Ucichło - Maria Karpińska - ebook + książka

Ucichło ebook

Karpińska Maria

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Beztroskie, młodzieńcze lato się kończy, sen nie nadchodzi, ptaki odlatują, ale nikt nie wie, czy zdołają dotrzeć do celu. W tej atmosferze schyłku główny bohater szuka ratunku w terapii, podczas której tworzy opowieść o swoim życiu i jego punktach zwrotnych: o przyjaźni, o miłości między rodzeństwem i o skomplikowanych zależnościach między tymi dwoma. I o niezgodzie na śmierć – najdziwniejszym buncie, w jakim przyszło mu uczestniczyć.

Maria Karpińska (ur. 1988) – autorka artykułów, opowiadań. Jej teksty, również pod nazwiskiem Sokołowska, publikowane były m.in. w „Res Publice Nowej”, „Czasie Kultury”, „Teatrze”, „Znaku”, „Nowych Książkach” i „Twórczości”. Za debiutancki tom opowiadań Żywopłoty otrzymała Nagrodę im. Cypriana Norwida 2021.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 224

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maria Karpińska

UCICHŁO

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków

Copyright © Maria Sokołowska (Karpińska), 2022

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Część I

Myślałem:

Jakie to dziwne. Nie zdaje mi się, bym miał jeszcze intensywne życie duchowe. Jest we mnie zupełna jasność, spokój i pustka. Są głosy ptaków i ta gra czerwonego światła na skalnych organach, i smak gorzkiej, mocnej, czystej kawy bez cukru. Jestem zawieszony w żyroskopie. Jestem pusty, czysty i jasny.

Może jednak udało mi się w końcu. Może wyrzuciłem to z siebie opowiadaniem.

Lars Gustafsson, Śmierć pszczelarza, tłum. Zygmunt Łanowski

1.

Zanim znalazłem się tu, gdzie teraz jestem, chodziłem na różne terapie. Behawioralną, systemową, humanistyczną, psychodynamiczną. Żadna nie pomagała lub nie udawało mi się stworzyć „dobrej relacji” z terapeutą, koniecznej, by kontynuować. Rezygnowałem, a po nasileniu się problemu szukałem kolejnej. W przeciwieństwie do wielu problemów płynnych, rozmywających się w swojej nieokreśloności, oraz tych, których źródeł i przyczyn szuka się długimi latami podczas kolejnych słono opłacanych sesji terapeutycznych – mój problem jest bardzo konkretny. Można go zmierzyć w godzinach, minutach i sekundach. Jest nim brak snu. Nie mogę spać, a raczej usiłuję tego nie robić, bo najzwyczajniej w świecie boję się zasnąć. A to wyklucza korzystanie z leków nasennych, które położyłyby kres mojej dolegliwości i zaoszczędziły mi długich godzin spędzonych na wygodnych sofach i fotelach, nigdy kozetkach, bo te ostatnie wyszły widocznie z mody.

Moim najnowszym odkryciem jest terapia narracyjna. Jak wszystkie inne, i ta ma swoje ekscytujące zasady i stosowną nomenklaturę. Ludzi, którzy zgłaszają się na terapię, nie nazywa się, broń Boże, pacjentami ani tym bardziej klientami, tylko osobami konsultowanymi. To osoba konsultowana sama nanosi poprawki na własną historię podczas jej opowiadania. Terapeuta niczym koryfeusz czuwa nad przebiegiem opowieści, zapisuje powtarzające się sformułowania, towarzyszy pacjentowi i pokazuje, w jaki sposób ten buduje swoją historię, swoje, jakby nie patrzeć, życie. Na koniec pozostaje opowieść skorygować, nazwać problematyczną sytuację inaczej, zagrać tę samą melodię w nowej – zakładam, że weselszej, szczęśliwszej – tonacji. Pozbyć się – to, jak sądzę, podstawa – rażących, toksycznych powtórzeń, dokonać korekty stylistycznej, by opowieść toczyła się gładko, interesująco, w satysfakcjonujący, ale nigdy nazbyt ryzykancki sposób: o grach formalnych nie może tu być mowy – żadnego schizofrenicznego dwugłosu, żadnych przeskoków czasowych, jedynie przyjemny i czysty – uzdrawiający! – porządek.

Tak to przynajmniej rozumiałem i to wyobrażenie mnie ekscytowało, przede wszystkim dlatego, że wydało się bardzo proste: wystarczy opowiedzieć historię swojego życia, dokonać stosownych przesunięć, rozłożyć inaczej akcenty i można wyjść z gabinetu z tą nową, lepszą historią w kieszeni i na tej nowej, lepszej bazie zacząć budować swoją nową, lepszą przyszłość. Nie miałem dużych oczekiwań, wystarczyło mi, by w tej lepszej przyszłości powstała przestrzeń na ozdrowieńczy sen. Parę godzin nieobecności, po których staję się rześki i wypoczęty, pogodzony z tym, że mogę zasypiać i się budzić, pojawiać się i znikać, jak w cyrkowej sztuczce, tyle że bez zastrzyku adrenaliny i werbli. W tej chwili nie ma we mnie na to zgody. Jest za to sprzeciw, wypisane ogromnymi, czerwonymi literami „NIE”, sprzeciw, który zajmuje we mnie mnóstwo miejsca, być może większość istniejącej tam przestrzeni.

Wiele sobie obiecywałem po tej nowej terapii, ale mam w tej materii wystarczające doświadczenie, by wiedzieć, że zazwyczaj wiele sobie obiecuję, i choć nie jest to źródło mojego problemu, jest to jego część składowa. Nadmiar nadziei, o kroplę za dużo, by eksperyment mógł się udać. Terapeutka, nosząca rzadkie imię Felicja, którą na własne potrzeby nazywam czasem Felą, wyjaśniła mi, jak będzie wyglądać nasza współpraca. Inaczej niż wcześniejsi terapeuci, nie powiedziała nic o założeniach samej terapii, za to poinformowała mnie, że ważna w naszej pracy jest punktualność rozpoczynania i kończenia sesji oraz ich regularność – dlatego jestem zobowiązany do płacenia za spotkanie, niezależnie od tego, czy je odwołam (z jakiejkolwiek przyczyny, łącznie z chorobą), czy się po prostu nie pojawię. Według artykułu o terapii, na który natknąłem się później w internecie, już tu powinna mi się była zapalić czerwona lampka. „Upewnij się, że komercyjny aspekt terapii nie jest dla terapeuty jedyną motywacją do pracy”, głosił artykuł. Ale lampka się nie zapaliła, więc podpisałem „obopólne zobowiązanie” z zasadami współpracy i mogliśmy rozpocząć. Fela powiedziała, że mam po prostu zacząć opowiadać o sobie, a to, gdzie zacznę, wyznaczy początek mojej historii. „Chciałbym opowiedzieć swoją młodość, bo niechybnie się skończyła”, oznajmiłem dość romantycznie (to zdanie wymyśliłem sobie wcześniej), ale dopiero wtedy, gdy je wypowiedziałem, przyszło mi do głowy, że to rodzi wiele komplikacji – bo jeśli zaczynam od tego, że młodość się skończyła (tak przynajmniej sądzę), to czy początkiem mojej historii jest koniec młodości? I czy teraz moja historia będzie się zaczynała od końca, i będzie się cofać, aż do dzieciństwa, które stanie się jej nowym końcem? Czy ten odwrócony początek nie zaprzepaści efektów terapii, jeśli historia, z którą miałem wyjść w kieszeni, zostanie przenicowana? I czy będę miał możliwość jej kontynuowania, jeśli jej końcem będzie moje dzieciństwo, a nie teraźniejszość? Przedstawiłem Felicji te wątpliwości i rozważaliśmy je, aż sesja się skończyła, co Fela zakomunikowała mi słowami: „Od tego punktu rozpoczniemy za tydzień” i wskazała palcem na zegar wiszący za jej plecami w rogu pokoju, dokładnie w takim miejscu, bym patrząc na nią, zawsze go widział. Przyjdzie czas, że będę nienawidził sposobu, w jaki wznosiła ten palec, bez odrywania wzroku od notatek, oraz tych słów, które zawieszały mnie w próżni na siedem dni, ale na razie było mi to obojętne. Po prostu podziękowałem, wstałem i wyszedłem.

W drodze do domu zastanawiałem się, co zmieniła we mnie sesja, czy czuję się inaczej i czy możliwe, że w jakimś stopniu terapia już „zadziałała”. Lubię nad tym rozmyślać po wyjściu od terapeuty. Delektuję się wtedy miłym złudzeniem spełnionego obowiązku, jakbym wykonał ważne zadanie, rodzaj „pracy na dziś”, więc resztę dnia mogę nic już nie robić. Prawdą jest, że po niektórych szczególnie wymagających emocjonalnie sesjach, czyli właściwie każdym spotkaniu na terapii grupowej, byłem wręcz fizycznie wyczerpany i mogłem jedynie rzucić się na łóżko i odpoczywać. Spotkanie z Felą nie zmęczyło mnie do tego stopnia, dało jedynie tę przyjemną świadomość robienia postępów i podejmowania odpowiednich decyzji dotyczących własnego życia. Dzień był ciepły, tramwaj spokojnie sunął po szynach, znalazłem miejsce siedzące, żaden z pasażerów mnie nie zaczepiał, nie budził podejrzeń, nie przyciągał mojej uwagi swoim zachowaniem. Mogłem zgarbić się na plastikowym siedzeniu, z rękami w kieszeniach i pielęgnować w sobie spokój oraz senność dające obietnicę, że gdybym tylko znalazł się w tej chwili w łóżku, zdołałbym zasnąć.

Na tym etapie wiedziałem już jednak dobrze, że to tylko przyjemna ułuda, choć zdarza mi się „zdrzemnąć” w ciągu dnia. Czasem, gdy leżąc na kanapie, czytam lub oglądam film na komputerze, pozwalam sobie w sposób całkowicie świadomy odpłynąć. Myślę: „teraz na chwilę zasnę” i zasypiam, ale jakaś część mnie kontroluje sen i podtrzymuje pewność, że w każdej chwili aktem woli jestem w stanie się wybudzić. To nie sen decyduje, tylko ja. I rzeczywiście, nigdy mi się nie zdarzyło, bym obudził się na kanapie w środku nocy, zawsze drzemka trwa około godziny i kończy się, gdy postanawiam, że ma się skończyć, choć nie byłbym w stanie opisać, w jaki sposób to robię. Budzę się z nieprzyjemnym słodko-mdłym smakiem w ustach, z odrętwiałym karkiem i lekkim bólem głowy, dlatego sympatyczne słowo „drzemka” tu nie pasuje, naprawdę nie ma w tym nic przyjemnego. Są to jednak nieliczne momenty mojej regeneracji, bez których prawdopodobnie już dawno bym umarł lub zapadł na ciężką chorobę. Zawsze po powrocie do świadomości leżę jeszcze chwilę na kanapie, a potem wstaję, myję zęby i zapisuję w notesie porę zaśnięcia i wybudzenia. Ten nawyk pozostał mi po innej terapii. Dzięki niemu miałem udowodnić sam sobie, że śpię wystarczająco długo i spanie w ogóle nie stanowi problemu, co powinno zaowocować wyleczeniem bezsenności. Trochę tak, jak gdyby sen czekał na moment, aż stracę nim zainteresowanie. Dzięki notatkom mogłem również przeanalizować mój rytm dobowy, dojrzeć wszystkie błędy i uchybienia popełniane wobec schematu dnia i nocy, wobec tykającego we mnie zegara, a także obserwować postęp. Następnie, po zakończeniu terapii, powinienem był pozbyć się zeszytu i „zacząć żyć normalnie” – bez notatek i bez problemów ze snem – ale zrezygnowałem na wcześniejszym etapie, gdy z moich zapisków wyraźnie wynikało, że wcale nie śpię więcej, a brak progresu zaczął mnie przygnębiać. Sam akt notowania, „jak długo mnie nie było”, przynosi mi jednak pewną perwersyjną przyjemność i stał się nawykiem, choć od tamtej terapii minęły lata, inni specjaliści zaś nieraz krytykowali to przyzwyczajenie, twierdząc, że stwarza ono zbyt duże napięcie wokół snu. Doradzali mi też, żeby notesu jak najszybciej się pozbyć, na przykład w jakiś fantazyjny, symboliczny sposób – wyrzucając go do rzeki lub paląc w noc świętojańską w ognisku.

Warto chyba od razu powiedzieć, jeśli wciąż nie jest to oczywiste, że nie jestem dobrym pacjentem (czy też „osobą konsultowaną”), jeśli w ogóle pacjenci dzielą się na tych dobrych i złych. Nie wcielam wielu brzmiących sensownie rad w życie, nie ułatwiam terapeutom zadania podczas sesji, gdy udzielam zdawkowych odpowiedzi na pytania. Czasem posuwam się wręcz do tego, że są to odpowiedzi nieprawdziwe. Nieraz świadomie zwodzę terapeutę, bez wyraźnego powodu naprowadzając go na fałszywy trop. Raz milczałem bitą godzinę, bo wiedziałem, że według zasad tamtej terapii to ja muszę zacząć rozmowę. Byłem ciekaw, czy terapeutka się złamie. Błagalny wyraz jej twarzy po upływie trzydziestu pięciu minut dał mi dużo niezdrowej satysfakcji. Wiem, że nikt nie może mi pomóc, jeśli nie będę chciał przyjąć tej pomocy, i naprawdę rozpaczliwie pragnę zmiany. Mam jednak głębokie przekonanie, że żadna terapia mnie nie uzdrowi, pozwalam więc sobie na drobne przyjemności, namiastkę rozrywki, rzucając małe wyzwania różnym specjalistom. Żadna terapia nie zmieni rzeczywistości, a to rzeczywistość – nie ja, nie toksyczne relacje ani krzywdy wyrządzone mi w dzieciństwie – tylko najzwyczajniejsza w świecie rzeczywistość jest powodem, dla którego cierpię na bezsenność.

Tamtego dnia po powrocie z gabinetu Felicji postanowiłem (jak zwykle na początku terapii) dać tej metodzie szansę i stworzyć własną historię, opowiedzieć ją dokładnie tak, jak to widzę. Są rzeczy, których nie wiemy, o których nigdy się nie dowiemy, takie, które pozostały poza kadrem naszej świadomości, i tego nie da się już nadrobić. Ale przecież, gdy fragment historii dzieje się poza polem naszego widzenia, nie przestajemy istnieć, wręcz przeciwnie, pracowicie sztukujemy w swoim umyśle te chwile, które nie były naszym udziałem, bo nadrzędną zasadą historii jest jej ciągłość. Żyjemy nieprzerwanie aż do końca i naszą opowieść łatamy, gdzie trzeba, by nie było w niej dziur wskazujących na nieistnienie. Nie, na nieistnienie nie ma w naszej historii miejsca. Jej własna dynamika porusza bezustannie kołowrotek i nie uznaje przerw w pracy. A więc proszę. Oto moja historia. A tak naprawdę nasza historia, moja i mojego najlepszego przyjaciela, jedynego przyjaciela. Może nawet bardziej jego niż moja, ale wydaje mi się, że tylko opowiadając o nim (jak najwięcej, wszystko, co wiem, każdy najdrobniejszy szczegół, łącznie z tym, jaką kawę lubił i jakie słowa budziły w nim wstręt, i nigdy nie słyszałem, by ich używał), mogę powiedzieć coś sensownego o sobie.

I ustalmy to od razu: to będzie smutna historia, bo mój przyjaciel zmarł nieoczekiwanie – jak to mówią, w kwiecie wieku – i zostawił dwójkę (i więcej) dzieci i kobietę, która go kochała.

No i mnie, i mnie też przecież zostawił.

Dajmy jednak tej historii szansę.

Zaczynajmy.

2.

Miejsce, w którym mieszkał razem z dziadkami, pamiętam bardzo słabo, prawie w ogóle. Rzadko tam bywaliśmy, większość czasu spędzając poza domem albo u mnie. Przestrzeń, która jednoznacznie kojarzy mi się z nim, to domek działkowy jego dziadków, wybudowany pewnie w latach siedemdziesiątych, na granicy Warmii i Mazur. Był drewniany, niespecjalnie ładny i zawsze nazywaliśmy go właśnie tak – „domkiem”, głównie ze względu na niewielki rozmiar, jednak po latach zaczęła mi w tym określeniu pobrzmiewać jakaś niezamierzona czułość. Wszystko, co znajdowało się w środku – dwie ciężkie drewniane ławy przystawione do równie ciężkiego, grubo ciosanego stołu, mały stolik z białą szydełkową serwetką przy telewizorze i fotel obity beżowym materiałem w wytłaczane kwiaty – wszystko to robiło wrażenie wiecznie brudnego, przykurzonego i oblepionego żywicą czy też odchodami niedających się przegonić much, choć babcia mojego przyjaciela bardzo dbała o czystość. To oraz szykowanie posiłków zajmowało jej właściwie większość czasu. Ale świat zewnętrzny niestrudzenie wdzierał się do wnętrza domu, mrówki znajdowały szparę pod framugą okna, by dotrzeć na blat kuchenny, a pająki snuły pajęczyny w kątach szybciej, niż babcia mojego przyjaciela mogła je dostrzec.

Na parterze znajdował się jeden spory pokój, w nim telewizor, szafka z umywalką i elektryczną kuchenką, a także ten ciężki stół, przy którym jedliśmy. W głębi, za wąskimi drzwiami z oknem, mieściła się maleńka łazienka z prysznicem schowanym za ceratą w kwiaty. Mycie się tam nie było łatwe: z trudem dało się obrócić, a każdy podmuch wiatru z nieszczelnego okna przyklejał ceratę do mokrego ciała. Ze słuchawki prysznicowej, która naprawdę przypominała staroświecką słuchawkę, słabą strużką ciekła woda, zawsze zbyt gorąca albo zbyt zimna. Piętro wyżej, w skosie, były dwie sypialnie, jedna od strony lasu, druga od jeziora, w nich zaś materace na podłodze i dwie lampki nocne, po jednej w każdym z pokoi. Pamiętam to wszystko dobrze, choć wnętrze domu nie miało dla nas wtedy właściwie żadnego znaczenia. Jak kameleony wnikaliśmy w atmosferę domku, ale jej nie ocenialiśmy – była, jaka była, bo widocznie taka być musiała. Ważne wydawało nam się tylko to, że domek od jeziora dzieliło najwyżej dwadzieścia metrów, a także to, że znajdował się na niedużym wzniesieniu, dzięki czemu dało się zbiegać z górki od drzwi domu aż do samej wody, ostatnim susem wpadając w lodowatą, nieruchomą w bezwietrzne dni taflę. I jeszcze to, że dziadkowie mojego przyjaciela mieli łódkę, z której można było łowić okonie i płotki, wskakiwać do wody albo leżeć na jej dnie i schnąć w rytm jej kołysania.

Jeździliśmy tam w czasie wakacji, a nieraz też na weekendy wiosną lub jesienią, jeśli było ciepło. Mój przyjaciel nie miał rodziców, to znaczy jego mama zmarła, jak był mały, tata zaś odszedł od nich, jak był jeszcze mniejszy, i nigdy więcej się nie pojawił, choć może przysyłał pieniądze lub w inny sposób zaznaczał swoje istnienie – nic mi jednak o tym nie wiadomo. Wychowywali go więc dziadkowie, ludzie specyficzni, niezmienni w swoich przyzwyczajeniach, jakby byli ze skały, której absolutnie nic nie jest w stanie ruszyć. W tamtym okresie ich niezłomność jaskrawo kontrastowała z tym, jacy byliśmy my – mój przyjaciel i ja – bo zmienialiśmy się z prędkością światła, nasze twarze były pogniecione w odmienny sposób każdego ranka, a myśli krążyły wokół coraz to nowych rzeczy.

Pewnego razu dziadek mojego przyjaciela pożyczył nam swój ulubiony śrubokręt. Powtórzył dwa razy, żebyśmy na niego uważali. „Dobrze leży w ręce” – powiedział, zaznaczając, że lubi go bardziej od innych śrubokrętów. Ważył go przez chwilę w dłoni, po czym powoli, jakby z namysłem, podał go mojemu przyjacielowi. Wydawało mi się, że dziadek dzięki temu śrubokrętowi zyskuje nadprzyrodzoną zręczność, której na co dzień mu brakowało – miał duże toporne dłonie, grube palce, szersze na końcu niż u nasady, z krótko obciętymi okrągłymi paznokciami. Te palce robiły wrażenie niezdolnych do wykonywania jakichkolwiek czynności manualnych wymagających dokładności lub staranności. Wyobraziłem sobie, że śrubokręt, gdy tylko znajdzie się w jego dłoni, przyrasta do niej i służy za dodatkowy, filigranowy, zręczny palec, jakiego mu brakowało, i że tym samym dziadek powierza nam elementarną część swojego ciała, bez której z powrotem staje się zwykłym starszym mężczyzną o wyjątkowo niezgrabnych palcach.

A nam ten szczególny śrubokręt wypadł z łódki do jeziora przy pierwszej lepszej okazji. Mówię „nam”, ale to z moich rąk się wyślizgnął. Przykręcałem obluzowany zaczep wiosła, gdy z mokrej dłoni wysunęła mi się rękojeść i z cichym pluskiem śrubokręt wpadł do wody. W pierwszej chwili w ogóle się tym nie przejąłem, woda w tym miejscu była przejrzysta i płytka, sięgała trochę powyżej pasa, a rękojeść była pomarańczowa, więc wydawało się, że łatwo go będzie odnaleźć.

– Uważaj – powiedział pod nosem mój przyjaciel, choć było po sprawie, śrubokręt leżał już dawno na dnie. Zdjął spodnie i koszulkę, wszedł w bokserkach do wody i stojąc w niej po pas, wpatrywał się w niespokojną taflę. Tego dnia mocno wiało. Byliśmy parę metrów od brzegu, w zatoce zarośniętej trzcinami i tatarakiem. Patrzył tak dłuższą chwilę, aż w końcu zaczął krążyć na przestrzeni dwóch metrów kwadratowych i macać stopami grunt, wznosząc z dna chmury mułu i kłując się o połamane łodygi trzcin.

– Nie ma – powiedział w końcu i wtedy ja też się zdenerwowałem, przywiązałem łódkę do pomostu, rozebrałem się, wszedłem do wody i zacząłem szukać razem z nim. Mieliśmy jedne okularki, nurkowaliśmy więc na zmianę, aż w końcu mój przyjaciel zaczął pływać bez nich, otwierając oczy pod wodą i pozwalając, by drobinki mułu wpadały mu pod powieki. Im dłużej szukaliśmy, tym sprawa robiła się bardziej beznadziejna. Śrubokręt musiał zakopać się w mule i pewnie osiadał w nim coraz głębiej, podczas gdy chodziliśmy w tym miejscu i zatapialiśmy w muliste dno ręce i stopy. Słońce zaczęło zachodzić, a chłód wody przenikać nasze ciała. Był to jeden z zimniejszych dni, lodowaty wiatr przesuwał po niebie ciemnoszare chmury. Czułem, że sinieją mi usta, z całej siły zaciskałem szczękę, ale mimo to drżała, a moje zęby wydawały groteskowy dźwięk, jakbym dzwonił nimi umyślnie, co przecież w żadnym razie nie było prawdą. Dopóki mój przyjaciel nie odwoływał poszukiwań, ja też nie mogłem tego zrobić. Zresztą wcale nie chciałem. W takich sprawach był niezwykle uparty, a teraz do tego był wściekły. Nie powiedział nic, ale wiedziałem doskonale, że jest zły. Gdy w końcu wyszedł z wody, rzucił okularkami o ziemię i nie ubrał się, choć zrobiło się naprawdę zimno, słońce właśnie schowało się za drzewami na drugim brzegu. Szedł w górę wzniesienia boso, zaciskając ubrania w ręce, jego mokra skóra pobłyskiwała w zachodzącym słońcu, a on powoli kroczył, dostojny i wyprostowany, mimo obsiadających go komarów. A ja szedłem za nim, zgarbiony, w przesiąkającej wodą koszulce, rozcierając zziębnięte ramiona i opędzając się od owadów. Ten jego obraz – wściekłego, bladego, białego wręcz, ale idącego równym, dumnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach domu, do którego się zbliżaliśmy – choć było w tym wzroku coś nieobecnego, jakby patrzył dużo dalej, za horyzont przesłonięty domem i drzewami – ten jego obraz powraca do mnie często w czasie bezsennych nocy. Takiego go właśnie zapamiętałem i ze wszystkich wspólnie spędzonych chwil wtedy – nie, gdy się śmiał w ten charakterystyczny dla siebie sposób ani kiedy jego skronie pulsowały świeżą krwią po długim biegu – wtedy właśnie, gdy tak szedł mokry, z czerwonymi od mułu oczami, wydawał mi się najbardziej żywy. Najdalszy śmierci.

Najdalszy też w jakimś sensie od siebie, bo w tamtym okresie mój przyjaciel właściwie nigdy nie bywał zły czy wściekły. Stanowił przeciwieństwo swoich dziadków, nadąsanych w sposób, naszym zdaniem, typowy dla dorosłych, a który nie musiał mieć innego powodu niż to, że życie jest ciężkie. Im mniej uprzejmie oni warczeli „dzień dobry”, wchodząc do sklepu, tym głośniej on się witał z promiennym uśmiechem. Im bardziej opryskliwie oni traktowali mylącą się w obliczeniach ekspedientkę przy kasie, tym chętniej on nie zważał później na pomyłki na jego niekorzyść, przyjmował je wręcz z rodzajem radości, bo były okazją, żeby pokazać, jak wielkodusznym jest człowiekiem. „Możecie mnie oszukać”, zdawał się mówić wyraz jego twarzy, jego otwartej, dobrej twarzy, dobrej jak świeżo upieczony chleb albo jak czysta ryza papieru, „możecie mnie oszukać!”, mówiły jego oczy, „nie szkodzi!”, a im bardziej to mówiły, tym rzadziej zdarzały się osoby, które rzeczywiście z tej zachęty korzystały. Zdecydowana większość spotkanych przez niego ludzi reagowała, przybierając podobny wyraz twarzy – u tych nienawykłych pojawiało się coś w rodzaju grymasu, u innych, serdecznych z natury, dobrotliwy uśmiech, który dopowiadał: „Mnie też! Mnie też można oszukać!”.

Po latach, kiedy te wydarzenia były już przeszłością, zacząłem sobie zadawać pytanie, na ile wpływało na niego to bycie ciągłym rewersem, zaprzeczeniem. Czy jego charakter ukształtowany w kontrze nie był tylko przykrywką dla tego, co pod spodem, tarczą skrywającą to, co za nią, a z czasem przyrośniętą do ciała do tego stopnia, że nie dało się jej oderwać od skóry? Czy wtedy, idąc w górę wzniesienia, nie był przez chwilę prawdziwym sobą?

Nie pamiętam dokładnie, jak zakończyła się ta historia ze śrubokrętem – podejrzewam, że mój przyjaciel poszedł do dziadka i powiedział, co się stało – ale pamiętam dobrze, że nie wywołało to absolutnie żadnej reakcji, ani wybuchu gniewu, ani wyrzutów, ani nawet oschlejszego niż zwykle tonu poleceń kierowanych do nas, po prostu nigdy już z własnej woli nie pożyczaliśmy od dziadka żadnych narzędzi, szybciej schodziliśmy mu z drogi i nic więcej się nie wydarzyło. Zarówno w ich domu mazurskim, jak i w mieszkaniu dziadków w Warszawie panowała głównie cisza, w tle słychać było tylko szmer radia szukającego odpowiedniej fali i czasem brzęk naczyń z kuchni, w której babcia mojego przyjaciela szykowała jedzenie. Jego dziadek, odkąd przeszedł na emeryturę, zajmował się krótkofalarstwem i większość czasu spędzał przy radiu, nadając komunikaty i zapisując podawane mu współrzędne. Gdy wspólnie przebywaliśmy na Mazurach, dziadek urządzał swoją „stację dowodzenia”, jak nazywał to mój przyjaciel, w hangarze, czymś pomiędzy nieużywanym zgodnie z przeznaczeniem garażem a składzikiem. Tam rozstawiał swoje radia i mikrofony i próbował łapać łączność, a gdy się udawało, podawał ciąg cyfr i liter, które składały się na jego identyfikator. Czasem, gdy mieliśmy do niego jakąś sprawę i wchodziliśmy do składziku, słyszeliśmy, jak tubalnym, opanowanym głosem mówił: „SQ 6 Halina Halina Ignacy, powtarzam, SQ 6 Halina Halina Ignacy”. Mój przyjaciel śmiał się, że wyryje mu ten identyfikator na nagrobku zamiast nazwiska i rzeczywiście musiałbym się dobrze zastanowić, czy dziadek miał na imię Władek czy Witek, a tę frazę pamiętam do dziś. SQ 6 Halina Halina Ignacy. Jeśli udało mu się złapać łączność, rozmawiał chwilę o pogodzie, temperaturze powietrza i wody, ilości ryb w jeziorze (choć nigdy z nami nie łowił) i prognozach meteorologicznych na kolejne dni. Był w tych rozmowach uprzejmy i dystyngowany, mówił z dużym znawstwem o stanie przyrody, której nigdy, przynajmniej w czasie mojej obecności na działce, nie obserwował, poruszał się bowiem tylko między swoją stacją dowodzenia a domkiem, w którym babcia podawała mu rosół na zmianę z żurkiem (nawet w czasie upałów) i parę rodzajów kotletów, bo innego jedzenia nie uznawał do tego stopnia, że uważał je za niebezpieczne dla zdrowia. Pewnego razu widziałem, jak wychodząc z hangaru, stanął oko w oko z zającem przebiegającym właśnie przez działkę. Najpierw zastygł, jak każdy, gdy spotka dzikie zwierzę, a potem machnął ręką, mruknął pod nosem coś, czego nie mogłem usłyszeć, obrócił się i ruszył w stronę domku, nawet nie patrząc na biegnące w stronę krzaków przepłoszone zwierzę.

Odzywał się do nas bardzo niewiele. Za to chętnie wydawał dyspozycje, gdy po przyjeździe na działkę lub po burzy trzeba było wejść na dach i montować na nim antenę. Mój przyjaciel siadał okrakiem na daszku kryjącym werandę, a jego dziadek komenderował:

– Daj wyżej. Trochę w prawo. – Były to rzadkie chwile jego ożywienia. Gdy antena już była na swoim miejscu, biegł do hangaru, by sprawdzić jakość połączenia, a potem drobnymi, ostrożnymi, ale szybkimi krokami wracał na zewnątrz. – Daj niżej! – krzyczał i znów drobił do środka.

Trwało to długo. Dziadek był perfekcjonistą, jeśli chodziło o jakość połączenia. Nigdy nie był z niego do końca zadowolony.

– Przeklęty wiatr – powtarzał przez zaciśnięte zęby w wietrzne albo deszczowe dni i czasem jeszcze mówił: „Czego stoisz?”, a gdy tylko pogoda się uspokajała, kazał mojemu przyjacielowi znów wchodzić na dach i dać wyżej lub niżej albo najpierw niżej, potem wyżej.

Nieraz nawiązując łączność przez radiostację, wyprowadzał z lasu zgubionego kierowcę, dlatego pod ręką zawsze miał plan, który studiował w przerwach między połączeniami, żeby w razie potrzeby móc udzielić wskazówek komuś, kto ich potrzebował przez CB-radio. Gdy kończył połączenie, opadał z sił. Ręce spuszczał wzdłuż tułowia i siedział tak zapadnięty w sobie, w oczekiwaniu na kolejne wezwanie radia. Głos, którym zwracał się potem do nas, nie miał nic z jego radiowego opanowania i głębokiego tonu, zamiast tego pobrzmiewała w nim irytacja. Mój przyjaciel tłumaczył mi, że w środku lasu łączność jest bardzo słaba, dlatego dziadek często podczas wyjazdów miewał zły humor. To był też powód, dla którego dziadkowie z czasem coraz rzadziej przyjeżdżali na Mazury, z ulgą przyjęli fakt, że wnuk ma prawo jazdy i „korzysta” z działki sam. Niczego nie znosili bardziej niż marnotrawstwa, więc każdy nasz wypad do domku ich cieszył, nigdy zaś nie wnikali, co na tej działce się działo. W końcu przyjeżdżali już tylko dwa razy do roku, na wiosnę, by „otworzyć sezon”, i z początkiem zimy, żeby go zamknąć. A później i to zadanie przejęliśmy od nich my.

„Co za marnacja”, lubiła powtarzać babcia mojego przyjaciela. Marnacją był oczywiście niedojedzony obiad, choć resztek nigdy nie wyrzucała, marnacją było też przetarcie w spodniach lub wylanie łyżki zupy na bluzę, trudno jednak powiedzieć, czy komentarz dotyczył bardziej zupy, czy bluzy. Tymi samym słowami kwitowała rozwód dalekich znajomych albo rezygnację ze studiów prawniczych syna innych. Odnosiła się wtedy do ludzi, których ledwo znała, a mimo to potrafiła dostrzec w ich historii zasób, który przez własną głupotę trwonili. Żyła w rygorze oszczędności, jednak tym, co oszczędzała, były nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim potencjał – jedzenia i rzeczy, który potrafiła z nich wydobyć tylko ona. Nie mówię o tym, co oczywiste – resztkach przypalonego mięsa stających się bazą sosu czy wyblakłych firankach przerabianych na poduszki. Mówię o nadwyżce pokrojonego szczypiorku, na który miała specjalne tycie pudełko, w którym go mroziła, by w odpowiedniej chwili wyciągnąć i posypać twarożek, bądź papierze po maśle, który także wkładała do zamrażarki, by tam czekał na moment, aż będzie potrzebowała wysmarować tortownicę. Przechowywała każdy skrawek wstążki, każdy znaleziony guzik, a gdy dostawała prezent, odpakowywała go z ogromną pieczołowitością, by móc wygładzić starannie na kolanach papier, złożyć i wsadzić do przeznaczonej do tego szuflady. Podobny los spotykał nawet niektóre bardziej atrakcyjne papierki po cukierkach, choć trudno powiedzieć, do czego mogłyby się przydać – może do fantazyjnych, kosmicznych dziecięcych ozdób, których jednak babcia mojego przyjaciela z pewnością nie zamierzała tworzyć, bo zwyczajnie nimi gardziła, uważając je za zbytek.

Była to maleńka, krępa kobieta, o której bardzo trudno było coś więcej powiedzieć niż to, że nie lubiła marnotrawstwa, i dlatego mój przyjaciel nieraz nazywał ją „kobietą bez właściwości”, a tkwiąca w tym wyrażeniu złośliwość brała się, jak sądzę, stąd, że nie okazywała mu zbyt wielu ciepłych uczuć, jakich można by się spodziewać po babci. Podejrzewam, że jej zachowanie – poprawne, jednak wyraźnie zdystansowane – musiało mieć swoje źródło w jakiejś pretensji, głęboko skrywanej urazie, powstałej w czasach, które wykraczały poza jego, a tym bardziej moją świadomość. Uraza musiała mieć związek z osobami, które dawno odeszły, i być może również coś zmarnowały, coś, czego babcia nie mogła odżałować – to tłumaczyłoby jej całkowity brak zainteresowania wnukiem. Jedynym wyjątkiem było jego żywienie: do tego, by porządnie zjadł posiłek – trzeba jej to oddać – podchodziła bardzo poważnie. Sama jadła niewiele, a przynajmniej nigdy na naszych oczach. Podczas posiłków odmawiała siadania do stołu, mówiła, że się najadła, gotując. Nie można jednak powiedzieć, że nie była troskliwa. Całą swoją opiekuńczość rezerwowała wszakże dla męża, który, jak powtarzała drżącym głosem, był sercowcem, co oznaczało, że nie należało zaprzątać jego głowy czymkolwiek błahym (bo po co) ani tym bardziej ważnym (bo mogłoby go wyprowadzić z równowagi). Gdy po obiedzie siadał przed małym, trzeszczącym telewizorem i wydawał z siebie odgłosy będące połączeniem pojękiwania z posapywaniem, babcia mówiła nerwowym szeptem, że chyba znów „coś mu leży na żołądku”, i dodawała, żebyśmy wyszli pobawić się na dwór.

Szliśmy pobawić się na dwór, kiedy mieliśmy dziewięć lat, ale też wtedy, kiedy kończyliśmy siedemnaście. Różnicy, jaka w nas zaszła, babcia zdawała się nie dostrzegać, pewnie dlatego, że wszystkie jej radary wykrywające zmiany w otoczeniu nastawione były na dziadka, który na przestrzeni tych lat zmienił się niewiele: może bardziej przygarbił i stracił część włosów, a na pewno głośniej posapywał po obiedzie, ale nic poza tym. Ona jednak nadal wpatrywała się w niego ogromnymi jak na tak niewielką osobę oczami, żywiąc być może nadzieję, że wypatrzy coś, czemu mogłaby przeciwdziałać, zanim się wydarzy i zburzy wypracowany przez nią ład.

Na imię miała Iwona. Podobno koleżanki wołały na nią kiedyś Iwa, pewnie mówiły na przykład „chodź, Iwa, na podwórko”, ale kiedy ja ją poznałem, nie miała już koleżanek i żadne zdrobnienie do niej nie pasowało.

Przykro