Życie to loteria - Sergiusz Urbanowicz - ebook

Życie to loteria ebook

Sergiusz Urbanowicz

0,0

Opis

„Życie to bajka?”, a może „Życie to loteria” — dwa tytuły opowieści o pokręconych losach zwykłych ludzi, którzy mieli wielkie szczęście lub strasznego pecha. To do nich zapukał Pan Przypadek, zmieniając dosłownie wszystko i przestawiając codzienną szarą rzeczywistość o sto osiemdziesiąt stopni. Będą wreszcie szczęśliwi i spełnieni? Czy ich sny o szczęściu, pokryją się z tym co przygotował los? A jak nie, to może wszystko będzie się dało jakoś „odkręcić”?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sergiusz Jan Urbanowicz

Życie to loteria

Projektant okładkiSergiusz Jan Urbanowicz

© Sergiusz Jan Urbanowicz, 2017

© Sergiusz Jan Urbanowicz, projekt okładki, 2017

„Życie to bajka?”, a może „Życie to loteria” — dwa tytuły opowieści o pokręconych losach zwykłych ludzi, którzy mieli wielkie szczęście lub strasznego pecha. To do nich zapukał Pan Przypadek, zmieniając dosłownie wszystko i przestawiając codzienną szarą rzeczywistość o sto osiemdziesiąt stopni. Będą wreszcie szczęśliwi i spełnieni? Czy ich sny o szczęściu, pokryją się z tym co przygotował los? A jak nie, to może wszystko będzie się dało jakoś „odkręcić”?

ISBN 978-83-8126-311-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Przedmowa

Drogi Czytelniku.

Pewnie nie raz zastanawiałeś się, co by się stało, gdyby nagle i niespodziewanie Ktoś lub Coś, diametralnie odmieniło twój los. Nie ważne, czy byłaby to wielka wygrana w totka, czy też na przykład przypadek, który dałby Ci w prezencie niezwykły dar lub nieprawdopodobne umiejętności, mogące odmienić świat albo ludzi. Czy też, o zgrozo, nagle zabrano by Ci dosłownie wszystko, co posiadałeś i zostałbyś pozbawiony domu, rodziny i bliskich! Ba!… Nawet — samego siebie!

Bywa, że człek leży sobie w łóżku i marzy; ech, gdybym nagle dostał kupę kasy, to… Albo; gdybym miał taką sprytną maszynkę, która potrafi wszystko, to…

No właśnie.

TO, CO?…

Czy jesteś w stanie przewidzieć wszystkie konsekwencje takiego daru? Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak faktycznie zacząłbyś się zachowywać ty sam, albo twoi bliscy, łapiąc Pana Boga za nogi? Czy w końcu, dałbyś radę udźwignąć zmiany, które w związku z twoim szczęściem niewątpliwie by nastąpiły?…

Pytania, pytania…

Przedstawiam Ci bohaterów dwóch opowiadań, którzy na własnej skórze odczuli, jak to jest dostać nagle od opatrzności drugą szansę, czy też, gdy to samo przewrotne życie, zabiera ci jakąkolwiek nadzieję na dalszy byt.

„Życie to bajka?”, a może „Życie to loteria” — dwa tytuły opowieści o pokręconych losach zwykłych ludzi, którzy mieli wielkie szczęście lub strasznego pecha. To do nich zapukał Pan Przypadek, zmieniając dosłownie wszystko, przestawiając codzienną szarą rzeczywistość o sto osiemdziesiąt stopni.

Będą wreszcie szczęśliwi i spełnieni? Czy ich sny o szczęściu, pokryją się z tym, co przygotował los? A jak nie, to może wszystko będzie się dało jakoś „odkręcić”?

Znowu pytania. Może znajdziecie odpowiedź na część z nich w lekturze książki. Sprawdźcie sami.

Sergiusz Jan Urbanowicz

Post scriptum.

Podobieństwo postaci z opowiadań, do żyjących i znanych Szanownemu Czytelnikowi osób, jest zupełnie przypadkowe.

Życieto bajka?

Rozdział pierwszyZnalezisko

Na placu zbiornicy było pusto jak nigdy. Nie dziwota, dzień był gorący, a dochodziło południe. O tej porze wszyscy „dostawcy” metalowego badziewia, dawno spędzali miło czas z butelczyną taniego wina w łapach. Stanąłem na samych środku placu w rdzawym pyle, sięgającym kostek. Szukałem wzrokiem właściciela interesu — Genka. Gość, jak do tej pory, zawsze się plątał pośród usypanych gór wszelakiego szmelcu, ale dzisiaj oczywiście gdzieś się musiał schować. Zawołałem głośno. Bez odzewu, jedynie gdzieś zza złomowej góry odezwał się z głośnym ujadaniem kundel, pilnujący złomowiska.

— Gdzie on może być do cholery? — Myślałem głośno, ocierając spocone czoło pod czapką i nagle przyszedł mi do głowy zbawienny pomysł.

Podszedłem do zwału stalowego rupiecia, podniosłem kawałek rury i z rozmachem kilka razy uderzyłem w powyginaną beczkę po smole.

Burek za hałdą dostawał szału, ale zabieg spowodował, że wreszcie pojawił się Genek razem ze swoim pomagierem. Wyleźli zza budy, szumnie nazwanej „Biuro”, drapiąc się po łepetynach i trzymając w brudnych rękach po butelce piwa.

— A to co za hałasy, kurwa?! — zawołał tęgi chłop, nazywany w środowisku złomiarzy — Buła, z uwagi na pucołowatą gębę i wystający brzuch.

— Dzień dobry! Przepraszam szefie, nie wiedziałem, że jest pan zajęty!

Uśmiechnąłem się szeroko, zwracając się bezpośrednio do kierownika i ignorując zupełnie wrzaski Buły. Pokazałem tym samym, że wiem, kto tu rządzi.

— Chciałem trochę poszperać w pana gospodarstwie, bo potrzebuję dużego metalowego pojemnika na ogródek. Może to być wanna, jakaś duża beczka albo coś podobnego. Można, szefie? — zapytałem, pokazując kierownikowi czteropak piwa „Juhas”.

Genek wyciągnął łapę po podarunek z wyraźnym zadowoleniem. Oddał go Bule i zapytał:

— Panie, a to musi być z metalu? Bo wie pan, mam taką fajną wannę z jakiegoś pierrońsko twardego plastiku, może by się nadała, co? Plastik nawet lepszy niż złom. Taka żeliwna balia jest ciężka jak diabli, a metalowa zaraz będzie rdzewieć, farba zlezie, dziura się zrobi i kłopot gotowy.

Złapał mnie pod depo i poprowadził w ocieniony i mocno zarośnięty róg placu.

— Zobacz pan jaka fajna! Stoi u mnie ze dwa lata i nic jej nie rusza! Nawet ptaki, jak nasrają, to wszystko spływa razem z deszczówką i śladu nie ma! — Reklamował towar, dając znak Bule, żeby odrzucił stare deski, zakrywające sporych rozmiarów wannę. — Obejrzyj se pan spokojnie.

Stanąłem nad obudowaną ze wszystkich stron, dziwną prostokątną balią w kolorze indygo. Istotnie, kierownik złomowiska nie kłamał, nie miała żadnego uszkodzenia, nawet małej ryski. Na jednym z krótszych boków umieszczono otwór na baterię, a po drugiej stronie, w dnie, znajdował się spust wody.

Dodatkowo wanna miała małe dziurki na obu dłuższych bokach, co by świadczyło, że zażywano w niej hydromasaży. Kolejnym atutem zbiornika był fakt, że była głębsza niż inne, tradycyjne wanny, co mi bardzo odpowiadało. Gdy uważnie oglądałem towar ze wszystkich stron, znowu odezwał się Genek:

— Panie, a jaka wytrzymała jest! Buła idź ino do biura i przynieś młot.

Pomagier truchcikiem pobiegł do pakamery, trzęsąc wielkim brzuchem, a po chwili wrócił z dużym młotkiem na długim trzonku, zwanym potocznie pyrlikiem.

— No, to pokaż panu.

Genek złapał mnie za rękaw, czym dał do zrozumienia, że lepiej się odsunąć.

Chłop wziął szeroki zamach i z całej siły grzmotnął w kant wanny. Myślałem, że rozwali ją w drobny mak, ale nie! Młotek odskoczył od plastiku i mały figiel, a złomiarz oberwałby obuchem w łeb.

— Widział pan! To jest plastik! Teraz już takiego nie robią! To co, bierze pan? Widzę, że porządny z pana gość i jak dla pana — zastanowił się chwilę — stówka, a na dodatek Buła pomoże zataszczyć wannę na ogródki. — Wyciągnął rękę, czekając z napięciem. — A, czekaj pan chwilę! — zawołał i pobiegł gdzieś, by po chwili wrócić, taszcząc w rękach coś na kształt pokrywy w tym samym kolorze, co wanna. — Wyobraź pan sobie, że ta wanna ma dekiel! Pokrywa się przyda, bo gdy ją pan napełni wodą, to potem można przykryć. Nie wpadną żadne paprochy i ptaki nie nasrają. To co? Bierze pan? — zapytał ponownie z nadzieją w głosie.

Zastanawiałem się przez chwilę.

Drogo kurna, ale z drugiej strony kolor pasuje do lauby[1]. Jest mocna, dosyć głęboka, no i ma pokrywę. Aaa tam, najwyżej przez tydzień odmówię se piwa, a i z paleniem trzebaby skończyć.

— Dobra, panie Genku, biorę za osiemdziesiąt! — stwierdziłem, wyciągając rękę. Zastanowił się chwilę, ale po chwili na jego gębie pojawił się uśmiech zadowolenia.

— Zgoda na osiemdziesiąt pięć, co?

Dobiliśmy targu.

— Powiedz mi pan tylko, dlaczego do tej pory jej pan nie sprzedał, jak jest taka dobra? — zapytałem.

— Plastikowa wanna na złomie? Toż to wstyd. Buła, gdy mnie kiedyś nie było, kupił ją po pijaku od jakiegoś gostka i tak została. Myśleliśmy, że się da wymontować armaturę z obudowy. Wie pan, te wszystkie miedziane rurki, których jest tam w cholerę, ale się nie udało. W hucie mi jej nie wezmą, na starocie jest za młoda, to leży se tutaj i tyle… Buła, pomóż panu zabrać wannę! — zawołał nagle i pogonił kamrata, zapewne po to, bym się czasami nie rozmyślił.

*

Wylewka cementowa pod zbiornik schła w promieniach słońca, a ja, klęcząc przy wannie, kombinowałem w jaki sposób zamocować do rurki, wychodzącej spod osłony, podłączenie wody. Wcześniej założyłem mały kranik do otworu, gdzie jak podejrzewałem, powinien się znajdować. Tym bardziej, że wlotowy był tylko jeden, tak więc, nie była to wanna na ciepłą i zimną wodę.

Dokładnie lustrując obudowę odkryłem, że pod spodem jest sprytnie ukryte gniazdko prądowe. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że wanna ma urządzenie do hydromasażu. Pomyślałem sobie:

Czemu nie? Zrobimy se w ogródku jacuzzi!

Ile ja się nakombinowałem, żeby do tego dziwnego gniazdka dopasować wtyczkę! Dopiero, gdy kupiłem przejściówkę na system angielski, którą i tak musiałem nieco zmodyfikować, można było załączyć prąd. Na razie woda jeszcze nie była podłączona i nie chciałem sprawdzać, czy działa zasilanie. Cholera wie, jak ta wanna funkcjonowała. Najgorsze w tym wszystkim było, że na obudowie nie przypięli żadnej tabliczki i konia z rzędem temu, co wiedział na jakie napięcie toto „chodziło”. No, ale jak wcześniej u nas ktoś jej używał, widać działała na nasz prąd, przynajmniej taką miąłem nadzieję.

— Cześć, sąsiedzie! A co ty tam kombinujesz z samego rana?

Odwróciłem się zaskoczony i niechcący przejechałem piłką do metalu po palcach.

— O, żeż, kurna!… — zakląłem głośno. — Cześć, Mietek! A tego, co tu przywiało… — mruknąłem pod nosem, patrząc; to na sąsiada zza płota, to na rozwalone palce. — Ach, no widzisz, kupiłem za grosze starego strupa, bo zbiornik na wodę przydałby się w ogródku i teraz podłączenie chcę zrobić — tłumaczyłem cierpliwie, wstając z klęczek.

— No to, co za problem? Kupujesz giętką i zbrojoną końcówkę o odpowiednim przekroju złączki i po krzyku! — Gapił się na moje poharatane paluchy. — Oj, coś mi się widzi, że sobie palce przeciąłeś… — zauważył łaskawie.

Mądrala się znalazł — pomyślałem ze złością. — Tyle, to i ja wiem.

Ale, podchodząc do płota i tamując przy okazji krew chusteczką, odpowiedziałem:

— Cały szkopuł w tym, że żaden normalny śrubunek nie pasuje. Ani pół cala, ani trzy ósme, ani żaden inny gotowy rozmiar nie podchodzi pod gwint. Muszę wszystko samemu jakoś dopasować… Nie wiem kto wyprodukował tę wannę, ale rozmiary i pomysły miał chyba z kosmosu — tłumaczyłem, ścierając cierpliwie cieknącą krew.

— Poczekaj przyniosę plaster i wodę utlenioną. Nie wygląda to najlepiej — zawyrokował, przyglądając się mojej dłoni.

— Daj spokój, to tylko draśnięcie. Zaraz przejdzie.

— Może ci jakoś pomogę? Teraz z tą ręką nic już nie zrobisz.

Pewnie, jeszcze brakowało wścibskiego Mietka, który wsadzi swoje łapy do mojej wanny, A potem będzie wszystkim opowiadać, jak to on wszystko zrobił, bo ja nic nie umiem! Niedoczekanie!

— Dzięki Mietek, ale na dzisiaj koniec. Plecy mnie bolą, a i ręka, jak widzisz do dupy. Jutro pokombinuję, może uda się coś dokupić? — odparłem.

— Jak chcesz… — Był wyraźnie zawiedziony. — Jutro chcesz kończyć? — zapytał na odchodnym.

— No jutro albo dopiero, gdy ręka się zagoi. Nie śpieszy się, tyle lat ogródek był bez wody w zbiorniku, to i te kilka dni wytrzyma.

— Okej, to na razie. Opatrz ranę, żeby się jakieś zakażenie nie wdało. — Odwrócił się i poszedł na drugą stronę ogrodu.

— Jasne, cześć! — zawołałem za nim. — Cholera go nadała… — mruknąłem, oglądając uważnie pocięte palce.

*

— No i gdzieś ty znowu wkładał te swoje łapy, co?! — piekliła się Hela, oglądając zranioną dłoń. — Lutek, skończy się na tym, że kiedyś nie będzie się dało poskładać ciebie do kupy i co mi wtedy zostanie? — biadoliła.

— Emerytura!… — wypaliłem, nie zastanawiając się specjalnie nad tym, co mówię.

— Świnia! W dupę se ją wsadź, wiesz? — chlipnęła, wycierając delikatnie pokiereszowane palce. — Z tym trzeba do lekarza iść. Musisz wziąć zastrzyk na tężca, albo jakiś antybiotyk.

— A tam, daj spokój Hela, dobrze wiesz, że nigdzie nie pójdę. Polej spirytusem albo jodyną, zabandażuj i wystarczy. Na mnie goi się, jak na psie.

— Ech, głupi jesteś Lutek i tyle. Mówię ci, z tym trza do lekarza, jak nic… Uważaj, bo będzie piekło. — Uprzedziła przed przemyciem rany spirytusem salicylowym.

— Sssss!… Zaraz się zsikam! — syczałem, trzymając rękę między nogami. — A czym żeś mi polała paluchy, wrzątkiem?! — krzyczałem na żonę, podskakując po kuchni.

— Wrzątkiem, idiota! Siadaj! Przecież widzisz, że to spirytus. Sam kazałeś — odparła obrażona. — Dawaj rękę, teraz muszę założyć bandaż.

Gdy kończyła opatrunek, rana powoli przestawała piec, więc wrócił mi dobry humor.

— Hela?

— Nooo… — burknęła, chowając opatrunki do apteczki.

— Wiesz, co to jest jacuzzi? — spytałem żonę.

— A co ci to za świństwa chodzą po tym starym, pustym łbie? — fuknęła.

— Starym, starym… Widzicie ją — obruszyłem się. — I wcale nie pustym. Wannę kupiłem na ogródek. Teraz ją instaluję, a ona ma chyba jacuzzi, wiesz? Będziesz mogła se w niej siedzieć, popijać zimne piwko, a bąbelki powietrza będą cię wszędzie masowały. Nawet, kiedy sobie bąka puścisz, to nikt nie usłyszy! — zawołałem ucieszony.

— Lutek, na Rany Boga! Ty już całkiem zbzikowałeś?! Pieniędzy w domu nie ma, a ty jacuzzi, i to na ogródek, kupujesz?! Zgłupiałeś?! — wołała ze łzami w oczach.

— Uspokój się Hela. Ta wanna jest ze złomu i kosztowała jedynie pięćdziesiąt złotych. Oszczędziłem, to mam. Ładna jest. Cała niebieska, wiesz? — Popatrzyłem na Helę, z wyrazem oddania i ufności.

— Lutek? — Podeszła bliżej z groźną miną. — A skąd ty miałeś pięćdziesiąt złotych, co? Oszczędziłeś? Na czym, no na czym?

— Daj spokój kobieto, głodny jestem. Co dzisiaj na obiad? — zapytałem, kończąc rozmowę na drażliwe dla nas obu, tematy domowych finansów. Wiedziała, że dzisiaj nic więcej ode mnie się nie dowie, ani o pieniądzach, ani o wannie, ani o niczym innym.

Cóż, taki mam charakter, że jak się zaprę, to koniec. Westchnęła więc głośno, odpowiadając:

— Żurek z kiełbasą i jajkiem. — Odeszła do kuchenki podgrzać obiad.

*

Obudziłem się przed świtem. Rwący i pulsujący ból w ręce nie pozwalał dalej spać. Wstałem, wysikałem się i wyszedłem na balkon, gdzie zapaliłem papierosa. Gdy zgasiłem peta w popielniczce, pierwsze ptaki właśnie zaczęły swój poranny świergot. Odwinąłem opatrunek.

— Hmm, nie wygląda to najlepiej — stwierdziłem pod nosem, patrząc na zaczerwienioną i opuchniętą dłoń. Palce były jakieś sztywne, a skóra napięta.

Założyłem świeży opatrunek. Ubrałem się cichutko, żeby nie obudzić Heli, a potem zrobiłem gorącej herbaty. Zajrzałem do lodówki, ale nie chciało mi się szykować śniadania. Ugryzłem kęs kiełbasy z wczorajszego żurku i zjadłem jajko na twardo. Hela dalej smacznie spała, więc napisałem na kartce:

Idę na ogródek, a potem do lekarza. Jak chcesz, to potem przyjdź, pokażę ci jacuzzi.

Wyszedłem, zamykając cicho drzwi.

*

Wanna czekała na mnie tam, gdzie ją zostawiłem. Stałem nad nią i paląc kolejnego papierosa dumałem, co zrobić z tym durnym przyłączem. W pewnej chwili mój wzrok padł na specjalny klej do hydrauliki. Że też wcześniej o tym nie pomyślałem! Przecież mogę zalepić złącze tym klajstrem, a potem zostawić na pół godziny i będzie git!

— Dobra cholero. Czas na próbę generalną, a spróbuj przeciekać, to cię wypierdzielę na śmietnik — mruczałem do siebie, sprawdzając po raz kolejny wszystkie połączenia.

Odkręciłem główny zawór. Wężyk doprowadzający wygiął się lekko, ale stwierdziłem z satysfakcją, że woda nigdzie nie cieknie.

Teraz odkręciłem kurek, z którego po kilku sekundach bulgotania i syczenia pociekła zabrudzona na zielonkawy kolor woda. Jednak po kilku chwilach, przybrała normalny wygląd i stwierdziłem, że wszystko jest jak trzeba. Uklęknąłem i namacałem gniazdko, uraziłem się przy tym w zranioną rękę, co wywołało paroksyzm bólu.

— Szlag by trafił, ale boli!… — Trzymałem się za rękę, czując jak rwie od czubka palców, aż po łokieć.

Ze zdumieniem zauważyłem cienką czerwoną kreskę, która wyłoniła się spod bandaża, kierując się w górę dłoni. Wiedziałem, co to jest — tak wygląda objaw zakażenia krwi!

— O żeż kurna, jeszcze tego brakowało. Trzeba iść do lekarza. Bo wykorkuję i tyle. Wpierw jednak podłączymy wannę do prądu. — Postanowiłem, bo ciekawość brała u mnie zawsze górę nad zdrowym rozsądkiem.

Wstałem, podpierając się zdrową ręką i wkręciłem korek. Przez chwilę nic się nie działo. Dopiero po kilku sekundach wanna zaczęła delikatnie buczeć, a za chwilę głośno brzęczeć. Już miałem wykręcić korek, gdy hałas ucichł i obudowa zajaśniała delikatnym mlecznym blaskiem, a głośne buczenie ustało.

Dźwięk jaki teraz wydawała maszyneria, był podobny do pracy sprawnego transformatora. Najlepsze było w tym wszystkim to, że tak samo zaczęła świecić pokrywa wanny, która stała kilka metrów dalej, oparta o ścianę lauby!

— A to ci historia! — Patrzyłem zdumiony, na świecący sam z siebie dekiel. — Tobą, zajmę się później.

Podszedłem do urządzenia, trzymając w ręce próbnik napięcia. Chciałem sprawdzić, czy czasami nie ma jakiegoś przebicia. Odkręciłem kurek, a woda nie popłynęła!

— Co jest do diabła! — Gapiłem się bezradnie na wannę.

Po chwili z kranu zamiast wody, zaczęła płynąć dziwna, zielonkawa i galaretowata ciecz. Odpływ jakiś cudem sam się zatkał, a ciecz wolno napełniała zbiornik.

Na bocznych ścianach, wokół małych dziurek, zaczęły świecić białe okrągłe plamy, migocząc rytmicznie. Zaś na rancie obudowy pojawiły się dziwne znaki, mrugające tak samo, jak plamy na dziurkach.

— Szlag trafi, takich cudów jeszcze nie widziałem… — marudząc pod nosem, nachyliłem się nad wanną wypełnioną już w połowie mazią. — Aleś se jacuzzi kupił, idioto! Raczej jakąś pieprzoną wytwórnię zielonej galaretki!

Może ona tak się czyści z miedzianego nagaru, który przez lata nagromadził się w rurkach? — myślałem gorączkowo. — Nic, najpierw trzeba sprawdzić, czy prąd nie „kopnie”. Uziemienie zrobiłem, ale jak widzę, co się tu wyprawia, to już mnie nic nie zdziwi.

Delikatnie dotykałem próbnikiem elementów obudowy i brzegów wanny. Wszystko było w porządku. Pomyślałem więc, że może trzeba by wsadzić końcówkę próbnika do półpłynnej masy i wtedy się okaże, co się stanie.

*

Obudziła mnie Helena, a jej słowa docierały do mnie, jak przez mgłę. Stała nade mną i płacząc wołała:

— Lutek! Lutek, kochanie ty moje, żyjesz?! — Szarpała mnie za ramię.

— He… He-lenka? — wycharczałem schrypniętym głosem. — Chy… Chy-ba mnie prąd kopnął.

Stwierdziłem, że siedzę na ziemi z chorą ręką po łokieć zanurzoną w zielonej mazi, trzymającą dalej w palcach próbnik. Wanna delikatnie i cichutko buczała, mrugając do mnie dziwnymi kropkami i znaczkami, ale z kranu już nic nie płynęło.

— Lutek, co mam robić! Powiedz, co mam zrobić! — wołała Hela.

— Nic, nic… Pomóż tylko mi wstać. Tylko powoli, bo mnie ręka… — chciałem powiedzieć — boli, ale ze dziwieniem stwierdziłem, że nie czuję już żadnego bólu!

To chyba następne stadium w zakażeniu krwi — pomyślałem przerażony.

— Co ręka! No, co ręka!… Gadaj! — Stękała, dźwigając mnie z płytek chodnika.

Wstałem, wyciągając dłoń z brei. Wtedy wanna znowu zaczęła głośniej brzęczeć, a po chwili sam z siebie podniósł się korek spustu i wszystko spłynęło do ścieków. Z kranu i bocznych dziurek popłynęła czysta woda, spłukując resztki galarety. Wanna umilkła, zgasła poświata na obudowie i pokrywie. Zrobiło się cicho.

— Hela, muszę szybko do doktora. Wdało się zakażenie.

Pokazałem zabandażowaną rękę upstrzoną zielonymi farfoclami.

— Pokaż no to, trzeba zdjąć bandaż i założyć nowy — gderała pod nosem, odwijając opatrunek. — A mówiłam wczoraj, żeby od razu do lekarza iść i… — umilkła nagle.

— No, co jest? — Popatrzyłem na żonę zniecierpliwiony, nie mając odwagi spojrzeć na palce. — Jak to wygląda? Źle, prawda?

— Sam zobacz… — szepnęła blada jak ściana.

Spojrzałem w dół. Ręka była, co prawda umazana na zielono, ale… No właśnie. Wyglądała, jakby nigdy, przenigdy na świecie nie była zraniona! A co dopiero — zakażona! Nawet zniknęła z małego palca pięćdziesięcioletnia kurzajka!

— Hela, co się stało?… — Patrzyłem przerażony, to na żonę, to na wannę, to na zdrową dłoń, myśląc intensywnie. — Kobieto, coś mi się widzi, że ja — poprawiłem się — że my tutaj chyba mamy; nadzwyczajne, nieziemskie i cudowne urządzenie, co leczy rany!

Odszedłem na bok, oglądając dokładnie dłoń pod różnymi kątami i nagle wpadł mi go głowy szatański pomysł.

— Hela? Jak tam twoja ostroga w pięcie, boli bardzo?

Żona popatrzyła na mnie, jak na wariata. Domyśliła się o co chodzi i już miała uciekać z działki, ale byłem szybszy. No i, nie bolała mnie ręka!

[1] Lauba — gwara śląska — altana ogrodowa

Rozdział drugiEureka!

— Świnia! Świnia! Świnia! — darła się Helena, usiłując wyrwać się z mojego uścisku. Byłem silniejszy, trzymałem ją mocno w pół na kolanach, siedząc w altanie na wersalce.

— Cicho, idiotko! Zamknij się wreszcie, bo nas ludzie usłyszą, albo nie daj Boże ten wścibas Mietek! — warczałem jej w ucho. — Popatrz lepiej na swoją nogę! Głupia babo!

Przestała się szarpać i chlipiąc spojrzała na mokrą zielonkawą stopę, z której na linoleum skapywały galaretowate gluty. Dotknęła pięty i pokręciła kończyną. Wszystko wskazywało na to, że noga była zdrowa!

— Lutek, co tu się wyprawia? Coś ty znowu wymyślił? — Patrzyły na mnie wielkie zdziwione oczy.

*

Stałem właśnie na szczycie aluminiowych schodków podstawionych pod pawlacz w przedpokoju, gdy zazgrzytał przekręcany w zamku klucz. Nim zdążyłem zejść, Hela gwałtownie otwarła drzwi, co prawie zrzuciło mnie z drabiny.

— Lutek? A co ty tam robisz? — zapytała przez szparę. — Czego szukasz w starych gratach?

Złożyłem drabinkę i wpuściłem ją do środka.

— Nie wiesz czasami, gdzie jest ten stary szkolny mikroskop Romka? No wiesz, to taki przyrząd do obserwacji mocno powiększonych rzeczy. Był w drewnianej skrzynce. Kupiłem go kiedyś w „Składnicy Harcerskiej”.

No na pewno nie w pawlaczu — mruknęła pod nosem, przechodząc do kuchni. — Dlaczego chłopy nigdy nie wiedzą, gdzie co jest? — zapytała sama siebie, rzucając na stół siatki z zakupami. — Tam są tylko stare dmuchane materace, maska do nurkowania, parawany plażowe, piłki, sprzęt sportowy i inne pierdoły. A mikroskop, i wyobraź sobie, że wiem, co to jest mikroskop. — Podparła się pod boki. — Leży na szafie obok biurka w pokoju Romka. Musiałam go tam schować, bo się ostatnio Justysia do niego dorwała.

Złapałem drabinkę i idąc do romkowego pokoiku zapytałem:

— A nie wiesz, czy w pawlaczu jest jeszcze rurka do nurkowania? No wiesz ta, co to Romek w Jastarni utopiłby się przez nią, kiedy uczył się pływać. — Gadałem, stojąc na szczycie schodków z pudłem od mikroskopu pod pachą.

— Lutek? Co ty znowu kombinujesz? — zapytała Hela podejrzliwie, stojąc pod drabiną. — Po cholerę ci mikroskop i rurka do nurkowania?

— Już ja tam wiem. Poczekaj chwilę, to ci zaraz wszystko powiem, kobieto.

Hela szykowała obiad, a ja czyściłem szkła okularu w mikroskopie. Potem wyciągnąłem z kieszeni małą buteleczkę po tabletkach, wypełnioną zielonym glutem z wanny. Delikatnie wyjąłem odrobinę i rozprowadziłem po szkiełku mikroskopowym, patyczkiem do czyszczenia uszu. Przyłożyłem drugą szybkę i miałem gotową próbkę do obserwacji.

— Hela włącz górne światło — powiedziałem, gapiąc się w okular.

Obraz był zamazany, więc musiałem sporo się namęczyć, by go wyregulować.

To, co zobaczyłem wcale mnie nie zaskoczyło, bo mniej więcej takiego widoku się spodziewałem. Uśmiechnięty wstałem od stołu i pokazując Heli, by usiadła na moim miejscu, stwierdziłem:

— Siadaj, patrz i podziwiaj…

Hela przytknęła oko do okularu i wystawiając język regulowała ostrość, a potem nagle zastygła, jakby bała się kogoś albo coś wystraszyć. Mamrotała pod nosem:

— Lutek, co to jest? Co tam się rusza? Wygląda, jak takie, takieee maluśkieee… — Zastanawiała się nad nazwaniem tego, co zobaczyła.

— No właśnie, takie sobie malusie „cosie”. Jutro z samego rana idziemy na działkę. Weź dużo jedzenia, bo nie wiadomo kiedy wrócimy — zakomenderowałem. — Będzie środa, więc Mietka nie powinno być na ogródku, to będziemy mieć spokój. — Usiadłem i zabrałem się za postawiony na stole rosół.

— A co tam będziemy robili? — zapytała, siadając jeszcze raz przy mikroskopie.

— Zobaczysz… W każdym razie, mam pewien pomysł i jak się uda, to wszystko się zmieni. Wierz mi Hela, wszystko… — odparłem tajemniczo.

— Mhm, już to widzę… — wymruczała, nie odrywając oka od szkła przyrządu. — Ale to zmyślne cholery, a jakie ruchliwe!

*

Na wszelki wypadek zasłoniłem wannę przed wścibskimi oczami, stawiając na sztorc, od strony działkowej dróżki, dwie euro-palety, do których przypiąłem stary brezent z przyczepki. Helena trochę pomagała, ale częściej przyglądała mi się z uwagą, a jej wyraz twarzy mówił wszystko:

Mój stary zwariował!

Usiadłem w końcu w foteliku na ganku domku i zapaliłem papierosa.

— Hela siadaj tutaj i słuchaj teraz uważnie, co powiem.

Żona podeszła jakoś tak niepewnie i nieufnie spoglądała w moją stronę, nauczona ostatnim doświadczeniem z wanną, ale w końcu usiadła obok.

— Muszę sprawdzić, czy wanna robi to, o czym myślę. Dlatego zaraz zrobię tak, że wejdę do wanny i cały się zanurzę w zielonej brei.

Hela już chciała coś powiedzieć, ale złapałem ją za rękę, pokazując tym samym, żeby była cicho i wysłuchała mnie do końca.