15 dni jest na zawsze - Vitor Martins - ebook

15 dni jest na zawsze ebook

Vitor Martins

4,2

Opis

O dwóch chłopakach, którzy, choć dzieli ich wszystko, muszą nagle zamieszkać pod jednym dachem.

Felipe nie może się doczekać wakacyjnej przerwy. Wreszcie będzie mógł spędzić trochę czasu z dala od szkoły i prześladujących go kolegów. Jednak wymarzony plan - spokój, cisza, czytanie i maraton filmów na Netflixie - musi ulec zmianie. Mama informuje go, że na ponad dwa tygodnie zamieszka u nich - a dokładnie w pokoju Felipe - Caio, młody sąsiad, którego rodzice wybierają się w podróż.

Chłopak wpada w rozpacz, bo Caio był jego pierwszą dziecięcą miłością i istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że to uczucie nie minęło do dziś. Felipe nie ma najmniejszego pojęcia, jak się zachować wobec sąsiada.

Piętnaście wspólnych dni przyniesie burzę uczuć, która zmusi nastolatka do zmierzenia się ze wszystkimi problemami, o których starał się do tej pory nawet nie myśleć.

"Nie odłożyłam aż do końca, śmiałam się głośno i trzymałam kciuki, żeby Felipe poszedł za głosem serca. Kocham tę książkę!"

Rainbow Rowell, autorka bestsellera "Eleonora i Park"

"Martins doskonale odmalował magię pierwszej miłości i moc, płynącą z bycia tym, kim się naprawdę jest."

Rachel Lippincott, współautorka "Trzech kroków od siebie"

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (32 oceny)
13
14
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
centner

Dobrze spędzony czas

ciepła i komfortowa
10
tuffghosts

Z braku laku…

Raczej przeciętna, raczej mdła. Brakuje tu... dramatu, climaxu, jakiegoś kryzysu, takiego ostrego zakrętu albo zjazdu z górki pod koniec. Wstążeczka sama wiąże się w kokardę bez pętelki. To i minus, i plus. Minus dlatego, że to w zasadzie pogwałcenie sztuki tworzenia historii, nie da się tego inaczej nazwać. Jednak trzeba szczerze powiedzieć, że jeśli miałoby być to kolejne "cała szkoła czyta mój pamiętnik" / "ktoś wrzucił moje nudle na portal randkowy" / "rodzice zabrali mi telefon i wyrzucili z domu" / "mafia ściga mnie po całym kontynencie" / "to drugie państwo właśnie wypowiedziało wojnę mojemu", czy nawet ostatecznie banalne "usłyszałem plotkę lub część rozmowy, źle to zinterpretowałem i to wasza wina!!!" - to może lepiej, że jest nic. Prawie odświeżająco. Ale nie dajcie się zwieść, bo jest haczyk. Główny bohater sam określa się "grubym" i ma to być jakoby przejaw autoironicznego humoru (zdaniem autora). Nie wiemy, czy mamy tu kwestię nadwagi czy choroby otyłościowej, ale myśl...
10
namj00nie

Dobrze spędzony czas

Miła książka, opowiadająca o problemach nastolatków z akceptacją siebie i finalnym znalezieniu szczęścia i zrozumienia.
00
Rozaluto

Dobrze spędzony czas

świetna książka, warta przeczytania!
00
hona_6

Nie oderwiesz się od lektury

CUDOWNE!!!!!!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Quinze dias

Projekt okładki: © by Baily Crawford

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Beata Kozieł

Grafika wewnątrz tekstu autorstwa relineo na Freepik.

Originally published in Brazilian Portuguese in 2017 as Quinze Dias by Globo Alt.

Text copyright ©2017 by Vitor Martins.

All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Joanna Kuhn

ISBN 978-83-287-2916-2

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Wszystkim, którzy kiedyś

nie zdjęli koszulki na basenie

WCZEŚNIEJ

Jestem gruby.

Nie „pulchniutki”, „misiowaty” ani „przy kości”. Jestem ciężki, zajmuję przestrzeń i ludzie krzywo na mnie patrzą na ulicy. Wiem, że jest masa ludzi na świecie z większymi problemami od moich, ale nie mam zwyczaju rozmyślać o cierpieniu innych, kiedy w szkole mam dosyć własnego cierpienia. Liceum to moje osobiste piekło, przez całe ostatnie dwa i pół roku.

Czasem wydaje mi się, że lista przezwisk dla grubych ludzi nie ma końca. To oczywiście nie znaczy, że są na niej jakieś ambitne propozycje, ale jestem pod wrażeniem tego, ile określeń potrafią wymyślić chłopaki ze szkoły, choć o wiele łatwiej byłoby nazywać mnie po prostu Felipe.

Odkąd na początku roku złamało się pode mną krzesło na geografii, podśpiewują po cichu Wrecking ball, kiedy przechodzę korytarzem. Dwa tygodnie później inny chłopak z mojej klasy też złamał krzesło. Nikt mu nie śpiewa Miley Cyrus. Zgadnijcie dlaczego? Bo jest chudy.

Zawsze byłem gruby, a siedemnaście lat życia w moim ciele sprawiło, że stałem się specjalistą od puszczania komentarzy mimo uszu. Nie twierdzę, że się przyzwyczaiłem. Nikt się nie przyzwyczaja do codziennych przypomnień, że jest kulą do burzenia budynków. Przywykłem tylko do udawania, że to nie o mnie.

W zeszłym roku kupiłem po kryjomu pisemko dla nastolatek, jedno z takich, w których są plakaty z boysbandami. Lubię boysbandy (bardziej, niż miałbym odwagę się przyznać), ale powodem, dla którego kupiłem to pismo, był tytuł w rogu okładki, głoszący: „Nie czujesz się pewnie w swoim ciele? Daj spokój, dziewczyno!”.

Według tej gazety nastolatka z nadwagą, która chce dobrze sobie radzić i mieć przyjaciół, musi kompensować. Najprościej mówiąc: jeśli jesteś niezwykle zabawny, świetnie ubrany albo bardzo sympatyczny, to nikt nie zauważy, że jesteś gruby. Trochę czasu zajęło mi myślenie o moich kompensacjach. Nie znalazłem żadnej.

To znaczy, uważam się za zabawnego gościa. Lubią mnie w internecie (na Twitterze mam pięciuset czterdziestu trzech obserwujących i liczba rośnie). Ale co do kumplowania się w realu, to jedna wielka katastrofa. Zero w teście popularności. A moja stylówka? Ha, ha. Określiłbym ten styl jako trampki, dżinsy i szara koszulka przyzwoicie doprana. Trudno o wystrzałowe ciuchy, kiedy nosi się rozmiar XXL.

Zerknąłem do gazety, zrobiłem test „Jaka celebrytka byłaby twoją najlepszą przyjaciółką?” (wyszła mi Taylor Swift) i wyrzuciłem. Nie chciałem trzymać w szufladzie dowodu, że nie daję rady niczym kompensować.

Ale od dziś wszystko się zmieni. To ostatni dzień przed feriami[1], a ja czekam na tę chwilę od początku roku szkolnego. Ferie semestralne trwają dwadzieścia dwa dni. Najogólniej oznacza to prawie miesiąc wolny od wyśmiewania grubego, przezwisk i prowokacyjnych spojrzeń.

Wyskakuję z łóżka wcześnie rano, żeby się nie spóźnić, a kiedy wchodzę do kuchni, zastaję tam mamę, która już nie śpi i maluje obraz. Trzy lata temu rzuciła pracę w biurze rachunkowym, żeby zostać artystką plastyczką. Od trzech lat nasza kuchnia już nie wygląda jak normalna kuchnia, bo wszędzie są płótna, farby i pędzle.

– Dzień dobry, aniołku – mówi z uśmiechem, nie do wiary u kogoś, kto obudził się przed siódmą rano.

Mama jest ładna. Ma wielkie oczy, jak z kreskówki, gęste włosy zebrane na czubku głowy, jest wysoka i szczupła. Znaczy to, że mój ojciec, zanim zniknął, gdy tylko dowiedział się, że mam przyjść na świat, zostawił mi w genetycznym dziedzictwie skłonności do tycia. Dzięki, tato.

– Cześć, mamuś. Masz farbę na policzku. Ale i tak jesteś ładna – odpowiadam z pośpiechem, jedząc kanapkę z serem i szukając kluczy.

– Felipe, nie wiem, czy ci mówiłam, ale dziś po południu…

– Już jestem spóźniony. To na razie, kocham cię, pa! – odpowiadam, zamykając za sobą drzwi.

Tak naprawdę nigdy się nie spóźniam, ale mój lęk każe mi myśleć, że im wcześniej przyjdę do szkoły, tym szybciej się od niej uwolnię. Co, oczywiście, nie ma żadnego sensu.

Wciskam guzik windy więcej razy, niż to konieczne, kończąc jednocześnie kanapkę. A kiedy drzwi się otwierają, w środku jest on. Caio, sąsiad spod 57. Przełykam kęs, tkwiący jeszcze w ustach, przesuwam ręką po policzku, upewniając się, że nie zostały tam żadne okruchy, i dopiero wtedy wchodzę do windy.

Mruczę pod nosem „cześć” tak cicho, że sam ledwie to słyszę. On nie odpowiada. Ma słuchawki w uszach i wzrok utkwiony w książce. Zastanawiam się, czy rzeczywiście słucha muzyki, kiedy czyta, czy może jest jednym z tych, co wkładają słuchawki, żeby im nie przeszkadzano. Jeśli prawidłowa jest druga opcja, nie mam tego za złe Caiowi spod 57. Bo sam zawsze tak robię.

Windzie potrzeba prawie czterdziestu sekund, żeby zjechać z trzeciego piętra, na którym mieszkam, na parter. Wydaje się, że minęło czterdzieści lat, zanim drzwi znów się otwierają. Stoję i nie wiem, co robić, Caio wychodzi, nie zauważywszy, że tam w ogóle byłem. Czekam trzy minuty w holu i dopiero wtedy wychodzę z budynku.

Ostatni dzień w szkole straszliwie się wlecze. Musiałem tylko oddać pracę facetowi od historii i napisać klasówkę z filozofii. Dlatego, kiedy kończę sprawdzian pierwszy, strasznie już chcę sobie stąd iść.

– Już skończyłeś, Budyń? – słyszę, jak ktoś pyta, kiedy wstaję niezgrabnie zza zbyt blisko dosuniętego stolika.

Pani Dora odbiera zapisaną kartkę i mówi: „Przyjemnych ferii, Felipe”, zaglądając mi głęboko w oczy. Wygląda to na współczucie, jakby chciała powiedzieć: „Wiem, że masz dość tych wszystkich, którzy nadeptują ci na odcisk, ale trzymaj się mocno. Jesteś silny. Bycie grubym to żaden problem. Wiem, że to trochę nie w porządku tak mówić, skoro jestem twoją nauczycielką i mam pięćdziesiąt sześć lat, ale nawet niezłe ciacho z ciebie”.

A może wcale nie jestem taki dobry w interpretowaniu współczujących spojrzeń i ona chciała tylko powiedzieć: „Przyjemnych ferii, Felipe”. Po prostu.

Kiedy wychodzę na szkolny korytarz, widzę kilka dziewczyn żegnających się ze sobą i (nie ściemniam) płaczących. Jakby przerwa nie miała trwać tylko dwadzieścia dwa dni. Jakbyśmy nie mieszkali w małym mieście, gdzie wystarczy wytknąć głowę przez okno, żeby zobaczyć, jak pół szkoły przechodzi ulicą. Jakby internet nie istniał.

Gdyby moje życie było musicalem, to teraz właśnie byłaby ta scena, kiedy wychodzę przez bramę szkoły, śpiewając piosenkę o wolności, a ludzie na ulicy tańczą synchronicznie do świetnie opracowanej choreografii. Ale moje życie to nie musical. Kiedy mijam drzwi, słyszę, jak ktoś krzyczy: „Budyyyyń!”. Opuszczam głowę i idę dalej.

Mam blisko z domu do szkoły. Piętnaście minut piechotą. Codziennie przemierzam tę trasę, żeby mieć co odpowiedzieć, kiedy jakiś lekarz zapyta mnie, czy uprawiam regularne ćwiczenia fizyczne.

Jedyny problem to pot. Poza moimi oczywistymi problemami z samooceną i uroczymi kolegami z klasy, myślę, że to właśnie potu nienawidzę najbardziej.

Docieram do domu, topiąc się jak woskowa figurka, i zastaję mamę w tym samym miejscu, w którym ją zostawiłem, kiedy wychodziłem. Tyle że teraz ma więcej plam z farby na ubraniu, a obraz jest prawie skończony. Dziś namalowała masę niebieskich kółek (mama od paru miesięcy jest w okresie niebieskim), które, widziane pod pewnym kątem, układają się w kształt całujących się delfinów. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Poza zwyczajnym bałaganem, na kuchence stoją garnki i pachnie obiadem. Prawdziwym, nie resztkami chińszczyzny na telefon, zamówionej wczoraj wieczorem. Ekscytuje mnie wizja rozpoczęcia ferii prawdziwym domowym obiadem.

– I co tam, chłopcy, jak w szkole? – pyta mama, nie odrywając oczu od płótna, nad którym pracuje.

– Kiedy ostatnio liczyłem, miałaś tylko jednego syna, mamuś.

– Ach, myślałam, że przyszliście razem. Ty i Caio, nasz sąsiad. – Odwraca się i całuje mnie w czoło.

Jestem zaskoczony, ale mama chyba tego nie zauważa, bo nie mówi nic więcej. Idę do pokoju zostawić plecak i jestem w szoku, kiedy widzę, jaki tam porządek. Mama zmieniła pościel, poukładała rzeczy na regale i sprzątnęła skarpetki, pozwijane w kulki pod łóżkiem.

– Mamuś, coś ty zrobiła z moim pokojem? Gdzie są skarpetki??? – krzyczę.

– W szufladzie! Wyobraź sobie, jaki byłby wstyd przed synem sąsiadki, gdyby wszedł do twojego pokoju i zastał tam jedenaście par porozrzucanych skarpetek – odkrzykuje mama.

Jedenaście? Wow, liczba robi wrażenie.

Wracam do kuchni, żeby nie musieć już krzyczeć.

– O co chodzi z tym synem sąsiadki?

– Przecież ci mówiłam. Co, nie mówiłam? Przychodzi dzisiaj. Zostanie na dwa tygodnie. Jego rodzice jadą na jakąś konferencję o pingwinach. Albo drugi miesiąc miodowy, coś w tym rodzaju. Sandra poprosiła, żebym miała na niego oko, kiedy ich nie będzie. Nawet się zdziwiłam, bo to już duży chłopak. Ale w końcu, co mi szkodzi? Grzeczny dzieciak.

Im dłużej mama mówi, tym większe jest moje niedowierzanie.

– Nic mi nie powiedziałaś! Nie mogę przyjmować gości! Tym bardziej w ferie. I to jeszcze na dwa tygodnie! Mam plany!

– Internet i maraton seriali! Ambitne plany, może nie, Felipe?

Zna mnie jak nikt.

– Ale… ale… czy on nie ma jakichś krewnych? Nie może zostać sam? Nawet się nie przyjaźnisz z jego matką. Co to za kobieta, która nie dowierza synowi samemu w domu, a ufa komuś obcemu?

– Jasne, nie jesteśmy psiapsiółkami. Czasem zamieniamy parę słów na klatce schodowej. Ona zawsze mi przytrzymuje drzwi do windy. Kiedyś dużo rozmawiałyśmy, kiedy ty i Caio bawiliście się w basenie. Stare dobre czasy. Ale to nie ma nic do rzeczy. Pomóż mi posprzątać w kuchni i nakryć do obiadu, bo on powinien zaraz przyjść!

Stoję jak wryty. Nie wierzę. Twarz mam spoconą, przerażoną i nieruchomą. Jak portret, który namalowałaby moja matka, gdyby miała zły dzień.

„Spokojnie, stary, to tylko sąsiad!”, myślicie sobie teraz. A zatem nadeszła pora, by opowiedzieć co nieco o Caiu. Sąsiedzie spod 57.

Na naszym osiedlu jest teren rekreacyjny z kortem tenisowym, którego nikt nie używa (bądźmy szczerzy, kto dziś gra w tenisa?), placem zabaw w rozsypce i średniej wielkości basenem, zawsze pełnym ludzi, kiedy jest ciepło.

Kiedy byłem mały, ten basen był moim prywatnym oceanem. Spędzałem godziny, pływając od brzegu do brzegu i odtwarzając w wyobraźni sceny z Małej syrenki. Właśnie na tym basenie poznałem Caia. Nie przypominam sobie dokładnie, kiedy ani jak zaczęliśmy rozmawiać. Byliśmy kumplami z basenu i nie wiem, jakie było moje dzieciństwo, zanim to się zaczęło.

Jeśli jesteś grubym ośmiolatkiem, nikt nie nazywa cię Budyń. Nazywają cię pulchniutkim, szczypią w policzki i mówią, że chcieliby cię zjeść. Pieszczotliwie. Dziwnie, ale pieszczotliwie.

Kiedy miałem osiem lat, nie wstydziłem się biegać w tę i z powrotem w samych kąpielówkach i skakać do basenu, chlapiąc wodą na wszystkie strony. Kiedy masz osiem lat, to w porządku. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy z Caiem. Nigdy nie chodziliśmy razem do szkoły. On chodzi do prywatnej, na drugim końcu miasta. Ale przez całe dzieciństwo, kiedy tylko świeciło słońce, wiedziałem, że wystarczy pójść na basen, a mój sąsiad tam będzie, gotów do pływania razem ze mną. Najgorsze były te dni, kiedy padało.

Nigdy nie rozmawialiśmy. Dzieciaki nie rozmawiają na basenie. Krzyczeliśmy, nurkowaliśmy i zakładaliśmy się, kto dłużej wytrzyma pod wodą. Nie mieliśmy czasu na pogaduszki, bo jego mama w każdej chwili mogła wyjrzeć przez okno i zawołać go po imieniu, ogłaszając koniec zabawy. Jego mama była właśnie z tych. Z tych, co krzyczą.

Wśród takich dni pełnych zabawy i pozbawionych rozmowy był jeden, którego nigdy nie zapomniałem. Mogłem mieć wtedy z jedenaście lat i po prawie całym popołudniu zabawy w „rekina atakującego statek piratów” (ja byłem statkiem, Caio rekinem), zaproponowałem bez wahania: „Chcesz się pobawić w syrenę?”.

Żaden dzieciak z osiedla nie wiedział, że lubię się bawić w syrenę. To było coś bardzo osobistego. Bałem się, co inni mogą sobie o mnie pomyśleć, jeśli się dowiedzą, że kiedy nurkuję, w myślach jestem Arielką. I na dnie przechowuję kolekcję wyobrażonych widelców, lusterek i dzbanuszków.

Caio tylko się uśmiechnął, skrzyżował nogi w syreni ogon i zanurkował. Nie chciał wiedzieć, na czym ta zabawa polega. Nie powiedział, że będzie się bawił, tylko jeśli będzie „syrenem”. Zanurzył się w moją głupią wyobraźnię i pływaliśmy jak syreny aż do wieczora. To był najwspanialszy dzień ze wszystkich.

A potem wszystko się rozmyło. W miarę jak dorastałem, rósł mój wstyd przed pokazywaniem się Caiowi w samych kąpielówkach. Nie rozumiałem zbyt dobrze, co czuję, ale odkąd skończyłem dwanaście lat, zacząłem chodzić na basen w koszulce. A odkąd skończyłem trzynaście, nie poszedłem tam więcej.

Kiedy miałem trzynaście lat, moje ciało zaczęło się zmieniać, zaczęły mi rosnąć włosy w różnych miejscach i poczułem chęć całowania się w usta. I Caio był tym pierwszym, którego miałem ochotę pocałować.

Zakochanie się w Caiu było kompletnie bez sensu. Był nieosiągalny. To jakby zakochać się w wokaliście ulubionego boysbandu. Możesz tylko patrzeć z daleka i marzyć.

Teraz już rozumiecie, dlaczego tak mnie to przybiło? Gruby, gej i zakochany w gościu, który nawet nie odpowiada na moje „cześć” w windzie. Wszystko może pójść nie tak. Wszystko idzie nie tak. A ja nie mam nawet czasu, żeby pomyśleć o wyjściu awaryjnym, bo dzwonek już dzwoni. I matka otwiera drzwi. A ja, oczywiście, jestem cały spocony.

Teraz się zacznie.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Brazylia leży na półkuli południowej, lipiec jest tam miesiącem zimowym, a uczniowie mają wtedy trzytygodniową przerwę semestralną – ferie zimowe. Promocja do następnej klasy odbywa się w grudniu, wtedy też zaczynają się wakacje letnie, trwające dwa miesiące (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz