Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Zmysłowa historia o miłości, dojrzewaniu i poznawaniu innej kultury, rozgrywająca się w niesamowitej włoskiej atmosferze
Frida ma szesnaście lat, gdy przyjeżdża z Illinois do Castellammare di Stabia pod Neapolem. Spędzi rok we włoskiej rodzinie, ucząc się języka i poznając prawdziwe Włochy od środka. Jej przewodniczką i opiekunką będzie żywiołowa mamma Anita, która wprowadzi Fridę nie tylko w życie swoich bliskich, lecz również w świat dorosłych i ich uczuć. Tam, gdzie czarny wulkaniczny piasek spotyka się z błękitną wodą Zatoki Neapolitańskiej, w krainie pełnej kontrastów, w której nowe bodźce atakują zmysły z każdej strony, Frida spotka Raffaele, chłopaka całkowicie niepodobnego do niej i jej świata, a także pozna, czym jest namiętność i ból.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Jeszcze tego nie wiem, ale tydzień, pod koniec którego Anita Palomba spotyka mnie, swoją amerykańską córkę, jest tym samym, w którym traci mężczyznę swojego życia. Dzieje się tak dlatego, że kobieta, która żąda zbyt wiele od życia, zostaje ukarana, albo po prostu dlatego, że w ten sposób na planecie zostaje przywrócona naturalna równowaga, zgodnie z którą w danej chwili zawsze jest taka sama liczba mężczyzn i kobiet, deszczu i suszy, dni i nocy.
Mogła mieć inną córkę, taką na przykład Brendę z Kalifornii, która też wysiada z wagonu Circumvesuviany razem z naszymi bagażami, rozglądając się pełnym ciekawości wzrokiem, mimo że miejsce, w którym się znajdujemy, to już nie te Włochy z bajek i pocztówek, takie papierowe, ale transmisja telewizyjna z rzeczywistości. Tusz na rzęsach jeszcze wyolbrzymia autentyczne zdumienie w jej spojrzeniu i podkreśla promieniującą nadzieją zieleń jej spojówek. Ja nie mam odwagi, by używać mascary, ogłaszać tak szumnie, do której połowy ludzkiej rasy należę. Ale Brenda to osoba pełna optymizmu. Jest wysoka, wyprostowana, zupełnie jak te nowe budynki, które się tłoczą, żeby nas szpiegować tyloma szeroko otwartymi balkonami zirytowanymi upałem.
Albo mogłaby mieć szwedzką córkę Sif, której powściągliwe spojrzenie odzwierciedla mój własny, narastający niepokój. Albo syna, takiego jak Huang albo Jesús, którzy stracili inicjał nazwiska, gdy tylko wylądowali na Fiumicino. „Bia Nossera”, mówi teraz Jesús, stawiając torby pod słupkiem przystanku na via Nocera, przy którym wyżywa się, koślawiąc włoski, gdy nie ma jeszcze miejscowych ani dorosłych.
Ale nie. Anita ma mnie. Musiała rozpoznać mnie ze zdjęcia na formularzu, bo idzie w moim kierunku uśmiechnięta, radosna, jak gdyby odkryła w sercu jakąś tajemnicę i nie mogła się doczekać, żeby się nią ze mną podzielić.
Wygląda zupełnie tak, jakby przybiegła prosto z plaży. Zdyszana, opalona, w ręku trzyma pęk grzechoczących kluczy, a bluzkę ma rozpiętą aż do rowka między piersiami. Gdy pociąg rusza, spódnica w kwiaty faluje, odsłaniając dwie biegnące ku mnie nogi, opalone na złoto i gładkie jak policzki. Nie widzę jej brwi, może jest naturalną blondynką. A może nie.
Bez słowa obejmuje mnie i przytula. Czuję drapanie jej złotego wisiorka, moja twarz ląduje w jej sztywnych włosach, oszczędzając mi widoku niezręcznych spotkań innych dzieciaków z ich nowymi rodzicami. Chwyta mnie przeznaczenie. Ciało Anity, jędrne i pachnące kosmetykami Fendi i miętową gumą do żucia, lekko drży, a to drżenie przenosi się na moje ciało jak delikatne wibracje prądu elektrycznego. Śmieje się. Śmiechem gardłowym, a zarazem dziecinnym, takim jak wtedy, gdy po tym, jak ktoś opowiedział dowcip, ty, usłyszawszy pointę, choćbyś nie wiem jak chciał, jeszcze po kilku minutach nie możesz powstrzymać nieokiełznanej, wariackiej wesołości. Co takiego zrobiłam, żeby w nigdy wcześniej niewidzianej kobiecie wzbudzić taki szczery, piękny śmiech?
Wypuszcza mnie z objęć.
— Mój Boże, nareszcie jesteś! Mam na imię Anita, możesz do mnie mówić mamma Anita. Musisz być głodna po podróży. Jesteś głodna? Chodźmy szybko do domu, przygotuję ci coś do jedzenia. I trochę odpoczniesz. Bo pewnie jesteś zmęczona?
Odpowiadam, że tak, bo myślę, że to najlepsza odpowiedź.
Widzę, jak z tyłu podchodzi niczym jej asystent jakiś miejscowy urzędnik, który chce jak najszybciej odzyskać swą oficjalną rolę witającego, nadaną mu przez stowarzyszenie z Berlina Zachodniego, serwuje nam przesadny uścisk dłoni i iście niemieckim gestem przepycha nas przez przejazd kolejowy, a potem wpycha w ruch uliczny. Dziury wsysają koła mojej walizki, dźwięki klaksonów zalewają uszy i w jednej chwili tracę z oczu resztę towarzystwa. Anita zaparkowała na drugiego, co tłumaczy jej pośpiech. Widząc, z jaką łatwością wkłada moją walizkę do bagażnika, nikt by nie pomyślał, że jest w niej pełno angielskich powieści, szkicowników i ciężkich ubrań zimowych. Mówi do mnie:
— Zobaczysz, tu w Castellammare też sprzedają cegły.
Może powinnam się roześmiać. Ale ona, wrzucając pierwszy bieg, tak jakby chciała kopnąć starego konia, już się nie śmieje. Jest absolutnie skoncentrowana. Prowadzi jak nowojorski taksówkarz, zjeżdżając na prawo albo na lewo, trąbiąc bez powodu, ale też bez złości, wjeżdżając pod prąd w jednokierunkową uliczkę.
— Tak unikniemy najgorszego — mówi, ale ja nie mam wrażenia, że czegokolwiek unikamy.
To chyba jest czas ponownego otwierania sklepów. Wszędzie pełno ludzi niosących torby z zakupami, palących i głośno rozmawiających. Przejeżdżając, ocieramy się o nich bocznymi lusterkami, wpuszczamy do środka auta tumany dymu i niezrozumiałe fragmenty rozmów. Ktoś ciepło pozdrawia Anitę, a na widok mnie siedzącej obok to ciepło zaraz przeradza się w serdeczną ciekawość. Natychmiast sypią się w przelocie wiadomości i życzenia wszystkiego dobrego, wykrzykiwane głośno, by przebić miejski zgiełk. Potem znowu ruch staje się coraz większy, a klamra od pasa znów postukuje, uderza w drzwi.
Rozważam pomysł związania pasa, ale to mogłoby wyglądać na przejaw braku zaufania do jej umiejętności. Anita to kierowca Formuły 1. Jej spódnica się uniosła, ukazując piękne, jędrne uda, wcale nie takie, jakich można się spodziewać u dojrzałej kobiety. Za każdym razem, kiedy naciska hamulec lub sprzęgło, wyraźnie rysują się mięśnie. Wjeżdża na przeciwległy pas ruchu, żeby ominąć samochód zaparkowany na drugiego, wyrzekając na kierowcę, że ośmielił się zrobić dokładnie to, co ona zrobiła parę minut temu. Potem go rozpoznaje.
— Ej, Gaetano! — woła ze śmiechem. — Kupiłeś sobie to prawo jazdy?
— Ach, piękna signora Anita! Kiedy wpadnie pani na kawę?
Kiedy już go minęliśmy, pytam:
— Znasz tutaj wszystkich?
— No proszę! Więc mówisz! — odpowiada radośnie i zaraz dodaje niemal z wyrzutem: — Ale teraz, córeńko, musisz nauczyć się dialektu neapolitańskiego.
Żeby nie utknąć w korku, wjeżdżamy jednym kołem na chodnik, o włos unikając zderzenia z betonowym ogrodzeniem klombu.
— Tak, znam masę ludzi, bo już prawie dwadzieścia lat pracuję w związkach zawodowych, odkąd jestem w separacji. Ale nie pochodzę z Castellammare.
— Nie?
— Jestem z Gragnano. To słychać, jak tylko zaczynam coś mówić.
Potem dodaje z wyczuwalną dumą:
— Mam prostacki akcent.
— To daleko stąd?
— Gragnano? Nie, skąd! Leży trochę wyżej, dalej od morza. To stolica makaronu, nie słyszałaś?
Już spodziewam się kolejnego wyrzutu, tymczasem Anita mówi:
— Nie martw się, zawiozę cię tam. Musisz poznać wszystkich moich braci i siostry.
— Ile masz rodzeństwa?
— Jest nas dziewięcioro.
Nagle czuję się wyczerpana, nogi mam ciężkie od upału wpadającego przez okno, a umysł przytłoczony masą osób, słów i miejsc, które jeszcze mam poznać. Wpatruję się w niezliczone nowoczesne budowle, które przemykają obok nas. Z powodu smogu nie widzę choćby promyka nadziei: historycznego centrum, placu, morza.
Wracam myślami do Colle di Tora niedaleko Rzymu, gdzie gościliśmy przez cztery tygodnie przeznaczone na chłonięcie języka, a skąd wyjechaliśmy zaledwie dziś rano. Te obrazy w moim umyśle są już bardzo odlegle, przywołuję je niemal z bólem. Pomarańczowy pas dachów nad wąskim językiem ziemi, otoczonym niczym ustami przez jezioro. Pod jednym z tych dachów był nasz dom. Jedynymi oznakami, że należał do Kościoła, były skrzypiące pojedyncze łóżka i krucyfiks nad drzwiami do kuchni. Aby odwdzięczyć się za gościnność, wystarczyło wyrwać zielsko wyrosłe między kamieniami na plaży i ewentualnie pozbierać puszki po coca-coli porzucone przez turystów.
W Colle di Tora wszystko było nowe i piękne. Pranie ubrań w wiadrze, rozkładanie ich w ogrodzie, chodzenie na bosaka po kłującej trawie. Zrywanie śliwek, wgryzanie się w ich nagrzany słońcem miąższ. Jedzenie owoców prosto z drzewa nie było czymś oczywistym nawet dla Jesúsa, Kolumbijczyka, ale z dużego miasta, a już na pewno nie dla nas, innych Amerykanek, przyzwyczajonych do supermarketów, albo dla tych z Północy, jak Sif czy Ingrùn, wysoka Islandka, bo czy na tych szerokościach owoce w ogóle mogą rosnąć?
Napełnialiśmy tymi ciepłymi śliwkami kieszenie, potem wsuwaliśmy klapki japonki i skrótem schodziliśmy za barem Carlo aż na brzeg jeziora. Po zjedzeniu owoców myliśmy opalone twarze i ręce w ciepłej wodzie, słuchając chóru cykad. Albo kąpaliśmy się, zdejmując szorty, osłaniające wiecznie wilgotne kostiumy kąpielowe. Wieczory spędzaliśmy na placu z miejscową młodzieżą, zawzięcie gestykulując przy próbach dogadania się. Światło latarni przesączało się przez liście drzew i udawało lamparta na kamieniach wygładzonych przez stulecia niezliczonymi krokami. „Bienbenuti a Cojones de Toro” — mówił Jesús i wszyscy się śmiali.
Przez te cztery tygodnie zapełniłam — tak jak sobie obiecałam, że będę to robić przez następne jedenaście miesięcy — całe strony pierwszego z moich szkicowników. Szkicami, ale przede wszystkim słowami. Opisy zachodów słońca albo księżyca nad placem jak najpiękniejszego z lampionów, albo Niemek o długich blond włosach, które, kołysząc się na plecach na wodzie jeziora, wyglądały jak anioły, które spadły z nieba, i przypominały obrazy, które podziwiałam w galeriach sztuki w Chicago.
I właśnie teraz, nie wiem dlaczego, przyszło mi na myśl, że źle zapamiętałam to lato, że je wyidealizowałam. Podczas gdy na kolejnym zakorkowanym skrzyżowaniu Anita zgrzyta zębami i palcami o polakierowanych paznokciach grzebie w schowku w poszukiwaniu gumy, uświadamiam sobie z narastającym wstydem, że w tym dzienniku opisałam tylko rzeczy najbardziej banalne, estetyczne i oczywiste, natomiast umknęła mi istota tych przeżyć, ich głębszy sens.
Który z tych sielankowych momentów naprawdę do mnie trafił, w jakiś sposób naznaczył? Gdyby nie krople atramentu, którymi pragnęłam je utrwalić, znikłyby wszystkie, nie zostawiwszy żadnego śladu, jak wtedy, gdy po zakończeniu filmu telewizor gaśnie, mrugnąwszy jeszcze małym elektrycznym diamencikiem, potem nie ma już nic. Prawdę mówiąc, wszystkimi tymi obrazami, postaciami i scenami nie cieszyłam się tak do głębi nawet wtedy, gdy je przeżywałam: po prostu fotografowałam je w umyśle, katalogowałam jako materiał, z którego da się później stworzyć piękną historię. Nie potrafiłam przeżywać tych chwil spontanicznie, instynktownie i całościowo, jak normalna szesnastolatka, lecz jak osoba obciążona nostalgiczną, selektywną świadomością starej kobiety. Prawda, to nie jest życie, to tylko odraczanie doświadczeń, żeby później bezpiecznie przeżyć je na papierze. To nie jest życie, to strach przed życiem.
Czuję, że nie napisałam nigdy niczego interesującego i że nie mam już nic do powiedzenia. Zaparkowałyśmy właśnie przed domem Anity.
***
Z bagażami wchodzimy prosto do windy, która za jedyne sto lirów zawozi nas na drugie piętro. Już przed drzwiami Anity słyszę szczekanie.
— Sally, spokojnie, to tylko mamusia — mówi. — Dziś po południu nie ma biura, kochanie, to dzień specjalny.
Szczęk klucza w zamku tylko nasila szczekanie.
— Dość tego! Chodź do mamusi! Bo wkurzysz panią Assuntę!
Wejście Anity uspokaja psa, który nie zwraca na mnie uwagi. To stary owczarek niemiecki o zaciekawionym, wilgotnym spojrzeniu. Wydaje się, że jego tylne łapy — może z powodu artretyzmu — jakiś niewidzialny ciężar przygina do starych kafelków korytarza, pokrytych plamkami, jakby leżały na nich kawałki kandyzowanych owoców.
Jeden z pokoi naprzeciwko jest mój. Myślę, że to gabinet. Z półkami pełnymi powieści i encyklopedii, z metalowym biurkiem podobnym do tego, które widziałam na komendzie policji w Rzymie, kiedy odbierałam wizę, ale z leżącą na nim książką Hegla. Anita stawia moją walizkę w kącie obok pojedynczego łóżka. Białe ściany są nagie, pokryte siatką cieniutkich pęknięć, wijących się jak uliczki na mapie.
Oprowadza mnie po mieszkaniu. Za nami Sally ciągnie chwiejne łapy, a pazury stukają po podłodze. Sypialnie, również ta, w której śpią synowie, mają tynk popękany w kilku miejscach. Widać starania, żeby największe szpary wypełnić gipsem, a nie maskować ich obrazami albo plakatami: jest tylko parę niewielkich zdjęć, przymocowanych scotchem tu i ówdzie. Ale mieszkanie jest nieskazitelne, pachnące wybielaczem.
Mimo zamkniętych żaluzji najchłodniejszym pomieszczeniem jest pogrążony w mroku salon. Anita nie podnosi żaluzji, tylko zapala światło, żebym mogła rzucić okiem na duży gobelin w bladych kolorach, błyszczące kieliszki i kanapę z dwoma fotelami w kolorze oliwkowej zieleni. To jedyny powiew przeszłości, jaki czuję od dzisiejszego ranka, i choć prawdopodobnie jest to staroć fałszywa, zważywszy na skromny wystrój reszty mieszkania, żałuję, kiedy Anita ponownie gasi światło i zamyka drzwi. Klucz zostawia w zamku.
— Otwieram salon tylko dla gości.
— Piękne mieszkanie. Twoje?
— Mówisz o własności? Daj spokój, przy jednej pensji? Z tymi wszystkimi rachunkami, jakie trzeba płacić? Dobrze, jeśli starcza do końca miesiąca!
W kuchni z westchnieniem otwiera drzwi balkonowe. Zmienia mokasyny na klapki i ściąga zegarek, masując sobie nadgarstek, spuchnięty z powodu upału.
— Jesteś głodna?
— Jeszcze nie.
— Ja też nie, poza tym jestem na diecie. Zróbmy sobie kawę. Kawy się napijesz, prawda?
— Tak, bardzo dziękuję — odpowiadam z przesadną grzecznością.
Jestem gościem, ale właściwie nie jestem. Nie wiem, dlaczego Anita zdecydowała się przyjąć na rok do domu nieznajomą osobę, z pełnym wyżywieniem, bez żadnej rekompensaty. Wzmianka o pieniądzach, choć była spontaniczną odpowiedzią dorosłej osoby, sprawia, że czuję się niezręcznie. Nie pomyślałam nawet, żeby przywieźć jej jakiś prezent z Ameryki.
— Może chcesz troszkę odsapnąć?
Nie wiem, jaka jest jej intencja, ale idę do pokoju. Siedząc na łóżku, wyciągam z plecaka kartkę z uwierzytelnionym kilkoma pieczęciami, napisanym na maszynie listem, potwierdzającym moje uprawnienie, upływające z dniem 31 lipca 1987 roku, do włączenia się w życie domowe włoskiej rodziny w celu promowania wiedzy międzykulturowej i międzyjęzykowej w kontekście ekumenicznym. Zastanawiam się, czy Anita przyjmuje mnie z powodów religijnych, może w ramach zadośćuczynienia za jakiś grzech, prawdziwy lub urojony; rozważam prawdziwe znaczenie słowa „ekumeniczny”.
Zdejmuję buty. Pod stopami czuję przyjemnie chłodną podłogę. Przykucam i zaczynam rozpakowywać walizkę, starając się jak najmniej hałasować, bo wtedy może stanę się niewidzialna. Ale i tak Sally wchodzi, staje przede mną i patrzy smutnym wzrokiem. Pozwala pogłaskać czarny pysk i szorstkie białe włosy pod brodą.
— Frida, chodź, bo kawa wystygnie!
Plastikowy obrus, na którym stoją dwie filiżanki, ma wzór w czerwone kwiatki. Razem z czerwonymi uchwytami szuflad to jedyne kolorowe akcenty w białej kuchni, nawiązujące do wzoru na spódnicy Anity. Jej oczy mają kolor zaparzonego espressa, zanim rozjaśni je kropelka mleka: kasztanowe kółka obwiedzione niebieską kredką. Te dwa kolory trochę do siebie nie pasują, ale jest pewne wytłumaczenie: na jej opalonej twarzy niebieski przypomina morze, rozległość tego morza, którego jeszcze nie widziałam, chyba jedynie z okien pędzącego pociągu. Sally wzdycha głęboko ze swego posłania w kącie kuchni. Pijemy kawę w milczeniu, a Anita rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. Bez żadnego powodu czuję wzbierające w piersi szczęście.
Spogląda w dół i marszczy brwi.
— A co z twoimi stopami?
— Jak to co?
— Są gołe. I popatrz, jak się ubrudziły!
— Gdzie?
Bierze jedną stopę w rękę, jak mama, kiedy ma zamiar zrobić mi masaż shiatsu, a potem lekko uderza dłonią w podbicie.
— No właśnie, jak mówiłam. Czarne jak węgle. I całe w psiej sierści.
— Tylko trochę — odpowiadam, przyglądając się ze wstydem lekko poszarzałej powierzchni drugiej stopy.
— Przyjeżdżasz z tak nowoczesnego kraju, a chodzisz jak dzikuska.
Puszcza moją stopę i śmieje się, ale to nie jest śmiech złośliwy. Podoba jej się ta moja ułomność kulturowa.
— Jutro na targu muszę ci kupić takie klapki jak te, popatrz!
Wyciąga w moją stronę obie nogi, całkiem wyprostowane, jak moja stara lalka Barbie Malibu, ubrana w dwuczęściowy kostium, spod którego wyglądały fragmenty nieopalonego ciała. Kapcie Anity są naszywane perełkami i koralikami i gdybym była wciąż małą dziewczynką, bardzo bym chciała takie mieć.
— Są urocze — mówię szczerze, choć nie miałabym odwagi ich założyć. Nie mam jednak wewnętrznej siły, żeby się jej sprzeciwić i powiedzieć, że nie chcę, by mi takie kupowała, ani też nie mam siły fizycznej, żeby wyrwać się z jej dłoni ozdobionej złotymi pierścionkami, która ciągnie mnie do łazienki z czystymi kafelkami i ze zniszczonymi ścianami.
— Musisz umyć stopy i nie chodź więcej boso po domu, słyszysz? Jutro kupię ci klapki, na razie włóż te białe drewniaki.
Napełnia bidet ciepłą wodą i każe mi zanurzać po jednej stopie. Czyli bidet służy do tego. Namydlam stopę według jej wskazówek, a ona klepie mnie w ugiętą nogę.
— Niezłe te amerykańskie uda. Ale zobacz, jakie moje są twarde. No, dotknij!
Opiera stopę w perełkowym klapku na sedesie, unosi spódnicę, żeby pokazać mi mięśnie, które podziwiałam już w samochodzie.
— Widziałaś kiedyś takie udo u czterdziestojednoletniej kobiety?
Dzwoni telefon, Anita idzie odebrać. Wycieram stopy i jeszcze wilgotne i pachnące wsuwam w drewniane chodaki. Są dla mnie trochę za duże i w całym domu słychać każdy mój krok. Wracając do kuchni, zerkam w korytarzu na Anitę opierającą się biodrem o intarsjowany stolik, na którym stoi telefon. Patrzy w dół i mówi łagodnym, bardzo łagodnym głosem.
***
Lato ma już za sobą swoje najlepsze chwile i mrok przyćmiewa placyk przed balkonem, ale okolica wydaje się bardziej ożywiona niż kiedykolwiek. Słychać zgrzyt hamulców, krzyki dzieci, skrzypienie okiennic. Trwają przygotowania do kolacji. Anita kładzie na stole opakowanie z wzorem strony gazety.
— Friarielli1 — mówi, wybierając jak z bukietu róż zielone liście.
— Friarielli?
— Kiełbasa salsiccia i friarielli, ulubione danie mojego syna Ricky’ego. Robię to tylko wtedy, kiedy jestem pewna, że drugi syn nie będzie jadł w domu. Wystarczy, że Umberto poczuje zapach tej kiełbasy, i wpada w szał.
Zaciska usta i mówi oschłym tonem:
— Wieprzowina to niedobre mięso, zatyka tętnice… Lepsza jest kiełbasa z dzika z regionu Marche z sosem ze świeżych pomidorów. Och, Umbe, powiedz, jesteś lekarzem? Albo szefem lokalu z trzema gwiazdkami Michelina? Nie! Jesteś tylko zastępcą szefa taniej restauracji, więc daj spokój!
Parska śmiechem jak mała dziewczynka; zdaje się, że megalomania starszego syna bawi ją tak samo jak moja dzikość. Pokazuje mi, jak się odrywa liście od łodyg.
— Nie wyrzucaj żółtych kwiatów. Zjemy je także.
Kwiaty i świnia. Już sama ta myśl sprawia, że czuję głód.
Robię w myślach szybkie obliczenie: jeśli Anita ma syna wystarczająco dorosłego, żeby pracował jako menedżer restauracji, to musiała zajść w ciążę jako bardzo młoda dziewczyna. Może w moim wieku.
— Komary — mówi, opuszczając roletę.
Krótki stukot drewnianych listewek i zewnętrzne odgłosy zanikają niemal całkiem, słychać tylko szuranie klapek w upalnej kuchni.
— Co to za znaki? — pytam, wskazując na ścianę z półeczką na klucze.
— Te pęknięcia? A, to po trzęsieniu ziemi…
Nie mam czasu o to dopytać, bo pies stawia uszy i poszczekuje leniwie. Wchodzi młody człowiek. Od razu można poznać, że to syn Anity, po niewielkim nosie, ale przede wszystkim po górnej wardze, która w uśmiechu okazuje się zaskakująco pełna. Chłopak ma jednak większe usta, szerszy uśmiech, i to wygląda bardzo zmysłowo.
Daje mi całusa, mówiąc:
— Nie przytulam cię tylko dlatego, że nie chcę cię ubrudzić.
Ma na sobie niebieski kombinezon mechanika, poplamiony olejem, jego dłonie też są czarne. Potem, jak gdyby chcąc zatrzeć złe wrażenie po niefortunnym powitaniu, dodaje:
— O, przepraszam, jestem Ricky.
— Miło mi. Frida.
— To wiem. Ale Frida jak frittata?
Idzie wziąć prysznic. Wraca w obłoku korzennego zapachu wody po goleniu, gdy kiełbasa już skwierczy na patelni. Włosy ma nażelowane, w uchu srebrny kolczyk, a na sobie satynową koszulę w kolorze łososiowym. Pyta:
— Mama, widziałaś moje okulary słoneczne, te nowe, które dostałem od Federiki na urodziny?
— Już wychodzisz?
— No skąd! Najpierw zjem.
Siadamy do stołu. Kiełbasa jest soczysta, friarielli pikantne, chleb chrupiący. Anita je w wielkim skupieniu, ale nie delektując się, jak gdyby zaspokajanie głodu było żmudnym codziennym zadaniem, obowiązkiem, który trzeba jak najszybciej wykonać. A może przyjemność jedzenia tłumi poczucie winy, bo w pewnym momencie szepcze: „Jutro wracam do diety”.
Ricky natomiast je dokładnie tak, jak powinien jeść chłopak po całym dniu ciężkiej pracy w warsztacie samochodowym.
— Nie mam pojęcia, gdzie je położyłeś — mówi Anita.
— Wiesz, że one kosztują sto siedemdziesiąt pięć tysięcy lirów? — pyta, mocno akcentując cenę.
Matka odpowiada, starannie wymawiając słowa, jak nauczycielka w przedszkolu.
— Riccardo, zaraz ci wyjaśnię, jak to działa. Mam okulary przeciwsłoneczne, za które zapłaciłam trzydzieści tysięcy lirów z własnej kieszeni, i bardzo ich pilnuję każdego dnia. Kiedy skończysz praktykę i zaczniesz zarabiać wystarczająco dużo, żeby kupić sobie okulary, zamiast godzić się, żeby twoja dziewczyna zrobiła ci z nich prezent, będziesz mógł pozwolić sobie na zgubienie ich.
— Ale ja cię znam i wiem, jak to wygląda, kiedy się zajmujesz domem — odcina się Ricky, po części w dialekcie, ale i tak rozumiem sens. — Wpychasz wszystko, gdzie popadnie!
— No to zacznij słać łóżko, myć podłogę, przygotowywać jedzenie, bo ja jadę na urlop na Ibizę.
Ricky robi oburzoną minę, która jednak szybko przekształca się w czuły uśmiech, kiedy Sally podchodzi do niego z nadzieją, że się załapie na kawałeczek kiełbasy.
— Zawsze jest głodna, spryciara jedna — mówi przez zaciśnięte zęby, jakby chciał powstrzymać ogrom uczucia, zanim da jej kąsek. — Ale jaka piękna!
Podziwiam zmienność wyrazu jego twarzy, który tak jak u jego mamy w mgnieniu oka przechodzi od niezrozumienia do złości albo radości.
Myślę o sześciu czy siedmiu japońskich maskach wiszących na ścianie jadalni w moim domu: jedna wściekła, druga zdumiona, jeszcze inna tragiczna i tak dalej. To właśnie pod tymi symbolami rozmaitych emocji mama improwizowała modlitwy przed posiłkami, ściszonym głosem i z zamkniętymi oczyma.
— Dziękujemy naszej cudownej planecie za obfitość jej darów na tym stole. Nieskończona jest nasza wdzięczność dla słońca, deszczu i ziemi za wytworzenie tego czystego i zdrowego pożywienia — mówiła w tym duchu, jakkolwiek to przecież ona przygotowywała obiad i podawała go w ręcznie malowanych ceramicznych naczyniach w stylu raku.
Co potem mówił mój ojczym po japońsku — nie wiadomo. Zawsze miał ostatnie słowo. Bo tak. Bo wyemigrował do Stanów Zjednoczonych jako dorosły, więc było już za późno na zmianę, ale jeszcze nie za późno, żeby mama nauczyła się posługiwać pałeczkami i skracać nogi stołu. Bo był prawdziwym guru ruchu ekologicznego i buddyjskiego sposobu odżywiania, bo wielu jego zwolenników miało dzięki niemu remisje raka, a kobiety wprost chłonęły jego słowa, wypowiadane łagodnym staccato. Siedziałyśmy z moją przyrodnią siostrą na podłodze, z dłońmi na kolanach i nogami podciągniętymi pod tyłki, patrząc na parujące miski zupy miso, tofu i brązowego smażonego ryżu, i czekałyśmy, aż skończy modlitwę. Na diecie wegańskiej człowiek zawsze czuje głód.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Friarielli — zielone warzywo liściaste o charakterystycznym, orzechowym smaku, z nutą goryczki. Polska nazwa: rapini, rzepa brokułowa (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
1