Żywopłoty - Maria Karpińska - ebook + książka

Żywopłoty ebook

Karpińska Maria

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jeden z najbardziej obiecujących debiutów roku.

W Żywopłotach poznajemy losy tzw. zwykłych ludzi, bohaterów szarych, z założenia niczym się niewyróżniających i przez to niezwykle ciekawych. Tematy takie jak wspomnienia nastoletnich wakacji spędzonych z przypadkową koleżanką lub urządzanie pierwszego własnego mieszkania są dla autorki pretekstem do wyrażenia prawdy o ludzkim losie, sensie istnienia, przeznaczeniu, pamięci, a przede wszystkim: miłości i śmierci. Kameralne, nastrojowe opowiadania przenika ton spokojnej, błyskotliwej refleksji nad przemianami ludzkiej osobowości i uczuciowością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 140

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maria Karpińska

ŻYWOPŁOTY

Copyright © by Maria Sokołowska (Karpińska), MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Prolog

Mogę napisać wszystko. Wszystko, co tylko chcecie. Anons, pamflet, umowę cywilnoprawną. Wszystko. Powiecie co, a ja napiszę. Czasem chwilę się zastanowię, ale niedługo. Parę, paręnaście sekund, a potem to już pójdzie jak lawina słów z literackiego wulkanu. Będziecie zaskoczeni, jak wartkim nurtem to ze mnie wypływa. Usiądę, choć niektórzy ponoć piszą na stojąco, ale ja jednak usiądę, wezmę ołówek, pióro, długopis, czy co tam macie, i napiszę. I będziecie zadowoleni. Obiecuję.

Przyznam szczerze, że w życiu swoim zawsze chciałem zajmować się właśnie tym. Pisaniem na zamówienie. Żeby mi ktoś tak hasło podsuwał, a ja raz-dwa siadam (podobno niektórzy stoją, ale ja zawsze siadam!) i piszę. Ale nie ma takiego zawodu, nikt za to płacić nie chce. Dziennikarz? O nie, dziennikarz to nie to samo. Dziennikarz nie dostaje hasła, dziennikarz cały wszechświat tematów dostaje i omawia, zgłębia, grzecznie zapytuje, krytykuje, wytyka. I nie o wszystkim pisze. O nadużyciach władzy, korupcji, dziurze w ulicy, nepotyzmie, aferze śmietnikowej, bezrobociu w małych miasteczkach. A ja? No cóż, cytując klasyka, mogę tylko z zakłopotaniem powiedzieć (i trzy razy nie będę powtarzał), że mam w dupie małe miasteczka.

Takiego zawodu nie ma i basta. Lepiej można zarobić, stojąc na rynku bez ruchu, niż ręką machając po kartce w tę i we w tę na zamówienie. Należy się z tym pogodzić – tak przynajmniej od zawsze mówili mi rodzice, gdyż trzeba wam wiedzieć, że próby zbicia fortuny w tym właśnie fachu podejmowałem od wczesnych lat. Na imieninach babć, wujów stryjecznych bądź kuzynów plątałem się pośród obszernych spódnic i brzęku filiżanek, czekając, aż któraś z ciotek przyuważy mnie i uszczypnie w policzek. Może się to wydawać dziwne, ale zawsze, prędzej czy później, któraś z kobiet szczypała mnie w buzię, gdyż los obdarzył mnie wyjątkowo krągłą twarzą, zachęcającą wręcz do szczypania. Nawet dziś odnoszę czasem wrażenie, że kobiety przyglądają mi się w tramwaju czy na poczcie, walcząc ze sobą wewnętrznie, by mnie nie uszczypnąć. Widocznie wciąż, mimo porastającej je szorstkiej szczeciny, moje policzki prezentują się okazale. Wróćmy jednak do rzeczy: kiedy już nastąpiło szczypnięcie, przystępowałem do działania i pytałem, czy droga ciocia nie jest zainteresowana literaturą w krótkiej formie prozatorskiej pisaną na zamówienie. Moja skuteczność była stuprocentowa. Któż by zresztą nie chciał otrzymać tekstu artystycznego prozą od pięciolatka z wielkimi policzkami? Pisałem więc i pobierałem zapłatę, czasem nawet z napiwkiem, choć dziś wiem, że ceniłem się za mało – ot, złotówka od tekstu.

Na tamtym etapie to wystarczało, gdyż koszty utrzymania miałem bardzo niskie. Interes z czasem zaczął jednak podupadać, coraz mniejsze wrażenie robiłem na ciotkach, coraz rzadziej szczypały i coraz szczuplejsze były moje dochody. Powinienem był pomyśleć o nowym rynku zbytu, zamiast jednak o nim myśleć, myślałem o innych rzeczach, o których myśleć muszą ludzie w wieku nastoletnim.

Trochę lepiej zaczęło mi się powodzić po szkole. Studiowałem inżynierię sanitarną i wodną. To były piękne czasy, gdyż w mojej branży odkryłem duże zapotrzebowanie na słowo. Ludzie pracujący w bezpośrednim kontakcie z rurami miewają ogromny szacunek dla literatury. Jest w nich głód sztuki, głód, który stał się motorem mojego interesu w jego krótkim okresie względnej prosperity. Klienci i pracownicy zakładu hydraulicznego, w którym się zatrudniłem, oszołomieni moimi zdolnościami, zamawiali u mnie teksty, rzucając często najdziwniejsze hasła. Pewną trudność sprawiła mi oda do gazociągu. Wyzwaniem były też hasła „przylaszczka” i „epikureizm”, oba musiałem sprawdzić w słowniku. Z dumą mogę powiedzieć, że wszystkiemu sprostałem. Zamówień miałem niewiele, ale wierzyłem, że interes się rozkręci. Notowałem je skrupulatnie w czerwonym kajecie z napisem „zamówienia”, takim samym, jaki miał kierownik naszego zakładu. Termin realizacji był jednodniowy. Zapłatę inkasowałem z góry. Rzetelna robota, przystępne ceny, żadnych rabatów – tak zwykł mawiać nasz kierownik i ja również stosowałem się do tej zasady.

Raz jeden od niej odstąpiłem i konsekwencje tego odczuwam boleśnie do dziś. Stałem na przystanku tramwajowym. Pamiętam, że tamtego dnia panował upał, choć czerwiec dopiero się zaczął. Gorąc buchał od miękkiego asfaltu, rozgrzane powietrze było wilgotne i gęste. Jakiś facet stał na rogu i krzyczał: „tanio okazja skarpety polecam!”. Zachodziłem w głowę, kto przy takiej temperaturze myślałby o skarpetach, i właśnie wtedy ją zobaczyłem. Miała białą sukienkę przewiązaną w talii niebieskim paskiem. Gruby, jasny warkocz sięgał aż do łopatek. Wyglądała jak pastereczka, która przed sekundą porzuciła łąkę ze stadkiem swoich owiec. Twarzy nie widziałam całej, tylko oczy, szaroniebieskie. Nos i usta zakrywała kolorowym wachlarzem z orientalnym wzorkiem. Zamiast się wachlować, zerkała zza niego, jak robią dostojne matrony podczas balu w filmach kostiumowych. Spojrzałem na nią i wyobraziłem sobie, że po drugiej stronie wachlarza skrywa szeroki, dziewczęcy uśmiech.

Myliłem się jednak okrutnie. Twarz za wachlarzem była bardzo poważna i dużo starsza, niż początkowo szacowałem. Gdy namawiałem ją do złożenia zamówienia w mojej jednoosobowej firmie, kobieta mierzyła mnie chłodnym wzrokiem, przyjemnym w tak upalny dzień. Wysłuchała mnie, po czym odparła:

– Wykluczone, drogi panie. Ja nie czytam.

– Proszę panią, nikt nie czyta, ważne, żeby pisać – oświadczyłem, ale ani to, ani sowity rabat, jaki jej oferowałem, nie poskutkowały. Była nieustępliwa, żar lał się z nieba, a mi uciekły już dwa tramwaje. Właśnie miałem się wycofać, gdy coś w jej oczach figlarnie błysnęło i z chytrym uśmiechem zza orientalnego wachlarza rzekła:

– Niech panu będzie. Zamówię u pana tekst, ale nie dam panu hasła, lecz inspirację. Przyniosę ją jutro we wskazane miejsce.

Podyktowałem jej adres i poszedłem posprzątać w mieszkaniu. Wyobrażałem sobie, że to wszystko jest początkiem, początkiem czegoś dobrego, a że bardzo lubię początki, byłem w wyśmienitym humorze.

Przyszła w samo południe. Nie miała już wachlarza, miała za to parasolkę. Japońską, oznajmiła, oryginalną japońską parasolkę. Za nią dreptał piesek.

– Co to? – spytałem, patrząc na zwierzę.

– Inspiracja – oznajmiła i wyszła. Piesek okazał się suczką, wyjątkowo brzydką i uciążliwą. Wkroczyła do mojego mieszkania jak do siebie i zaczęła się tarzać na dywanie, a cała była brudna, do tego gubiła sierść. Na ogół bardzo lubię zwierzęta, ale stworzenie, o którym miałem napisać krótki utwór prozą, nie wzbudziło mojej sympatii. Miało wadę zgryzu; dolny rząd zębów był zawsze na wierzchu w nieruchomym psychodelicznym uśmiechu, czy może raczej w wyrazie agresji. Suczka łysiała, jej długa szara sierść rozprzestrzeniła się po całym metrażu. Łapy miała krótkie, tułów podłużny i gruby. Oczu nie było widać w ogóle, tak włochate, pomimo łysienia, było to zwierzę. Nieustająco ujadała i bez przerwy się drapała, wznosząc w powietrze tabuny kłaków.

Siedziałem i długo patrzyłem na psa, ale żadne odpowiednie słowa nie przychodziły mi do głowy. Walczyłem z nią całe popołudnie, bo ciągle starała się wleźć razem z oddziałem swoich pcheł do mojego łóżka. Poddałem się pod wieczór, kiedy zrozumiałem, że nieznajoma z japońską parasolką nie wróci i że Inspiracja prześpi tę noc oraz wszystkie kolejne u mego boku.

Najbrzydszy pies, jakiego w życiu widziałem, spędził ze mną dwanaście lat. Wydałem na niego fortunę, gdyż Inspiracja nieustająco cierpiała na nieprzyjemne choroby skóry. Całe życie przepracowałem w hydraulice i lubię tę pracę, nie mogę narzekać. Ale wciąż jeszcze marzę o pisaniu na zamówienie i co pewien czas reklamuję się w lokalnej gazecie. Telefon jednak milczy. Od felernego dnia, w którym spotkałem dziewczynę z japońskimi akcesoriami, nie otrzymałem ani jednego zlecenia. Czasy się zmieniły, słowo pisane nie jest w cenie i wiem, że muszę się z tym pogodzić. Próbowałem pisać dla siebie, ale wychodziły z tego rzeczy dziwne. Za długie i zbyt uczuciowe. Nie nadawały się do niczego.

Wczoraj Inspiracja wyzionęła ducha. Chorowała całe nasze wspólne życie, w ostatnim zaś czasie nabawiła się męczącego kaszlu. Weterynarz zdiagnozował koklusz, niewiele jednak więcej mógł zrobić. Kaszlała, charczała, wymiotowała, biedna sunia, zamieniając moje mieszkanie w psi szpital, po którym kręciłem się nerwowo, aplikując jej coraz to nowe medykamenty. Odkąd zdechła, nie jem, nie śpię i piję zdecydowanie za dużo. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale czuję, jakbym zsuwał się ze spadzistego dachu, i tylko słowa mogą sprawić, że w ostatniej chwili uratuje mnie rynna. Nie wiem, czy rozumiecie, o co mi chodzi.

Chodzi mi o to, że jeśli rzucicie hasło, napiszę, co tylko chcecie. Anons, pamflet, umowę cywilnoprawną. Wszystko. Usiądę, zastanowię się chwilę i napiszę. I będziecie zadowoleni.

Lata naste

Jako dziecko lubiłem miarowy rytm pociągu. Działał na mnie usypiająco; potrafiłem zasnąć już po piętnastu minutach, odkąd całą rodziną wsiedliśmy do wagonu, tachając ze sobą przesadną ilość bagażu i jedzenia. Układałem się na stertach walizek albo na pulchnym udzie matki i zasypiałem kołysany przez tętent kół.

Była pełnia lata. Drzewa za oknem zielone zielenią tak soczystą, że gdyby zatopić w niej zęby, zaczęłaby ściekać po podbródku. Upały nie zdążyły jeszcze wyjałowić letniej widokówki. Gdzieniegdzie jakieś chatynki, wrażenie sielskości, spokoju. A wszystko to rozmazane, niewyraźne, przybrudzone, jak szyba oblepiona tłuszczem setek ludzkich rąk i niedoczyszczona przez obsługę PKP.

Na tym tle nie kto inny, ale dziewczyneczka. W ten sposób wyrażali się o niej wszyscy; jeszcze słyszę moją matkę wymawiającą to zdanie: „będzie tam jedna dziewczyneczka, polubicie się”. Wtedy również jechaliśmy pociągiem, do rodziny wujostwa czy szwagrostwa, nie pamiętam. Nikogo z osób, które mnie wtedy ugościły, nie widziałem więcej, ani przedtem, ani potem. Co to był za pomysł z tymi wakacjami – nie wiem, zresztą dzieciństwo wypełnione jest zdarzeniami, których nie trzeba dziecku tłumaczyć, nie mają żadnego powodu ani celu, nie poprzedza ich żaden wstęp. Błogi świat niewiedzy pozbawiony decyzyjności.

Spodobało mi się słowo „dziewczyneczka”, miało w sobie dźwięczność i wesołość „dzwoneczka”, niefrasobliwość, lekkość trampoliny czy huśtawki. Nie spodobał mi się za to pomysł spędzenia wakacji z dziewczyną. Byłem w tym wieku, w którym można godzinami udawać, że patyk to karabin lub miecz, ale nie można udawać, że dziewczyna to człowiek jak każdy inny.

Podobno ludzi ocenia się na podstawie wrażenia z pierwszych piętnastu sekund. Jeśli to prawda, tamte wakacje powinny być koszmarem, gdyż Anielka, bo nazywała się Anielka, zrobiła na mnie koszmarne pierwsze wrażenie. Miała dwa mysie warkoczyki, sukienkę wiązaną na kokardki u ramion oraz długie i cienkie kończyny. Ciało tak chude, że kolana i łokcie wydawały się nienaturalnymi bulwami na jej członkach. Nie był to jednak stan chorobliwy, ale raczej przejściowy, po którym postura Anielki powinna nabrać kształtu i w efekcie ubocznym również masy. Oczy wielkie, nos trochę zadarty, a cała twarz przesadnie dorosła i poważna, choć przecież skończyła dopiero osiem lat.

– Pobawimy się piłeczką – oznajmiła. Zirytowało mnie to zdrabnianie, nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Anielka zdrabnia każdy rzeczownik, a i dorośli, mówiąc do niej, zaczynają stosować ten sam dziwny język, jakby Anielka należała do innego gatunku, gatunku słodkich misiów i różowych baloników, w którym można stosować tylko tę przymilną formę mowy.

Szybko przekonałem się, że na przekór okrągłym i uprzejmym zdaniom wypowiadanym przez Anielkę w dialogach z dorosłymi była to osoba okrutna, a wręcz pławiąca się w swoim okrucieństwie. Zabawa piłeczką okazała się niczym innym niż zwykłym zbijakiem, w którym ja, chłopiec starszy od niej o trzy lata, byłem tym zbijanym, i to zbijanym, jak to się mówi, na kwaśne jabłko. Pamiętam, że właśnie wtedy, gdy po raz szósty w moją twarz uderzyła twarda piłka z siłą, o jaką nigdy nie podejrzewałbym dziecka tak cherlawego jak Anielka, przestałem patrzeć na nią z mieszaniną pogardy i pobłażliwości, jaką uraczyłem ją na powitanie, i zacząłem przyglądać się jej z podziwem, który w trakcie tych dwóch dziwnych upalnych miesięcy wzrastał, by w chwili wyjazdu osiągnąć apogeum.

Anielka wymyślała dla nas codziennie coraz to nowe zabawy, a każda z nich polegała na okaleczaniu niewinnych stworzeń napotkanych na naszej drodze lub w razie ich braku na okaleczaniu mnie. Naiwne i czyste w swej naiwności dziecko, jakim mogła wydawać się moja nowa koleżanka, z dziką radością i satysfakcją przyglądało się cierpieniu przerażonych maleńkich kotków, które kazała mi umieścić na najwyższym w okolicy bocianim gnieździe. Patrząc na oczy wychodzące z orbit żabom powieszonym na gałęzi za tylną nogę, wydawała z siebie rechot zadowolenia, który przyprawiał mnie o dreszcze. „Zrób karuzelę z żabek”, zażądała, a ja, łykając łzy, posłusznie słuchałem i w milczeniu wiązałem sznurkiem pętelki na cienkich żabich odnóżach, do złudzenia przypominających te Anielkowe. Wykonywałem wszystkie jej polecenia, przyczyniając się do niewiarygodnych cierpień wielu Bogu ducha winnych stworzeń i samemu przy okazji ryzykując zdrowie, jeśli nie życie. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że nieraz, gdy Anielka poszła na podwieczorek lub pomagała rodzicom, ukradkiem udawałem się na miejsce zbrodni i uwalniałem konające już zazwyczaj zwierzęta. Wmawiałem sobie, że tylko tyle mogłem dla nich zrobić.

Byłem w tym wieku, w którym wizja kary za grzechy budzi prawdziwy, zżerający od środka lęk. W mojej rodzinnej miejscowości pełniłem funkcję ministranta w pobliskiej parafii i kwestię boskiego gniewu traktowałem bardzo poważnie. Co wieczór zamiast zmawiać paciorek, zalewałem się łzami, leżąc na brzuchu, twarzą do poduszki. Przeżywałem katusze na myśl o nieuchronnej spowiedzi pod koniec lata. Do rachunku sumienia wciąż dopisywałem nowe pozycje. Listę trzymałem w szparze między materacem a drewnianą ramą łóżka. Nie było dnia, żebym nie sięgał po nią dwa lub trzy razy, by obgryzionym ołówkiem doskrobać następny punkt. Zapisywanie grzechów przynosiło mi krótkotrwałą ulgę, jakby sam fakt istnienia listy dawał nadzieję na odpuszczenie win. Po pewnym czasie jednak długość listy zaczęła mnie przerażać. Za każdym razem gdy byłem zmuszony coś do niej dopisać, przed oczami stawał mi konfesjonał, a przed nim ja, mamroczący pod nosem nieskończoną litanię moich grzechów. Aż w końcu, w trakcie jednej z bezsennych nocy, w przypływie bezsilności zjadłem listę, krojąc uprzednio papier na malutkie kawałeczki. Być może miałem nadzieję, że niestrawność wywołana papierem zalegającym w żołądku mogłaby zostać potraktowana jako forma pokuty i przyczynić się do odpuszczenia chociaż paru moich grzechów. W głębi duszy wiedziałem jednak, i nadal jestem tego pewny, że nie ma takiego Boga, który wybaczyłby to, co ja robiłem tamtego lata.

Oprócz zadawania bólu, a może w dopełnieniu do niego, Anielka uwielbiała ustanawianie rekordów. Gdy myślę o tamtych wakacjach teraz, wydaje mi się, że całe były jednym wielkim wyścigiem od bramy do drzwi domu, od sklepu nad jezioro, od pomostu do ręcznika zawieszonego na gałęzi. Liczyła mi czas, niemiłosiernie przedłużając cenne sekundy i z sumiennością najdokładniejszych światowych arbitrów odmierzała długość skoków w dal. Kwestie sporne zawsze rozsądzała na moją niekorzyść. Rzadko udawało mi się ją zadowolić i pobić „rekord”, który Anielka sama ustalała, a raczej wymyślała, choć wtedy takie sformułowanie na pewno nie przyszłoby mi do głowy. „Pobijesz rekord, jak ustoisz na rękach piętnaście minut”, mówiła na przykład, a jeśli jakimś cudem udało mi się tego dokonać, natychmiast traciła zainteresowanie moim osiągnięciem i stawiała przede mną kolejne wyzwanie.

Tytuł dziewczyneczki jej odpowiadał, ale wyłącznie na jej własnych, sztywnych zasadach. Była gotowa porzucić tę tożsamość, z chwilą gdy zacznie się wypaczać w sposób właściwy dorosłej rzeczywistości, w której dziewczyneczka, jej niebieskie oczy i mysie warkoczyki zaczną się wiązać ze słabością. Nie było w niej słabości. I tylko taką dziewczyneczkę kultywowała i domagała się jej kultywowania od świata.

Pamiętam tę satysfakcję, gdy wracaliśmy wieczorem do domu, po dniu wypełnionym walką na każdym z metafizycznych i tych całkiem realnych frontów. Byłem lepki od potu, a bywało, że i krwi, posiniaczony, czasem z podbitym okiem, jeśli piłka, którą Anielka lubiła się bawić w zbijaka lub głupiego Jasia, z impetem trafiła prosto w moje oko. Szła lekkim krokiem, od czasu do czasu podskakując, kopiąc kamyk, jeśli trafił się odpowiedni do kopnięcia na ścieżce. Jej sukienka zawsze była czysta, podobnie jak jej dłonie, twarz, szyja. Chociażby dlatego nie śmiałbym jej dotknąć, zresztą nigdy nie przyszło mi to do głowy. Ale lubiłem przyglądać się jej, jak tak sobie szła, a wokół niej zaczynało zachodzić słońce, grały świerszcze, wzbijały się chmary komarów.

Nieraz w czasie tych powrotnych przechadzek w jej dorosłych oczach dostrzegałem coś, co mogło przypominać dumę, i były to najcieplejsze spojrzenia, jakie udało mi się od niej otrzymać. Rzucała wtedy niedbale na przykład:

– Mocno dostałeś tym kamieniem. Trzeba było się uchylić, frajerze. – Ale jej ton wyrażał zupełnie coś innego i wydawało mi się, że doskonale wiem, co tak naprawdę chciała powiedzieć. Tych parę słów sprawiało, że rozcierając obite kolana i posiniaczone łokcie, nie miałem cienia wątpliwości: i tym razem było warto.

Gdy wchodziliśmy do domu, Anielka zamieniała się w uroczą dziewczynkę w sukienczynce (tak mawiała jej mama) w białe kwiatki, która na każde polecenie rodziców odpowiadała słodkim głosikiem: „tak, mamusiu”, „oczywiście, tatusiu”. A ja musiałem codziennie wymyślać nową historię, która tłumaczyła jak, na Boga, udało mi się kolejny raz skręcić kostkę czy podrapać twarz. Anielka uprzejmie prosiła o dokładkę i nigdy nie zapominała podziękować, gdy ją dostała. Czasem opowiadała rodzicom całkowicie zmyślone historie o tym, co tego dnia robiła, i zawsze wynikało z nich, że jest świętsza od samej Marii Panny, bardziej miłosierna niż najdobrotliwszy z samarytan. Mówiąc, od czasu do czasu zerkała na mnie, jakby sprawdzała, czy podziwiam jej kunszt. A ja oczywiście podziwiałem.

Nie wiem, co budziło we mnie większy zachwyt – jej dziwne, szalone, radosne okrucieństwo, bezkompromisowość, z jaką miała mnie za nic, czy podwójne życie, które prowadziła z gracją i sprytem agentki sił specjalnych, a wszystko to, mając zaledwie osiem lat, kilkanaście piegów i dwa liche, cienkie warkoczyki. Pewne jest w każdym razie, że kochałem ją szaleńczo, tak mocno i bezwzględnie, jak tylko człowiek potrafi kochać drugiego człowieka. Można powtarzać to, co każdy z nas pobłażliwym tonem powiedziałby zakochanemu jedenastolatkowi – że nic nie wie o życiu, najlepsze jeszcze przed nim, a błahostki doświadczane w dzieciństwie są tylko namiastką wspaniałości, jaka czeka go w życiu dorosłym. Ale to bzdura. Ja miłość swojego życia przeżyłem tamtego lata, gdy pozwalałem, by małe dziewczęce rączki ciągnęły mnie za uszy, gdy wstrzymywałem oddech pod wodą tak długo, że ciemniało mi przed oczami, gdy byłem bombardowany jajkami, które chwilę wcześniej na polecenie małej dziewczynki wykradłem z kurnika sąsiada.

I była jeszcze