Afganistan. Relacja BOR-owika - Jan Jagoda & Władysław Zdanowicz - ebook

Afganistan. Relacja BOR-owika ebook

Jan Jagoda & Władysław Zdanowicz

0,0

Opis

Jest to książka, która z pewnością otworzy oczy wielu czytelnikom, którzy nie mają zielonego pojęcia o Afganistanie, o tym co tam robią nasi żołnierze i nie mają pojęcia, co to jest ochrona obiektów oraz ludzi.

Po pierwsze - bardzo właśnie dobrze, że książka jest napisana żywym, bardzo dowcipnym językiem. Takich opisów nie można opisywać w napuszonym języku.

Po drugie - moje widzenie dziennikarzy z prasy, radia i TV pokrywa się całkowicie z opisanymi przez autorów. Ludziom z mediów poprzewracało się w głowach całkowicie. Rodzajowi żeńskiemu i męskiemu. Wbili sobie do głowy, że są IV władzą w kraju. Podzielam pogląd i wystarczy, że powtórzę słowa autorów "...przedstawiciele mediów są gotowi na wszystko, aby tylko dobrze sprzedać swój produkt, dlatego pokazują nam spektakl, do którego potrzeba aktorów i krwi". Nic dodać, nic odjąć.

Po trzecie - gratuluję grzecznego, bo grzecznego, bo nie można inaczej, opisania NANGAR KHEL. A już "zamiana ról" majora z dziennikarzami to jest MISTRZOSTWO ŚWIATA. Szlag mnie trafiał od słuchania i oglądania jakiejś niepoważnej dziecinady ludzi "prokuratorskich" w mundurach w/s NANGAR KHEL. Makabra.

Po czwarte - kapitalne opisy facetów z MSZ, tak zwanych "dyplomatów". Cholernie prawdziwe - rzeczywiste. To jest zresztą temat sam w sobie. Można napisać wiele książek na ich temat. To są w większości megalomani z nosami noszonymi tak wysoko, że w Warszawie trzeba druty tramwajowe podnosić, żeby swoimi nosami nie zawadzili.

A teraz kilka słów o akcji:

Młody funkcjonariusz BOR, prymus kursu i znakomity strzelec, został oddelegowany w 2007 roku do ochrony organizującej się polskiej ambasady w Afganistanie. Trafił w środek bałaganu, który postanowił uwiecznić w dzienniku, łamiąc zasadę, że z „firmy” nic na zewnątrz się nie wydostaje. Pozwolił sobie na krytykę pośrednią i bezpośrednią bezsensownych procedur, nieszczerych przełożonych i niektórych kolegów dekowników w kraju. Czy wiedzieliście, że ambasadę w Kabulu ochraniało czterech funkcjonariuszy (i kilku lokalnych strażników), którzy spali w suterenie i byli gorzej wyposażeni od służących w polskim kontyngencie wojskowym specjalistów? Na posiłki woleli jeździć do baz sił ISAF, choć wkrótce po opuszczeniu ambasady tracili łączność radiową z obsadą placówki. Ich meldunki do Warszawy z prośbą o opancerzone auto dla ambasadora „ginęły”, natomiast opisom fatalnego położenia placówki nikt w tejże Warszawie nie dawano wiary.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 774

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Jagoda

Władysław Zdanowicz

Afganistan

Relacja BOR-owika

Zdjęcia – archiwum własne

Projekt okładki:

Witold Kllaper – „Duncan McLain”

www.facebook.com/issueartworks

Korekta i redakcja:

Romuald Pawlak

Skład: własny

ISBN 978-83-63850-08-1

© Copyright: Władysław Zdanowicz

© Copyright by Księgarnia Zdanowicz Kwidzyn

82-500 Kwidzyn ul. Łąkowa 21 Polska

E mail: [email protected]

www.kwidzyn.osdw.pl

www.wladyslaw-zdanowicz.com.pl

Wydanie drugie (autorskie – bez cenzury)

Druk i oprawa:

Zakład Graficzny „COLONEL” S.A.

ul. Dąbrowskiego 16, 30-532 Kraków

Papier: CREANY HIBULK_60

© Copyright : Władysław Zdanowicz

Wszystko uległo radykalnej zmianie, gdy pojawiła się hałaśliwa grupa naszych dziennikarzy. Jak zwykle, byli rozgadani i pewni siebie, od razu zaczęli robić wokół siebie zamieszanie. Nic ich nie obchodziło, że wkoło siedzą inni i być może woleliby, aby nikt im nie przeszkadzał. Dla części z nich były to pierwsze lub kolejne święta z dala od bliskich, więc raziło ich zachowanie redaktorów, którzy robili wszystko naraz, jedli, gadali i chwalili się swoimi osiągnięciami. Jeden z nich otworzył laptopa i zaczął pokazywać zdjęcia, mówiąc, że tutaj doszło do tragedii i dzięki niemu ujrzało to światło dzienne. On nawet rozumie wojskowych, ale chodzi mu o prawdę.

– Jaką prawdę? – spytał siedzący przy sąsiednim stoliku kapitan. Po czym wstał i podszedł do stolika dziennikarzy, którzy od razu przycichli, jakby obawiali się awantury. Kapitan spojrzał na zdjęcie na laptopie i skinął głową z uznaniem. – Bardzo ładne ujęcie, ale czy ktoś z was był w wojsku?

– Ja – przyznał się najważniejszy i najbardziej głośny redaktor. – Szkoła podchorążych – podkreślił z naciskiem, jakby to miało jakieś szczególne znaczenie.

– To może zabawmy się w wojsko – zaproponował niespodziewanie kapitan, siadając przy ich stole i pokazując, aby nie ruszali komputera. – Mówicie, że musicie pokazywać prawdę, więc proponuję, zamieńmy się na kilka minut rolami. To wy będziecie żołnierzami, którzy są na patrolu złożonym z pięciu HMMWV i wykorzystamy do tego wasze zdjęcie... – wskazał na ekran laptopa, stawiając przed nim stojaki na serwetki. – To będą wasze pojazdy i macie pod swoimi rozkazami trzydziestu ludzi, a wy będziecie dowódcami. Każdy z nich pójdzie za wami w ogień i wykona każdy rozkaz, bo przecież jesteście żołnierzami zawodowymi. Dodatkowo jesteście z tej samej jednostki, znacie się wszyscy bardzo dobrze, znacie rodziny podwładnych, ich żony i dzieci, bo spotykacie się prywatnie, dzieciaki chodzą do tej samej szkoły. Możecie nawet chodzić do tego samego kościoła na mszę. Tutaj jest każdy z nich, akurat pięciu z nich stanowi obsadę jednego HMMWV... – obok każdego stojaka postawił pięć plastykowych kubków do picia. – Jedziecie teraz wąską drogą niedaleko wioski, identycznie, jak tutaj na tym zdjęciu... Jesteście ostrożni, bo raporty wywiadu od dawna mówią, że mieszkańcy nie są nam przychylni, więc prędzej czy później można spodziewać się ataku.

Wciągnęła mnie opowiadana historia, więc przesiadłem się bliżej, zresztą nie tylko ja, bo większość wojskowych zrobiła to samo, zastanawiając się, do czego dąży ich kolega.

– A więc... – ciągnął dalej spokojnie kapitan, wskazując na ekran komputera. – Lekko pagórkowaty kamienisty krajobraz. Po prawej zabudowania wioski, w centrum pojedyncze budynki, wszystko oddalone o jakieś czterysta, sześćset metrów od drogi. W tle wzgórza, które są idealnym miejscem dla obserwatorów terrorystów, bo widać z nich nie tylko wieś i drogę, ale także spory kawał terenu poza nimi. Zauważą ze swoim miejsc także każdy zbliżający się śmigłowiec, zdążą się przed nim schować, więc nic im nie zagraża. Tu są drzewa oraz skały... – wskazał na kępę po lewej stronie – które nie pozwalają jechać poboczem naszym HMMWV i musicie trzymać się drogi. Jedziecie i modlicie się, aby szczęśliwie dojechać do bazy, a macie do niej jeszcze czterdzieści kilometrów. W normalnych warunkach godzina jazdy i bylibyście w domu, ale tutaj jest Afganistan i nigdy nie wiadomo, co się może stać. Teraz jesteś dowódcą i możesz wydawać rozkazy – wskazał na najważniejszego redaktora, który przyznał się do szkolenia wojskowego. – Pozostali mogą być twoimi doradcami i podpowiadać, co należy robić. Ale musicie szybko decydować i rozkazywać, bo każda sekunda zwłoki może kosztować życie którego z waszych żołnierzy. To na szczęście jest tylko zabawa, ale pozwoli wam choć na moment poznać to z drugiej strony. Z naszej... Pytanie tylko, czy wchodzicie w zabawę i chcecie się zamienić rolami?

– Nie ma sprawy – zdecydował główny dziennikarz, dając jednocześnie znak kamerzyście, aby to nagrywał. – Ale skoro to jest zabawa, to chcę wiedzieć, co będę z tego miał? – pyta.

– Jeżeli poradzicie sobie z sytuacją, to odpowiem na każde pytanie, jakie zadacie.

– Wchodzę – zdecydował szybko dziennikarz, widząc oczyma wyobraźni super materiał, który dzięki temu zyska. – Co mam robić?

– Musi pan przeprowadzić bezpiecznie ludzi do bazy – podpowiedział jeden z żołnierzy.

– Ilu jest przeciwników? – zaniepokoił się dziennikarz, bojąc się niespodzianek. – I jaką mają broń, bo jak się okaże, że jest ich pluton i mają RPG, to nie mamy o czym rozmawiać.

– Proponuj, teraz jesteś dowódcą – oznajmił oficer.

– Niech będzie... – dziennikarz zastanawiał się przez chwilę, zerkając na swoich kolegów, jakby oczekiwał od nich podpowiedzi. – Dwóch? – zaproponował.

– Jeden z kałachem, drugi z karabinem – uściślił kapitan. – Może być?

– Przecież we dwójkę nie mają żadnych szans z całym plutonem? – zdziwił się inny dziennikarz. – Do tego jeszcze z jednym kałachem i jakimś tam karabinem. Słyszałem, że ich ulubioną bronią jest pekaśka23.

– Ktoś pana wpuścił w maliny – zaśmiał się jeden z żołnierzy. – Pekaśka waży jakieś dziesięć kilogramów i to bez amunicji, a kałach do czterech. Spróbuje pan z nią pochodzić po górach i od razu pan z niej zrezygnuje, bo jest za ciężka na spacery po górach. Do działań w jednym miejscu, jest OK, ale nie w górach i nie do noszenia. Jeżeli już, to komuś mogło chodzić o RPK – kałach z przedłużoną lufą, do którego można podłączyć bębnowy magazynek o zwiększonej pojemności.

– Zresztą, o ile na kałacha nikt za bardzo nie zwróci uwagi, bo to podstawowa broń większości mężczyzn w tym kraju, to ktoś, kto nosi pekaśkę, od razu wzbudza podejrzenia.

– Kałacha zawsze można schować i nawet, jak go znajdą niewierni, to żaden żal, bo można kupić podobny tuż za granicą od Pakistańczyków – dodał kapitan i uniósł dłonie do góry, aby uciszyć pozostałych. – Zgadzam się na dwóch, więcej mi nikogo nie potrzeba.

– Słowo się rzekło, jest dwóch napastników – do rozmowy włączył się podpułkownik, jedzący do tej pory kolację przy sąsiednim stoliku. Teraz jednak odsunął od siebie tacę i przesiadł się do stołu dziennikarzy. – Tutaj już dzieci chodzą z bronią i dobrze znają się na polowaniu, choć teraz częściej polują na ludzi niż na zwierzęta – uśmiechnął się. – Im większe doświadczenie nie jest potrzebne. Mogę być waszym rozjemcą, gdyby doszło do jakichś wątpliwości.

– Wchodzę – szybko stwierdził dziennikarz i przybił wyciągniętą dłoń kapitana.

– Jako dowódca jedziesz trzecim samochodem w kolumnie i czujesz, że coś tu za spokojnie i za sielsko – wyjaśnił kapitan, wskazując na ekran. – Na razie wszystko jest w porządku, ale wiesz, że to cisza przed burzą. Zawsze obok tej wioski coś się działo. Ktoś podkłada miny w nocy, strzela do konwoju i szybko znika na wzgórzach, więc tym razem jest podobnie... Modlisz się w duchu, aby przejechać bez kłopotów, gdy nagle słyszysz wybuch gdzieś z przodu. I bez patrzenia wiesz, że pierwszy pojazd w kolumnie wjechał na minę. Na szczęście jest dobrze opancerzone, minister Szczygło jakimś cudem to załatwił... – kilka osób parsknęło śmiechem, nie pozostawiając wątpliwości, co o tym myślą, ale zamilkły, widząc powagę na twarzy pułkownika, a kapitan mógł dalej opowiadać: – Tak poza tematem, HMMWV są dobre, ale bez przesady, nie gwarantują pełnego bezpieczeństwa. Ich masa własna jest taka, że w przypadku wybuchu miny pod pojazdem bardzo często przewracają się na dach, co skutecznie uniemożliwia załodze szybką ewakuację na zewnątrz. Dodatkowo przy wybuchu bardzo często dochodzi do zdeformowania drzwi i rozerwania zbiornika paliwa, więc obsługa, nawet jeśli jest lekko ranna, ma małe szanse, aby to przeżyć. Właśnie dlatego wolimy jeździć Rosomakami, które dzięki swojej masie nie pozwolą na takie fikołki. Ale wracajmy do naszej sprawy... Wybuch IED urywa na szczęście wyłącznie przednie koło HMMWV, ale staje on tak nieszczęśliwie, że tarasuje drogę – przewrócił jeden ze stojaków oraz zgniótł w dłoni dwa kubki. – Dwóch żołnierzy jest rannych, ale na szczęście żyją. Koledzy wyciągają ich z pojazdu i zajmują pozycje obronne. Tu, tu i tu – trzy kubki ustawił za pojazdem. – Pozostałe wozy stają i szukają napastników. Niestety, kierowca ostatniego pojazdu zagapił się i uderzył w poprzedzający, tarasując w ten sposób drogę odwrotu – przestawił odpowiednio stojaki i pokazał dłonią na stół. – Dalej to już twoje zadanie. Jesteś dowódcą i ty tu dowodzisz.

– Wzywam natychmiast pomoc przez radio – zdecydował dziennikarz, po konsultacji ze swoimi kolegami. – I helikopter dla rannych.

– Bardzo dobrze, zawsze robimy dokładnie to samo – pochwalił kapitan i od razu dodał: – Ale wsparcie przyleci dopiero za dwadzieścia minut, a do tego czasu nie możesz siedzieć w wozach, bo was rozbiją.

– Wszyscy wysiadają i ubezpieczają okolicę. W pojazdach zostają tylko kierowcy i strzelcy przy karabinach maszynowych.

– OK – zgodnie z decyzjami dziennikarza kapitan ustawił odpowiednio kubki na blacie stołu. – I co dalej? Okolice nie są bezpieczne, medvec nie wyląduje, jeśli uzna okolicę za niebezpieczną. Pilot będzie chciał, abyś najpierw oczyścił teren, bo tutaj... – wskazał na zdjęcie – aż się roi od miejsc, gdzie mogą czaić się talibowie w zasadzce. Jeden RPG i można stracić wiatrak.

– Nic nie mówiłeś, że przeciwnicy mają RPG – zdenerwował się któryś z dziennikarzy. – Mieli mieć tylko kałacha i karabin.

– Przecież na razie nikt nic nie wie, macie uszkodzony wóz, kilku rannych, ale nikt nie strzela, a tego, czy w wiosce przeciwnik ma RPG, nie będzie wiadomo do końca. Może mieć, albo i nie, dopóki nie pojawi się medvec, nie przekonamy się o tym – zdziwił się kapitan, po czym szybko dodał: – Ale to ty jesteś dowódcą i musisz wszystko przewidzieć, nawet założyć, że przeciwnik we wiosce może mieć RPG. Nie musi, ale może. Masz zasadzkę, jeden twój wóz wyleciał w powietrze, drugi jest uszkodzony. Nie masz pojęcia, gdzie są napastnicy i ilu ich jest. Dopóki nie zaczną strzelać, nie wiesz nawet, gdzie są i czego możesz się po nich spodziewać. Ale jak już wcześniej wspomniałem, żaden helikopter nie wyląduje, dopóki nie oczyścisz terenu i nie zameldujesz, że może to zrobić bezpiecznie. Na razie musisz to sprawdzić. Wszyscy czekają na twój kolejny ruch, przeciwnicy i twoi żołnierze...

– No, rozglądam się – zaczął niepewnie główny dziennikarz.

– Patrzysz, czy korzystasz z lornetki? – dociekał podpułkownik.

– Z lornetki, bo daje zbliżenie – zdecydował dziennikarz.

– Bang! – poinformował niespodziewanie kapitan i zmiętolił jeden z kubków. – Pierwszy błąd. Przeciwnik dostrzegł, jak obserwujesz okolicę przez lornetkę, więc bierze cię na muszkę, bo już wie, że to ty jestem tutaj dowódcą. Ale jestem litościwy i trafia kolegę obok, bo ty musisz nadal dowodzić. Proszę zwrócić uwagę, że strzał padł z wioski, ale absolutnie nie wiesz, z którego miejsca. Teraz rozumiesz, że to zasadzka. Nie wiesz tylko, skąd strzelają, bo to był pojedynczy strzał i nikt nie zauważył, gdzie jest strzelec. Zresztą każdy obserwuje teren wokół stojącego konwoju, bo niebezpieczeństwo zagraża z każdej strony.

– To profesjonalista – podpowiedział porucznik, przysiadając się do stołu. – Dobrze wie, że większe kłopoty sprawi, raniąc swoich przeciwników, niż ich zabijając. Po pierwsze, rannym musi się zająć sanitariusz lub inny członek oddziału. Po drugie, osłabia cię psychicznie, bo ranny krzyczy i trzeba się nim opiekować. Po trzecie, on strzelił raz, a ty nadal milczysz, bo nie wiesz, gdzie on jest. Po czwarte, zabić zawsze zdąży, teraz jest ważne abyś przeciwko niemu wysyłał jak najmniej swoich ludzi.

– Każę prowadzić ogień strzelcom w wozach – do zabawy włączył się kolejny dziennikarz. – Mają stworzyć osłonę ogniową i ostrzelać wioskę!

– Jestem strzelcem w drugim wozie. Tym tu... – odezwał się sarkastycznie sierżant, wskazując palcem, w którym samochodzie siedzi. – Słyszę rozkaz przez radiostację, ale odmawiam wykonania rozkazu! Zgodnie z prawem i konwencjami nie mogę strzelać do celu, którego nie zidentyfikowałem, bo w ten sposób mogę zabić niewinną osobę. Proszę o podanie dokładnego namiaru przeciwnika.

– Tooo... – długa chwila namysłu u dziennikarzy.

– Bang... – powtórzył jak echo kapitan, zgniatając kolejny kubek, tym razem na końcu konwoju. – Brak działania z twojej strony, więc przeciwnik może robić, co chce. Tym razem trafił nieostrożnego kaprala, który wychylił się za mocno. Trafił, ale ponownie nie zabił. Ranny potrzebuje pomocy.

– Wołam sanitariusza, aby zajął się rannym – zdecydował dziennikarz, zaczynając się powoli gubić. – I rozkazuję obserwować wioskę.

– Jestem sanitariuszem... – w rolę wczuł się kolejny wojskowy. – Nie mogę przejść na koniec konwoju, bo mam przecież dwóch rannych z przodu i trzeciego obok pana. Nie dam rady się rozerwać. W związku z powyższym kapralem muszą się zająć jego koledzy. Dwie osoby zajęte udzielaniem pomocy, więc wycofane z walki – zameldował.

– Nadal czekam na podanie celu! – przypomniał o sobie strzelec z drugiego wozu, stojąc nad dziennikarzem. – Rozglądam się, ale nie widzę niczego podejrzanego. Szefie, rób pan coś, bo rozwalą nas po kolei!

– Strzelaj do tych drzewek – dziennikarz wskazał archaiczne drzewka po lewej stronie, ale bardziej na zasadzie „chcą coś robić, to trzeba im dać zajęcie zastępcze, aby zająć ich na chwilę”.

– Strzelam, ale poza kurzem nic nie widać. Pozostali obserwują okolicę, ale nadal nie można zlokalizować strzelca.

– Bang... – kapitan zgniótł drugi kubek z tyłu kolumny. – Trafiony żołnierz, który pomagał rannemu. Widzi pan, lub tak się panu wydaje, że w tym oknie domu drgnęła zasłona... – wskazał na jedną z ruder – ale nie jest pan pewny, czy to właśnie z niego strzelano, bo nie dostrzegł pan błysku ognia.

– Każę ostrzelać podejrzane okno – zdecydował dziennikarz.

– Jestem gunnerem w czwartym wozie – do zabawy włączył się kolejny żołnierz, stając za kapitanem. – W świetle ostatnich wydarzeń odmawiam wykonania rozkazu, bo nie widzę i nie mogę zlokalizować celu. Ruch firanką nie jest żadnym dowodem.

– Przecież widać, jak ktoś strzela – zdziwiła się dziennikarka, jedyna kobieta w tym towarzystwie. – Niemożliwe, aby trzydzieści osób nic nie zauważyło.

– Najczęściej na filmach, albo gdy strzela czołg – zaśmiał się głośno podpułkownik. – Proszę pamiętać, że w dzisiejszych czasach są tłumiki ognia, napastnik może schować się w głębi pomieszczenia i przez to być niewidocznym. Poza tym może być wszędzie... – wskazał teoretyczne miejsca na monitorze, gdzie mógł schować się snajper. – Jego optymalne warunki to są te krzaki, może być na dachu, wewnątrz któregoś z tych pomieszczeń, za którymś z murów okalających gospodarstwa, gdzie wykuł sobie niewielką dziurę, w końcu także na wzgórzu górującym nad wioską... I nadal nie możecie go zlokalizować.

– Wydaję rozkaz, żeby ostrzelał podejrzane okno – uparł się dziennikarz. – Gunner, masz strzelać, na moją odpowiedzialność! To rozkaz!

– Odmawiam wykonania rozkazu, chyba że wyda mi go pan na piśmie. Atakowanie obiektu niebronionego jest przestępstwem i mogę być oskarżony o zabójstwo, art. 123 pkt 4, zagrożone dziesięcioma latami więzienia. Obserwuję wskazany obiekt, ale nie otwieram ognia, bo nie mogę dostrzec przeciwnika. Przykro mi, panie dowódco, ale pozwolę sobie na małą dygresję. Według nowych wykładni prawa, wszyscy żołnierze z drugiej wojny światowej są zbrodniarzami i powinni siedzieć w więzieniu, tak jak nasi koledzy obecnie w kraju. Ale o to wam dziennikarzom przecież chodziło. O przestrzeganie obowiązującego prawa – zaznaczył, nie kryjąc ironii w głosie.

– Obserwuję oddalony budynek. Ten tutaj... – zameldował kolejny żołnierz, wskazując interesujący go budynek. – Dostrzegam ruch, ale to równie dobrze może być jakiś ciekawski, który podszedł do okna, aby zobaczyć, co się dzieje, kto strzela lub to zwykły powiew wiatru. Nie strzelam, ale melduję o podejrzanym ruchu.

– Bang – oznajmił spokojnie kapitan, zgniatając kolejny kubek, tym razem przy drugim wozie. – Widać, że strzelec ma celne oko. Trzyma w szachu cały konwój i nikt nie jest bezpieczny. Wszyscy czekają na rozkazy dowódcy – patrzył z uśmiechem na dziennikarza. – Wróg, jak mówi pan pułkownik, może być wszędzie... W głębi domu, w zaroślach, między skałami albo nawet na pagórkach poza wsią – pokazał wszystkie miejsca na ekranie. – Snajper potrafi trafić z odległości ośmiuset metrów w pudełko zapałek, a Afgańczycy mają dobre oko.

– Każę ostrzelać puste miejsca, ale nie celować w budynki.

– Strzelamy... – zameldowali kolejni wojskowi, którzy wcielili się w strzelców. – Ale to robota głupiego i powodujemy tylko zamieszanie. Nasi koledzy widzą, że strzelamy w różnych kierunkach i dochodzą do wniosku, że jesteśmy otoczeni. To źle wpływa na ich nerwy...

– Są jeszcze rykoszety, część kul odbija się od skał i trafia w okolice budynków. Nie ma odpowiedzi, żadnego strzału, który by zdradził stanowiska snajpera.

– Pierwsza drużyna ma podejść do wioski i zabezpieczyć teren – zarządził szybko dziennikarz, wskazując na zabudowania wioski. – Z dwóch pierwszych samochodów.

– Pierwsza drużyna to teraz siedmiu ludzi – włączył się do zabawy kolejny żołnierz. – Dwóch rannych i sanitariusz zostają na miejscu. Przystępujemy do wykonania rozkazu.

– Bang... – to znowu kapitan i pierwszy kubek jest zmiażdżony. – Został trafiony dowódca drużyny, bo on pierwszy poderwał żołnierzy do działania i jednocześnie wystawił się na strzał. Ten ruch można było przewidzieć i snajper specjalnie czekał, kiedy to nastąpi. Przechytrzył cię i sam mu wystawiłeś cel, zresztą swojego przyjaciela. Pozostali żołnierze zalegli...

– Na swoje szczęście – dopowiedział kapral, wskazując na ekran laptopa. – Proszę zwrócić uwagę, że poza drogą i kilkoma ścieżkami nikt nie chodzi tutaj na skróty, o czym świadczy rosnąca trawa. Jest więc więcej niż pewne, że na tym terenie są założone miny i jeśli żołnierze zejdą ze ścieżek, trafią na piekło. Chyba że najpierw teren sprawdzi saper z wykrywaczem metali, co pod obstrzałem z wyżej położonych terenów jest bardzo niebezpieczne.

– Jestem dowódcą moździerza, melduję gotowość do otwarcia ognia – pojawił się kolejny nowy chętny do zabawy. – Proszę o podanie namiarów ostrzału.

– Ostrzelać wzgórza za wioską – od razu podpowiedział kolega dziennikarza. – Wykonać.

– Wykonuję rozkaz – zameldował moździerzysta, naśladując odgłos wystrzału. – Fiuut. Granat sporo przeniósł. Nikt nie pomyślał, a w Polsce tego nie sprawdzili, że strzelamy na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów, więc opór powietrza jest mniejszy i pociski przenoszą. Unoszę lufę, aby zmniejszyć odległość, ale robię to na wyczucie. Fiuut! Poszedł drugi... Tym razem za blisko, rozerwał się tuż za wioską. Nie wiem, czy mam strzelać dalej? Przypominam, że już sześć tygodni wcześniej zgłaszałem, że ładunek miotający w granatach jest niestabilny i często pocisk nie osiąga przewidzianej odległości. Przyczyna to wadliwa seria albo efekt złego magazynowania i przechowywania amunicji w różnych temperaturach. Tak między nami, gdybyśmy chcieli kogoś zabić, użyłbym granatów kasetonowych, które mamy z sobą...

– Bang... – kapitan był bezlitosny. – Snajper znowu strzela, ginie pana zastępca, który biegnie do pierwszej drużyny, aby poderwać ich do ataku. Drużyna cofa się do drogi i chowa za stojące HMMWV, które dają osłonę, bo na pustym polu są wystawieni na ostrzał. Teraz jest pan jednak pewny, że strzelano z budynków stojących na uboczu. Tylko że nadal jest to tylko przypuszczenie i nie ma pan na to żadnych dowodów, a żandarmeria będzie wymagała dowodów, a nie odczuć i przypuszczeń.

– Jestem dowódcą czwartego HWWMV – zgłosił się kolejny uczestnik. – Mam dość bezradności dowódcy i otwieram ogień. Wiem, że popełniam przestępstwo według konwencji haskiej, ale strzelam w obronie kolegów. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i zdaję sobie sprawę, że po powrocie do kraju zostanę aresztowany jako zbrodniarz.

– Zapomniałeś powiedzieć, że aresztują cię na oczach rodziny i w świetle kamer telewizyjnych. Wyprowadzą w kajdankach, jak pospolitego przestępcę – dodał kolejny z nieskrywanym sarkazmem w głosie. – Dzieci nie zrozumieją, o co chodzi, bo przecież na ścianie wisi order, który dwa tygodnie wcześniej wręczył tacie minister MON.

– Jestem z piątego wozu, próbuję zająć lepszą pozycję. Mam z sobą karabin wyborowy, ale nie widzę przeciwnika – żołnierze coraz lepiej się wczuwali w sytuację, dziennikarze odwrotnie, coraz bardziej byli zagubieni. – Słyszę strzał, ale na szczęście pocisk przelatuje niedaleko mojej głowy. Mogę ryzykować lub trzymać głowę nisko, ale na pewno muszę zmienić stanowisko, bo snajper wie, gdzie jestem...

– Wystrzelić granaty dymne... – wpadł na pomysł dziennikarz. – Nie będziemy przez to widoczni.

– OK. Proszę bardzo, są granaty – zgodził się kapitan. – Przez minutę nic nie widać, ani wioski, ani nic innego. Efekt jest taki, że ktoś z wioski strzela z kałasznikowa w naszym kierunku. Teraz wiemy, że przeciwnikiem nie jest samotny snajper, ale także ktoś inny. Pytanie, jeden czy kilku? Dym znika i niby się nic nie zmieniło, ale nie tylko my skorzystaliśmy z osłony dymu. Równie dobrze mógł to zrobić snajper, jak i facet z kałachem.

– Tu moździerz, co mam robić? – zdenerwował się artylerzysta. – Gdzie mam strzelać?

– Bang... – kolejny kubek zmiażdżony. – Stracił pan łączność i radiotelegrafistę, był na tyle nieostrożny, że poszedł za panem i za wysoko podniósł głowę.

– Tu druga drużyna – zameldował się nowy uczestnik. – Podrywamy się i korzystając z osłony terenowej, docieramy do połowy ścieżki. Przy kolejnej próbie poderwania się otrzymujemy ostrzał z kałasznikowa, mam jednego rannego i widzimy uciekającego w kierunku wioski Afgańczyka.

– Tu strzelec z trójki. Widzę uciekającego, ale nie mogę dostrzec, czy ma w dłoniach broń. Waham się, choć cały czas mam go na celowniku. Jeśli zostawił kałacha w krzakach, mogę być przestępcą, bo będę wtedy strzelał do nieuzbrojonego człowieka.

– Tu dwójka. Ja nie mam takich wątpliwości, strzelam krótką serią i część kul trafia w budynek za nim. Po powrocie do kraju przypomina sobie o mnie żandarmeria i aresztuje za bezprawne użycie broni i ostrzelanie obiektu niebronionego.

– Tu kierowca czwartego pojazdu! Mam to wszystko w dupie, zjeżdżam z drogi i jadę w kierunku wioski, aby zapewnić osłonę kolegom. Po trzydziestu metrach trafiam na minę...

– Tu pierwsza drużyna! Korzystając z szarży samochodów podchodzimy pod wioskę. Nadal nie widać przeciwników, ani skąd prowadzą ogień!

– Tu moździerze! Co mam robić?! Strzelać czy nie?! Czekam na rozkazy!!

– Bang!... Bang!.. – kapitan był spokojny i metodyczny. – Kolejne dwa strzały i nie ma pan już połowy oddziału. Wszyscy czekają na rozkazy i są zdezorientowani.

– Strzelać do wszystkiego, co się rusza! – dziennikarz miał już dość swojej nieporadności.

– Odmawiamy wykonania rozkazu, obowiązuje nas konwencja genewska i nie chcemy trafić do więzienia po powrocie do kraju – zameldowali wszyscy naraz. – Naprawdę, nie jesteśmy mordercami, którzy przyjechali tu postrzelać, jak twierdził jeden z ministrów. Czekamy na rozkazy zgodne z prawem.

– Nie wiem... – poddał się dziennikarz. – Przecież to nie ma sensu, ja tu nic nie mogę zrobić!

– Reasumując. W ciągu dziesięciu minut stracił pan pięciu ludzi, nie licząc rannych – pułkownik podsumował dotychczasowy bilans gry. – Ogólne straty to trzydzieści procent stanu patrolu, ale przyjmijmy, że wchodzi pan do wioski i ją przeszukuje. Okazuje się, że mieszkańcy nic nie wiedzą o talibach, bo jak zapewniają, tu mieszkają wyłącznie wieśniacy. Posiadają broń, ale tylko taką, na którą mają pozwolenia i nikt z niej nie strzelał. Żołnierze znajdują jednak kałasznikowa, który leżał w skrytce pod okapem zniszczonego budynku, ale nikt się do niego nie przyznaje. Przypominają sobie jednak, że kiedyś mieszkał w nim zwolennik terrorystów, ale pięć minut wcześniej uciekł w góry – pokazał na wzgórza poza wioską. – Teraz możemy szukać wiatru w polu.

– W trakcie akcji zginęła kobieta we wsi i starszyzna żąda ukarania winnych oraz złożenia odszkodowania – włączył się do gry major, który od dłuższego czasu siedział przy sąsiednim stoliku i do tej pory milczał. – Jej ciało leży poza ostrzelanymi budynkami i nie można w żaden sposób określić, czy zginęła od naszych kul, czy terrorystów. Ale to nie ma żadnego znaczenie, bo nawet gdyby się okazało, że zabił ją własny mąż, jutro połowa Afganistanu będzie wiedzieć, że polski oddział ostrzelał spokojną wioskę i zabijał niewinnych rolników. To samo będą twierdzili polscy prokuratorzy, którzy nigdy nie byli na żadnej wojnie, a swoje stopnie zawdzięczają znajomościom zza biurek i dyspozycyjności wobec przełożonych.

– Chcecie nam powiedzieć, że w swoich informacjach kłamiemy? – zdenerwował się główny dziennikarz. – Po to było to całe przedstawienie?!

– Absolutnie nie – zaprzeczył kapitan. – Chciałem tylko, żebyście stanęli po drugiej stronie i poczuli jak to jest, gdy trzeba podejmować decyzję i odpowiadać za życie innych ludzi. Gdyby to wydarzyło się naprawdę... zginąłbyś, ty, ty, ty... – wskazywał kolejnych dziennikarzy – ...i jeszcze kilku innych. A pan, jako dowódca, musiałby wytłumaczyć ich rodzinom, jak to się stało, że oni zginęli, a pan nadal żyjesz. Myślisz, że byliby w stanie to zrozumieć? Siedzieć z tobą na jednej ławce podczas mszy? Patrzeć, jak ty gratulujesz swoim dzieciom promocji do kolejnej klasy, podczas gdy oni stracili ojca...

– Jesteśmy żołnierzami i nikt z nas nie przyjechał tutaj, żeby zabijać.. – odezwał się sierżant, który wcielił się w strzelca z drugiego pojazdu. – Obiecano nam misję, do której po raz pierwszy będziemy przygotowani, a trafiliśmy na wojnę, gdzie trudno dostrzec wroga. Musimy z nim walczyć, ale jednocześnie mamy przeciwko sobie dodatkowego przeciwnika, którym jest zbiór paragrafów i umów, które wymyślili jajogłowi nie mający pojęcia, co to jest wojna. Jeśli teraz muszę się zastanawiać, czy najpierw mam wykonać rozkaz przełożonego, czy poprosić o niego na piśmie, to znaczy, że ktoś w naszym kraju zwariował. Jeżeli to pierwsze jest ważniejsze, to powinniśmy jeździć na patrole bez amunicji i w towarzystwie prokuratorów, którzy będę ją wydawali wtedy, gdy stwierdzą, że naprawdę musimy się bronić. Tylko nie wiem, czy będą wtedy mieli komu ją wydawać.

– Tu, na tej sali, są najlepsi żołnierze polskiego wojska – przerwał mu kapitan, wodząc ręką dookoła. – Ale zarówno oni, jak i ci, co zostali w kraju, zastanawiają się od miesiąca, czy na pewno zrobili słusznie, służąc ojczyźnie. Jeśli teraz jesteśmy traktowani jak zbrodniarze, których należy zamykać w więzieniu, to dla nas jest to czytelny sygnał, że mamy dla siebie szukać nowego zajęcia. I wcale się nie zdziwię, gdy za parę lat okaże się, że nie ma chętnych, aby jej bronić. Kraj, który nie szanuje swoich obrońców, nie szanuje munduru i zasad, jakie w wojsku obowiązują, nie powinien się zdziwić, gdy część jego obywateli odwróci się do niego plecami. Pan zrobił to zdjęcie? – spytał nieoczekiwanie, bardzo uważnie przyglądając się monitorowi.

– Ja. – potwierdził jeden z dziennikarzy.

– A może pan powiększyć maksymalnie ten fragment? – wskazał interesujące go miejsce. Obserwując, jak dziennikarz sprawnie je powiększa, zerkając na niego, czy nadal to ma robić, bo powoli zaczynały być widoczne wyłącznie piksele.

– Wystarczy – stwierdził w końcu oficer, wpatrując się w uzyskany efekt. – Nie wiem jak dla pana, ale dla mnie te ciemne piksele, to cień człowieka, który nie tylko trzyma broń, ale także celuje z niej w pana stronę. A co wy o tym sądzicie? – spojrzał w stronę pozostałych wojskowych, którzy skupili się nad monitorem. Żaden z nich nie komentował, ale ich spojrzenia były aż nadto wymowne.

– O, kurwa... Rzeczywiście – przyznał po dłuższej chwili zszokowany dziennikarz, przyglądając się powiększonemu fragmentowi. – Jakim cudem nie dostrzegłem tego wcześniej – zdziwił się.

– Bo go pan nie szukał, chciał pan uzyskać sielski obrazek i go pan uzyskał, nie zwrócił więc pan uwagi, że ten sielski obraz może być dla pana zagrożeniem. A teraz wybaczcie mi państwo, mam służbę. Życzę miłych świąt – zakończył i niezatrzymywany przez nikogo ruszył w stronę drzwi. Nie musiałem na niego patrzeć, aby wiedzieć, jak mocno przeżywa swoją wypowiedź. Nikt mu niczego nie powiedział, ani nie uczynił żadnego gestu, ale długo jeszcze czułem gulę w gardle i miałem trudności z przełykaniem śliny.

Dziennikarze siedzieli osowiali na swoich miejscach, zerkając na stół, zgniecione kubki i włączony laptop. Piękne masywne góry w oddali i mała wioska przytulona do niewielkich wzgórz...

Nie mogłem dłużej tu siedzieć, wstałem, zgniotłem kubek w ręku i mimo pierwszej myśli, aby rzucić go na stolik dziennikarzy, wrzuciłem go do kosza na śmieci obok wyjścia. Znowu miałem o czym myśleć...

Przypisy

23Pekaśka – karabin maszynowy PK kalibru 7,62x54 mm.