

Byłam akurat u nich, gdy przyszedł telegram informujący, że John (syn pani Walter też tak miał na imię), który dopiero co opuścił dom, poległ. Pani Walter już to raz przeszła — jej mąż zginął podczas pierwszej wojny światowej, gdy John był jeszcze malutki. To wszystko było strasznie smutne.

Skoncentrowaliśmy się wszyscy na małym Williamie i Johnym, który urodził się już po śmierci taty. Richard przez całkiem spory czas traktował ich jak braci, a panią Walter jak babcię. To była wspaniała kobieta. Nieszczęścia jej nie złamały i wciąż była pełna sił. Uznała, że jej obowiązkiem jest zadbać o to, by żołnierze na urlopie z frontu mieli należyty wypoczynek, i wciąż kogoś gościła u siebie, ja zaś nieustannie dowoziłam ich i odwoziłam do Nairobi — żołnierzy, marynarzy, lotników. Juliana była dość nieprzewidywalnym środkiem transportu. Miała dwa zbiorniki na paliwo. Jazdę zaczynało się na benzynie, a potem — jak człowiek miał trochę szczęścia — trzeba było przejść na olej parafinowy. Raz niemal cudem ocalałam, ale to nie z powodu paliwa. To było jakieś dwadzieścia mil od domu. Wiozłam do nas na urlop jakiegoś potwornie grubego kucharza okrętowego, którego zabrałam z New Stanley Hotel. Mężczyzna był wciąż jeszcze kompletnie pijany, w czym zorientowałam się poniewczasie, zdążywszy go już posadzić na siedzeniu koło kierowcy. W drodze zasnął i oparł się o mnie. Ledwo dałam radę ruszać kierownicą, a był zdecydowanie za ciężki, bym zdołała go przesunąć. To była trudna podróż.

Myślę, że ci wszyscy mężczyźni dobrze się czuli u pani Walter. Bawili się z dziećmi, czasem wykonywali w domu różne drobne „męskie” prace, by wyręczyć gospodynię, która traktowała ich jak własnych synów i wspaniale karmiła. Dla nas wszystkich stworzyła prawdziwy dom.

Richard i ja zaś zbudowaliśmy sobie w Mbagathi własną okrągłą lepiankę (to tradycyjne budowle w tej okolicy), a raczej rezydencję złożoną z dwóch takich „rondaweli” połączonych korytarzem. Było uroczo.

Budowa tych dwóch lepianek ze wspólnym dachem zajęła rodzicom około tygodnia. To z tym właśnie miejscem łączą się moje najwcześniejsze wspomnienia.

Pani Walter dokupiła wtedy trochę ziemi. Do pomocy przy karczowaniu wzięła sobie młodego Afrykanina i kiedy pracowali na polu, w pewnej chwili rozległa się eksplozja. Jak podejrzewamy, jej pomocnik wszedł na minę leżącą tam jeszcze od pierwszej wojny światowej i niemal urwało mu nogę. Pani Walters była wysoką i silną kobietą — na rękach zaniosła biedaka do zaparkowanej w pobliżu zdezelowanej ciężarówki i przywiozła do domu, a kiedy go prowizorycznie opatrzyliśmy i przykryliśmy, natychmiast zawiozła do Nairobi. Na zawsze pozostał jej wdzięczny i wszystkim opowiadał tę historię. Była to naprawdę odważna kobieta!

Mało kto pamięta, że podczas pierwszej wojny światowej walki ogarnęły też znaczną część subsaharyjskiej Afryki. Na początku XX wieku Tanganika oraz Rwanda i Burundi tworzyły tzw. Niemiecką Afrykę Wschodnią i wojna w tym regionie toczyła się nie tylko na lądzie — były nawet prawdziwe bitwy morskie na jeziorze Tanganika między jednostkami niemieckimi a flotą brytyjską i belgijską (zachodni brzeg jeziora należał już do belgijskiego Konga). Elspeth Honey jest autorką wspaniałej epickiej sagi o życiu ludu Kikuyu — powieści Red Strangers. Opisuje w niej też pierwszą wojnę światową oczami tych ludzi jako kompletnie niezrozumiałą i absurdalną walkę białych, do udziału w której zmuszeni zostali też Afrykańczycy. Był to dla nich niepojmowalny horror, w dodatku kompletnie bezsensowny — po co się zabijać, jeśli nie można nawet pokonanym zabrać kóz i krów!

Nie wszystkie jednak mniej i bardziej przyjemne przygody rodziców z tych czasów miały związek z wojną — minioną i trwającą:

Czasem posyłano mnie na Bonnie (tak się nazywała klacz Ruby) z jakimiś wiadomościami dla Lennoxa Browna, na sąsiednią farmę. Pierwszy raz, gdy się tam pojawiłam, chłopak wprowadził mnie do salonu i poprosił, bym zaczekała, a on zaraz pobiegnie zawołać pana („Memsahiba”). Salon był duży i dość ciemny, bo ze względu na silne słońce okna były zasłonięte grubymi zasłonami. Usiadłam w fotelu i czekałam i nagle uświadomiłam sobie, że nie jestem sama. Istotnie — na sofie przeciągała się wielka lwica. Ziewała na mnie! Zmartwiałam ze strachu. Wtedy weszła pani Lennox, dała jej klapsa i zepchnęła z sofy. Wręczyłam list i wyszłam.

Mama dołączyła do swoich wspomnień rysunek upamiętniający tę przygodę. Reprodukuję go w mojej książce. Były i inne wzmianki o zwierzętach:

Nieco później Richard i William Walter bawili się nawet z dwoma małymi lwiątkami na innej farmie. Te „malce” były mniej więcej tej wielkości co dorosłe labradory. Były już silne i dość brutalne, ale chłopcom się to chyba podobało. Jeździliśmy też czasem na piknik na Wzgórza Ngong. Tam nawet nie było żadnej drogi, dojeżdżaliśmy więc przez zbocza porośnięte niską trawą. Było tam nieco chłodniej i naprawdę uroczo, dopóki nie okazało się pewnego dnia, że to dość głupi pomysł, bo pojawiały się tam też wielkie stada bawołów.

Moje kolejne dwa wspomnienia z dzieciństwa łączą się z ukłuciami. Pierwsze to zastrzyk, który zrobił mi jeszcze w Kenii dr Trim, drugie zaś, znacznie bardziej bolesne — ukąszenie przez skorpiona w Nyasaland. Doktor Trim zresztą zawsze będzie mi już kojarzył się z przycinaniem (choć nie wiem, czy trymowanie to w tym momencie właściwe określenie), to on bowiem jest w pełni odpowiedzialny za moje obrzezanie. To, że mnie nikt nie spytał o zdanie, jest dość zrozumiałe, ale że rodziców również?! Tata był wtedy na wojnie, więc mógł nie zostać poinformowany, ale mama była na miejscu, tymczasem jej powiedziano już po — pewnego dnia pielęgniarka stwierdziła, że to już był właściwy moment i zabieg obrzezania został przeprowadzony. Najwyraźniej dr Trim wywodził się ze starej szkoły brytyjskich lekarzy, która uznawała obrzezywanie chłopców za oczywistość. Tak zresztą było wtedy w wielu brytyjskich szpitalach. W moich licznych internatach, w których spędziłem kolejne kilkanaście lat, z grubsza połowa chłopców była obrzezana, podobnie jak ja, i jak sądzę, nie miało to żadnego związku ani z wyznaniem, ani z pochodzeniem społecznym. Nie udało mi się zresztą też wykryć żadnej innej zależności. Dziś w Wielkiej Brytanii sytuacja jest już zupełnie inna, a wszystko wskazuje, że również Stany Zjednoczone zmierzają w tę samą stronę (tam jeszcze w latach 70. XX wieku obrzezanie niemowląt było powszechną praktyką medyczną). Warto zresztą zauważyć, że ostatnio w jednym z niemieckich landów sąd zakwestionował nawet prawo rodziców do obrzezania dziecka ze względów religijnych, uznając ten zabieg za „nielegalne uszkodzenie ciała nieletniego”. Ta decyzja wywołała jednak ostre protesty jako „zamach na wolność religijną” i sąd wyższej instancji unieważnił werdykt. Co ciekawe, sprzeciw budziło głównie to, że gwałcone są prawa rodziców do praktykowania obrzędów swojej religii, a nikt jakoś nie przejmował się prawami dziecka. Religia wciąż cieszy się w naszych społeczeństwach szczególnymi przywilejami, o których każda inna ideologia mogłaby tylko pomarzyć (nie wspominając już o tym, jak wyglądają w tym kontekście prawa jednostki).

Jeśli zaś mowa o skorpionie, to była to po prostu bolesna lekcja rozsądku dla początkującego naturalisty. Zobaczyłem go po prostu, jak szedł po podłodze, i uznałem, że to jaszczurka. Nie mam pojęcia, jak mogłem się aż tak pomylić — przecież skorpion w niczym nie przypomina jaszczurki. Najwyraźniej jednak wtedy myślałem inaczej i musiałem uznać, że będzie bardzo fajnie, jak ta „jaszczurka” przemaszeruje po mojej gołej stopie. Wystawiłem więc nogę… Następna rzecz, jaką pamiętam, to potworny ból. Wrzasnąłem wniebogłosy, a później chyba zemdlałem. Mama opowiadała, że mój krzyk usłyszało trzech Afrykanów i wszyscy rzucili się na pomoc. Kiedy zorientowali się, co się stało, każdy z nich po kolei próbował wyssać żądło — nie wiem, czy ta metoda działa w przypadku ukąszenia przez skorpiona, ale i tak było to wzruszające. Do dziś zresztą panicznie boję się skorpionów i nie tknę takiego, nawet gdy ma usunięte żądło. A pomyśleć, że w paleozoiku żyły wielkoraki, niemal dwumetrowej długości morskie skorpiony…