Akretania - Sergiusz Urbanowicz - ebook

Akretania ebook

Sergiusz Urbanowicz

4,0

Opis

Królestwo Akretanii, niczym specjalnym nie wyróżniający się kraj, gdzieś w równoległym świecie. Bohaterowie książki przeżywają wiele niezwykłych przygód. Tych strasznych, z dreszczykiem i śmiesznych, a towarzyszą im postacie i urządzenia, w których istnienie trudno uwierzyć! Po kilku stronach, czytelnik stwierdzi ze zdziwieniem, że czuje się tam, jak u siebie w domu! A może autor z rozmysłem ukazał nasz współczesny świat poprzez pryzmat fantazji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sergiusz Jan Urbanowicz

AKRETANIA

czyli niewiarygodna historia pewnego królestwa

Projektant okładkiMateusz Urbanowicz

© Sergiusz Jan Urbanowicz, 2017

© Mateusz Urbanowicz, projekt okładki, 2017

Królestwo Akretanii, niczym specjalnym nie wyróżniający się kraj, gdzieś w równoległym świecie. Bohaterowie książki przeżywają wiele niezwykłych przygód. Tych strasznych, z dreszczykiem i śmiesznych, a towarzyszą im postacie i urządzenia, w których istnienie trudno uwierzyć! Po kilku stronach, czytelnik stwierdzi ze zdziwieniem, że czuje się tam, jak u siebie w domu! A może autor z rozmysłem ukazał nasz współczesny świat poprzez pryzmat fantazji?…

Projekt okładki — Mateusz Urbanowicz

ISBN 978-83-8126-138-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

CZĘŚĆ PIERWSZACiężkie życie Rudbekii M.

Wcale nie za siedmioma morzami i nawet nie za siedmioma górami, ani też za wielkimi lasami, ale tutaj pod waszym nosem było sobie małe — no, może nie małe, a statystycznie rzecz biorąc, średniej wielkości królestwo. Patrząc na nie z lotu ptaka, można powiedzieć, że kraina miała wszystkiego po trochę; trochę morza, trochę gór, trochę rzek i po trosze innych przyrodniczych albo geograficznych wynalazków. Tak jakby Stwórcy zabrakło pomysłów i budulca, zmuszając go do ukształtowania terenu bez przesady, a wręcz z nudnawym umiarem. Góry wyszły nie za wysokie, morze zaś nie za głębokie, jeziora były co prawda malownicze, ale też nic wielkiego. Jedyne czym kraina słynęła, to gęste i różnorodne lasy i tam gdzie dla jednych nieprzebyta knieja kojarzyła się z ostoją zwierząt i roślinności, dla większości była strasznym zadu…

Wiecie o co mi chodzi?

Można stwierdzić, że w przypadku położenia i przydziału atrakcji geograficzno-przyrodniczych, królestwo mieściło się dokładnie pośrodku średniej. Kształt królestwa też nie był udziwniony, czy zawiły, jak bywało w przypadku innych państw, gdzie terytoria kojarzyły się na przykład z dużym butem z cholewami albo wielkim nochalem Baby Jagi. Nic z tych rzeczy, kształtem państwo przypominało lekko pogięte koło rowerowe, trochę spłaszczone i powyginane z dołu i od góry, a po bokach ucięte równo jak od linijki. Jakby je tak wycentrować i wyklepać, może dalej kręciłoby się w rowerze.

Jak widać, nawet w tym wypadku królestwo nie było niczym porywającym.

No więc, jak nie ukształtowanie terenu i wygląd, to może ekstremalna pogoda przyniosłaby nam chwilę podniety?

Nic z tych rzeczy. Klimat był umiarkowany i podzielony na równe pory roku, dające trochę ciepła i trochę zimna, z przewagą tego ostatniego. Nawet szeroko dyskutowane i modne zmiany klimatyczne ostatnich czasów nic nadzwyczajnego w tej dziedzinie nie wniosły. Powiecie wreszcie, że jak kraj był wyważony i doskonale uśredniony, a w zasadzie, nie bójmy się tego słowa — nudny, to zapewne lud zamieszkujący królestwo musiał być spokojny, zrównoważony i solidny, jak opoka jakaś, czy ostoja. Błąd, ludek zamieszkujący królestwo nie był wcale takim, jakbyśmy go sobie wyobrazili na podstawie nudnego otoczenia w którym żył. Dlatego historia, którą opowiem będzie właśnie o ludziach żyjących w tym państwie.

Wybaczcie, ale chyba wcześniej nie powiedziałem, jak właściwie się to królestwo nazywało. Przepraszam.

W takim razie, zacznijmy jeszcze raz.

Wcale nie za siedmioma morzami i nawet nie za siedmioma górami, ani też za wielkimi lasami, ale tutaj, pod waszym nosem było sobie małe — no, może nie małe, a statystycznie rzecz biorąc średniej wielkości królestwo Akretanii, w którym żył sobie ciekawy ludek zwany Akretanami.

Wielkie, ponure zamczysko z białoszarego kamienia i czerwonej dachówki dumnie prężyło wieże na wysokim wzniesieniu, tuż przy urwistym brzegu najważniejszej rzeki królestwa Akretanii — Wisguli. Jej mętne i smętne wody, leniwie opływały dębowe słupy zwodzonego mostu.

Był wczesny poranek, a mimo to, solidną drewnianą przeprawą sunęły wolno w jedną i drugą stronę kawalkady ludzi i zwierząt. Tak duży ruch wskazywał, że w stołecznym grodzie, zwanym po prostu — Stołecznym Grodem, odbywała się jakaś ważna uroczystość albo coroczny targ rolny, słynny na cały kraj i okolice.

Król Jedynytaki Teodor Dwunasty, nazywany po cichu przez swój lud Starym Teo, wyglądał co jakiś czas przez okno komnaty, spoglądając właśnie na ów most. Uważnie obserwował karety oraz towarzyszące im małe grupki zbrojnych, które pojawiały się na deskach wiaduktu, zjeżdżając z ubitego traktu. Gdy zobaczył coś wartego uwagi z grymasem na ustach podchodził do dużego biurka i tam, maczając gęsie pióro w kałamarzu, zamaszystym ruchem zapisywał na kawałku pergaminu swoje uwagi, kręcąc przy tym głową w geście niezadowolenia.

Z jego zachowania można było wyczytać, że jak do tej pory nie pojawił się jeszcze ten lub te pojazdy, które najbardziej interesowały władcę, a według planu powinny już dawno przybyć do miasta. Dlatego chodził nerwowo po komnacie, mrucząc coś pod sumiastym wąsem i uderzał rytmicznie pięścią w kułak.

W pewnym momencie otwarły się drzwi królewskiej komnaty, a do środka wślizgnął się młodzieniec, wypisz wymaluj postury i wyglądu króla, nie licząc oczywiście faktu, że był młodszy o jakieś trzydzieści, no może dwadzieścia pięć kilogramów. Młodzian ów nie dorobił się też jeszcze sumiastych wąsów.

— Co tu robisz? — zapytał z irytacją w głosie Stary Teo. — A w ogóle, to dlaczego nie stoisz w bramie, synu?

Teraz już wiemy, że tak bezceremonialnie na królewskie pokoje mogła wejść tylko rodzina, w postaci młodego królewicza o wdzięcznym imieniu Drugitaki Teodor. Chłopak nie miał jeszcze przydzielonego numeru, wszak nie był królem. Za to lud, lubiący dla swojej wygody przypinać elicie państwa łatki, nadał też ksywkę młodemu następcy tronu, zwąc go — Smarkatym Teo.

Książę nie zauważył lub raczej zignorował niechętny ton głosu i groźne spojrzenia ojca. Podszedł do dużej kanapy i z wdziękiem spoczął na stercie poduszek. Delikatnie zdjął duży kolorowy beret z zatkniętym w nim pawim piórem, odkładając go na mały stolik a’la rokoko. Ruchem płynnym, jak u baletnicy, strzepnął przy okazji z kapelusza nieistniejący pyłek, a potem z takim wdziękiem rozpuścił na ramiona, długie blond włosy.

— Och, tato — odezwał się słabym głosem. — Jestem taki zmęczony, tym ciągłym wystawaniem na dworze. Cały czas muszę się kłaniać jakimś kobietom w karetach albo na rowerach, które szczerzą się do mnie, jak do jakiegoś obrazka. Czy zdajesz sobie sprawę, ile z nich się wywaliło z tych piekielnych dwukołowych dziwadeł, pokazując przy okazji gołe pośladki, a nawet… majtki? — sapnął z odrazą i podwinął kończyny na siedzisko, przykrywając stopy jedną z jedwabnych poduszek. — A cała ta śmierdząca gawiedź? Fuuj!… — zawołał, machając lekko ręką. — To straszne jest, tato! Ja już nie mogę… — skończył płaczliwym głosem, przytykając do czoła dłoń uzbrojoną w kilka dużych pierścieni.

— Już ci kiedyś mówiłem żebyś nie nazywał mnie, tatą… — warknął Stary Teo, nie komentując utyskiwań syna. — Masz do mnie mówić jego wysokość, albo miłościwy panie!

— Ale jak jesteśmy sami, też? — zapytał z żalem w głosie Smarkaty. — Dlaczego, ta… — widząc mordercze spojrzenie ojca dokończył: — miłościwy panie?

— Też — skwitował Stary, tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Pamiętaj o tym, bo nie będę więcej powtarzał. Już dawno minął czas tatusiowania i mamusiowania. Idzie nowe dla ciebie i dla nas. Jak myślisz, po co całymi stadami zjeżdżają do nas te wszystkie dziewuchy, biorąc ze sobą całą świtę różnego autoramentu głodomorów, czy trzeba, czy nie trzeba? Wydaje ci się może, że oni tu siedzą za frajer? Wszystkich tych darmozjadów trzeba wykarmić i zakwaterować! A tobie nawet dla zasady, nie chce się trochę postać w bramie z uśmiechem na gębie! Już tylko parę sztuk dojedzie i zaczniemy w końcu te cholerne zawody w zalotach…

Skończył i podszedł do niewielkiej szafki w rogu komnaty, z której wyjął butelkę „Dobrej Gorzały”. Nalał szklaneczkę, popatrzył przez nią w słońce, a potem wypił alkohol jednym haustem.

— Znowu pijesz — stwierdził zgryźliwie Smarkaty. — Ciekawy jestem, co mama na to powie.

— Królowa, kur…! Jej królewska mać, mość! Szlag by trafił! Zrozumiesz wreszcie?! — wrzasnął Stary, klnąc jak szewc. — A tylko spróbuj puścić parę z gęby i wygadaj matce, to zobaczysz szczeniaku!

Tutaj muszę wtrącić, małą uwagę.

Nie myślcie sobie, że Stary Teo nie kochał syna. Król był po prostu nieco zirytowany całą tą sytuacją, która powoli zaczęła go przerastać. Wszak każdy z nas byłby wściekły, gdyby w gości przyjechało kilkaset głodnych gąb i ileś tam głodnego inwentarza, a na dodatek wszyscy oni plątaliby się po waszym zamku, robiąc kupę hałasu i bałaganu. Jeynytaki Teodor wolałby teraz zapewne oddawać się innym, znacznie przyjemniejszym zajęciom, niż liczenie karet na moście.

Król podszedł do okna, żeby ochłonąć i wychylając się dyskretnie zerknął po raz kolejny na most, po czym odwrócił się i klasnął w dłonie.

— Jest, przyjechała wreszcie! — zawołał podniecony.

— Kto ta…, królewska mość? — zapytał zaniepokojony Teo.

Popatrzył na syna, a z jego twarzy nie schodził złośliwy grymas, przypominający uśmiech.

— Żona przyjechała. Twoja przyszła żona przyjechała, mości książę — zarechotał Jedynytaki Teodor Dwunasty, patrząc z satysfakcją na przerażoną twarz syna.

Może i król kontynuowałby swoje drwiny z syna, gdyby nie nagłe wtargnięcie do komnaty kolejnej postaci, która tym razem bezceremonialnie i na oścież otwarła drzwi, wkraczając zdecydowanym i sprężystym krokiem, jak nie przymierzając do obory.

Młoda dziewczyna ubrana w lekki strój do fechtunku, nawet nie spojrzała w stronę ojca, przechodząc przez pokój i zwaliła się na kanapę, przygniatając zasłoniętego poduszkami królewicza.

— Co się tu dzieje, do diabła! — zawołał Stary Teo. — Jakieś zebranie rodzinne?! Co tu robisz, Justyno? — warknął groźnie, podchodząc do dziewczyny, a książę usiłujący wydostać się spod jędrnych pośladków siostry, stęknął, podciągając wyżej nogi.

— Mogłabyś trochę uważać siostra, co?

— Skończyłam na dzisiaj szermierkę i wpadłam do ciebie tato — odparła nonszalancko, patrząc bezczelnym wzrokiem na króla i zupełnie ignorując brata. — Zresztą musiałam już skończyć, bo kobitek, czekających w kolejce na salę do fechtunku czekała cała zgraja, a każda z nich pokazywała, że jest ważniejsza i silniejsza ode mnie. Musiałabym z niejedną wyjść i wyjaśnić, co nieco… — charakterystycznym ruchem potarła pięścią brodę. — Brat mógłbyś już w końcu zacząć swoje amory, bo mam dosyć tego całego cyrku.

Trzeciataka Justyna, córka i drugie dziecko Starego Teo, a co za tym idzie księżna Akretanii, całkowicie ignorując obecność króla, podeszła do znanej nam szafki w rogu pokoju i nalała do szklanki ojca „Dobrej Gorzały”. Wypiła wódkę, podobnie jak król, jednym haustem i zagryzła suszonym daktylem, krzywiąc się niemiłosiernie, gdy przełykała słodki owoc.

Lud w swojej mądrości i dla niej znalazł wiele mówiące o młodej osóbce przezwisko — Zgagusia.

— Co jest tata, nie masz nawet porządnej zagrychy? — stwierdziła, połykając kolejny owoc.

Na te słowa odezwał się Smarkaty:

— Nie mówi się tata, tylko wasza miłość albo królewska mość…

— Ciicho, młody nie żołądkuj się bo wrzodów dostaniesz — sapnęła Zgagusia, wracając na kanapę.

Król podparł się pod boki i patrząc na swoje nastoletnie latorośle, zawołał:

— Hellou! Ja tu jestem szczeniaki!…

— Doobra, wasza tatuśkowatość — odezwała się zaczepnie Zgagusia. — To co robimy z tymi wszystkimi napalonymi dziewuchami?…

Gdy na pałacowych komnatach w najlepsze trwała rodzinna narada w sprawie ewentualnego ożenku księcia Smarkatego, wykorzystam ten czas, żeby wam opowiedzieć o pewnych faktach, wyjaśniających wiele i tłumaczących, co tak faktycznie działo się owego czasu w królestwie Akretanii.

Czasy w których żyli nasi bohaterowie charakteryzowały się specyficznymi stosunkami społecznymi. Szczególnie, gdy chodziło o tak zwane elity. Może to król rządził krajem i może następcą tronu był pierworodny książę, ale…

Jak wiadomo, wszystko co przed „ale” jest nic nie warte, dlatego nic za darmo. Nie było władzy bez spełnienia odpowiednich warunków, a korony królewskiej bez królowej. Na dodatek, tak był ten światek skonstruowany, że o rękę księcia musiały konkurować wszelkiej maści królewny, baronówny i inne hrabianki w całej serii karkołomnych konkurencji, wymyślanych przez sztab ludzi króla i oczywiście królewską rodzinę.

Warunkiem dochrapania się korony i wybrania odpowiedniej małżonki, a późniejszej królowej, były wspomniane wcześniej — „karkołomne konkurencje”. Był to ukłon w stronę ludu, gawiedzi spragnionej igrzysk i różnych atrakcji typu machanie mieczem, okładanie pięściami albo walka topless w kisielu. Bez całej serii zawodów i konkurencji nie było szans na to, by młody książę zyskał akceptację poddanych na stanowisko króla, o nowej królowej nie wspominając.

Tradycja jest kręgosłupem narodu (czy jakoś tak), dlatego męski narybek Akretańskich elit, jak i innych sąsiednich królestw, od wieków był wychowywany na zniewieściałych, rozkapryszonych chłopców do wzięcia. Natomiast księżniczki oraz pośledniejsze ich odmiany, szkolono na fajterki i wojowniczki, mające w odpowiednim czasie zdobyć w tych zawodach główną nagrodę, którą oczywiście była korona i… władza, faktyczna i niepodważalna. Sprawy sercowe w tym wypadku schodziły na trzeci, a nawet dalszy plan, nie dziwmy się więc Smarkatemu, że był zniesmaczony całą sytuacją.

***

Rozentuzjazmowany tłum wył z radości i gwizdał, śledząc przebieg potyczki dwóch młodych kobiet na owalnej, wysypanej piaskiem arenie. Obie były już mocno zmęczone, a ich ruchy coraz wolniejsze. Jedna z nich nie mogła zdzierżyć upiętego na głowie hełmu i zdarła go, odrzucając daleko w bok, wtedy na jej ramiona wysypały się długie rude loki włosów. Ludzie na widowni zamilkli na chwilę, zdziwieni zachowaniem zawodniczki, a potem wybuchł taki aplauz i wrzask, że chyba było ich słychać na drugim krańcu Akretanii.

— Załatw ją Celia!… Dobij sukę, Roma!… Walnij ją w ten pusty łeb!

Tego typu zachęcające do boju hasła, dało się słyszeć z różnych stron widowni.

Zawodniczka bez hełmu nabrała wigoru, widać rześkie powietrze owiało głowę, wywiewając przy okazji resztki rozumu. Zaatakowała przeciwniczkę ze zdwojoną siłą. Niestety zapomniała, że nie ma już żadnej ochrony na swojej pięknej, rdzawej czuprynie. Wykorzystała to natychmiast druga dziewczyna i zadała krótki, wręcz niezauważalny cios mieczem właśnie w te okolice. Coś, jak w potyczce imć pana Wołodyjowskiego, z imć panem Kmiciciem.

Najpierw ucichła publika, potem ucichła dziewoja z rudymi włosami, przestając sapać i „ochać" przy każdym ciosie, by na koniec, patrząc na świat zdziwionymi oczami zwalić się z głuchym łomotem w piach. Z głowy pociekła stróżka krwi, a jej ciałem wstrząsnęły drgawki. Na widowni dalej panowała kompletna cisza. Zwyciężczyni podeszła do ciała niedawnej rywalki i lekko ukłuła ją mieczem w plecy, a gdy nie było żadnej reakcji zdjęła swój hełm, unosząc go do góry w geście zwycięstwa.

W jej wypadku na ramiona wysypały się pukle czarnych włosów.

Dopiero teraz z trybun gruchnął jak grom, ryk tysięcy gardeł, skandując:

— Roma!… Roma!… Roma!…

W górę poleciały czapki, kapelusze i Bóg wie, co jeszcze, a kilku rozwrzeszczanych kibiców przeskoczyło wysokie ogrodzenie i podniosło dziewoję na ramiona, obnosząc w koło areny w paradzie zwycięstwa. Dopiero, gdy służba porządkowa wpadła na majdan i przegoniła zwolenników zawodniczki, wynosząc przy okazji ciało przegranej, zapanował jako taki spokój. Roma jeszcze raz ukłoniła się publice i zeszła z placu, trzymając uniesiony w górze miecz.

*

Ach, zapomniałbym o jednym, bardzo ważnym geście, jaki nasza dzielna wojowniczka wykonała zaraz po uwolnieniu z łap podnieconych kiboli. Mianowicie przesłała Smarkatemu Teo, siedzącemu w loży dla vipów, perskie oczko, a z jej ust można było wyczytać:

— Jesteś mój, słodki chłopczyku…

Gdybyście widzieli minę Smarkatego!

Na jego bladej twarzy, malowały się: strach, rozpacz i wielkie nieszczęście w jednym, o ile oczywiście te trzy rzeczy mogą się jednocześnie malować na pojedynczej młodej twarzy. Dostrzegł to w samą porę król, siedzący na szykownym tronie obok syna i nie omieszkał klepnąć syna dosyć mocno w ramię, co spowodowało, że Smarkaty jakoś się pozbierał i podniósł dłoń ubraną w koronkową rękawiczkę, machając nieśmiało do dziewczyny. Tłum na szczęście nie widział nieszczęsnej miny królewicza, ale za to zobaczył gest Smarkatego i zawył w zachwycie po raz kolejny.

Co tu dużo gadać, szykowała się kolejna zabawa — wesele. Tym bardziej, że kandydatek do ręki Smarkatego Teo zaczynało już brakować, a mówiąc krótko na placu boju pozostało tylko kilka najbardziej zdeterminowanych i najlepiej wyszkolonych księżniczek oraz jedna baronessa. O wszystkim miał zadecydować jutrzejszy wyścig, tradycyjna konkurencja zamykająca cykl zmagań o rękę księcia Akretanii, jednak o tym opowiem później, bo w tym miejscu jestem wam winien wyjaśnienie, kim była nasza dzielna wojowniczka nazywana przez publikę wdzięcznym imieniem — Roma.

Księżniczka Romana de Grundwaldsen była pierwszą córką króla sąsiedniej Germinii, zwaną u siebie Romą lub po prostu — Babą. Nie myślcie, że nazwanie kogoś „Babą" w Germinii było jakąś ujmą, bądź wyrazem męskiego szowinizmu. Wręcz przeciwnie, ten przydomek, to była wielka nobilitacja i wyraz szacunku dla wojennych osiągnięć księżniczki, która mimo młodego wieku dokonała już niejednego chwalebnego czynu! Tylko dlaczego Smarkaty był taki wystraszony?… No cóż, książę doskonale znał Romę i jej pochodzenie z tej prostej przyczyny, że z tego właśnie rodu wywodziła się jego matka — Jedynataka Gertruda Dwunasta de domo Grundwaldsen, królowa Akretanii. Nie muszę dodawać, że Akretańczycy i dla swojej szacownej monarchini wymyślili stosowne przezwisko, które o jej osobie wiele wam powie — Hetera Dwunasta.

Drzwi komnaty pałacowej uchyliły się lekko i na korytarz, chyłkiem wysunął się Teo Smarkaty, kierując się śpiesznym krokiem w stronę pokoi dla służby. Pora była już stosunkowo późna, więc mógł dziwić fakt, gdzie nasze książątko wybiera się w środku nocy. Na dodatek ubrany jak jakiś tajemniczy Don Pedro, w długą do samych kostek ciemną pelerynę z postawionym kołnierzem, ozdobionym sporych rozmiarów kamieniem szlachetnym. Szedł cichutko tuż przy samej ścianie, trzymając się mniej oświetlonej strony i już miał skręcić do pałacowego skrzydła dla nieurodzonych szlachetnie, gdy nagle usłyszał za sobą ostry damski głos:

— Drugitaki Teodorze?! A gdzież to się szwendasz po nocy, mości książę?

Smarkaty stanął jak wryty.

Matka!… Królowa odkryła, jego nocne wyjście! — pomyślał ze strachem, kombinując intensywnie jak wyjść z tego ambarasu obronną ręką. Odwrócił się, stwierdzając, że królowa zbliża się do niego powoli acz nieubłaganie, z krzywym uśmieszkiem na twarzy. Gorzej! Zaraz za nią idzie nie kto inny jak Roma!

Co one tu robią, do cholery… — panikował.

— Eeee, mamo? Ja tylko tak, chciałem się przejść. Odetchnąć świeżym powietrzem — wymamrotał całkowicie zbity z tropu widokiem obu pań de Grundwaldsen.

— Jej królewska mość… — warknęła Hetera Dwunasta, stojąc przed synem. — Nigdy się nie nauczysz, mości książę — westchnęła.

— Królowo, proszę nie być tak surową dla Drugiegotakiego, on jest taki słodki… — odezwała się Roma-Baba, chcąc ratować sytuację.

Książę popatrzył na dziewczynę i uśmiechając się krzywo stwierdził krótko:

— Nie potrzebuję adwokata, Romo. Sam potrafię zadbać o swoje interesy. Prawda ma… Jej wysokość? — zwrócił się do matki. Pierwsza dama zignorowała pytanie, a patrząc na syna z dołu do góry i odwrotnie, zapytała:

— Coś się tak wystroił? Gdzie czapka? Na dworze chłód wielki panuje. I co masz pod peleryną?

Złapała za materiał ubrania, usiłując odsłonić schowanego pod nim księcia.

— Nic, nie mam! — krzyknął następca tronu, broniąc się zawzięcie.

Niestety, teraz już obie kobiety zawzięły się na chłopaka, Roma tym razem stanęła po stronie królowej, łapiąc księcia za ręce. W takim uścisku Smarkaty nie miał najmniejszych szans i matka z całej siły rozchyliła obie połowy peleryny.

Ich oczom ukazał się zupełnie goły, całkowicie nagusieńki, wręcz nieprzyzwoicie nieubrany dosłownie w nic — książę Teodor!

— O, w mordę… — wyrwało się Heterze Dwunastej i natychmiast odwróciła oczy.

— Sorry… — skwitowała krótko Roma, wypuszczając dłonie księcia ze stalowego uchwytu, a zarazem przyglądając się z zainteresowaniem różnym ciekawym elementom męskiej fizjologii do czasu, aż poły peleryny wróciły na swoje miejsce.

Wcale się przy tej czynności nie spłoniła, jakby to zrobiły inne, porządne księżniczki, nawet te najbardziej wojownicze. Przeciwnie w jej oczach zapaliły się wręcz iskierki chciwości i pożądania!

— Przecież mówiłem, że „nic” nie mam… — szczeknął wojowniczym tonem Smarkaty sądząc, że teraz on ma przewagę nad kobietami.

Nic bardziej mylnego… Matka już nieco ochłonęła po tym, co zobaczyła, a w jej królewskiej i doświadczonej tyloma latami matkowania głowie, intensywnie jak neon, zaświeciła się lampka alarmowa. Na szczęście dla Teosia, Roma wyczuła niezręczność sytuacji, dygnęła lekko i pod pozorem odpoczynku przed jutrzejszym wyścigiem, oddaliła się w stronę swoich komnat, oglądając się za siebie co chwila z nadzieją, że może jeszcze raz poły peleryny jakimś cudem się rozchylą.

Odeszła oczywiście dokładnie w odwrotnym kierunku niż szedł książę. Gdy królewna zniknęła za załomem muru, Hetera odwróciła się do syna i po krótkim zastanowieniu zapytała:

— Co, na ksiuty się wybierało. Dziewki służebne ci w głowie? — Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej swoje dywagacje: — Nie mogłeś powiedzieć matce? Przysłałabym ci jakąś ładną dziewuchę…

Teo przeczesał wdzięcznym ruchem długie włosy i nie patrząc na królową stwierdził:

— A co to ja jestem, jakiś… Sam sobie poradzę, i nie o byle dziewki mi… — Smarkaty mówił chaotycznie, ale w odpowiednim momencie ugryzł się w język, kończąc ponuro: — Jutro i tak wszystko się zmieni, czy tego chcę, czy nie… Tyle mojego, co tam. — Wskazał brodą na skrzydło dla służby.

— No, no bratku. Nie bądź taki mądry. Pamiętaj, że jesteś królewskim synem i następcą tronu. Co prawda tylko następcą, ale to i tak dużo. Będziesz mi się tam migdalił z jakimiś babami, jak tu masz pod nosem księżniczkę, która jutro stanie się twoją żoną. Nie ma tak żebyś robił sobie co chcesz. Dopóki ja jestem królową, będziesz się zachowywał, jak każę. Wracaj teraz do siebie, a jutro masz być wyspany, wypoczęty i masz się uśmiechać do Romany. Zrozumiano?… — Królowa przysunęła się do księcia i niby to łagodnym ruchem, ale jednak zdecydowanym i nie dającym wyboru, wzięła syna pod ramię, ruszając w drogę powrotną.

Nagle Smarkaty zdobył się na gest rozpaczy, może ostatni na jaki go było stać i wyrwał się matce z uścisku. Stanął z boku i głośno krzyknął:

— A jak nie, to co?!

— Cicho, co się drzesz — syknęła Hetera. — A jak nie, to co, pytasz? To i tak pójdziesz w zaślubiny, ale już nie z Romaną, o nie. Pójdziesz z jakąś inną, u której będziesz siedział, jak mysz pod miotłą. Tutaj jesteś u siebie, pamiętaj o tym…

— Ale ja jej nawet nie lubię! — Smarkaty wysunął chyba najgłupszy argument, jaki można było postawić w tym momencie.

— Nie rozśmieszaj mnie. Tak, jak ja bym lubiła twojego ojca, króla. Wygrałam go w zawodach tak samo, jak Roma jutro wygra ciebie. Bo tak było ustalone… — przerwała bo zdała sobie sprawę, że chyba powiedziała coś nie tak.

— Ustalone? O czym mówisz? — Oczy Teodora zrobiły się wąskie jak szparki.

— Nooo. Dobra, idź już spać. Masz całą noc, żeby wszystko przemyśleć. Od ciebie będzie zależało, czy Roma jutro wygra i bierzecie ślub, a ona zostaje nową królową. Czy też wygra inna panna, ale niestety królową nie zostanie, bo nie… Wszystkiego nie mogę ci teraz powiedzieć, a o reszcie dowiesz się w swoim czasie albo samemu się domyślisz. Wierz mi, księżniczka Romana jest dobrą kobietą, będziesz miał z nią dobrze i nasz kraj będzie miał z nią dobrze. Pomyśl o tym. — Pchnęła Smarkatego w stronę drzwi komnaty. — Zacznij w końcu myśleć, a nie tylko patrzeć w lustro — synu.

***

Jak można było przewidzieć, Roma wygrała wyścig bez specjalnych problemów. Co prawda, to baronessa była uznanym w środowisku genialnym kolarzem i miała najwięcej szans na wygraną, ale jakimś dziwnym trafem pojechała w zupełnie innym kierunku niż wyznaczona trasa wyścigu. Teraz prawdopodobnie dojeżdżała do swojej rodzinnej Litunii, zdziwiona zapewne brakiem mety i małą ilością kibiców.

Tłum wrzeszczał, wiwatując na cześć Romy i Smarkatego. Książę stał tuż za matką, bojąc się pokazać swojej przyszłej żonie, upapranej w błocie i co tu ukrywać niezbyt atrakcyjnie wyglądającej po morderczej konkurencji. Roma szczęśliwa, trzymała ciężki rower nad głową, potrząsając nim na dodatek, jakby to był jakiś listek z drzewa, a nie ciężka maszyna wyścigowa.

Dokładnie w tym momencie w tłumie dało się zauważyć jakieś poruszenie. W stronę stojących na małej trybunie władców, sunęła niczym czołg rumiana dziewoja, dzierżąca w dłoniach białą szmatę i wykrzykująca coś na kształt:

— Mój ci on!… Mój ci on!…

Czy, coś w tym guście.

Na twarzach króla, królowej, całej świty oraz zaproszonych gości z sąsiednich królestw, pojawiło się wpierw zdumienie, a potem strach, że dziewczyna będzie miała na tyle siły iż przedrze się przez stojących ludzi, docierając nie daj Boże do Smarkatego!

*

W tym miejscu muszę wam wyjaśnić, co było grane.

W Akretanii, ostoi tradycji wszelakiej, istniało niepisane prawo, że dziewoja jakowaś była w stanie odebrać zwycięskiej księżniczce prawo do księcia tylko w jednym przypadku. Mogło się to stać zaraz po zakończeniu wyścigu, a warunkiem było przedostanie się w pobliże następcy tronu i zarzucenie mu na głowę białego prześcieradła. Wtedy kobieta taka, musiała zawołać właśnie owo — „mój ci on”, co na okrągło powtarzała sunąca w stronę Smarkatego dziewczyna. Nie było to jednak takie proste zadanie, jakby się komuś wydawało, bo ludzie mogli, a wręcz mieli obowiązek, bronić dostępu do przyszłego władcy w różny sposób i nie zawsze te sposoby były fair.

Nadzieja w oczach Drugiegotakiego zgasła tak nagle, jak prędko zniknęła w odmętach zgromadzonej publiki, dziewka łaziebna o wdzięcznym imieniu Rudbekia. Od tego momentu nic już nie stało na przeszkodzie w szybkim przeprowadzeniu uroczystości ślubnych i wesela, które odbyło się zaraz po tym, jak Roma doprowadziła się do stanu używalności, czyli po jakichś sześciu, siedmiu godzinach.

Wesele było przednie, a ja na tym weselu byłem i „Dobrą Gorzałę" piłem!

*

Nowy król Jednynytaki Teodor Trzynasty wraz z królową Jedynątaką Romaną Trzynastą de Grundwaldsen, udali się po zaślubinach do pałacowych komnat, gdzie zapewne Roma dokładnie sprawdziła czy to, co zobaczyła pod peleryną poprzedniej nocy było faktycznie warte zachodu.

Królowie emeryci, zgodnie z tradycją Akretanii, udali się na wymarzony urlop do ciepłych i zaprzyjaźnionych krajów, zaś gawiedź bawiła się hucznie długi czas, zupełnie olewając statystyki rozwoju królestwa i plany produkcji. Wszędy panowała szczęśliwość i radość wszelaka, nikt nie myślał ile to wszystko kosztuje i kto zapłaci rachunek.

Może za wyjątkiem królewskiego trefnisia, który długo siedział na schodach, prowadzących do komnat królewskich, brzdąkając na lutni jakieś smutne piosnki. Płakał przy tym rzewnymi łzami, popijając wielkie ilości gorzały i patrzył stęsknionym wzrokiem w okno komnaty Teodora, gdzie już dawno zgasły światła…

Jego żal był zgoła innej natury i nie miał nic wspólnego z finansami królestwa, nic dziwnego, wszystkie pieśni układał tylko dla jednej kobiety.

***

Przed furtkę osadzoną w krzywym połatanym płocie, zajechał przykryty plandeką mały wózek na wysokich kołach, do którego zaprzęgnięci byli dwaj cykliści, siedzący na ciężkich rowerach. Ledwo ich stopy dotknęły ziemi, a już nerwowo zaczęli dzwonić dzwonkami, co spowodowało, że przy bramce pojawił się właściciel posesji i trzy wściekłe brytany.

— A czego tam chceta? — zawołał mocno obrośnięty tęgi chłop, ubrany w granatowe gacie na szelkach, gumofilce i kraciastą koszulę z flaneli.

— Cicho chłopie! — ryknął jeden z rowerzystów. — Jak się zwracasz do królewskich posłańców, ciołku!

Mężczyzna zreflektował się, że palnął głupotę życia i kłaniając się nisko wyjęczał:

— Ło, jezderkusie. Jo was nie poznoł, miłościwe pany!… Wybaczcie mnie, głupiemu ciołkowi, co to nie godzien waszych rowerowych opon całować, że was obraziłem swoją głupio gembo… — skończył, prawie dotykając czołem do ziemi, ale nie wiedzieć czemu, cały czas zezował na boki, tak jakoś czujnie, jakby wypatrywał kogoś lub czegoś.

Królewscy, udobruchani gadką chłopa, zeszli zadowoleni z siodełek i rozprostowali zmęczone członki. Stanęli przy furtce, a jeden z nich patrząc uważnie na dalej zgiętego w pół parobka, fuknął z miną wielmoży:

— Tyś jest Mordęga, chłop pańszczyźniany, poddany jaśnie panującego nam Jedynegotakiego Teodora Trzynastego, władcy Akretanii i pana wszelkich Akretańczyków. Żałosny podnóżek dla jego nadobnej żony, Jedynejtakiej Romany Trzynastej de domo Grundwaldsen, królowej Akretanii? Gadaj, chamie! — wrzasnął wyfiokowany posłaniec.

— Jam jest. No przeca wisi wizytniówka na płocie, toć wiecie kto jestem… — szczeknął niesforny chłop, nie podnosząc głowy.

Drugi rowerzysta na te słowa, sięgnął do tyłu i wyjął z rowerowej sakwy grubą dębową pałkę, ruszając w stronę zgiętego Mordęgi z iście zabójczym obliczem.

— Ja ci zaraz powiem „wizytniówka”, debilu. Poczekaj no chwilę…

Otwarł furtkę, przegonił psy kilkoma uderzeniami kija i już miał pokazać ręcznie, że stołecznym posłańcom się nie pyskuje, gdy jakaś stalowa obręcz unieruchomiła przegub kurierskiej dłoni. Odwrócił się ze zdziwieniem i zobaczył stojących za sobą kilkunastu mężczyzn ubranych identycznie, jak schylony przed nim chłop. Przyglądali mu się uważnie, z chorobliwym wręcz zainteresowaniem. Nie były to bynajmniej spojrzenia łaskawe. Powiedziałbym, że raczej nieprzyjazne i wrogie, świadczące o wielkiej niechęci do dwójki królewskich wysłanników, zresztą pełne niechęci do jakichkolwiek wysłanników, którzy zamierzają „tatulkowi” wygarbować skórę. Na dodatek, każdy z nich był wielki jak góra w rodzinnych stronach cyklisty z pałką. Nic dziwnego, że nogi się pod nim ugięły i bez zwłoki odrzucił pałkę.

Bo to wcale nie był jego kij, a w rękach znalazł się zupełnie przypadkowo.

W tym miejscu jestem winien pewne wyjaśnienie. Hipolit Mordęga, zgięty w pół osobnik w drelichowych portkach, to właściciel sporego gospodarstwa rolnego, położonego nieopodal stołecznego grodu Akretanii. Oprócz trudnienia się znojną pracą na roli, włożył wiele wysiłku w powstanie sporej gromady wyrośniętej latorośli. Jakby tak policzyć, to dzielny Hipolit zdążył wychować przez kilkadziesiąt lat podstawowy skład drużyny piłkarskiej, plus niemały komplet działaczy. Nie kto inny więc, jak synkowie Mordęgi stali gromadnie półkolem za królewskimi kurierami, a że każdy z nich był postury ojca, nie dziwota, że dzielni posłańcy mieli „mokre gacie”. Kilka lat wcześniej Hipolit z ciężkim sercem pożegnał jedyne i najukochańsze dziecię płci żeńskiej — Rudbekię, która dzięki jego staraniom trafiła do pałacowej służby. Nie będę tutaj opowiadać, ile go to kosztowało dukatów, a także goszczenia w gospodarce różnego autoramentu urzędników pałacowych, mających pomóc w spełnieniu marzeń córki. Wszak była jedynym rodzynkiem w cieście i ojciec rzuciłby pod jej nogi cały świat. Tym bardziej, że Gilardia Mordęga, ukochana żona i matka, odeszła już jakiś czas temu, złożona ciężką i nieuleczalną chorobą.

Jak zapewne pamiętacie, w czasie finalizacji konkurów o rękę Smarkatego Teo, a władającego obecnie Akretanią, Jednynegotakiego Teodora Trzynastego, Rudbekia pchnięta szalonym pomysłem i namiętną, choć nieodwzajemnioną miłością, chciała w tradycyjny sposób odbić lubego z łap Romany de Grundwaldsen. Wiecie też, że mimo iż była postury ojca, nie dała bidulka rady i poległa od razów gawiedzi niezadowolonej z takiego obrotu sprawy.

Powoli dochodzę do sedna, z jaką to sprawą przyjechali do Mordęgi cykliści…

Na wózku, pod plandeką, leżał nie kto inny, jak nadobna Rudbekia.

Nie, żeby była nieżywa, to nie. Medycy królewscy pod czujnym okiem Smarkatego Teo, dokonali cudu i uratowali dziewczynę od niechybnej śmierci. Jednak nie potrafili wyleczyć duszy biednej Rudbekii, która fizycznie będąc zdrową, popadła w apatię i żaden był z niej pożytek na dworze. Dlatego jaśnie-panująca Romana Trzynasta podjęła za plecami męża decyzję o odesłaniu dziewki łaziebnej z powrotem do domu.

Gdyby nieszczęśni posłańcy wiedzieli, co ich czeka u progu zagrody Mordęgi, podjeżdżając na dodatek z takim ładunkiem, od razu zarzuciliby powrozy na gałąź i zakończyli swój nędzny żywot, nie robiąc innym uczciwym ludziom zbędnych problemów.

Hipolit, tknięty jakimś złym przeczuciem, podszedł do wózka i z rozmachem odsłonił brezent. Na nieszczęście dla kurierów, Rudbekia ukołysana długą jazdą i drganiem gabloty, zasnęła snem kamiennym. Blade oblicze, zamknięte oczy i sine usta w sekundę wyjaśniły wszystkim zgromadzonym, jaki to wspaniały „prezent” królewscy dostarczyli ojcu.

Biedacy nie zdążyli nawet powiedzieć:

— Ło, Jezu!

A co dopiero.

— Ona żyje, panie Mordęga!

Hipolit ujął głowę ukochanej córki i mocno przytulił do mocarnej piersi. Łkał przy tym jak dziecko, a łzy obficie kapały na blade lico dziewczyny i wtedy stał się cud.

— Tata?… — usłyszeli w pewnej chwili słaby głosik dziewoi.

Niestety, sprawa kurierów była już w tym momencie, szybko i definitywnie załatwiona.

Nastąpiła kompletna cisza, dopiero kiedy ojciec z chłopcami zobaczyli chabrowe oczy Rudbekii, wpatrzone z miłością w twarz rodziciela, ryknęli:

— Ona żyje!

*

Minęło kilka miesięcy. Śledztwo w sprawie tajemniczego zniknięcia królewskich posłańców zamknięto. Śledczy doszli do wniosku, że gamonie przywłaszczyli nowe, drogie rowery transportowe, sprzedali wózek i teraz zapewne siedzą gdzieś za granicą królestwa, żyjąc w dostatku. Wystawiono stosowne listy gończe za „uciekinierami” i cała afera ucichła.

Rudbekia pod czułym i czujnym okiem ojca powoli dochodziła do siebie. Zaczęła nawet w jakimś stopniu pomagać w gospodarce, ale jej myśli wciąż błądziły gdzieś daleko i żyła w innym świecie. Była smutna, zamyślona i często siadywała na progu chałupy, rozmyślając nad czymś. Wpatrywała się wtedy w siną dal i dyskretnie ocierała wilgotne od łez oczęta. Co dziwne, patrzyła zawsze w stronę stołecznego grodu.

Hipolit był bardzo zmartwiony zachowaniem córki, tym bardziej, że już zdążył się dowiedzieć, co było przyczyną odesłania jej do domu. Podejrzewał (i nie bez racji), że córka dalej planuje swój los związać z Teodorem, a to już było bardzo niebezpieczne. Tym bardziej, że na tronie zasiadła Romana, a ona doskonale wiedziała, co łączyło Rudbekię i Smarkatego. Żeby temu zaradzić, podjął już nawet stosowne kroki, szukając jakiegoś szykownego kawalera dla córki. W jego głowie zalęgnął się iście szatański plan, ów kawaler musiał być bardzo, ale to bardzo podobny do Smarkatego Teo…

Czas biegł leniwie do momentu, gdy briftrigerowi udało się podrzucić pod drzwi chałupy ulotkę, mimo biegających po podwórku psów. Broszurę znalazła Rudbekia i wyczytała z niej, że król Jedynytaki Teodor Trzynasty i Jedynataka Romana de Gdundwaldsen Trzynasta nawoływali do zakładania w gospodarstwach jakiejś „agroturystyki”. Takie gospodarstwa miałyby u siebie gościć miejskich i zagranicznych podróżników, dając im w zamian czystą, dziewiczą i niczym niezmąconą wieś. Na dodatek, król z królową, objęli patronatem całą tę inicjatywę. Lepiej! Gospodarstwo, które w opinii gości uzyska najlepszą notę, będzie sygnowane specjalnym królewskim godłem, a jego właściciele staną przed monarszą parą i otrzymają wspaniałą nagrodę!

Prywatna audiencja, na której będzie Teo!

Ten fakt wbił się w mózg Rudbekii, jak cierń w palec od nogi. W mig pojęła, że dzięki tajemniczej agroturystyce może osiągnąć cel, o którym marzy od dnia, kiedy sromotnie poległa na mecie wyścigu kolarskiego księżniczek. Wystarczy, że dowie się, co to takiego jest „agroturystyka” i zgłosi gospodarkę ojca do konkursu.

Jednak teraz… Jednak tym razem, to ona już się nie da tak załatwić, jak wtedy i będzie przygotowana na wszystkie ewentualności. Na początek przekona ojca, że takie gospodarstwo będzie przynosić krocie. To nie problem, wystarczy mu pokazać fragment ulotki, gdzie napisano o wielkiej królewskiej nagrodzie, a potem zrobić smutne oczęta. Wtedy nawet jakby miał sprowadzić tę całą agroturystykę z końca świata, na pewno postawi na swoim i wygra zawody.

Biegła przez pole, na którym ojciec testował nowy, specjalnie sprowadzony z cesarstwa Kitajnii, kombajn do zbioru ziemniaków, obsługiwany ledwie przez sześciu ludzi albo dwa konie. U Mordęgi wystarczali czterej synowie.

Machała ulotką, wołając:

— Tata! Angrotustyka! Wielka nagroda za angrotustykę!

Bracia, widząc biegnącą siostrę, która wrzeszczy coś niezrozumiałego, porzucili maszynę w polu i już biegli na pomoc. Poświęcą życie, ale dadzą odpór groźnej angrotustyce (cokolwiek to było), goniącej ich ukochaną Rudbekię!

Ani Rudbekia, ani jej dzielni bracia, nawet sprytny Hipolit, głowa rodu Mordęgów, nie zdawali sobie sprawy w co się pakują! Nie wiedzieli, jak to jest być pionierem w jakiejś dziedzinie, o której nikt nic nie wiedział!

Mieli ryzykować tylko dlatego, że możnym tego świata coś się przyśniło albo gdzieś w dalekich krajach zobaczyli jakieś dziwo?

***

Był późny poranek albo, jak kto woli, wczesne przedpołudnie powszechnego dnia, gdy przed wiejską karczmą o wdzięcznej nazwie „Wierzeje Pana”, zatrzymał się strudzony drogą wędrowiec. Uwiązał konia do parkanu i przekroczył próg zajazdu. Gdy po chwili przyzwyczaił wzrok do panującego wewnątrz mroku, dostrzegł stojącą za kontuarem barmankę, zajętą myciem i ustawianiem kufli w zgrabną piramidę. Kobieta w kwiecie wieku o wybujałych kształtach, dokładnie zlustrowała młodego mężczyznę, zatrzymując dłużej wzrok na twarzy gościa. Paniczyk poprawił beret i widząc wpatrzone w swoje oblicze duże oczy karczmarki, dziarskim krokiem ruszył w stronę szynkwasu. Zatrzymał się na wprost niej i nie spuszczając oka z mocno wyciętego dekoltu, usiłującego bezskutecznie ukryć ponętne kształty arendarki zapytał, czy o tak wczesnej porze może liczyć na jakiś posiłek.

— Ależ oczywiście młody panie! — zawołała kobieta, niezrażona natarczywym spojrzeniem. (Bo to jeden chłop wpadł w dekoltowe czeluści Onoklei Chrupiontek, miejscowej businesswoman w sektorze gastronomiczno-rozrywkowym?) — Aliści mamy już na kuchni gulasz i zieleninę jakowąś do tego… — Zatrzepotała rzęsami i ku zachwytowi gościa, przechyliła się mocno przez bufet, niby to wycierając deskę blatu.

— Bądź łaskaw usiąść, wielmożny panie, a zaraz podam, co trzeba na stół.

Gość niechętnie, ale jednak, oderwał wzrok od „Wielkiego Kanionu” w bluzce i wybierając najbliższą ławę u okna, usiadł z łoskotem, obijając o drewno różne rapiery, kordelasy i inne narzędzia, niezbędne do życia szlachetnie urodzonemu mężczyźnie.

Karczmarka przybiegła po chwili z kuflem pełnym zimnego piwa i ponownie, tym razem wycierając blat stołu, nachyliła się do młodziana, bacznie oglądając jego fizjonomię. Mogła to robić bezkarnie, bo jak wiadomo oczy onego utkwione były wiadomo gdzie.

— Oj widać, że pan znużon podróżą. Z daleka do nas z witą przybył, a?… — zapytała, siadając zalotnie na rożku stołu i ukazując przy okazji młodemu wagabundzie wielce kuszącą nóżkę.

Ów zaś nieszczęśnik, nie wiedząc na co ma patrzeć, zrobił potężnego zeza, by mieć na uwadze obie nadobne części ciała karczmarki.

— Nooo, z dalekiej Germinii przybywam — odpowiedział niepewnie, pąsowiejąc i spuszczając wzrok na kufel z piwem, jakby nagle zobaczył jakąś muchę utopioną w pianie. — Mama i tatko wysłali mnie do waszego Stołecznego Grodu. Mam się uczyć na chiromantę i bakałarza… — zamilkł, zdziwiony, ile mu się udało w jednej chwili słów powiedzieć. Wszak naród Germinów do gadatliwych nie należał.

— Och, jak wasze potrafi się pięknie wysławiać w naszej trudnej mowie! — zakrzyknęła szczerze zdziwiona Onokleia Chrupiontek.

— Oj tam, mój dziadek pochodzi z Akretanii. — Podróżny niemrawo usprawiedliwił dobrą znajomość miejscowego dialektu. — To i mnie nauczył…

Karczmarka klasnęła w dłonie i ponętne kształty Wielkiego Kanionu zafalowały lubieżnie. Ta wielce interesująca rozmowa może toczyłaby się dalej, gdyby nie wejście na salę chłopca w kucharskiej czapie, niosącego michę pachnącego gulaszu i pół bochna chleba. Onokleia zachęciła młodzieńca do posiłku, życząc smacznego i dyskretnie wycofała się za kontuar. Przez chwilę obserwowała, wycierając umyte kufle, jak chłopak je, a potem zawołała głośno:

— Kaziiik! — z akcentem na wysokie „i”.

Niespodziewany krzyk karczmarki spowodował, że gość o mało nie zakrztusił się gulaszem i zaskoczony odwrócił się w jej kierunku, jednak widząc promienny uśmiech zza bufetu skierowany w swoją stronę, powrócił (aczkolwiek niechętnie) do posiłku.

Po chwili od kuchni przyszedł wywołany Kazik, czyli mąż Onoklei. Chudy jak tyka człek z mocno wystającym pod brodą „jabłkiem Adama”, którego widok ludzie zazwyczaj kojarzyli z kogutem i takie też nadali mu przezwisko — Kogut. Mężczyzna podszedł do karczmarki i coś tam do siebie cichutko szeptali. Od czasu do czasu, Kazik „Kogut” zerkał na młodzieńca, a potem z wątpiącą miną powracał do cichego dyskursu z Onokleią. Doszli jednak do jakichś wniosków, bo za chwilę barmanka nabrała powietrza w płuca i znowu głośno zawołała:

— Józiiik! — oczywiście z silnym akcentem na wysokie „i”.

Prawie natychmiast przybiegł kucharczyk. Szefowa nachyliła się do chłopca, szepcząc mu do ucha kilka słów, po których wybiegł z karczmy, zdejmując w drodze fartuch i czepek kucharski. Przez małe okienko można było zobaczyć, jak mocno naciskając na pedały roweru, gna w stronę wsi. Młodzian przy stole po drugim okrzyku Onoklei, faktycznie się zakrztusił i karczmarka zaraz pojawiła się przy gościu z kolejnym kuflem piwa oraz zamiarem udzielenia pierwszej pomocy.

Przepraszając za swoje głupie zachowanie, czule masowała go po plecach, co oczywiście miało przywrócić normalny oddech. Zabiegi te jedynie przyśpieszyły u delikwenta i tak już szybkie bicie serca, ale nie wymagajmy od prostej kobiety znajomości zasad ratownictwa medycznego, robiła bidulka, co mogła… Drugim sposobem na przywrócenie prawidłowego oddechu było, jak najszybsze podanie kolejnego kufla piwa, po wypiciu którego dzielny wagabunda czknął głośno, mlasnął, a potem zasnął snem kamiennym, zwalając się z rumorem na blat stołu. Karczmarka delikatnie pogłaskała chłopca po włosach, zabrała miskę z niedojedzonym gulaszem i spokojnie wróciła za szynkwas.

*

Szykowny wózek, zaprzęgnięty w dwa rowery, szybko minął szerokie wrota prowadzące na dziedziniec karczmy „Wierzeje Pana”. Siedzący w siodełkach rośli młodzieńcy zatrzymali się z piskiem hamulców zaraz przy wejściu, a z gabloty raźno zeskoczył nie kto inny, jak Hipolit Mordęga. Synowie prekursora „angrotustyki”, pracujący dzisiaj jako napęd kolasy, odprowadzili zaprzęg do stodoły, w czym pomógł im kucharczyk Józik, targając ze sobą spory antałek piwa.

Hipolita oczekiwali w progu pan i pani Chrupiontek. Zamknęli karczmę na cztery spusty, przywitali się serdecznie, a potem razem z oczekiwanym gościem, podeszli do smacznie śpiącego na stole chłopaka z dalekiej Germinii.

— Mówicie, że jest podobny? Nie obudzi się? — zapytał Mordęga, patrząc na młodzieńca z powątpiewaniem.

— Nie ma mowy, dałam mu tyle eliksiru, że będzie spać dwa dni. Hipolit, jak on wszedł, to ja głupia najpierw chciałam się na kolana rzucić i zawołać: Witaj, jaśnie wielmożny panie nasz i władco! Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że nie ma z nim całej świty i, co najważniejsze, Romany…

— Eeee… Ja tam nie wiem — wtrącił się Kazik „Kogut”. — Niby, co jest, ale tak, nie do końca… Ja tam nie jestem przekonany. — Skrzywił się i splunął do spluwaczki przy szynkwasie.

— A tam, głupi jesteś Kazik, i tyle. Dawaj tu zaraz plakat ze ślubu — rozkazała Onokleia i podeszła bliżej do śpiącego.

Delikatnie podniosła mu głowę i trzymając ją wysoko, tak by Mordęga miał dobry widok, zaprezentowała oblicze młodzieńca. W tym czasie Kazik „Kogut” Chrupiontek trzymał przed sobą plakat ze ślubu króla Teodora z królową Romaną. Hipolit długo porównywał facjatę króla z twarzą śpiącego i nie mógł się zdecydować.

— Nooo, jakby on, ale jakiś taki chudszy… Alibo włosy ma mniej kręcone?… — wystękał.

— No, co ty gadasz? Hipolit, toż to wykapany król Smarkaty. Wierz mi, kobietą jestem i znam się na tym. Nikt ich nie odróżni, nawet Rudbekia — rzekła z przekonaniem Onokleia, trzymając przy piersiach głowę młodzieńca. — Bierz go, bo innej, lepszej okazji już nie będzie.

— Mówisz? — zastanowił się chłop. — A, doobra, niech będzie. Zawołajcie synków, ładujemy go na wózek i zabieramy. To, co ma przy sobie, wy możecie wziąć, ale konia biorę ja. Resztę rozliczymy później, Onciu… — zwrócił się pieszczotliwie do karczmarki i ukradkiem puścił do niej „oczko”, tak by Kazik niczego nie widział. — Daj mi tylko moja droga, jeszcze trochę tych kropelków od jędzy, jakby go trza było dłużej usypiać…

— Hipolit, tylko nie przesadzaj z tym eliksirem, bo zamiast zięcia, możesz mieć w domu dziwoląga jakiegoś. Tak do końca nie wiem, co ta wiedźma miała na myśli, ostrzegając, gdy dawała mi krople. Mówiła, że jak się tego wypije za dużo, to zamiast smacznie spać, człek jakimś „omnibusem” może zostać… — szepnęła z trwogą. — Uważaj, bo wiesz, mieć w domu „omnibusa”, to gorsze niż cholera jakaś i skaranie boskie…

Mordęga przeciągle popatrzył na buteleczkę, którą potem skrzętnie schował do kieszeni.

*

W tym momencie jestem wam winien pewne wyjaśnienia, ponieważ cała historia nieco się skomplikowała.

Gdy podróżnik w karczmie o wdzięcznej nazwie „Wierzeje Pana” spał w najlepsze, na królewskim zamku trwały gorączkowe przygotowania do przyjęcia młodego i bogatego księcia z Germinii. Szykowano komnaty gościnne, a przybyłą już na miejsce służbę arystokraty uczono pałacowych zwyczajów oraz układano z nią jadłospis wielkiego przyjęcia na cześć magnata. Młodzian wywodził się ze starego germińskiego rodu, który od wieków był w dobrej komitywie z de Grundwaldsenami, więc nad wszystkim dzierżyła pieczę królowa Jedynataka Romana. Mimo takich koneksji, książęca rodzina de Guido, sowicie zapłaciła koronie Akretanii za studia syna na miejscowym uniwersytecie. Podróżował incognito, dlatego trudno było określić, kiedy dotrze na miejsce, mógł to wszakże zrobić w każdej chwili. Ku rozpaczy Romany na ślubie i weselu go nie było, bo w tym czasie przebywał za oceanem, gdzie podobno poznawał, jak wygląda od podszewki życie ludzi nie znających cywilizacji.

Królowa cały czas paplała mężowi o przyjacielu i Teo był systematycznie doprowadzany do krańca wytrzymałości, słysząc po raz kolejny, setny i tysięczny:

— Wiesz, Teo? Bernard — z akcentem na „a” — gdy byliśmy jeszcze mali, to cały czas warował przy moim łóżku, jak byłam chora na influenzę. Wiesz?… Bernaard, gdy wróciłam z bitwy pod Yebud–Bumą, pielęgnował moje blizny przez trzy miesiące! Widzisz? Zobacz tylko. — Uniosła wysoko sukienkę. — Nic nie widać, nic. Pamiętam, jak Berni po bitwie w Himmelgotte szukał dla mnie specjalnych ziół przez pięć dni. Dasz wiarę? Och, Berni, mój przyjacielu, jakże się cieszę, że znów cię ujrzę… I tak dalej.

Nie dziwota, że Jedynytaki Teodor Trzynasty był wkurzony i pragnął z całego serca, żeby całe to germińskie książątko zniknęło gdzieś po drodze i wszelki ślad po nim zaginął. Zaś Jednynataka Romana Trzynasta biegała po korytarzach zamku szczęśliwa, jakby za chwilę miał przyjechać nie jakiś tam znajomy z dzieciństwa i licznych bitew, a królewicz z bajki. Tymczasem, jak niosła plotka, książę Bernard miał być łudząco podobny do króla Teodora i tak do końca nie było jasne, na czym faktycznie miał polegać pobyt kronprinza na akretańskim dworze. Druga plotka mówiła, że jest to murowany kandydat do ręki kapryśnej księżnej Justyny „Zgagusi”. O trzeciej plotce nic mi nie wiadomo.

*

Mijał dzień za dniem, a o księciu Bernardzie de Guido — ni słychu, ni widu. Romana latała jak szalona od okna do okna — w zamku jest ich trochę, więc przynajmniej dbała o kondycję — wyglądając podróżnika. Co chwila wysyłała na trakt gońców, żeby sprawdzili, gdzie ów może być. Nic, przepadł jak kamień w wodę. Zanosiło się na międzynarodowy skandal. Ba, zanosiło się na międzynarodową tragedię, jeżeli książę szybko się nie znajdzie cały i zdrowy.

Najbardziej spokojnie podchodził do tematu król Teodor. Kazał jedynie sprowadzić królewskiego śledczego i wyznaczył mu trudne zadanie odnalezienia gościa korony, dając czterdzieści osiem godzin na wykonanie polecenia, ale gdyby tak policjant potrzebował więcej czasu, to w zasadzie nie ma problemu.

Augustyn Zeleźniok, starszy kapitan Żandarmerii Królewskiej, siedział wygodnie w fotelu i kontemplował przepływające za oknem żaglobusa wiejskie widoki. Pogoda była wyśmienita, a na dodatek wiał lekki wietrzyk, który znakomicie napędzał pasiaste żagle wehikułu. Widać załoga pracująca na dachu była doświadczona bo skutecznie i pod czujnym okiem nawigatora, ustawiała płachty materiału tak, by jak najlepiej wykorzystać każdy podmuch darmowego napędu. Osiem niezależnie zamontowanych kół „latającej karety”, jak nazywali żaglobus poeci, pracowało wyśmienicie na szerokim trakcie i miało się wrażenie, że pojazd płynie w powietrzu.

Starszy kapitan spojrzał na zegarek i popijając wolno aromatyczną kawę, rozmyślał nad zebranymi do tej pory materiałami. Jechał właśnie do małej miejscowości, a w zasadzie wsi, o wdzięcznej nazwie Sielanka Płaska. To miejsce bardzo go interesowało już od jakiegoś czasu, między innymi dlatego, że ostatnio często pojawiało się w poufnych policyjnych inormacjach. To tam zaginęli kilkanaście miesięcy temu dwaj królewscy cykliści, a w wiosce zajmującej się kopaniem ziemniaków nagle założono kilkanaście gospodarstw z modną ostatnio agroturystyką i, o ile pamiętał, to z gospodarki niejakiego Hipolita Mordęgi pochodziła dziewoja, co to chciała miłościwego pana Teodora wziąć dla siebie. Najważniejsze jednak, że właśnie w okolicach Sielanki Płaskiej, był ostatni raz widziany książę Bernard. Siódmy zmysł podpowiadał Augustowi, że zagadka zaginięcia faworyta królowej wiąże się ściśle z tą właśnie wsią, a on nigdy nie wątpił w swoje przeczucia…

Załoga zgrabnie zrefowała żagle i statek zatrzymał się na dużym udeptanym placu. Nawigator przez tubus oznajmił podróżnym, że właśnie dojechali do Sielanki. Stewardzi odebrali od kapitana skromny bagaż i wynieśli go przed pojazd. Zasalutowali do śmiesznych czapek z pomponem, szybko znikając na górnym pokładzie. Podniesiono żagle, statek wolno i bezgłośnie ruszył na trakt podróżny. Żeleźniok rozejrzał się wkoło, dostrzegając w niewielkiej odległości szyld zajazdu.

— Karczma „Wierzeje Pana”. — Uśmiechnął się pod wąsem. — Czemu nie?

Od razu skierował kroki w stronę gospody, czując że jego przyjazd, zapewne już został zauważony.

***

Roma chodziła po komnacie wściekła jak osa. Tupała po hebanowych deskach eleganckimi bucikami do jazdy rowerowej i stając co chwila, darła się do Teodora:

— Tak! Wiedziałam, że nie zrobisz nic w tej sprawie! Wisi ci los Berniego, jak kilo kitu na agrafce! Wielki król się znalazł, a nie potrafi najważniejszego gościa w królestwie znaleźć. Po co, ja za ciebie wychodziłam! Po co, w ogóle brałam udział w tych idiotycznych konkurach! — Zasapała się od krzyku i kolejny raz podeszła do szafki z alkoholami, nalała sporą porcję jakiejś kolorowej wódki, przechylając szklanicę jednym haustem.

— Romciu — odezwał się Teo, będąc bezpiecznie schowany za wielkim blatem królewskiego biurka. — Toż ja na wszystkie gościńce wysłałem umyślnych, żeby sprawdzili każdy kilometr. Zaangażowałem najlepszego śledczego w królestwie — starszego kapitana Augustyna Żeleźnioka, mistrza nad mistrze dedukcji, a wszystkie posterunki policji w całym kraju mają się zająć tylko i wyłącznie poszukiwaniami księcia Bernarda.

Jedynataka Romana Trzynasta wypiła kolejny kieliszek winiaku i ocierając usta rękawem ślicznej, haftowanej srebrem i złotem kurteczki rowerowej, ryknęła jak zraniony lew:

— Tam trza wojsko wysłać! Przekopać wszystkie wiochy i lasy! Szukać, przesłuchiwać, zatrzymywać i… — popatrzyła szalonym i pijanym wzrokiem na męża. — Rozstrzeliwać! Wszystkich!

Machnęła gwałtownie ręką, aż z dłoni wyleciał jej rzeźbiony gustownie kielich z grubego szkła, który uderzając w lustro rozbił je w drobny mak.

Nawet nie zwróciła uwagi na ewidentny omen nadchodzących siedmiu chudych i ciężkich lat.

Podeszła wolnym krokiem do biurka, wsparła się o blat, bo czy to z nerwów, czy z nadmiaru wódki, miała problemy z zachowaniem równowagi, przybliżyła twarz do twarzy męża i zasyczała:

— Masz czterdzieśśściośm godzin na znalezienie Berniego. Potem rozpier… — czknęła — …dolę, całe to zasrane kórestwo, królesstwo. Rozzzumiesz?! — Umilkła na chwilę i nagle, jakby coś ważnego sobie przypominając, dodała:

— A teraz idę na rowr… I nie mów mi, że piłam! — ryknęła, kończąc z flegmatycznym spokojem — boo i tak pójdę. Hep! — wyrwało się z pięknych malinowych usteczek Romany.

Odwróciła się na pięcie, i kręcąc tyłkiem, w opiętych haftowanych złotogłowiem portkach dla cyklistów, przeszła przez gabinet Teodora prosto do drzwi. Tak się jej przynajmniej wydawało, ponieważ trafiła centralnie w kolejne pałacowe lustro. Ale co tam kolejnych siedem lat kataklizmów, na przeciwko czterdziestu ośmiu godzin do końca akretańskiego świata.

*

Hipolit prowadził konia za uzdę, kierując się prosto do stodoły. Zwierzę było osiodłane pod jazdę wierzchem i wyglądało jakby dopiero wróciło z przejażdżki. Już miał wprowadzić rumaka do środka, gdy usłyszał za sobą ostry i donośny głos.

— Pięknego macie konika, gospodarzu! Dzień dobry!

Rozejrzał się zaskoczony