Opowieść przodka - Richard Dawkins, Yan Wong - ebook

Opowieść przodka ebook

Richard Dawkins, Yan Wong

0,0
55,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Richard Dawkins oraz Yan Wong proponują nam oszałamiającą, wielowątkową i jedyną w swoim rodzaju podróż w przeszłość – do źródeł życia na Ziemi.

Pierwsze wydanie jednej z najgłośniejszych książek twórcy Samolubnego genu uwzględnia najnowsze odkrycia biologii molekularnej i prowadzi nas przez kolejne szczeble ewolucyjnej drabiny: coraz głębiej i głębiej w przeszłość naszego gatunku i wszystkich gatunków na naszej planecie – aż do osobliwości zwanej początkiem dziedziczenia. Fascynująca podróż!
Fabułę stanowi opis pielgrzymki, w której wszystkie współczesne zwierzęta podążają w przeszłość, aż do powstania życia. Do grupy wędrowców przyłączają się nowe gatunki i rodziny zwierząt, na temat których Dawkins przytacza różne ciekawostki. Korzystając z wyników badań genetycznych i dowodów paleontologicznych, próbuje odtworzyć prawdopodobną postać ostatniego wspólnego przodka. Autor wplata do opowieści również wątki osobiste dotyczące swojego dzieciństwa i czasów uniwersyteckich.
Pasjonująca encyklopedia ewolucji w formie antologii interesujących opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 1295

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Richard Dawkins i Yan Wong

OPOWIEŚĆ PRZODKA

Pielgrzymka do początków życia

Przełożyła Agnieszka Sobolewska

Tytuł oryginału: The Ancestor’s Tale. A Pilgrimage to the Dawn of Life

Copyright © Richard Dawkins 2004, Richard Dawkins & Yan Wong 2016

First published by Weidenfeld & Nicolson, London

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVIII

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Sobolewska, MMXVIII

Wydanie I 

Warszawa MMXVIII

***

John Maynard Smith

(1920–2004)

Przeczytał wstępną wersję tej książki i uprzejmie przyjął dedykację, która teraz, niestety, musi stać się

in memoriam

„Nieważne wykłady i warsztaty; furda wycieczki autokarowe do lokalnych atrakcji; zapomnijcie o wymyślnych pomocach wizualnych i mikrofonach; jedyne, co naprawdę się liczy na konferencji, to że na miejscu musi być John Maynard Smith oraz przestronny przyjemny bar. Jeśli planowane daty mu nie pasują, trzeba przesunąć konferencję na inny termin (…). Oczaruje i rozbawi młodych badaczy, wysłucha ich historii, zainspiruje ich, na nowo rozpali słabnący entuzjazm i odeśle ich z powrotem do laboratoriów albo na błotniste pola ożywionych, ze świeżą energią, palących się do wypróbowania nowych pomysłów, którymi hojnie się z nimi dzielił”.

Nie tylko konferencje już nigdy nie będą takie same.

Wstęp do drugiego wydania

Dziesięć lat po opublikowaniu pierwszego wydania tej książki spotkaliśmy się z Yanem Wongiem w stosownym otoczeniu oksfordzkiego Muzeum Historii Naturalnej, aby porozmawiać o możliwości przygotowania nowej, jubileuszowej edycji na dziesiątą rocznicę. Yan, mój dawny student, pracował jako mój asystent badawczy podczas pisania pierwszej wersji niniejszej książki, zanim zaczął wykładać w Leeds i robić karierę jako prezenter telewizyjny. Odegrał niezwykle istotną rolę w opracowaniu koncepcji tamtego wydania i jej realizacji, był także współautorem kilku rozdziałów. Gdy dziesięć lat później zaczęliśmy dyskutować na temat ponownej edycji, zdaliśmy sobie sprawę, że w międzyczasie pojawiło się wiele nowych informacji, zwłaszcza z laboratoriów genetyki molekularnej na całym świecie. Yan podjął się wykonania większości prac nad poprawkami i uzupełnieniami, a ja zaproponowałem wydawcy, żeby tym razem uznać go za współautora całej książki.

Nowe badania na szczęście nie zmieniły w znaczącym stopniu kolejności punktów spotkań, w których pielgrzymi dołączają do wielkiej wędrówki ku początkowi życia, któremu, zgodnie z Chaucerowską metaforą, nadaliśmy nazwę Canterbury. Jak się okaże, raz czy dwa konieczne było odwrócenie kolejności, a także dodanie kilku punktów spotkań czy wprowadzenie zmian w datowaniu. W pierwszym wydaniu zwracaliśmy już uwagę na to, że różne geny mogą być dziedziczone różnymi drogami. Ma to niespodziewane konsekwencje, które dokładniej zgłębiliśmy w nowych i zmienionych opowieściach w tym wydaniu. W szczególności dokładniej definiujemy daty podawane przy każdym spotkaniu, a pokrewieństwo genetyczne między gatunkami traktujemy w bardziej zniuansowany sposób. Pojedyncze drzewo życia jest koniecznym uproszczeniem procesu ewolucyjnego – to ostrzeżenie nabiera coraz większej mocy w miarę zbliżania się do kulminacyjnego punktu, naszego Canterbury, zważywszy na coraz więcej udokumentowanych przypadków poziomego transferu genów między naszymi odległymi bakteryjnymi kuzynami.

Podstawowe pokrewieństwa między milionami gatunków form życia na Ziemi można przedstawić w znacznie elegantszy sposób niż w pierwszym wydaniu. James Rosindell, wcześniej współpracownik Yana w Leeds, dziś pracujący w Imperial College w Londynie, opracował znakomity sposób przedstawiania ogromnych drzew ewolucyjnych za pomocą fraktali. Jego wizualizacje OneZoom, które można w cudowny sposób eksplorować, są wprost stworzone do naszej pielgrzymki przez drzewo życia. Statyczne „zdjęcia” tych fraktali wzmacniają efekt i przekaz naszej prezentacji w poszczególnych punktach spotkań, a także tworzą podstawę drzewa życia.

Dodaliśmy tu nowe opowieści, a jednocześnie niektóre ze starych usunęliśmy lub zmodyfikowaliśmy i przekazaliśmy innym pielgrzymom, którzy lepiej nadają się na ich narratorów. Yan wpadł na genialny pomysł wykorzystania mojego genomu (który został zsekwencjonowany w całości dla celów programu telewizyjnego), aby zilustrować pewną fascynującą nową technikę rekonstrukcji demograficznej historii ludzkości za pomocą DNA jednej osoby. Włączyliśmy te rozważania do Opowieści Ewy, wraz z podobnymi analizami dotyczącymi wielu ludzkich genomów.

Możliwość pozyskiwania pradawnych genomów ze skamieniałości radykalnie zmieniła nasze rozumienie niedawnej ewolucji człowieka i podtrzymała nasze poprzednie przypuszczenie, że neandertalczycy i Homo sapiens krzyżowali się ze sobą, a także pozwoliła odkryć nieznane wcześniej podgatunki człowieka. I właśnie dlatego denisowianie i inni przejmują wcześniejszą Opowieść neandertalczyka. Ku mojej wielkiej satysfakcji pradawne DNA wywróciło także do góry nogami historię mamutaka. Jej morał opowiada teraz na nowo leniwiec. Do zamieszczenia dodatkowych opowieści skłoniły nas trwające cały czas publikacje sekwencji całych genomów żyjących organizmów; to nadzwyczajne, że takie bogate źródło informacji będzie uważane przez przyszłych badaczy przyrody za zupełnie pospolite. Mamy więc trzech nowych opowiadaczy: szympansa, latimerię i pływacza karłowatego. W innych przypadkach – gibona, myszy i minoga – dokładniejsze zrozumienie genomów przyniosło istotne zmiany w poprzednich opowieściach, a czasem nowe prologi lub epilogi. Niedawne odkrycia skamieniałości wymusiły modyfikację poprzednich rozważań (tu możemy wymienić spektakularne odkrycia nowych Homo, australopiteków i ardipiteków), a także zaowocowały nową Opowieścią ryby dwudysznej. Na koniec muszę wspomnieć o Opowieści jaszczurki lawowej, drobnym dodatku, który wcześniej ukazał się jako artykuł w „Guardianie”, a napisany został podczas rejsu po archipelagu Galapagos.

Jeśli weźmiemy pod uwagę tempo nowych odkryć biologicznych, rozumie się samo przez się, że część materiału w tej książce może zostać wyparta przez nowe ustalenia. Tak działa nauka. W istocie nawet w ciągu paru miesięcy przed publikacją pojawiło się kilka artykułów naukowych odkrywających duże, nowe, głęboko osadzone gałęzie na drzewie życia. Co szczególnie uderzające, rozwój sekwencjonowania DNA stawia dzisiejszych naturalistów w dziwnej sytuacji: dysponują pełnymi genomami gatunków, które poza tym są niemal zupełnie nieznane. To bardzo różne organizmy, od podobnych do ludzi denisowian na jednym końcu naszej podróży do rozmaitych grup niehodowlanych bakterii na drugim. Kto wie, co przyniosą przyszłe odkrycia? Mimo wszystko większość tego, co napisaliśmy w pierwszym wydaniu, pozostaje w mocy ponad dziesięć lat później. To dobrze wróży wizji świata przyrody, jaką przedstawiamy na tych stronach.

Z satysfakcją obserwujemy, że podejście do kwestii filogenetycznych, które ostrożnie przyjęliśmy w pierwszym wydaniu – śledzenie historii rodowych genów niezależnie od organizmów, w których się znajdują – dziś leży u podstaw znacznej części współczesnej biologii. Podejście to dominuje w wielu nowych rozdziałach tego wydania. Mam nadzieję, że można mi wybaczyć, iż widzę w tym kolejne potwierdzenie słuszności „perspektywy genu”, za którą opowiadałem się przez większość swojego życia zawodowego.

W przypadku każdej wspólnie napisanej książki pojawia się kłopotliwa kwestia ustalenia konwencji narracyjnej: pisać w liczbie pojedynczej czy mnogiej? „Ja” czy „my”? W pierwszym wydaniu cały czas stosowałem pierwszą osobę liczby pojedynczej, bo rzeczywiście książka pisana była z mojego punktu widzenia, łącznie z osobistymi anegdotami i kaprysami. Wydawcy słusznie ocenili, że nie będzie to współgrało ze zmianą na „my”, i poradzili nam (ze względu na konieczność zachowania jednolitości przekazu), żeby trzymać się „ja” także w rozdziałach napisanych głównie przez Yana. Jednak w niektórych miejscach chcemy nadstawiać karku razem, na przykład w odniesieniu do określonej kwestii danej teorii albo techniki taksonomicznej. W takich przypadkach pisaliśmy „my” z pełnym przekonaniem.

Richard Dawkins, 2016

Podziękowania

Do napisania tej książki przekonał mnie Anthony Cheethan, założyciel Orion Books. Fakt, że wycofał się, zanim praca się ukazała, pokazuje moje przesadne spóźnienie z doprowadzeniem jej do końca. Michael Dover znosił to opóźnienie z humorem i hartem ducha, a także cały czas mnie dopingował, w lot rozumiejąc, co usiłuję osiągnąć. Najlepszą z jego wielu dobrych decyzji było zaangażowanie Lathy Menon jako redaktorki. Tak jak w przypadku Kapłana diabła, pomoc Lathy okazała się nieoceniona. Na jej zdolności do objęcia obrazu całości i jednoczesnego dopilnowania szczegółów, na jej encyklopedycznej wiedzy, miłości do nauki i bezinteresownym oddaniu popularyzacji tejże nauki ogromnie skorzystałem zarówno ja sam, jak i cała książka. Inni pracownicy wydawnictwa także w wielu sprawach mi pomogli, a Jennie Condell i grafik Ken Wilson wykroczyli poza swoje obowiązki.

Mój asystent badawczy Yan Wong był w pełni zaangażowany w każdy etap planowania, zbierania materiałów i pisania tej książki. Jego pomysłowości i dogłębnej znajomości współczesnej biologii dorównuje tylko jego smykałka do komputerów. W tej dziedzinie z wdzięcznością przyjąłem rolę ucznia, ale trzeba tu dodać, że Yan wcześniej terminował u mnie, bo byłem jego nauczycielem w New College. Następnie zrobił doktorat u Alana Grafena, dawniej mojego doktoranta. Śmiało można powiedzieć, że wobec tego Yan był nie tylko moim studentem, lecz także prastudentem (czy studentem wnukiem). Czy jest uczniem czy mistrzem, jego wkład w niektóre opowieści był tak istotny, że nalegałem, by dodać jego nazwisko jako współautora. Kiedy wyjechał, żeby przemierzać Patagonię rowerem, książce na ostatnich etapach jej tworzenia bardzo przydała się nadzwyczajna wiedza zoologiczna Sama Turveya i jej skrupulatne wykorzystanie.

Najróżniejszych rad i pomocy chętnie udzielali Michael Yudkin, Mark Griffith, Steve Simpson, Angela Douglas, George McGavin, Jack Pettigrew, George Barlow, Colin Blakemore, John Mollon, Henry Bennet-Clark, Robin Elisabeth Cornwell, Lindell Bromham, Mark Sutton, Bethia Thomas, Eliza Howlett, Tom Kemp, Małgosia Nowak-Kemp, Richard Fortey, Derek Siveter, Alex Freeman, Nicky Warren, A.V. Grimstone, Alan Cooper, a zwłaszcza Christine DeBlase-Ballstadt. Innych, którym należą się podziękowania, wymieniam w przypisach na końcu książki.

Jestem głęboko wdzięczny Markowi Ridleyowi i Peterowi Hollandowi, którzy zostali zaangażowani przez wydawców jako wewnętrzni recenzenci i dali mi dokładnie takie rady, jakich potrzebowałem. Rutynowe odautorskie zapewnienie o odpowiedzialności za ewentualne niedociągnięcia jest w moim przypadku bardziej niż zwykle konieczne.

Jak zawsze z wdzięcznością przyjmuję pełną inwencji szczodrość Charlesa Simonyi. A moja żona, Lalla Ward, raz jeszcze była mi pomocą i opoką.

Richard Dawkins, 2004

Richard Dawkins zwrócił się do mnie pod koniec 2013 roku z propozycją uaktualnienia Opowieści przodkao badania z minionej dekady. Muszę mu podziękować przede wszystkim za to, że umożliwił tak łatwą współpracę, co uzasadniło moją entuzjastyczną zgodę. Wziąwszy jednak pod uwagę zakres tej książki, mój cel skończenia jej w 2014 roku był, jak się okazało, przesadnie optymistyczny.

Stało się jasne, że nowe wydanie mogłoby skorzystać na moim wcześniejszym udziale w projekcie OneZoom, wykorzystującym inspirujące fraktale Jamesa Rosindella, dzięki którym liczne gatunki (właściwie wszystkie formy życia) mogą się zmieścić na jednym wykresie. Ta książka, a także biologia w ujęciu popularnym w ogóle, wiele zawdzięcza Rosindellowi. Jego pomysł, by wykorzystać na diagramach rysunki sylwetek poszczególnych organizmów, został zaczerpnięty z projektu PhyloPic, pod mądrym kierownictwem Mike’a Keeseya; autorów poszczególnych rysunków podano w przypisach końcowych. Mam także dług wdzięczności wobec zespołu Open Tree of Life, jednego z wielu ambitnych projektów odzwierciedlających godny pochwały ruch w kierunku „otwartego dostępu” w nauce. Podobnie „otwarte” są blogi wytrwale aktualizowane przez Johna Hawksa i Larry’ego Morana: krótka wymiana informacji z oboma autorami bardzo mi pomogła.

Sprawia mi ogromną satysfakcję, że biologia ewolucyjna jest tak prężnie rozwijającą się dziedziną, ale bycie na bieżąco z nowymi badaniami to więcej niż pełnoetatowa praca. Moja interpretacja dogłębniejszych filogenez zwierzęcych, eukariotycznych, a nawet bakteryjnych, wiele zawdzięcza kilku dyskusjom z zawsze entuzjastycznym Jordim Papsem. Stephan Schiffels ogromnie mi pomógł z analizą genomu, a Tamas David-Barrett udzielił znakomitych wskazówek co do opowieści dotyczących człowieka. Ryan Gregory był tak dobry, że sprawdził nową Opowieść pływacza karłowatego, a Steven Balbus zweryfikował naszą interpretację swojej teorii. Oczywiście ponoszę pełną odpowiedzialność za wszelkie błędy i przeinaczenia.

Przydatnych rad na temat konkretnych badań lub potencjalnie niezręcznych sformułowań udzielili Peter Holland, Tim Lenton, Caro-Beth Stewart, Fabien Burki, David Legg i Michael Land. Podziękowania należą się także Randowi Russellowi, Alexowi Freemanowi i mojej żonie Nicky Warren, a także Isabelli Gibson i Dinah Challen za pomoc w zakresie grafiki.

W zespole redakcyjnym Bea Hemming kierowała całością imponująco lekką ręką, redaktorka Holly Harley zachowywała spokój i optymizm w obliczu niekończących się naukowych aktualizacji, natomiast graficzka Helen Ewing – w obliczu natarcia fraktali.

Yan Wong, 2016

Spojrzenie z wyżyn perspektywy czasu

Historia się nie powtarza, ale się rymuje.

Mark Twain

Historia się powtarza; między innymi to właśnie jest z nią nie tak.

Clarence Darrow

O historii pisano już, że to jedna cholerna rzecz następująca po drugiej. Tę uwagę można traktować jako ostrzeżenie przed dwiema pokusami, a ja – należycie ostrzeżony – będę ostrożnie flirtował z obiema. Po pierwsze, historyka kusi, żeby grzebać w przeszłości w poszukiwaniu powtarzających się wzorów czy schematów albo przynajmniej zgodnie ze słowami Marka Twaina szukać powodów i rymów do wszystkiego. Ten apetyt na schematy stanowi afront dla osób, które twierdzą stanowczo, że zgadzają się z innymi słowami Marka Twaina: „Historia to zwykle bezładna gmatwanina”. Według nich historia zmierza donikąd i nie przestrzega żadnych zasad. Drugą, pokrewną pokusą jest próżność teraźniejszości: postrzeganie przeszłości jako wymierzonej w stronę naszych czasów, tak jakby bohaterowie sztuki, jaką jest historia, nie mieli nic lepszego do roboty, niż zwiastować nasze nadejście.

Są to żywotne kwestie w historii człowieka – znane w tej dziedzinie pod nazwami, którymi nie musimy zaprzątać sobie głowy – a w dłuższej perspektywie czasowej ewolucji pojawiają się one z jeszcze większą siłą i bez większej zgodności. Historię ewolucji można podsumować słowami: jeden cholerny gatunek występujący po drugim. Jednak dla wielu biologów, ze mną włącznie, będzie to zubożona perspektywa. Jeśli popatrzymy na ewolucję w ten sposób, przegapimy większość tego, co naprawdę istotne. Ewolucja się rymuje, pewne schematy się powtarzają. I nie dzieje się to ot tak, po prostu, lecz z bardzo zrozumiałych powodów: głównie darwinowskich, ponieważ biologia, w przeciwieństwie do historii człowieka czy nawet fizyki, już ma swoją wielką teorię unifikacji, akceptowaną przez wszystkich kompetentnych praktyków, chociaż w różnych wersjach i interpretacjach. Pisząc historię ewolucji, nie uchylam się przed szukaniem prawidłowości i zasad, ale staram się robić to ostrożnie i uważnie.

A co z drugą pokusą: zarozumiałego patrzenia z perspektywy czasu? Co z ideą, że zadaniem przeszłości jest przynieść nam naszą teraźniejszość? Nieżyjący już Stephen Jay Gould słusznie zwrócił uwagę, że dominującą ikoną ewolucji w popularnym wydaniu, karykaturą niemal tak wszechobecną jak lemingi skaczące z urwiska (to także fałszywy mit), jest rządek powłóczących nogami naszych małpich przodków, stopniowo wstających i podążających za wyprostowaną, kroczącą majestatycznie postacią Homo sapiens sapiens. W takim ujęciu to człowiek jest ostatnim słowem ewolucji (oczywiście zawsze jest to mężczyzna, nie kobieta); człowiek jest celem, do którego zdąża całe to przedsięwzięcie; człowiek jest magnesem przyciągającym ewolucję z przeszłości ku swojej wysokiej pozycji.

Wersja fizyków nie jest aż tak ewidentnie pyszałkowata, ale jednak czuję się w obowiązku o niej wspomnieć. Chodzi mi tu o zasadę antropiczną, mówiącą o tym, że same prawa fizyki czy fundamentalne stałe wszechświata są precyzyjnie dostrojone, ukartowane, obliczone na to, żeby w końcu zaistniała ludzkość. Ta koncepcja niekoniecznie opiera się na próżności. Nie musi oznaczać, że wszechświat powstał specjalnie w tym celu, żebyśmy my się w nim pojawili. Wynika z niej tylko tyle, że tu jesteśmy, co byłoby niemożliwe w świecie, któremu brakowałoby zdolności do wytworzenia takich istot. Jak mówią nam fizycy, to nie przypadek, że na niebie widzimy gwiazdy – są one niezbędną częścią każdego wszechświata zdolnego nas wygenerować. To nie oznacza, że gwiazdy istnieją w tym celu. Po prostu bez gwiazd nie byłoby w układzie okresowym atomów cięższych od litu, a chemia złożona z zaledwie trzech pierwiastków jest zbyt uboga, by podtrzymać życie. Patrzenie jest czynnością, która może zachodzić tylko w takim wszechświecie, w którym widać gwiazdy.

Trzeba tu jednak powiedzieć więcej. Zważywszy na banalny fakt, że nasza obecność wymaga praw i stałych fizycznych, dzięki którym możliwe było nasze powstanie, istnienie takich konkretnych, podstawowych zasad może nadal wydawać się niepokojąco nieprawdopodobne. W zależności od założeń fizycy mogą uznać, że zbiór możliwych wszechświatów jest zdecydowanie liczniejszy od tego podzbioru, którego prawa i stałe pozwoliły rozwinąć się fizyce: poprzez gwiazdy w chemię, a poprzez planety w biologię. Dla niektórych oznacza to, że prawa i stałe musiały od początku być obmyślone (chociaż dziwi mnie, dlaczego ktokolwiek uważa to za wyjaśnienie czegokolwiek, skoro problem szybko przechodzi w większy: jak można by wytłumaczyć istnienie równie precyzyjnie dostrojonego i nieprawdopodobnego Planisty).

Inni fizycy nie mają pewności, czy prawa i stałe fizyczne w ogóle mogły być różne, czy mogły swobodnie się zmieniać. Kiedy byłem mały, nie było dla mnie oczywiste, dlaczego pięć razy osiem musi dać taki sam wynik jak osiem razy pięć. Przyjąłem to jako coś, o czym z przekonaniem mówią dorośli. Dopiero później zrozumiałem – może wyobraziłem sobie prostokąty? – dlaczego takie pary iloczynów są zależne od siebie. Rozumiemy, że obwód i średnica tego samego koła nie mogą być niezależne: w przeciwnym razie moglibyśmy czuć pokusę zakładania, że istnieje mnóstwo możliwych wszechświatów, z których każdy miałby inną wartość π. Być może, jak twierdzą niektórzy fizycy, między innymi noblista Steven Weinberg, w końcu, dzięki jakiejś Wielkiej Unifikacji, zrozumiemy, że fundamentalne stałe wszechświata, które obecnie traktujemy jako niezależne od siebie, mają mniej stopni swobody, niż to sobie dziś wyobrażamy. Może dopuszczalny jest tylko jeden sposób istnienia wszechświata. To podważyłoby spekulacje dotyczące antropicznego zbiegu okoliczności.

Jeszcze inni fizycy, w tym sir Martin Rees, pełniący obecnie funkcję astronoma królewskiego na brytyjskim dworze, przyjmują, że mamy tu do czynienia z prawdziwym zbiegiem okoliczności, który należy wyjaśnić, i tłumaczą go teorią wielu wszechświatów istniejących równolegle, wzajemnie od siebie odizolowanych, z których każdy ma własny zbiór praw i stałych fizycznych1. Oczywiście my, którzy zastanawiamy się nad takimi rzeczami, musimy być usytuowani w jednym z tych rzadkich wszechświatów, których prawa i stałe pozwalają na nasze powstanie.

Fizyk teoretyk Lee Smolin dodał tu pomysłowe darwinowskie ujęcie, które zmniejsza statystyczne nieprawdopodobieństwo naszego istnienia. W modelu Smolina wszechświaty rodzą wszechświaty córki, które różnią się między sobą pod względem praw i stałych fizycznych. Wszechświaty córki powstają w czarnych dziurach wszechświata rodzica i dziedziczą jego prawa i stałe, ale z możliwością niewielkiej losowej zmiany – „mutacji”. Oczywiście prawa i stałe przekazują dalej swoim córkom tylko te wszechświaty córki, które mają to, co potrzebne, aby się rozmnażać (na przykład trwają na tyle długo, by powstały w nich czarne dziury). Gwiazdy są prekursorami czarnych dziur, a czarne dziury w modelu Smolina stanowią klucz do narodzin nowych wszechświatów. Przy takim kosmicznym darwinizmie faworyzowane są te wszechświaty, w których mogą powstawać gwiazdy. Właściwości wszechświata przekazujące przyszłości ten dar jednocześnie prowadzą do wyprodukowania dużych atomów, w tym szczególnie ważnych atomów węgla. A jeśli tak, to nie tylko żyjemy we wszechświecie zdolnym do wytworzenia życia, lecz także kolejne pokolenia wszechświatów stopniowo ewoluują, by w coraz większym stopniu posiadać – jako efekt uboczny – tę życiotwórczą zdolność.

Mój kolega po fachu Andy Gardner wykazał ostatnio, że ta sama matematyka opisuje zarówno teorię Smolina, jak i darwinowską ewolucję. Ta logika do mnie przemawia, jak zapewne do każdego człowieka obdarzonego wyobraźnią, ale jeśli chodzi o fizykę, nie mam kwalifikacji, aby to oceniać. Nie znalazłem żadnego fizyka, który by potępił tę teorię jako zdecydowanie błędną – najbardziej negatywna rzecz, jaką usłyszałem na jej temat, dotyczy tego, że jest to teoria zbędna. Niektórzy fizycy, jak już to widzieliśmy, marzą o teorii ostatecznej, w której świetle rzekome dostrojenie wszechświata do istnienia człowieka i tak okaże się urojeniem. Żaden element naszej wiedzy nie wyklucza teorii Smolina, a on sam twierdzi, że ta koncepcja ma zaletę sprawdzalności, którą naukowcy cenią wyżej, niż się wielu laikom wydaje. Wszystko to Smolin opisuje w swojej książce The Life of the Cosmos. Polecam tę książkę.

To była tylko dygresja na temat wersji lansowanych przez fizyków. Wersję biologiczną łatwiej jest zdyskredytować od czasów Darwina, chociaż przed nim było to trudniejsze – i tym właśnie się tu zajmujemy. Ewolucja biologiczna nie ma uprzywilejowanej linii pochodzenia ani określonego celu. Osiągnęła wiele milionów celów doraźnych (liczba gatunków żyjących w momencie obserwacji). Nie ma żadnego innego powodu poza próżnością – tak się składa, że naszą, skoro to my wypowiadamy się na ten temat – aby uznawać którykolwiek z nich za bardziej uprzywilejowany od innych.

Nie oznacza to, jak będę dalej dowodził, że w historii ewolucji zupełnie nie występują powody czy rymy. Uważam, że widać w niej powtarzające się schematy i prawidłowości. Jestem także przekonany, chociaż dziś budzi to większe kontrowersje niż dawniej, że można powiedzieć, iż pod pewnymi względami ewolucja jest kierunkowa, postępowa (progresywna), a nawet przewidywalna. Jednak postęp zdecydowanie nie oznacza tu postępu w stronę ludzkości, a my musimy się pogodzić z tym, że „przewidywalność” będzie słaba i pozbawiona wydźwięku pochlebnego dla naszego gatunku. Historyk musi wystrzegać się tworzenia narracji, która choćby w najmniejszym stopniu zmierzać będzie do postawienia człowieka w punkcie ewolucyjnej kulminacji.

Przykładem takiego myślenia może być pewna książka, którą mam w swojej biblioteczce (całkiem dobra książka, więc nie będę podawał tytułu i zawstydzał autora). Porównuje się w niej Homo habilis (gatunek człowieka, który prawdopodobnie był naszym przodkiem) z jego poprzednikami australopitekami2. W książce pada zdanie, że Homo habilis był „znacznie bardziej rozwinięty ewolucyjnie od australopiteka”. Bardziej rozwinięty ewolucyjnie? Czy może to znaczyć coś innego niż to, że ewolucja zmierza w jakimś z góry określonym kierunku? Książka nie pozostawia wątpliwości co do tego, jaki jest ten założony kierunek. „Widać wyraźnie pierwsze oznaki podbródka”. Słowo „pierwsze” zachęca, żebyśmy spodziewali się drugich i trzecich oznak, aż dojdziemy do „kompletnego” ludzkiego podbródka. „Zęby zaczynają przypominać nasze”. Jak gdyby te zęby były takie, a nie inne, wcale nie dlatego, że pasowały do diety Homo habilis, ale dlatego, że wkraczały na drogę prowadzącą do stania się naszymi zębami. Fragment ten kończy się wiele mówiącą uwagą o późniejszym, wymarłym dziś gatunku człowieka – Homo erectus:

Chociaż ich twarze ciągle jeszcze są inne od naszych, mają już znacznie bardziej ludzkie spojrzenie. Są jak rzeźby w stadium tworzenia, „niedokończone” dzieła.

W stadium tworzenia? Niedokończone? Tylko jeśli przyjmiemy niemądrą perspektywę i będziemy patrzeć z „wyżyn” naszego gatunku. Na usprawiedliwienie tej książki można dodać, że gdybyśmy spotkali się twarzą w twarz z Homo erectus, rzeczywiście mógłby wyglądać w naszych oczach jak niedokończona rzeźba – ale tylko dlatego, że patrzymy z ludzkiej perspektywy. Żywa istota zawsze zajmuje się przede wszystkim przetrwaniem w swoim środowisku. Nigdy nie jest niedokończona – albo, w innym sensie, zawsze jest niedokończona. Przypuszczalnie podobnie jak my.

Patrzenie na przeszłość z wyżyn perspektywy czasu, czyli traktowanie człowieka jako końcowego produktu ewolucji, kusi nas na różnych etapach historii życia. Z ludzkiego punktu widzenia wyjście naszych odległych rybich przodków z wody na ląd było doniosłym krokiem, ewolucyjnym rytuałem przejścia. Dokonały go w dewonie ryby mięśniopłetwe, trochę podobne do współczesnych ryb dwudysznych. Patrzymy na skamieniałości z tego okresu z wybaczalnym pragnieniem, aby widzieć w nich naszych przodków, i dajemy się porwać wyobrażeniom na temat tego, co przyszło później. Zaczynamy widzieć w tych dewońskich rybach organizmy będące w połowie drogi ku staniu się zwierzętami lądowymi. Wszystko wydaje nam się w nich autentycznie przejściowe, zaprzężone do heroicznej misji inwazji na ląd i rozpoczęcia następnego wielkiego etapu ewolucji. Wtedy jednak wcale tak to nie wyglądało. Dewońskie ryby musiały jakoś utrzymać się przy życiu. Nie miały za zadanie ewoluować, nie uczestniczyły w misji zdążającej do jakiegoś odległego celu w przyszłości. Pewna znakomita pod innymi względami książka o ewolucji kręgowców zawiera następujące zdanie o tych rybach:

(…) wyszły z wody na ląd pod koniec okresu dewonu i przeskoczyły przepaść, jak można by to ująć, z jednej klasy kręgowców do drugiej, i stały się pierwszymi płazami (…)

Ta „przepaść” wygląda tak jedynie z perspektywy czasu, bo w tamtych czasach w świecie ryb nie istniało nic przypominającego przepaść, a „klasy”, które dziś rozpoznajemy, nie różniły się od siebie bardziej niż dwa gatunki. Jak się jeszcze przekonamy, ewolucja nie zajmuje się przeskakiwaniem przepaści.

Skierowanie naszej historycznej narracji w stronę Homo sapiens nie ma więcej (ani mniej) sensu niż skierowanie jej ku dowolnemu innemu współczesnemu gatunkowi – powiedzmy, Octopus vulgaris, Panthera leo czy też Sequoia sempervirens. Obdarzony świadomością historyczną jerzyk, dumny, co zrozumiałe, z możliwości latania, tego ewidentnie nadrzędnego osiągnięcia organizmów żywych, będzie uważał ród jerzyków – tych spektakularnych maszyn o skośnych skrzydłach, które potrafią pozostawać w powietrzu przez rok bez przerwy i nawet kopulują w locie – za szczyt ewolucyjnego postępu. Pozwolę sobie rozwinąć myśl Stevena Pinkera: gdyby słonie pisały historię, mogłyby przedstawić tapiry, ryjoskoczki, mirungi (słonie morskie) i nosacze sundajskie jako gatunki nieśmiałe, początkujące, stawiające niepewne kroki na głównej drodze do ewolucji trąby, które nigdy – z jakiegoś powodu – nie dotarły do celu; tak blisko, a jednak tak daleko. Słoniowi astronomowie mogliby się zastanawiać, czy w jakimś innym świecie istnieją obce formy życia, które przekroczyły nosowy Rubikon i wykonały ostateczny skok ku pełnej trąbowatości.

Nie jesteśmy jerzykami ani słoniami, jesteśmy ludźmi. Kiedy w wyobraźni wędrujemy przez jakąś epokę, która dawno minęła, po ludzku naturalne jest, że rezerwujemy specjalne ciepło i ciekawość akurat dla tego gatunku, poza tym zupełnie zwyczajnego, który w starodawnym krajobrazie był naszym przodkiem (to intrygująco mało znana myśl, że zawsze jest jeden taki gatunek). Trudno zaprzeczyć ludzkiej pokusie, by zobaczyć ten jeden gatunek jako znajdujący się „na głównej linii” ewolucji, podczas gdy inne grają role drugoplanowe, epizodyczne, poboczne. Istnieje jednak sposób, żeby nie ulegając temu błędnemu myśleniu, zaspokoić nasz antropocentryzm i zachować przy tym historyczną przyzwoitość. Ten sposób to pisanie naszej historii od końca – i tak właśnie wygląda to w tej książce.

Taka odwrócona chronologia może z sensem mierzyć w jeden odległy cel. Tym celem jest wielki przodek wszystkich organizmów żywych, a my zawsze na niego trafimy – bez względu na to, skąd zaczniemy: od słonia, orła, jerzyka, salmonelli, sekwoi olbrzymiej czy kobiety. Prosty porządek chronologiczny – od początku do końca – i chronologia odwrócona – od końca do początku – dobrze nadają się do różnych celów. Kiedy cofamy się w czasie, to nieważne, skąd wyruszymy: zawsze w końcu dojdziemy do celebrowania jedności form życia. Kiedy posuwamy się do przodu, opiewamy różnorodność. Ten mechanizm działa zarówno w dużych, jak i małych skalach czasowych. Przedstawiana chronologicznie historia ssaków, w ramach dużej, lecz ograniczonej skali czasowej, jest opowieścią o rozgałęziającej się różnorodności, odkrywającą bogactwo form tej grupy owłosionych zwierząt stałocieplnych. Odwrócona chronologia, biorąca za punkt wyjścia dowolnego współczesnego ssaka, zawsze zbiegnie się do tego samego protossaka: zagadkowego, owadożernego, prowadzącego nocny tryb życia, współczesnego dinozaurom. To zbieżność (konwergencja) lokalna. Jeszcze bardziej lokalny charakter ma konwergencja prowadząca do ostatniego przodka wszystkich gryzoni, który żył mniej więcej w czasie wymierania dinozaurów. A jeszcze bardziej lokalna będzie obserwowana w odwróconej chronologii zbieżność wszystkich małp człekokształtnych (z człowiekiem włącznie) w punkcie, którym jest ich wspólny przodek, żyjący 18 milionów lat temu. Analogicznie porównywalną zbieżność możemy znaleźć, jeśli będziemy się cofać w czasie od dowolnego kręgowca, a jeszcze większą, kiedy cofniemy się od dowolnego zwierzęcia do przodka wszystkich zwierząt. Największa zbieżność ze wszystkich prowadzi nas od dowolnego współczesnego stworzenia – zwierzęcia, rośliny, grzyba lub bakterii – aż do wspólnego przodka wszystkich żyjących dziś organizmów, prawdopodobnie przypominającego jakiś rodzaj bakterii.

Użyłem w poprzednim akapicie terminu zbieżność (konwergencja), ale właściwie chcę to słowo zarezerwować dla zupełnie innego znaczenia w prostej chronologii. Dlatego teraz zastąpię je słowem konfluencja albo – z powodów, które za chwilę staną się jasne – słowem spotkanie. Mógłbym też użyć pojęcia koalescencji, tyle że – jak się przekonamy – ten termin przygarnęła już genetyka, w precyzyjniejszym znaczeniu, podobnym do mojej konfluencji, ale dotyczącym genów, a nie gatunków. W odwróconej chronologii przodkowie dowolnego zbioru gatunków muszą się w końcu spotkać w określonym momencie geologicznym. Punktem tego spotkania jest ostatni wspólny dla nich przodek, którego będę nazywał ich współprzodkiem3: to taki „centralny” gryzoń, ssak czy – powiedzmy – kręgowiec. Najstarszym współprzodkiem jest praprzodek wszystkich żyjących dziś organizmów.

Zdecydowanie pewne jest, że naprawdę istniał jeden współprzodek wszystkich form życia, które przetrwały na tej planecie. Dowodem jest to, że wszystkie zbadane dotychczas organizmy mają taki sam kod genetyczny (dokładnie taki sam w większości przypadków, prawie taki sam w pozostałych). A kod genetyczny jest zbyt szczegółowy, w arbitralnych aspektach swojej złożoności, żeby mógł powstać dwa razy. Chociaż nie zbadano wszystkich gatunków, dysponujemy już wystarczająco wieloma danymi, aby mieć właściwie pewność, że – niestety – nie czekają nas żadne niespodzianki. Gdybyśmy odkryli teraz formę życia na tyle obcą, by miała zupełnie inny kod genetyczny albo kod, który w ogóle nie opiera się na DNA, byłoby to najbardziej ekscytujące odkrycie biologiczne w ciągu mojego dorosłego życia – niezależnie od tego, czy taki organizm istniałby na tej czy na innej planecie. W obecnym stanie rzeczy wydaje się, że wszystkie znane formy życia można wywieść od jednego przodka, który żył ponad 3 miliardy lat temu. Jeśli istniały jeszcze inne, niezależne od niego początki życia, nie pozostawiły po sobie żadnych potomków, o których byśmy wiedzieli. A gdyby jakieś zupełnie nowe organizmy pojawiły się dzisiaj, zostałyby szybko zjedzone, prawdopodobnie przez bakterie.

Wielka konfluencja wszystkich żyjących organizmów nie jest tym samym co początek życia. A to dlatego, że wszystkie gatunki, które przetrwały, przypuszczalnie mają współprzodka, który żył już po tym początku: wszystkie inne ewentualności byłyby nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, bo sugerowałyby, że ta pierwsza forma życia od razu zaczęła się rozgałęziać i więcej niż jedno z tych odgałęzień przetrwało do dziś. Najstarsze znalezione dotąd skamieniałości bakterii pochodzą sprzed około 3,5 miliarda lat, więc początek życia musiał nastąpić wcześniej. Jeśli zaś chodzi o wielką konfluencję, to ostatni wspólny przodek wszystkich żyjących organizmów może być starszy od najstarszych skamielin (bo nie skamieniał) albo mógł żyć miliard lat później (bo pozostałe linie przodków, poza jedną, wymarły).

Ponieważ wszystkie odwrócone chronologie, bez względu na to, gdzie mają swój początek, kończą się jedną wielką konfluencją, możemy bez przeszkód zaspokoić nasze zainteresowanie historią pochodzenia człowieka i skoncentrować się na jednej linii naszych własnych przodków. Zamiast traktować ewolucję jako ukierunkowaną na nas, wybieramy współczesnego Homo sapiens jako nasz arbitralny, ale wybaczalnie preferowany punkt wyjścia odwróconej chronologii. Wybieramy tę trasę spośród wszystkich możliwych dróg do przeszłości, bo ciekawią nas nasi prapraprzodkowie. Jednocześnie, chociaż nie musimy dokładnie się im przyglądać, nie zapominajmy, że są także inni „historycy”: zwierzęta i rośliny. Ci „historycy” należą do innych gatunków i niezależnie od nas cofają się od swoich punktów wyjścia, wyruszają na oddzielne pielgrzymki do swoich własnych przodków. Wśród ich przodków w końcu znajdą się także tacy, których organizmy te dzielą z nami. Jeśli będziemy iść po śladach naszych protoplastów, nieuchronnie spotkamy tych innych pielgrzymów i połączymy z nimi siły w określonym porządku – w takim, w jakim ich rodowody spotykają się z naszymi, czyli w porządku obejmującym coraz szersze kręgi kuzynostwa.

Pielgrzymki? Łączenie sił z pielgrzymami? Owszem, dlaczego nie? Pielgrzymka to trafna metafora naszej podróży w przeszłość. Ta książka będzie miała postać wielkiej, pełnej przygód pielgrzymki z teraźniejszości do przeszłości. Wszystkie drogi prowadzą do początku życia. Jednak ponieważ jesteśmy ludźmi, powinniśmy iść ścieżką naszych własnych przodków. Będzie to ludzka pielgrzymka, by odkryć ludzkich przodków. Po drodze będziemy pozdrawiać innych pielgrzymów, którzy do nas dołączą w ściśle określonej kolejności, kiedy dotrzemy do dzielonych z nimi wspólnych przodków.

Pierwszymi pielgrzymami, których powitamy około 6 milionów lat temu, w głębi Afryki, gdzie Stanley uścisnął dłoń Livingstone’a, są szympansy. Dziś żyją ich dwa gatunki. W naszej podróży w przeszłość zdążą połączyć siły, zanim ich powitamy.

Następnymi pielgrzymami, z którymi spotkamy się w naszej wędrówce wstecz, są goryle, a potem orangutany (znacznie głębiej w przeszłości i prawdopodobnie już nie w Afryce). Później przywitamy gibony, dalej koczkodanowate (małpy ogoniaste), potem małpy szerokonose, następnie różne inne grupy ssaków… i tak dalej, aż wreszcie wszyscy pielgrzymi będą maszerować razem w jednej wędrówce w przeszłość, w poszukiwaniu samego początku życia. W tej podróży w czasie przyjdzie taki moment, kiedy nazywanie kontynentu, na którym się spotkamy, przestanie mieć sens: mapa świata wyglądała kiedyś zupełnie inaczej i zmieniła się z powodu niezwykłego zjawiska ruchów płyt tektonicznych. A gdy cofniemy się jeszcze dalej, wszystkie spotkania zaczną odbywać się w morzu.

Dość zaskakujące jest to, że my, ludzcy pielgrzymi, miniemy w sumie tylko nieco ponad czterdzieści takich punktów spotkań, zanim dotrzemy do samego początku życia. Na każdym z tych etapów znajdziemy jednego określonego wspólnego przodka – współprzodka – który będzie oznaczony tym samym numerem co spotkanie. Na przykład współprzodek 2, z którym zobaczymy się w miejscu spotkania 2, to ostatni wspólny przodek goryli z jednej strony i {ludzi + {szympansów + bonobo}} z drugiej. Współprzodek 3 jest ostatnim wspólnym przodkiem orangutanów oraz {{ludzi + {szympansów + bonobo}} + goryli}. Końcowy współprzodek będzie praprzodkiem wszystkich żyjących organizmów. Współprzodek 0 to przypadek szczególny, ostatni przodek wszystkich dzisiejszych ludzi.

Będziemy więc pielgrzymami, a do naszej wędrówki będzie dołączać coraz więcej innych pielgrzymich grup, które także powiększały się w drodze na spotkanie z nami. Po każdym takim spotkaniu idziemy dalej razem główną drogą do naszego wspólnego archeonowego celu, naszego Canterbury. Możliwe są tu oczywiście także inne literackie aluzje – omal nie oparłem swojego modelu na Bunyanie, a książkę chciałem zatytułować Pilgrim’s Regress4 (Pielgrzymka wstecz). Jednak w naszych dyskusjach z Yanem Wongiem wciąż wracaliśmy do Opowieści kanterberyjskichChaucera, więc ostatecznie to właśnie Chaucer zawładnął naszą wyobraźnią.

W przeciwieństwie do (większości) pielgrzymów Chaucera moi nie wyruszają w drogę wszyscy razem, chociaż zaczynają wędrówkę w tym samym czasie, w teraźniejszości. Ci inni pielgrzymi zmierzają do swojego pradawnego Canterbury z różnych punktów startowych i dołączają do naszej ludzkiej pielgrzymki po drodze, w różnych miejscach spotkań. Pod tym względem moi pielgrzymi nie przypominają tych, którzy zebrali się w londyńskiej gospodzie „Pod Jaką” – są raczej podobni do ponurego kanonika i jego nielojalnego sługi, którzy dołączyli do pątników w Boughton, pięć mil przed Canterbury. Jednak tak jak u Chaucera, moi pielgrzymi, czyli wszystkie najróżniejsze gatunki organizmów żywych, będą mieć okazję opowiadać historie w drodze do Canterbury, czyli początku życia. To właśnie te opowieści składają się na główną treść książki.

Martwi nie opowiadają historii, więc wymarłych organizmów, takich jak trylobity, nie uznałem za pielgrzymów zdolnych do snucia opowieści, ale zrobię wyjątek dla dwóch szczególnych grup. Zwierzęta takie jak dodo, które przetrwały do czasów historycznych i których DNA jest wciąż dla nas dostępne, są przeze mnie traktowane jako honorowi członkowie współczesnej fauny, wyruszający na pielgrzymkę równocześnie z nami i przyłączający się do nas w jakimś określonym miejscu spotkania. Skoro jesteśmy odpowiedzialni za to, że tak niedawno wyginęły, przynajmniej tyle możemy dla nich zrobić. Drugą kategorią pielgrzymów honorowych, wyjątkami od reguły mówiącej, że martwi nie opowiadają historii, są właściwie ludzie. Ponieważ my, ludzcy pielgrzymi, szukamy naszych bezpośrednich przodków, skamieniałości, które można z dużym prawdopodobieństwem uznać za kandydatów na takich przodków, zaliczę do uczestników naszej ludzkiej pielgrzymki. W związku z tym usłyszymy opowieści niektórych z tych „pielgrzymów cienia”, na przykład człowieka zręcznego, Homo habilis.

Stwierdziłem, że byłoby to zbyt pretensjonalne, gdybym pozwolił moim zwierzęcym i roślinnym opowiadaczom mówić w pierwszej osobie, więc tego nie zrobię. Poza okazjonalnymi wtrętami i uwagami wstępnymi pielgrzymi z Opowieści kanterberyjskich też tak nie mówią. Wiele opowieści ma swój prolog, a niektóre także epilog, wyrażony własnym głosem Chaucera jako narratora całej pielgrzymki. Będę czasami brał z niego przykład. Tak jak u Chaucera, epilog może służyć jako most łączący jedną historię z kolejną.

Chaucer rozpoczyna swoje opowieści od Prologu głównego, w którym przedstawia osoby dramatu: profesje, a czasem także imiona pątników, którzy mają za chwilę wyruszyć z gospody. Ja będę prezentował nowych pielgrzymów w chwili, kiedy będą do nas dołączać. U Chaucera jowialny gospodarz proponuje wędrowcom, że ich poprowadzi, i zachęca ich do opowiadania historii, aby podróż szybciej minęła. Ja w roli gospodarza wykorzystam prolog główny do przedstawienia pewnych uwag wstępnych o metodach rekonstruowania historii ewolucji i związanych z tym problemach, przed którymi stajemy i które musimy rozwiązać bez względu na to, czy badamy tę historię w prostej czy w odwróconej chronologii.

A potem wyruszymy już w naszą podróż w przeszłość. Chociaż będziemy koncentrować się na własnych przodkach i zauważać inne organizmy zazwyczaj tylko wtedy, kiedy będą do nas dołączać, od czasu do czasu oderwiemy wzrok od naszej drogi i przypomnimy sobie, że inni pielgrzymi pokonują własne, mniej lub bardziej niezależne trasy, by dotrzeć do ostatecznego celu. Ponumerowane miejsca spotkań – kamienie milowe – oraz kilka pośrednich znaczników niezbędnych do utrwalenia chronologii będą stanowić rusztowanie, na którym zbudujemy naszą opowieść. Każdy z nich oznacza nowy rozdział, w którym zatrzymamy się, aby zrobić bilans naszej pielgrzymki i może także wysłuchać jednej czy dwóch opowieści. Czasem na świecie wokół nas dzieje się coś ważnego, a wtedy nasi pielgrzymi mogą przystanąć na chwilę, żeby się nad tym zastanowić. Na ogół jednak będziemy odmierzać postępy w naszej wędrówce do zarania życia tymi czterdziestoma naturalnymi kamieniami milowymi, miejscami schadzek, które wzbogacają naszą pielgrzymkę.

Prolog główny

Jak poznać przeszłość i jak ją datować? Jak wzmocnić nasz wzrok, żeby zajrzeć do teatrów pradawnego życia, zrekonstruować sceny oraz aktorów, którzy wychodzili na deski w zamierzchłych czasach? Badacze historii powszechnej posługują się trzema głównymi metodami, a my znajdziemy ich odpowiedniki w dłuższej skali czasowej ewolucji. Po pierwsze, mamy archeologię zajmującą się badaniem kości, grotów strzał, fragmentów naczyń, śmietnisk muszlowych, figurek i innych reliktów, które przetrwały jako konkretne, niezbite dowody z przeszłości. W historii ewolucji najoczywistszymi z takich konkretnych reliktów są zęby i kości oraz skamieliny, którymi w końcu się stają. Po drugie, mamy relikty odnowione, zapisy, które same w sobie nie są stare, ale zawierają lub wskazują na kopię lub reprezentację czegoś starego. W historii człowieka są to pisemne lub ustne relacje, powtarzane, przedrukowywane lub w inny sposób powielane – przekazy z przeszłości do teraźniejszości. W skali ewolucji to DNA byłoby głównym reliktem odnowionym, odpowiadającym przekopiowywanym zapisom. Po trzecie, można posłużyć się triangulacją. Ta nazwa pochodzi od metody oceniania odległości na podstawie pomiaru kątów. Wygląda to tak: określamy położenie jakiegoś celu, następnie odchodzimy na pewną odmierzoną odległość w bok i namierzamy cel jeszcze raz. Z przecięcia dwóch powstałych kątów obliczamy odległość od celu. Dalmierze w niektórych aparatach fotograficznych wykorzystują tę zasadę, a kiedyś polegali na niej geodeci. Można powiedzieć, że biolodzy ewolucyjni metodą triangulacji „wyznaczają” przodka przez porównanie jego dwóch (lub więcej) żyjących potomków. Przyjrzę się tym trzem rodzajom dowodów po kolei. Zacznę od konkretnych reliktów – a dokładniej skamielin.

Skamieniałości

Ciała lub kości z zamierzchłych czasów mogą przetrwać i stać się obiektem naszej uwagi, jeśli wcześniej nie wzbudziły zainteresowania ze strony hien, chrząszczy grabarzy czy bakterii. Ötzi, „człowiek lodu” z włoskiego Tyrolu, zachował się w lodowcu przez 5 tysięcy lat. Owady zastygły w bursztynie (skamieniałej żywicy drzew) na setki milionów lat. Bez pomocy lodu lub bursztynu największe szanse na zachowanie się mają twarde fragmenty, takie jak zęby, kości i muszle. Najdłużej mogą przetrwać zęby, ponieważ aby wykonywać swoje zadanie za życia właściciela, muszą być twardsze od jego pokarmów. Kości i muszle są twarde z różnych powodów, więc także zdarza im się zachować w dobrym stanie. Twarde części ciała – a w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach również części miękkie – zostają czasami spetryfikowane i w formie skamieniałości mogą przetrwać setki milionów lat. W ostatnich czasach możliwe stało się nawet przeprowadzanie tomografii komputerowej skał zawierających skamieliny z wykorzystaniem technologii podobnej do tej stosowanej podczas badań w szpitalach, co otwiera całkiem nowy rozdział w analizie skamieniałości.

Mimo że skamieliny są fascynujące, zaskakujące jest to, jak wiele moglibyśmy i bez nich dowiedzieć się o naszej ewolucyjnej przeszłości. Gdyby jakimś cudem wszystkie skamieniałości znikły, badania porównawcze współczesnych organizmów oraz tego, w jaki sposób schematy podobieństw między nimi (zwłaszcza w sekwencjach genetycznych) rozkładają się wśród gatunków, a także tego, jak wygląda rozkład gatunków między kontynentami oraz wyspami, nadal pokazywałyby ponad wszelką rozsądną wątpliwość, że nasza historia ma charakter ewolucyjny, a wszystkie żyjące organizmy są ze sobą spokrewnione. Skamieniałości stanowią pewien bonus. Bonus mile widziany, oczywiście, ale nie niezbędny. Warto o tym pamiętać, kiedy usłyszymy kreacjonistów perorujących (do znudzenia, jak to mają w zwyczaju) o „lukach” w zapisie kopalnym. Zapis kopalny mógłby być jedną wielką luką, a dowody na ewolucję i tak byłyby niezwykle mocne. Jednocześnie, gdybyśmy mieli tylko skamieliny, bez żadnych innych dowodów, fakt zachodzenia ewolucji też byłby odpowiednio udokumentowany. Mamy to szczęście, że dysponujemy i jednym, i drugim.

Przyjęło się, że słowa skamieniałość (lub skamielina) używa się na określenie dowolnego reliktu mającego ponad 10 tysięcy lat. Ta konwencja jest niezbyt pomocna, bo w okrągłej liczbie takiej jak 10 tysięcy nie ma nic szczególnego. Gdybyśmy posiadali mniej niż dziesięć palców – albo więcej – za okrągłe uznawalibyśmy inne liczby. Kiedy mówimy o skamielinie, na ogół mamy na myśli to, że minerał o innym składzie chemicznym zastąpił lub wniknął w pierwotny materiał, przyczyniając się, by tak rzec, do drugiej śmierci kości czy muszli. Odcisk oryginalnej formy może zachować się w kamieniu naprawdę długo, czasem zmieszany z pewną ilością pierwotnego materiału. Szczegóły różnych sposobów powstawania skamieniałości – czyli tafonomię, jak brzmi specjalistyczna nazwa – zostawiam Opowieści ergasta.

Kiedy po raz pierwszy odkryto i odwzorowano skamieniałości, ich wiek był nieznany. Mogliśmy liczyć najwyżej na uporządkowanie ich w kolejności od najstarszej do najmłodszej. Taki ranking wieku opiera się na założeniu zwanym prawem superpozycji. Z oczywistych powodów młodsze warstwy leżą na starszych, chyba że nastąpiły jakieś nietypowe wydarzenia. Takie wyjątki niekiedy stanowią tymczasową zagadkę, ale zwykle także nie budzą większych emocji. Bryła starej skały, wraz ze skamielinami, może zostać wrzucona na wierzch młodszej warstwy na przykład przez lodowiec. Kilka kolejnych warstw może zostać wspólnie przewróconych do góry nogami, a wtedy ich kolejność dokładnie się odwróci. Takie anomalie da się wyjaśnić dzięki porównaniu odpowiadających sobie skał z różnych części świata. Po przeprowadzeniu takiego porównania paleontolog może odtworzyć prawdziwą sekwencję całego zapisu kopalnego – w układance pokrywających się częściowo sekwencji z różnych rejonów Ziemi. Logikę tę komplikuje w praktyce – chociaż nie co do zasady – fakt udokumentowany w Opowieści leniwca. Chodzi o to, że sama mapa świata zmienia się wraz z upływem epok.

Dlaczego taka układanka jest konieczna? Dlaczego nie możemy po prostu kopać tak głęboko, jak nam się podoba, i uznać, że odkrywamy kolejne warstwy przeszłości? Cóż, może sam czas płynie równomiernie, ale to nie znaczy, że gdziekolwiek na świecie znajdziemy jedną sekwencję osadów naniesionych równomiernie i w sposób ciągły od początku do końca w czasie geologicznym. Pokłady skamieniałości osadzają się „zrywami”, kiedy pojawią się odpowiednie warunki.

Jest dość prawdopodobne, że w określonym miejscu w określonym czasie nie osadzą się żadne skały i nie powstaną żadne skamieliny. Jednak jest także bardzo prawdopodobne, że w jakiejś części świata w danym okresie skamieniałości się osadzą. „Podróżując” po całym świecie, „odwiedzając” miejsca, w których różne warstwy są akurat łatwo dostępne i osadzone blisko powierzchni, paleontolog może próbować sklecić coś zbliżonego do ciągłego zapisu: swoiste kamienie węgielne skali geologicznej przedstawionej na następnej stronie. Oczywiście poszczególni paleontolodzy nie podróżują po wykopaliskach rozsianych po całym świecie. Skaczą od muzeum do muzeum i przyglądają się okazom w gablotach albo studiują pisma naukowe w bibliotekach uniwersyteckich, by trafić na opisy skamieniałości, których miejsce odkrycia dokładnie podpisano. Z tych opisów tworzą fragmenty układanki.

Uproszczona wersja tabeli stratygraficznej opublikowanej przez Międzynarodową Komisję Stratygrafii (ICS). Cieniowanie odpowiada głębi czasu (biały oznacza najmłodsze, a czarny – najstarsze skały). Tabela przedstawia podział na eony, ery, okresy i epoki. Czas mierzony jest w milionach lat (mln lat). Zwróćmy uwagę, że określenie trzeciorzęd nie jest już oficjalnie stosowane, chociaż niektórzy geolodzy przekonują, by wprowadzić je z powrotem (dlatego je tutaj zaznaczyliśmy). Nazwy pensylwan i missisip były używane przez geologów amerykańskich jako alternatywne dla nazwy karbon (dziś są uznawane przez ICS za jego podokresy). Dolna granica czasowa tabeli pozostaje formalnie niezdefiniowana, chociaż na ogół przyjmuje się, że sięga 4,6 miliarda lat wstecz, kiedy powstała Ziemia i reszta Układu Słonecznego.

Zadanie ułatwia im to, że określone warstwy geologiczne, z charakterystycznymi właściwościami skał, konsekwentnie zawierające te same rodzaje skamielin, odnajdują się w różnych regionach. Na przykład okres dewonu, zaznaczony w dolnej części tabeli po lewej stronie, zawdzięcza swoją nazwę staremu czerwonemu piaskowcowi z pięknego hrabstwa Devon. Ta skała występuje także w różnych innych częściach Wysp Brytyjskich, a ponadto między innymi w Niemczech, na Grenlandii i w Ameryce Północnej. Dewońskie skały można rozpoznać właśnie jako dewońskie bez względu na to, gdzie się je znajdzie, po części ze względu na właściwości kamienia, a po części ze względu na wewnętrzne dowody w postaci zawartych w nich skamielin. Brzmi to jak błędne koło w rozumowaniu, lecz w istocie nim nie jest: nie bardziej niż w sytuacji, kiedy uczony rozpoznaje jeden ze zwojów znad Morza Martwego po dowodach wewnętrznych, na przykład po fragmencie Pierwszej Księgi Samuela. Skały z okresu dewonu są wiarygodnie „podpisane” dzięki obecności pewnych charakterystycznych skamieniałości.

To samo dotyczy skał z innych okresów geologicznych, aż do czasu najwcześniejszych skamielin twardych części organizmów. Od pradawnego kambru aż po obecny czwartorzęd okresy geologiczne wymienione w tabeli wyróżniano głównie na podstawie zmian w zapisie kopalnym (czyli w skamielinach znajdowanych w skałach). W rezultacie koniec jednego okresu i początek następnego przypadają na wymierania, które w wyraźny sposób zaburzają ciągłość skamieniałości. Jak to ujął Stephen Jay Gould, żaden paleontolog nie ma trudności z rozpoznaniem, czy dany kawał skały powstał przed wielkim wymieraniem permskim – masowym wymieraniem gatunków pod koniec permu – czy po nim. Typy zwierząt, których skamieniałe szczątki znajdujemy w skałach sprzed tego wydarzania i po nim, prawie się nie pokrywają. Skamieniałości (a zwłaszcza mikroskamieniałości) są tak przydatne w rozpoznawaniu i datowaniu skał, że często i chętnie wykorzystuje się je w przemyśle naftowym i górniczym.

Takie „datowanie względne” było więc od dawna możliwe dzięki pionowemu składaniu skalnych puzzli. Okresy geologiczne ponazywano w celu ułatwienia datowania względnego, zanim możliwe stało się datowanie bezwzględne (zwane też absolutnym). Wciąż są one przydatne. Jednak datowanie względne jest trudniejsze w przypadku skał zawierających niewiele skamieniałości, czyli wszystkich skał starszych niż kambryjskie: dotyczy to pierwszych ośmiu dziewiątych historii Ziemi.

Wiek w tej książce podawany jest zwykle w milionach lat wstecz (co określa się czasem mało eleganckim, choć nie nieprawidłowym, grecko-łacińskim terminem megaannum). Miary bezwzględne są stosunkowo nowe, powstały dzięki niedawnym odkryciom w fizyce, zwłaszcza fizyce promieniotwórczości. Wymaga to pewnych wyjaśnień, a na szczegóły musimy poczekać do Opowieści sekwoi. Na razie wystarczy wiedzieć, że mamy całą gamę wiarygodnych metod ustalania bezwzględnego wieku skamieniałości oraz zawierających lub otaczających je skał. Ponadto różne spośród tych metod zapewniają całe spektrum czułości, pozwalające określić wiek liczony w setkach lat (słoje drzew), tysiącach lat (C-14), milionach i setkach milionów (uran – tor – ołów) aż po miliardy lat (potas – argon).

Relikty odnowione

Skamieniałości, podobnie jak okazy archeologiczne, to mniej więcej bezpośrednie relikty przeszłości. Przejdźmy teraz do naszej drugiej kategorii dowodów historycznych – reliktów odnowionych, kopiowanych sukcesywnie w kolejnych pokoleniach. Dla historyków zajmujących się dziejami ludzkości mogą to być relacje naocznych świadków, przekazywane ustnie lub w dokumentach pisanych. Nie możemy zapytać żadnych żyjących świadków, jak wyglądało życie w czternastowiecznej Anglii, ale to i owo o nim wiemy dzięki dokumentom pisanym, między innymi przez Chaucera. Zawierają one informacje, które zostały skopiowane, wydrukowane, przechowane w bibliotekach, przedrukowane i rozpowszechnione, żebyśmy mogli je dzisiaj przeczytać. Kiedy jakaś opowieść ukazuje się w druku albo – w obecnych czasach – w jakimś medium komputerowym, istnieje spora szansa, że jej kopie zachowają się w odległej przyszłości.

Źródła pisane są bardziej wiarygodne od przekazu ustnego, tak dalece, że jest to aż niepokojące. Można by pomyśleć, że każde pokolenie dzieci, znające przecież dobrze swoich rodziców, będzie słuchało ich szczegółowych wspomnień i przekaże je następnemu pokoleniu. Wydawałoby się, że po pięciu pokoleniach powinna przetrwać bogata tradycja ustna. Dobrze pamiętam czworo moich dziadków, ale o ośmiorgu pradziadkach wiem znacznie mniej – znam tylko garstkę fragmentarycznych anegdot. Jeden pradziadek notorycznie śpiewał pewną nonsensowną pioseneczkę (którą ja też potrafię zaśpiewać), ale robił to wyłącznie przy sznurowaniu butów. Drugi łakomie pożerał śmietanę i przewracał szachownicę, kiedy przegrywał. Trzeci był wiejskim lekarzem. I to właściwie cała moja wiedza. Jak to możliwe, żeby życie ośmiu osób zostało aż tak zredukowane? Skoro łańcuszek informatorów łączących nas z naocznymi świadkami wydaje się taki krótki, a ludzkie rozmowy są tak bogate, jakim cudem tysiące osobistych szczegółów składających się na życie ośmiorga ludzi mogły tak szybko popaść w zapomnienie?

Ku naszej frustracji ustna tradycja wygasa niemal natychmiast, chyba że zostanie uświęcona w recytacjach bardów, takich jak te, które w końcu spisał Homer – ale nawet wtedy historia wcale nie jest dokładna i ścisła. Deformuje się, obrasta w nonsensy i fałsz po zadziwiająco niewielu pokoleniach. Historyczne fakty o prawdziwych bohaterach, łotrach, zwierzętach i wulkanach szybko się degenerują (lub rozkwitają, w zależności od gustu), czyli przekształcają w mity o półbogach, diabłach, centaurach i zionących ogniem smokach5. Jednak przekazy ustne i ich niedoskonałości nie muszą nas teraz zatrzymywać, bo i tak nie mają odpowiednika w historii ewolucji.

Pismo zapewnia ogromną poprawę w poznawaniu przeszłości. Papier, papirus, a nawet kamienne tabliczki mogą się zużyć, zniszczyć lub rozpaść, ale to, co zapisane, można dokładnie kopiować przez nieograniczoną liczbę pokoleń, chociaż w praktyce ta dokładność nie jest zupełna. Powinienem tu wyjaśnić szczególne znaczenie, w którym używam słowa dokładność, a właściwie także szczególny sens stosowanego przeze mnie terminu pokolenia. Jeśli napiszesz do mnie odręcznie wiadomość, a ja ją przepiszę i przekażę osobie trzeciej (następnemu pokoleniu kopistów), nie będzie to dokładna replika, bo mój charakter pisma różni się od twojego. Jeśli jednak będziesz pisać starannie, a ja skrupulatnie dopasuję do każdego z nakreślonych przez ciebie znaków dokładnie jeden znak z naszego wspólnego alfabetu, istnieje spora szansa, że twoja wiadomość zostanie skopiowana przeze mnie z absolutną dokładnością. Teoretycznie ta dokładność może zostać zachowana przez nieskończenie wiele pokoleń skrybów. Jeśli przyjmiemy, że piszący i czytelnik posługują się nieciągłym, uzgodnionym alfabetem, dzięki kopiowaniu wiadomości uda się przetrwać zniszczenie oryginału. Tę własność pisma można nazwać samonormalizacją. Ta zasada działa, ponieważ litery prawdziwego alfabetu są nieciągłe. Ostatnia uwaga, przywodząca na myśl rozróżnienie między kodami analogowymi i cyfrowymi, wymaga nieco obszerniejszych wyjaśnień.

W języku francuskim istnieje głoska będąca dźwiękiem pośrednim między angielskimi głoskami: k (w piśmie: c) i g. To francuskie twarde k (w piśmie: c, jak w słowie comme). Żadnemu Anglikowi nie przyjdzie jednak do głowy, żeby próbować przedstawić tę głoskę za pomocą znaku, który wyglądałby jak coś pośredniego między c i g. Wszyscy rozumiemy, że litera – znak pisemny – w języku angielskim jest jednym i tylko jednym elementem naszego dwudziestosześcioliterowego alfabetu. Rozumiemy także, że we francuskim wykorzystuje się te same litery tego samego alfabetu do oddania głosek, które nie są dokładnie takie same jak angielskie i które mogą być dźwiękami pośrednimi pomiędzy głoskami w języku angielskim. Każdy język (a wręcz każdy lokalny akcent czy dialekt) wykorzystuje alfabet do samonormalizacji dotyczącej różnych dźwięków.

Samonormalizacja walczy z degradacją komunikatów w kolejnych pokoleniach, taką jak w zabawie w głuchy telefon. Rysunek kopiowany przez kolejnych plastyków nie ma już takiej ochrony, chyba że styl rysowania obejmuje rytualne konwencje jako swoistą wersję samonormalizacji. Jeśli mamy do czynienia z relacją naocznego świadka o jakimś wydarzeniu, która zostaje spisana, a nie narysowana w formie obrazka, szanse na jej dokładne odtworzenie kilkaset lat później w książkach do historii są spore. Mamy prawdopodobnie dokładną relację o zniszczeniu Pompejów w 79 roku n.e., ponieważ jeden ze świadków, Pliniusz Młodszy, spisał to, co widział, w dwóch listach do historyka Tacyta, a część pism Tacyta przetrwała, dzięki sukcesywnemu kopiowaniu, a potem drukowaniu, tak że dziś możemy je czytać. Nawet w czasach przed Gutenbergiem, kiedy dokumenty były przepisywane przez skrybów, pismo stanowiło olbrzymi postęp w dokładności w porównaniu z pamięcią i przekazem ustnym.

Oczywiście nie można zakładać, że powtarzane kopiowanie zachowuje perfekcyjną dokładność – to byłoby zbyt idealistyczne założenie. W praktyce skrybowie są omylni, nie stronią też od naciągania, subtelnego zmieniania treści tworzonej przez siebie kopii, tak by zawierała myśli, które – jak uważają (bez wątpienia szczerze) – powinien zawierać oryginalny dokument. Najsłynniejszym przykładem takiego działania, skrupulatnie udokumentowanym przez dziewiętnastowiecznych niemieckich teologów, jest zafałszowanie nowotestamentowej historii tak, by przystawała do proroctw ze Starego Testamentu. Odpowiedzialni za to skrybowie prawdopodobnie nie kłamali rozmyślnie, ze złej woli, podobnie jak twórcy Ewangelii. Ewangeliści sami żyli przecież znacznie później niż Jezus, a jednak autentycznie wierzyli, że był on inkarnacją starotestamentowych mesjanistycznych proroctw. A zatem „musiał” urodzić się w Betlejem i być potomkiem Dawida. Jeśli dokumenty z niewiadomych powodów tego nie potwierdzały, moralnym obowiązkiem skrybów było naprawić ten mankament. Przypuszczam, że żarliwie wierzący skryba nie uważał tego za zafałszowanie oryginału, nie bardziej niż my, kiedy automatycznie poprawiamy błąd ortograficzny albo gramatyczną niezręczność.

Poza takim naciąganiem czy „poprawianiem” przekazu podczas wielokrotnego kopiowania zawsze zdarzają się proste błędy, takie jak pominięcie linijki lub jednego słowa w spisie. Ponadto tak czy inaczej pismo nie może pokazać nam czasów sprzed swojego wynalezienia, co nastąpiło zaledwie około 5 tysięcy lat temu. Symbole identyfikacyjne, znaki wykorzystywane w liczeniu i rysunki sięgają nieco dalej w przeszłość, może kilkadziesiąt tysięcy lat, ale to nadal pestka w porównaniu z czasem ewolucyjnym.

Na szczęście, kiedy mowa o ewolucji, mamy dostęp do innego rodzaju duplikowanych informacji, które pochodzą sprzed niemal niewyobrażalnie wielkiej liczby „pokoleń kopistów” i które dzięki zastosowaniu małej licentia poetica możemy traktować jako odpowiednik tekstu pisanego: historyczny zapis, który odnawia się ze zdumiewającą dokładnością przez setki milionów pokoleń właśnie dlatego, że ma – podobnie jak nasz system pisma – samonormalizujący się alfabet. Informacja genetyczna w DNA wszystkich organizmów żywych została im przekazana przez odległych przodków z ogromną wiernością. Poszczególne atomy w DNA stale się zmieniają, ale informacje kodowane przez nie we wzorze, w który są ułożone, są kopiowane przez miliony, czasem setki milionów lat. Możemy odczytywać ten zapis bezpośrednio, wykorzystując sztukę współczesnej biologii molekularnej, żeby przeliterować same sekwencje DNA, albo nieco bardziej pośrednio – odczytując sekwencje aminokwasów białka, na które przekłada się układ nukleotydów w DNA. Możliwy jest też odczyt znacznie bardziej pośredni, „jakby w zwierciadle, niejasno”, poprzez badanie embriologicznych produktów DNA: kształtów ciał, ich narządów i chemii. Nie potrzebujemy skamielin, żeby zajrzeć w głąb historii. Ponieważ DNA zmienia się bardzo powoli przez pokolenia, historia jest wpleciona w tkankę współczesnych zwierząt i roślin, wpisana w ich zakodowane znaki.

Informacje DNA są zapisane prawdziwym alfabetem. Podobnie jak pismo rzymskie, greckie czy cyrylica, alfabet DNA jest ściśle ograniczonym repertuarem symboli bez oczywistego znaczenia. Z wybieranych i łączonych ze sobą arbitralnych symboli powstają sensowne komunikaty, których złożoność i długość są nieograniczone. Podczas gdy angielski alfabet ma dwadzieścia sześć liter, a grecki dwadzieścia cztery, alfabet DNA składa się z czterech znaków. Wiele istotnych odcinków DNA jest złożonych z trzyliterowych słów ze słownika ograniczonego do sześćdziesięciu czterech wyrazów, z których każdy nazywamy „kodonem”. Niektóre kodony w tym słowniku są synonimami innych, co oznacza, że ten „kod” genetyczny jest właściwie „zdegenerowany”6.

Słownik przyporządkowuje sześćdziesięciu czterem słowom kodu dwadzieścia jeden znaczeń – to dwadzieścia biologicznych aminokwasów oraz jeden uniwersalny znak przestankowy. Ludzkich języków jest wiele, stale się zmieniają, a ich słowniki zawierają dziesiątki tysięcy różnych słów, ale liczący sześćdziesiąt cztery wyrazy słownik DNA jest uniwersalny i niezmienny (w kilku rzadkich przypadkach ma kilka bardzo drobnych wariacji). Dwadzieścia aminokwasów łączy się w sekwencje, na ogół po kilkaset, a każda taka sekwencja to cząsteczka określonego białka. Podczas gdy liczba liter jest ograniczona do czterech, a liczba kodonów do sześćdziesięciu czterech, teoretycznie nie istnieje granica liczby białek, które mogą być zakodowane przez różne sekwencje kodonów. Wymyka się to wszelkim obliczeniom. „Zdanie” złożone z kodonów, kodujące cząsteczkę danego białka, stanowi jednostkę często zwaną genem. Geny nie są oddzielone od swoich sąsiadów (innych genów albo powtarzających się bezsensownych ciągów liter) przez żadne separatory, poza tym, co można odczytać z ich sekwencji. Pod tym względem przypominają…

TELEGRAMY PRZECINEK W KTÓRYCH NIE MA ZNAKÓW PRZESTANKOWYCH PRZECINEK WIĘC TRZEBA JE LITEROWAĆ JAKO SŁOWA PRZECINEK CHOCIAŻ NAWET TELEGRAMY MAJĄ TĘ PRZEWAGĘ PRZECINEK ŻE SŁOWA SĄ ODDZIELONE SPACJAMI PRZECINEK CZEGO W DNA BRAKUJE KROPKA

DNA różni się od języka pisanego tym, że wyspy sensu są rozdzielone morzem nonsensu, nigdy nietranskrybowanym. „Całe” geny są zbierane podczas transkrypcji z niosących znaczenie eksonów, oddzielonych bezsensownymi intronami, których teksty aparat czytający po prostu odrzuca. Zresztą nawet sensowne odcinki DNA w wielu przypadkach nigdy nie są odczytywane – przypuszczalnie są to zastąpione innymi kopie niegdyś użytecznych genów, które poniewierają się w łańcuchu nukleotydów jak wczesne wersje jakiegoś rozdziału na zaśmieconym twardym dysku. Takim obrazem genomu jako starego twardego dysku, któremu bardzo by się przydały wiosenne porządki, będziemy się od czasu do czasu posługiwać w tej książce.

Warto powtórzyć, że same cząsteczki DNA dawno nieżyjących zwierząt się nie zachowały. Informacja w DNA może zostać zachowana na zawsze, ale tylko dzięki częstemu przekopiowywaniu. Fabuła Parku jurajskiego, chociaż nie jest głupia, mija się z faktami. Z pewnością przez pewien krótki czas po zastygnięciu w bursztynie organizm żywiącego się krwią owada mógł zawierać instrukcje potrzebne do zrekonstruowania dinozaura, zwłaszcza że badania skamielin pokazują, iż czerwone krwinki dinozaurów (tak jak czerwone krwinki ich potomków ptaków, a inaczej niż nasze) zawierały DNA. Wydaje się także, że niektóre cząsteczki biologiczne mogą przetrwać wiele milionów lat. Naukowcy znaleźli na przykład przypominające hemoglobinę związki chemiczne w ostatniej wieczerzy komara sprzed 46 milionów lat oraz, co niemal niewiarygodne, białka kolagenowe w kościach dinozaura sprzed 70 milionów lat. Są to jednak małe i mocne cząsteczki. Długie, delikatne nici DNA to zupełnie co innego. Bez ciągłych napraw DNA zaczyna rozpadać się na kawałki. W ciągu kilku lat – a w przypadku niektórych tkanek miękkich w ciągu zaledwie kilku dni – może się zmienić w nieczytelną papkę.

Zimno i warunki beztlenowe rzeczywiście nieco spowalniają nieubłagany rozpad DNA i utratę jego czytelności. W tej chwili najstarszy znany genom pochodzi z kości konia sprzed 700 tysięcy lat, zachowanej w kanadyjskiej wiecznej zmarzlinie. Nawet w temperaturach powyżej 0oC w chłodnym, stabilnym środowisku DNA może przetrwać setki tysięcy lat. Z kości znalezionych na wykopaliskach w zimnych jaskiniach uzyskano różne ilości ludzkiego DNA, z czego najbardziej spektakularnym odkryciem był cały genom liczącej 50 tysięcy lat neandertalki, spłodzonej w wyniku kazirodztwa (jak się przekonamy). Wyobraźmy sobie zamieszanie, które by zapanowało, gdyby komuś udało się ją sklonować. Jednak chociaż z ludzkiej perspektywy te okresy kilkudziesięciu czy kilkuset tysięcy lat wydają się długie, odpowiadają one niewielkiemu ułamkowi naszej podróży w przeszłość. Niestety, chemia podpowiada, że górną granicą dla zachowania rozpoznawalnego pradawnego DNA jest zaledwie kilka milionów lat – co z pewnością nie wystarczy, żeby cofnąć się do czasów dinozaurów.

Istotne w DNA jest to, że – o ile łańcuch reprodukcji życia nie zostanie przerwany – zawarta w nim zakodowana informacja zostaje przekopiowana do nowej cząsteczki, zanim stara cząsteczka ulegnie zniszczeniu. W ten sposób informacja z DNA żyje znacznie dłużej niż same jego cząsteczki. Jest ona odnawialna (kopiowana), a ponieważ kopie są dosłownie idealne w przypadku większości liter przy danej okazji, ma potencjał, by przetrwać nieskończenie długo. Wiele informacji z DNA naszych przodków, niektóre nawet sprzed setek milionów lat, przetrwało w stanie zupełnie niezmienionym w kolejnych generacjach żyjących organizmów.

Rozumiany w ten sposób zapis DNA jest niewiarygodnie bogatym darem dla historyka. Jakiż historyk śmiałby marzyć o świecie, w którym każdy osobnik każdego gatunku nosi w swoim ciele długi, szczegółowy tekst: dokument pisany, przekazywany z pokolenia na pokolenie? Co więcej, ten tekst zawiera tylko niewielkie przypadkowe zmiany, występujące na tyle rzadko, żeby nie poplątać zapisu, ale na tyle często, by zapewnić wyraźne znaczniki. Na tym nie koniec. Tekst nie jest po prostu arbitralny. W Rozplataniu tęczy przedstawiłem darwinowskie argumenty za postrzeganiem DNA danego organizmu jako genetycznej księgi umarłych: opisu światów przodków. Z darwinowskiej teorii ewolucji wynika, że wszystko, co dotyczy określonego organizmu (zwierzęcia lub rośliny), w tym forma fizyczna, którą przybiera, odziedziczone zachowanie i chemia komórek, jest zakodowaną informacją o światach, w których przetrwali jego przodkowie: o pokarmie, który zdobywali; o drapieżnikach, przed którymi uciekali; o klimacie, w którym przeżyli; o partnerach, których oczarowali. Ta informacja zostaje zapisana w DNA, które przeszło przez kolejne sita składające się na dobór naturalny. Kiedy nauczymy się właściwie odczytywać DNA delfina, może pewnego dnia potwierdzi nam ono to, co już wiemy dzięki pewnym charakterystycznym cechom jego anatomii i fizjologii: że jego przodkowie żyli kiedyś na suchym lądzie. Czterysta milionów lat wcześniej przodkowie wszystkich lądowych kręgowców, w tym lądowych przodków delfinów, wyszli z morza, które zamieszkiwali, odkąd powstało życie. Niewątpliwie ten fakt też jest zapisany w naszym DNA i wiedzielibyśmy o tym, gdybyśmy potrafili go odczytać. Wszystko we współczesnym zwierzęciu, szczególnie jego DNA, ale także kończyny i serce, mózg i cykl rozrodczy, można traktować jako archiwum, kronikę jego przeszłości, nawet jeśli jest ona palimpsestem, wielokrotnie zapisywanym na poprzednich tekstach.

Kronika DNA może być darem dla historyka, ale jest darem trudnym do odczytania, wymagającym do interpretacji głębokiej wiedzy. Efekty będą lepsze, jeśli połączymy ją z naszą trzecią metodą rekonstrukcji historycznej – triangulacją. Przejdziemy do niej teraz. Zaczniemy od analogicznego przypadku z historii człowieka, a dokładniej – historii języków.

Triangulacja

Lingwiści często mają potrzebę prześledzenia rozwoju języków, zbadania ich historii. Jeśli przetrwały dokumenty pisane, jest to raczej łatwe. Językoznawca historyczny może zastosować drugą z naszych metod rekonstrukcji, a więc zbadać relikty odnowione, w tym przypadku słowa. Współczesna angielszczyzna wywodzi się z języka anglosaskiego (staroangielskiego), a jej fazą przejściową był średnioangielski. Można to prześledzić w tradycji literackiej, cofając się od Shakespeare’a, przez Chaucera, do Beowulfa. Jednak mowa powstała oczywiście na długo przed wynalezieniem pisma, a wiele języków w ogóle nie ma formy pisanej. Aby badać wcześniejszą historię wymarłych języków, lingwiści uciekają się do pewnej wersji metody, którą nazywam triangulacją. Porównują języki nowożytne i grupują je hierarchicznie w rodziny w rodzinach. Języki romańskie, germańskie, słowiańskie, celtyckie i inne europejskie rodziny językowe tworzą razem z pewnymi rodzinami języków indyjskich szerszą rodzinę indoeuropejską. Zdaniem lingwistów istniał kiedyś język praindoeuropejski, którym mówiło pewne plemię żyjące około 6 tysięcy lat temu. Badacze starają się nawet zrekonstruować wiele szczegółów tego języka przez ekstrapolację wspólnych cech jego następców. W ten sam sposób zbadano także historię rodzin językowych, które powstały w innych częściach świata, z poziomu odpowiadającego rodzinie indoeuropejskiej – w tym rodzin języków ałtajskich, drawidyjskich czy uralsko-jukagirskich. Niektórzy optymistyczni (i kontrowersyjni) językoznawcy uważają, że mogą cofnąć się jeszcze dalej w przeszłość przez połączenie takich większych rodzin w makrorodziny. Są przekonani, że dzięki temu uda się zrekonstruować elementy hipotetycznego prajęzyka, zwanego przez nich nostratycznym. Ich zdaniem tym właśnie językiem posługiwali się ludzie od 12 do 15 tysięcy lat temu.

Wielu językoznawców, chociaż zgadza się co do istnienia języka praindoeuropejskiego i innych prajęzyków równorzędnego poziomu, wątpi w możliwość zrekonstruowania języka tak pradawnego jak nostratyczny. Ich zawodowy sceptycyzm umacnia moje amatorskie niedowierzanie. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, że podobne metody triangulacji – różne techniki porównywania współczesnych organizmów – sprawdzają się w przypadku historii ewolucji i można je stosować, by sięgnąć setki milionów lat wstecz. Nawet gdybyśmy nie mieli skamieniałości, skrupulatne porównanie współczesnych zwierząt pozwoliłoby na wierną i przekonującą rekonstrukcję ich przodków. Tak jak językoznawca przedziera się w głąb przeszłości, by dotrzeć do języka praindoeuropejskiego za pomocą triangulacji ze współczesnych języków oraz już zrekonstruowanych języków wymarłych, my możemy zrobić to samo. Musimy wyjść od współcześnie żyjących organizmów i porównać albo ich cechy zewnętrzne, albo ich białka, albo sekwencje DNA. W miarę jak biblioteki świata będą gromadzić długie, dokładne ciągi DNA coraz większej liczby współczesnych gatunków, wiarygodność naszej triangulacji będzie rosła, szczególnie dlatego, że teksty DNA w tak dużym zakresie się pokrywają.

Wyjaśnijmy teraz, co rozumiem przez zakres pokrywania się. Nawet kiedy porównujemy DNA bardzo dalekich krewnych, na przykład ludzi i bakterii, duże odcinki kodu genetycznego nadal są do siebie wyraźnie podobne. A bardzo bliscy krewni, tacy jak ludzie i szympansy, mają znacznie więcej wspólnego DNA. Jeśli roztropnie wybieramy cząsteczki, mamy całe spektrum stale rosnących proporcji DNA wspólnego dla wszystkich przypadków pośrednich. Można wybrać takie cząsteczki, które łącznie obejmą pełną gamę porównywanych par gatunków, od dalekich kuzynów (takich jak ludzie i bakterie) do bardzo bliskich (takich jak dwa różne gatunki żab). Podobieństwa między językami trudniej uchwycić, poza bliskimi parami języków w rodzaju niemieckiego i holenderskiego. Łańcuszek rozumowania prowadzący niektórych pełnych nadziei lingwistów do języka nostratycznego jest na tyle wątły, że inni językoznawcy z dużym sceptycyzmem traktują jego poszczególne ogniwa. Czy genetycznym odpowiednikiem lingwistycznej triangulacji do języka nostratycznego byłaby triangulacja między – powiedzmy – ludźmi i bakteriami? Jednak nie, ludzie i bakterie mają pewne geny, które prawie wcale się nie zmieniły od czasów ich wspólnego przodka, a więc odpowiednika języka nostratycznego. A sam kod genetyczny jest właściwie identyczny u wszystkich gatunków i musiał być taki sam u wspólnych przodków. Można powiedzieć, że podobieństwo między niemieckim i holenderskim jest porównywalne z podobieństwem między dowolną parą ssaków. Różnice między DNA ludzi a szympansów są tak niewielkie jak między dwiema odmianami angielskiego, nieco tylko różniącymi się akcentem. Natomiast angielski z japońskim albo hiszpański z baskijskim łączy podobieństwo tak znikome, że nie znajdziemy tu analogii z żadną parą żyjących organizmów, nawet ludźmi i bakteriami. Ludzie i bakterie mają sekwencje DNA, które są tak podobne, że całe akapity powtarzają się słowo w słowo.