Życie i pamięć w mrocznych czasach - Szacka Barbara - ebook

Życie i pamięć w mrocznych czasach ebook

Szacka Barbara

0,0
74,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wspomnienia profesor Barbary Szackiej, socjolożki, obejmują okres od dzieciństwa spędzonego w Kaliszu, przez okupację, kiedy cieniem na życiu rodziny położyla się wieść o zamordowaniu ojca w Katyniu, po czasy PRL, aż do jej upadku w 1989 roku. Autorka obszernie opowiada o swoich wyborach naukowych, ideowych i życiowych, kreśląc obraz środowiska polskiej inteligencji na tle przemian politycznych i społecznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 711

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadzący

Piotr Chojnacki

Redakcja i korekta

Izabella Sariusz-Skąpska

Przekład wstępu

Jakub Szacki

Projekt okładki i stron tytułowych

Sylwia Szafrańska

Książka została wydana we współpracy z Wydziałem Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze zbiorów prof. Barbary Szackiej

An Archival Memory Project with Ellen Hinsey

© Copyright by Barbara Szacka

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Tomasz Ginter

Centrum Poligrafii Sp. z o.o., Warszawa

ISBN 978-83-8196-927-7

ELLEN HINSEYWSTĘPPAMIĘĆ W MROCZNYCH CZASACH

Nie, nie dlatego tu z popiołów zimy

Zwracam się do was jak najprostszą mową,

Żeby zwątpienie szerzyć, melancholii

Dawać na przykład imię siostry losu,

Dalej i dalej. Jeszcze serce bije.

Nic nie stracone. Jeśli nasze słowo

Któregoś dnia tak zdoła się zespolić

Z korą drzew leśnych i kwiatem pomarańcz,

Że będzie jednym – to będzie znaczyło,

Że myśmy wielkiej nadziei bronili.

Czesław Miłosz, Wezwanie

W zbiorze wykładów Świadectwo poezji Czesław Miłosz nawiązuje do tego, jak ludzie od zawsze nieustannie odkrywają nowe wymiary, które są „niedostępne inaczej niż przez bezpośrednie doświadczenie”. Przez „bezpośrednie doświadczenie” Miłosz rozumie przede wszystkim „bezpośrednie doznanie nacisku Historii w postaci ognia spadającego z nieba, inwazji obcych wojsk, zrujnowanych miast itp.”1– wprawdzie przyznaje, że historię można odczuwać przez jej drugorzędne objawy, takie jak architektura czy inne ślady poprzednich pokoleń, ale ostrzega, że „dopiero świadomość niebezpieczeństw, jakie czyhają na to, co kochamy, pozwala przenikać wymiar czasu”. Według Miłosza doświadczanie takich niebezpieczeństw oznacza większe wyczucie czasu i historii – jej znaczenia, ostrzeżeń i zagrożeń.

Wybitna socjolożka, prof. Barbara Szacka, jest osobą, na której „bezpośrednie doświadczenia” życiowe składały się właśnie takie zjawiska, jakie opisywał Miłosz – a w ciągu jej życia splatały się one z zainteresowaniem pamięcią i historią. Po raz pierwszy spotkałam prof. Szacką w kwietniu 2013 roku, kiedy prowadziłam badania nad oddziaływaniem dokonanej przez NKWD na polskich jeńcach w 1940 roku Zbrodni Katyńskiej oraz katastrofy 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku i nad upamiętnianiem tych wydarzeń – byłam bowiem wtedy w Warszawie, aby przeprowadzić wywiady bezpośrednio po tragedii samolotu Tu-154. Poprosiłam o spotkanie z prof. Szacką, aby porozmawiać o jej ważnym eseju na temat pamięci historycznej Transformacja ustrojowa i pamięć przeszłości2, a także aby pomówić bardziej ogólnie o prowadzonych przez kilkadziesiąt lat badaniach socjologicznych nad pamięcią historyczną w Polsce. Barbara Szacka, znamienita profesor socjologii i badaczka z Uniwersytetu Warszawskiego, do czasu przejścia na emeryturę w 2000 roku prowadziła pionierskie badania nad świadomością historyczną, będącą coraz częściej przedmiotem zainteresowania nowego pokolenia naukowców, którzy podkreślają istotność tej problematyki w dziedzinie prac nad pamięcią w skali ponadnarodowej.

Przewidując, że nasza rozmowa będzie dotyczyła zarówno mordu na polskich jeńcach wojennych w 1940 roku, jak i katastrofy lotniczej w 2010 roku i narastającego „kultu smoleńskiego”, Barbara Szacka wspaniałomyślnie przyniosła dokumenty, które, jak przypuszczała, mogły być przydatne. Po wybuchu wojny i kampanii wrześniowej w 1939 roku jej ojciec, dr Wojciech Plewniak, lekarz medycyny i oficer rezerwy, dostał się do niewoli i został internowany w Kozielsku, jednym z trzech obozów jenieckich zorganizowanych przez Sowietów dla polskich oficerów służby czynnej i rezerwistów, funkcjonariuszy policji, straży granicznej i więziennej, urzędników państwowych, ludzi wielu zawodów i stanowisk. Jak dobrze wiadomo, wiosną 1940 roku te trzy obozy zostały opróżnione, a jeńców przewieziono do więzień NKWD w Charkowie i Twerze oraz do lasu katyńskiego, gdzie zostali zamordowani3. Na pierwszym spotkaniu prof. Szacka pokazała mi kartkę pocztową datowana na listopad 1939, którą pozwolono jej ojcu wysłać do rodziny. Nadany wtedy przez jej matkę list pozostał bez odpowiedzi. Jej matka dowiedziała się o zamordowaniu męża wiosną 1943, ale dopiero w 1990 roku prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow przyznał, że to Rosjanie ponoszą odpowiedzialność za mord dokonany na bezpośredni rozkaz Stalina4.

Choć od pierwszego spotkania z prof. Szacką minęło już ponad dziesięć lat, pamięć o nim i o dokumentach leżących na stole między nami wciąż jest we mnie żywa. Poczucie bliskości z innymi ludźmi jest czymś zupełnie niepojętym, podobnie jak niewytłumaczalne jest poczucie wspólnej odpowiedzialności, jakie może pojawić się w zetknięciu z historycznymi dowodami. Być może, po części jest tak dlatego, że dokumenty takie jak te, które pokazała prof. Szacka, nigdy nie są zwykłymi pamiątkami, ponieważ wzbudzają w nas, tu i teraz, poczucie obowiązku, wołając o pamięć i ujawnienie całej prawdy.

HISTORIA PRZEZ DUŻE H

W ciągu ponad trzydziestu lat, jakie minęły od uznania radzieckiej odpowiedzialności za Zbrodnię Katyńską, wykonano ogromną pracę badawczą, która pozwoliła poszerzyć wiedzę na ten temat i ustalić jej faktyczny zakres5. Tej pełnej zaangażowania pracy historyków towarzyszyła aktywność wielu osób i organizacji społeczeństwa obywatelskiego, takich jak Rodziny Katyńskie, na rzecz tworzenia przestrzeni dla upamiętnienia różnych miejsc kaźni. Badania zbrodni, takich jak mord katyński, niewątpliwie będą przynosić nowe odkrycia i skutkować historycznymi analizami, ale nasza rozmowa w Warszawie podczas tego pierwszego spotkania w kwietniu 2013 roku miała inny charakter. Stanowiła raczej inspirację projektu polegającego na opowiedzeniu historii Barbary Szackiej, kobiety i intelektualistki, na której życie Katyń miał wpływ, ale wykraczający poza wąskie rozumienie jego następstw, kobiety, której badania naukowe pozwoliły dowiedzieć się dużo o polskiej pamięci, świadomości i historii, a także o zagrożeniach związanych z ich instrumentalizacją.

Powróćmy do wspomnianego przez Miłosza „bezpośredniego doświadczenia”: prof. Szacka zetknęła się w swym życiu z „ogniem spadającym z nieba, inwazją obcych wojsk, zrujnowanymi miastami”, o których pisał poeta, i doświadczyła znacznie więcej. Przeżyła bombardowanie Warszawy w 1939 roku i, mówiąc bardziej ogólnie, oczami dziecka widziała wojnę – zarówno jej okrucieństwa, jak i etos ruchu oporu. Doświadczyła stalinizmu, ale także obracała się w kręgach ludzi, którzy zachowali pamięć o przedwojennych standardach akademickich i utrzymywali kontakty z zachodnimi uniwersytetami – socjologia na Uniwersytecie Warszawskim odgrywała pod tym względem szczególną rolę – dopóki nie nadszedł czas, kiedy w Polsce mogła znów nastać wolność intelektualna.

A zatem Czytelnik tej książki będzie miał do czynienia z wielopoziomową konstrukcją, która odzwierciedla poszczególne okresy życia prof. Szackiej. To jej przedwojenne dzieciństwo w Kaliszu, doświadczenia wojenne i okupacyjne, etos okresu tuż po wojnie, stalinizm, odwilż polskiego Października po 1956 roku, odnowa życia akademickiego, wpływ 1968 roku na uniwersytet i społeczeństwo oraz przebudzenie obywatelskie, które doprowadziło do powstania Solidarności, następnie stan wojenny i wybory w czerwcu 1989 roku.

Na początku naszej współpracy przygotowywałam dla prof. Szackiej pytania, a ona na nie odpowiadała, ale kiedy ten model współpracy okazał się zbyt restrykcyjny, uniemożliwiając rozwinięcie tematów, które tylko ona mogła przewidzieć, projekt nabrał bardziej intuicyjnego charakteru. Profesor Szacka przygotowywała robocze wersje nowych rozdziałów, a potem spotykałyśmy się i rozmawiałyśmy o kwestiach przez nią poruszanych. W odróżnieniu od mojej opartej na wywiadach pracy z Tomasem Venclovą, książka Życie i pamięć w mrocznych czasach jest całkowicie osobistym pamiętnikiem. Autorka zawsze miała decydujące zdanie i nie uległo to zmianie przez całą dekadę powstawania tego tekstu.

W latach 2013–2023, kiedy był realizowany nasz projekt, w sferze obywatelskiej wciąż pojawiały się wspomnienia i symbole przeszłości Polski, będąc przedmiotem debat, czasem obchodów, ale bywały one instrumentalizowane i wypaczane. Jak zauważyła Barbara Szacka pół wieku wcześniej, przeszłość w świadomości człowieka nie jest punktem na linii czasu, tylko raczej czymś, co powraca i pojawia się w teraźniejszości. A zatem nasza praca, która na początku miała charakter historyczny, w coraz większym stopniu nabierała także charakteru alegorycznego, gdy symbole przeszłości i wzory społeczne odradzały się i rywalizowały z teraźniejszością, przenikały ją i oddziaływały na kształt sfery obywatelskiej. Proces ten, jak prof. Szacka napisała w artykule Systemic Transformation and Memory of the Past,można dobrze podsumować w następujący sposób: „Takie kontrowersje nabierają znaczenia w czasach transformacji, kiedy to przestają być sporami o przeszłość, a stają się dysputami dotyczącymi podstawowych kwestii teraźniejszości, tj. legitymizacji władzy, natury zbiorowości społecznej itp.”6

ŚWIADECTWO BEZPOŚREDNIEGO DOŚWIADCZENIA

Barbara Szacka rozpoczyna książkę Życie i pamięć w mrocznych czasach od przedstawienia dzieciństwa w przedwojennym Kaliszu, wspomina o wykształceniu rodziców i ich ślubie, a następnie opisuje przeżycia związane z wybuchem wojny i utratą ojca. Dowiadujemy się o odwadze i podziemnej działalności matki w czasie okupacji, kiedy to jej gabinet dentystyczny służył za tajną skrzynkę kontaktową. Będąc małą dziewczynką, Barbara Szacka działała w tajnym harcerstwie. W tym rozdziale na pierwszy plan wybija się ogromna odwaga polskich kobiet, w tym nieoceniona rola kobiecych sieci wsparcia w zmaganiach z wojenną rzeczywistością. Autorka pokazuje zaradność i pomysłowość ludzi tworzących Polski podziemny system edukacyjny, zdeterminowanych, aby za wszelką cenę kontynuować pracę, nawet jeśli miałaby się ona wiązać z chowaniem gimnazjalnych podręczników do łaciny pod robótkami na drutach. I jest to też przypomnienie ogromnego znaczenia ciągłości edukacji w narodowym oporze. Autorka opisuje też swój szok, kiedy jako dziecko była świadkiem likwidacji małego getta pod gradem bomb. Później opowiada również o swoim mężu, Jerzym Szackim, i jego matce, Barbarze, ukrywającym Żydówkę, za co zostali wyróżnieni medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Wspomina także końcowe chwile wojny, kiedy front dosłownie przechodził przez dom, w którym schroniła się wraz z bratem. Choć nie może wymienić wszystkich, przytacza ze smutkiem historie tych, którzy zginęli, i wspomina tych, którym udało się przeżyć.

Sympatyczny, ale i szczery ton jest wszechobecny w całej książce Barbary Szackiej. Jej podejście odzwierciedla zarówno naukowy obiektywizm, jak i subtelną cechę, która, być może, odróżnia jej książkę od męskich opowieści z tego okresu. Sama Autorka analizowała odmienne postawy kobiet i mężczyzn w historycznych opowieściach wojennych, a dowodem na te różnice może być jej historia. Profesor Szacka nie przedstawia siebie jako jedynej bohaterki, ale raczej w niemal fenomenologiczny sposób jest wkomponowanym w czasowe continuum istnieniem wśród innych istnień. Co więcej, za strukturą książki kryje się coś, co ustaliłyśmy na początku naszych rozmów, coś, co ona sama nazwala „fundamentalną architekturą” projektu. Jako wytrawna socjolożka wie, że jeśli mamy zrozumieć przeszłość, ważne jest, aby przedstawić jak najlepiej całość doświadczeń wraz z miriadami szczegółów, bo jest to potrzebne do zrozumienia przeszłości. Dlatego wierność szczegółom i ścisłość chronologii w duchu Fernanda Braudela i francuskiej szkoły Annales w książce Życie i pamięć w mrocznych czasach są celowe, mają bowiem zachować maksimum informacji, które często giną w bardziej ogólnych opowieściach.

Obciążenie czasem okupacji

Po ciężkich przeżyciach podczas wojny Szacka opisuje dezorientującą, bolesną złożoność rzeczywistości tuż po niej: „Żyliśmy dniem dzisiejszym, ukrywając pamięć o wojnie”. Rysuje portret pokolenia dorastającego wśród ruin, a z tego chaosu zaczynają wyłaniać się zarysy mglistej teraźniejszości – z jej nowymi niebezpieczeństwami. A zatem obraz lat 1945–1947, a także wczesnej ery stalinowskiej, okresu tak ważnego dla naszej obecnej analizy, to relacja poprzez „bezpośrednie doświadczenie” Barbary Szackiej. Ten czas niepewności – kiedy Autorka i ludzie wokół niej usiłowali odnaleźć się w nowej sytuacji – wymagał wyważenia niedawnej przeszłości Polski i narzuconego Nowego Porządku, ale bez perspektywy, jaką dziś dysponujemy. Profesor Szacka ukończyła w tym okresie dwie ostatnie klasy szkoły średniej, a potem przygotowywała się do rozpoczęcia nauki na Uniwersytecie Warszawskim, kiedy to referendum „trzy razy tak” w 1946 roku, sfałszowane wybory parlamentarne w styczniu 1947 roku i wyjazd Stanisława Mikołajczyka stopniowo w pełni obnażyły charakter nowego systemu, a władze komunistyczne zaczęły coraz bardziej kontrolować kraj.

Rozpoczęcie studiów w 1948 roku oznaczało zatem, że Barbara Szacka znalazła się na uniwersytecie właśnie wtedy, kiedy wprowadzany był stalinizm jako system oraz zmieniano programy i strukturę systemu edukacji. Relacjonując swój przyjazd do Warszawy w 1948 roku, Autorka z pierwszej ręki przedstawia opis wciąż zrujnowanego miasta i wymienia niezniszczone budynki uniwersyteckie, lokale, z których korzystały wydziały uczelni, oraz miejsca, gdzie prowadzono zajęcia.

Opisuje swoje obawy przed możliwymi reperkusjami – w tym szykanowaniem, przemocą lub edukacyjnym ostracyzmem – w związku z ujawnieniem okoliczności śmierci ojca. Jak dobrze wiadomo, dla dzieci ofiar Katynia mogło to oznaczać koniec formalnej edukacji7. Szacka postanowiła nie zatajać ani losów ojca, ani swojego udziału w podziemnym harcerstwie, ma przy tym świadomość, że w tej kwestii miała więcej szczęścia niż inni. Wspomina, jak zdecydowana zdobyć wyższe wykształcenie – i mając po matce upór i optymizm „jakoś to będzie” – rozpoczyna studia, opisuje wczesną dorosłość, w tym ślub z kolegą z socjologii, Jerzym Szackim, i narodziny syna, Jakuba. Publiczne dyskusje o takich sprawach były nie do pomyślenia, ale historia śmierci ojca nie dawała o sobie zapomnieć, co sprawiało, że Szacka nawet nie rozważała wstąpienia do partii komunistycznej i – mimo nacisków – nigdy do niej nie wstąpiła.

Później relacjonuje metody przymusu, wprowadzone w szczytowym okresie stalinizmu – charakteryzujące się przerwaniem ciągłości wiedzy, narzucaniem nowych doktryn i groźbami – stosowane w indoktrynacji jej pokolenia. Szczegółowo opisuje ciągłą restrukturyzację uniwersytetu i jego wydziałów, mającą na celu wyeliminowanie intelektualnej opozycji. Historia potoczyła się jednak tak, że Szacka była studentką na ostatnim roku, na którym nauczano według przedwojennego programu. Dzięki temu mogła uczęszczać na seminaria prowadzone przez sławnych naukowców, takich jak profesorowie Maria i Stanisław Ossowscy, którzy zachowali intelektualną niezależność i, uprawiając naukę przed wojną, dobrze znali naukowe problemy, jakimi zajmowano się w Polsce i na świecie. Barbara Szacka chodziła na wykłady Wybrane zagadnienia z psychologii moralności Marii Ossowskiej i wspomina o swoim trwającym do dziś zachwycie jej nauczaniem. Możliwość takiego treningu intelektualnego i zachowania fragmentów „starego porządku”, zarówno w sensie doskonałości akademickiej, jak i godności, odegra ważną rolę nie tylko w życiu zawodowym Autorki, ale i przyszłości polskiej socjologii. Było to coś, co nazywa ona przesuwającą się „kapsułą czasu” uniwersyteckiego świata i standardów naukowych, które ulegały szybkiej erozji. Ta wiedza wszelako – zwłaszcza po liberalizacji następującej po 1956 i 1968 roku – pozwoliła polskim badaczom odzyskać ich miejsce w międzynarodowej socjologii.

Nie znaczy to, że stalinizm nie pozostawił śladów u prof. Szackiej. W jednym z najbardziej poruszających fragmentów książki opisuje siłę oddziaływania systemu totalitarnego, stopniową deformację swojej świadomości i w konsekwencji wpływ na język i sposób myślenia. Opis ten służy jako przestroga dla przyszłych pokoleń, które mogą nie doceniać potęgi takich systemów. Autorka pokazuje, jak – kiedy stalinizm osiągnął apogeum – socjologia została całkowicie zlikwidowana jako dyscyplina naukowa i po wejściu w życie ustawy z grudnia 1951 roku znikły „ostatnie resztki dawnego uniwersytetu”. Tacy profesorowie jak Ossowscy zostali pozbawieni uniwersyteckich katedr i mieli zakaz nauczania. Pod naciskiem środowiska Barbara Szacka wstąpiła do Związku Młodzieży Polskiej.

Zawsze warto pamiętać o tym, w jakim stopniu „szaleństwo”, jak nazwał to zjawisko Jan Józef Lipski, było w stanie w apogeum stalinizmu zawładnąć umysłami nawet rozsądnych ludzi. Będący wówczas studentem Uniwersytetu Warszawskiego, Lipski przytacza opowieść dotyczącą konfrontacji z przyjacielem opanowanym „gorączką” stalinizmu. Ów przyjaciel, zapytany o to, kto dokonał Zbrodni Katyńskiej, przyznał, że byli to komuniści, ale stwierdził: „Kiedy nadszedł czas budowy komunizmu w Polsce, co moglibyśmy z nimi zrobić? To był jedyny sposób, aby się wszystkim zająć”8. Szok Lipskiego i płomienna odpowiedź o barbarzyństwie takiego postępowania wytrąciły przyjaciela z politycznego transu. Przyjaciel zbladł i przyznał: „Nie, to nie było słuszne”. Wspomnienie to łączy w sobie doktrynalne „szaleństwo” epoki i niebezpieczne tabu, jakim był Katyń.

Barbara Szacka opisuje „odwilż” po śmierci Stalina i stopniowo wprowadzane zmiany, począwszy od liberalizacji kultury i otwarcia systemu edukacji dla polskich repatriantów wracających z obozów i wygnania w ZSRR. Wspomina względną wolność, którą zaczęło odczuwać jej pokolenie, i swoje wrażenia z uczestnictwa w dyskusjach sławnego Klubu Krzywego Koła. „Siadywałam w jakiejś wnęce okiennej i nadstawiałam uszu na dyskusje toczone w innym niż »przepisowy« język”. Mówi nam, gdzie dokładnie była 28 czerwca 1956 roku, kiedy usłyszała o Poznaniu, opisuje swój udział w wiecu na Politechnice Warszawskiej i przekazuje „ogromne emocje” października 1956 roku.

W tym samym październiku socjologia znów stała się oficjalnie uznawaną dyscypliną. Barbara Szacka opisuje reorganizację Uniwersytetu, gdy wykładowcy nie mieli już obowiązku uczyć ortodoksyjnego marksizmu. Rok później, w 1957 roku, zostali przywróceni do pracy Ossowscy i zaczęły się wyjazdy socjologów na stypendia zagraniczne. W 1958 roku Polskę odwiedził Fernand Braudel i odnowiono kontakty między École Pratique des Hautes Études a Polską Akademią Nauk – które, jak pisze prof. Szacka, „leczyły z intelektualnej śpiączki spowodowanej w latach stalinowskich instytucjonalnie wspieranym monopolem oficjalnej wersji marksizmu”. Opisuje także, jak zaczęły krążyć nielegalne publikacje paryskiej „Kultury”, choć bezpośrednie kontakty z takimi osobami, jak Jerzy Giedroyc pozostały zakazane i mogły zakończyć się aresztowaniem lub karą więzienia, o czym przekonała się na własnej skórze koleżanka ze studiów, Hanka Rudzińska.

SOCJOLOGIA PAMIĘCI

Druga część książki Życie i pamięć w mrocznych czasach – będąca opisem najważniejszych osiągnięć naukowych Barbary Szackiej – poświęcona jest jej badaniom pamięci zbiorowej. Ich inspiracją był artykuł prof. Niny Assorodobraj o „świadomości historycznej”. Pod jego wpływem w 1967 roku zespół jej katedry, do którego należała również prof. Szacka, podjął badania empiryczne tej problematyki. W ten sposób Autorka wraz z kolegami rozpoczęła pracę nad pierwszym z ostatecznie trzech zakrojonych na szeroką skalę badań polskiej pamięci historycznej. Była to tematyka, która wcześniej nie stanowiła przedmiotu szerszych badań. Możemy dowiedzieć się, jak powstała grupa badawcza oraz jak poradzono sobie z cenzurą i wysłaniem 12 855 ankiet. I tutaj, zgodnie ze swoim charakterem, prof. Szacka opowiada ze skromnością i humorem, bez podkreślania, jakiej wytrwałości i determinacji wymagało zorganizowanie badań i przeanalizowanie ogromnej ilości danych zebranych w trakcie realizacji projektu. Jej odkrycia dotyczące stosunku polskich obywateli do przeszłości – w tym wpływu zaborów, wielu wojen i systemu komunistycznego – wnosiły nowe spojrzenie na polską pamięć i tożsamość narodową. Drugie badanie, przeprowadzone w 1977 roku, stanowiło pogłębienie wcześniejszych prac i pozwoliło jej poszerzyć wiedzę, bowiem poprzez tropy pamięci historycznej symbolicznie odsłaniały się zmiany poglądów politycznych i społecznych.

Zainteresowania tą dziedziną badań stale rośnie, ale pionierskie prace nad pamięcią historyczną prowadzone przez zespoły Niny Assorodobraj i Barbary Szackiej dopiero teraz przyciągają uwagę, na którą zasługują swą oryginalnością i implikacjami uzyskanych wyników9. Assorodobraj i jej niegdysiejsza studentka są wierne tradycji Émile’a Durkheima i Maurice’a Halbwachsa10, nawiązują także do prac Stefana Czarnowskiego (1879–1937), założyciela polskiej socjologii i przez dekadę (1902–1911) członka skupionej wokół Durkheima grupy badaczy z paryskiej École Pratique des Hautes Études11. Ten rodowód jest ważnym przykładem ponadnarodowego udziału Polski w rozwoju myśli socjologicznej. Czarnowski, którego dzieła wybrane zostały później wydane w opracowaniu Niny Assorodobraj i Stanisława Ossowskiego, do przedwczesnej śmierci w 1937 roku utrzymywał nadal kontakty z siostrzeńcem Durkheima, Marcelem Maussem, i jego współpracownikiem, Henri Hubertem. Assorodobraj doktoryzowała się w 1935 roku pod kierunkiem Czarnowskiego i przed wybuchem wojny spędziła dwa lata w Paryżu. Jako socjolożka nawoływała do stworzenia typologii świadomości historycznej, czegoś, co stało się punktem wyjścia dla następnego pokolenia socjologów, w tym dla Barbary Szackiej.

Trzy duże projekty badawcze przeprowadzone przez prof. Szacką i jej kolegów w latach 1964/65, 1977 i 1988 dostarczyły bogatego zbioru danych dotyczących sposobu postrzegania postaci i wydarzeń historycznych przez różne warstwy społeczne, ale także wpływu różnych politycznych i społecznych ruchów na świadomość historyczną Polaków. Wprawdzie prace te były prowadzone po Październiku 1956, jednak nadal podlegały cenzurze i publikacja pierwszej monografii Barbary Szackiej w 1975 roku została zakazana. Zakaz ten miał związek z wynikami przeprowadzonej przez nią analizy, która – zamiast wykazać zmianę w kierunku komunistycznej świadomości społecznej – dowiodła, że świadomość społeczna nadal była zdominowana przez tradycyjne postaci patriotów i wydarzenia historyczne. Ta analityczna praca zostanie opublikowana dopiero dekadę później, w 1983 roku.

Tymczasem Barbara Szacka znalazła się w kręgu ludzi „znanych z negatywnej postawy i działalności, którzy budzili zainteresowania służb bezpieczeństwa”. Książka Życie i pamięć w mrocznych czasach kończy się opisem ostatnich lat komunizmu, charakteryzujących się niepowstrzymanym dążeniem Polaków do wolności, co objawiło się powstaniem w 1980 roku Solidarności. Barbara Szacka przedstawia ponury czas stanu wojennego, a także krąg osób, w którym podówczas obracała się wraz z mężem. Należeli tu opozycjoniści, tacy jak Bronisław Geremek, a także Krzysztof Michalski, który współtworzył Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu, instytut, w którego Radzie Naukowej zasiadał Jerzy Szacki. Poprzez swoją przyjaciółkę, Hankę Grabińską, która w stanie wojennym współpracowała z Jerzym Popiełuszko, prof. Szacka poznała tego zamordowanego później księdza i dla obojga wykonywała różne prace.

PAMIĘĆ PO KATYNIU

Przez całą relację o długim okresie prób Barbara Szacka wspomina powracającą pamięć o mordzie katyńskim i publiczne próby jego upamiętnienia, pisze także, iż te inicjatywy są „natychmiast spychane w sferę niepamięci, stopniowo stając się ogólnym, symbolicznym znakiem oporu wobec władzy”. Dla Autorki, podobnie jak dla wielu z tych, których ojcowie i mężowie stali się ofiarami tej zbrodni, ból spowodowany tłumieniem jej publicznych obchodów był podwójny z powodu osobistego znaczenia. Barbara Szacka, podobnie jak jej matka, wybrała prywatną i godną formę pamięci. Dopiero w 1990 roku miała możliwość uczczenia pamięci ojca w czasie jednego z pierwszych, na jakie zezwoliły władze radzieckie, wyjazdów członków rodzin ofiar na masowe groby w lesie katyńskim.

A jednak zapoznając się z bogatą twórczością Szackiej, świadomy czytelnik zaczyna coraz bardziej podejrzewać – szczególnie w takich artykułach, jak Polish Remembrance of World War II – możliwość „podwójnego czytania” dzieła jej życia na temat pamięci, tak jak Anna Achmatowa pisała niegdyś swoje eseje o Puszkinie. Dla Achmatowej, której mąż został zamordowany przez Sowietów i przypuszczalnie pochowany w tym samym miejscu, co skazani dekabryści, przyjaciele Puszkina, jej twórczość miała „fałszywe” dno, jak w walizce przemytnika, zawierającej ukryty ładunek12. Czytelnika takiego eseju, jak Polish Remembrance, z precyzyjnym, choć powściągliwym opisem Zbrodni Katyńskiej, przepełnia nieokreślony smutek z powodu tych, którzy przez długie lata totalitaryzmu musieli w milczeniu dźwigać brzemię śmierci swoich bliskich.

Nie bez powodu Barbara Szacka wybrała pamięć jako temat dzieła swojego życia, wiedząc – użyjmy jeszcze raz słów Achmatowej – że pamięć zwycięża czas i tyranów. Oddanie pracy naukowej można rozumieć jako część dziedzictwa i determinacji Autorki, aby pamięć polskiego społeczeństwa nie zginęła w masowych dołach śmierci. Pomimo mrocznych czasów i wypaczeń, „nic nie ginie” i pamięć zostaje zachowana na ten dzień odnowy, kiedy – jak Miłosz pisze w wierszu Wezwanie – Polska pokaże, że nie została złamana, ale że „zawsze wielkiej nadziei broniła” – tak jak pokazała w czerwcu 1989 roku.

Paryż, 2024

Ellen Hinsey

Pisarka, dawna wykładowczyni w Skidmore College

i na studiach podyplomowych w École Polytechnique w Paryżu.

IDZIECIŃSTWO I WOJNA

RODZICE

OJCIEC

Ojciec, Wojciech Plewniak, urodził się 17 kwietnia 1893 roku w wielodzietnej rodzinie chłopskiej we wsi Krzyżanowice w pobliżu Bochni. Miał dwóch braci i sześć sióstr. Rodzina, początkowo dostatnia, z czasem ubożała i – jak mówił mi jeden z kuzynów – pierwszej córce idącej za mąż dziadek wyprawił huczne wesele trwające cały tydzień, natomiast ostatnia nie miała żadnego – już nie było za co.

Ojciec wcześnie opuścił dom, jako trzynastolatek rozpoczął w 1906 roku naukę w gimnazjum filologicznym w Bochni i wraz z nią samodzielne życie. Po ośmiu latach, w czerwcu 1914 roku, w przededniu I wojny światowej, zwanej Wielką Wojną, ukończył szkołę i uzyskał maturę upoważniającą do studiów wyższych. Ale jak tu było myśleć o studiach, kiedy w lipcu zaczęła się wojna, dająca Polakom nadzieję na odzyskanie niepodległości. W sierpniu zaczęły powstawać Legiony Polskie jako oddzielna formacja armii austro-węgierskiej. Ojciec zgłosił się do nich natychmiast i wyruszył na front. W październiku 1915 roku został ranny pod Kuklami. Rana musiała być poważna, gdyż do służby powrócił dopiero w kwietniu następnego roku. Pamiętam dwie blizny na jego ciele: na brzuchu i na plecach oraz opowieść, że kula przeszła na wylot i nie spowodowała śmierci dzięki temu, że przed bitwą nic nie jadł.

W sierpniu 1917 roku zażądano od legionistów przysięgi na wierność cesarzom Niemiec i Austro-Węgier. Wielu odmówiło i ci z nich, którzy pochodzili z zaboru rosyjskiego, zostali internowani, natomiast pozostali wcieleni do armii austriackiej i wysłani na włoski front. Ojcu udało się uciec i dostać do Warszawy, gdzie, przemilczając legionową przeszłość, wstąpił na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. W archiwum uniwersyteckim znalazłam jego własnoręcznie napisany życiorys, składający się z czterech zdań:

Jestem Polakiem wyznania rzymskokatolickiego. Urodziłem się 17 kwietnia 1893 roku w Krzyżanowicach w Galicji. Studia gimnazjalne ukończyłem w filologicznym gimnazjum w Bochni w roku 1914. Z powodu braku funduszów zajmowałem się dotychczas prywatnymi lekcjami.

Studiując w Warszawie, sam się utrzymywał, co oznaczało życie w dużej biedzie. Zamieszkał w pokoju wynajętym u starszych państwa, którzy, jak się z czasem okazało, zostali moimi pradziadkami. Tam prawdopodobnie po raz pierwszy spotkał moją matkę, wówczas dwunastoletnią dziewczynkę, która zapewne nieraz odwiedzała swoich dziadków. Czy zwrócił wtedy na nią uwagę i w ogóle ją zauważył – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że prababcia bardzo polubiła „pana Wojciecha” i co rano częstowała go kawą ze śmietanką. Po latach przyznał, że zdarzały się dni, kiedy ta kawa ze śmietanką była jego całodziennym pożywieniem. Mimo tak ciężkich warunków – studia lekarskie są wymagające i zabierają wiele czasu, a musiał jeszcze zarabiać na życie – szczęśliwie ukończył pierwszy rok, zdał, co trzeba, i uzyskał wszystkie wymagane zaliczenia.

To była druga połowa roku 1918. Wojna się kończyła, powstawała Polska i to stało się ważniejsze niż studia. 8 listopada ojciec zgłosił się jako ochotnik do powstającego Wojska Polskiego i zaczął czynną służbę, co oznaczało udział w toczących się jeszcze frontowych walkach. W końcu września 1919 roku pod Dźwińskiem został drugi raz w życiu ranny, lecz tym razem znacznie lżej, gdyż wrócił do służby już w listopadzie.

Porzucona dla służby w wojsku medycyna nie przestawała kusić i przyciągać. Wyleczywszy ranę, powrócił do pułku, udał się na trzymiesięczny kurs dla medyków wojskowych prowadzony na Uniwersytecie Warszawskim i po jego ukończeniu dostał przydział do Szpitala Wojskowego, a następnie do Szpitala Polowego. Tymczasem trwała wojna polsko-bolszewicka, którą zakończyło zawieszenie broni w październiku 1920 roku. W styczniu 1921, już w stopniu porucznika, ojciec na własną prośbę zwolnił się z wojska i powrócił na Uniwersytet Warszawski, aby ukończyć rozpoczęte przed laty studia medyczne. Dyplom uzyskał w 1925 roku.

Powrót do Warszawy pozwolił odnowić znajomości, w tym z rodziną dawniejszych gospodarzy, tak dla niego wtedy serdecznych. Być może zresztą utrzymywał tę znajomość przez cały czas pobytu w wojsku i były tam jakieś listy, ale nic o tym nie wiadomo. No i chyba wciąż pamiętał tę dziewczynkę, Zosię, która wtedy, kiedy wrócił z wojska na studia, była już szesnastoletnią panną. Coraz mocniej zapadała w jego serce. On w jej też. Kiedy po skończeniu studiów zaczął pracować jako lekarz, a ona miała wtedy prawie dwadzieścia lat, mógł myśleć o oświadczynach i ożenku. Poprosił o jej rękę, ale mimo przychylności samej panny, jej matka twardo powiedziała „tak, ale nie teraz”. Zaręczyli się więc, a ślub odbył się dopiero po trzech latach, 2 sierpnia 1928 roku w Warszawie w katedrze św. Jana. Ona miała 23 lata, on 35 lat i wiele bolesnych doświadczeń za sobą.

MATKA

Nie znam historii chłopskiej rodziny ojca, który bardzo wcześnie odszedł z domu, zaczął samodzielne życie i z czasem coraz bardziej oddalał się od bliskich zarówno społecznie, jak i przestrzennie. Nie było rozbudowanych, a po prawdzie niemal żadnych, kontaktów z jego krewnymi i tym samych opowieści o dziejach jego rodziny.

Zgoła inaczej w rodzinie matki. Było ich aż za dużo. Wciąż pojawiali się jacyś kuzyni i kuzynki, ciotki i wujowie, każdy ze swoją opowieścią. Byli to wyłącznie krewni ze strony babci, co miało uzasadnienie w dziejach jej małżeństwa, które przez rodzinę dziadka uważane było za mezalians, mimo że babcia, tak samo jak dziadek, miała pochodzenie szlacheckie, tyle tylko, że jej rodzice byli niezamożni, podobnie jak większość mazowieckiej szlachty. O mezaliansach wciąż mówiono, gdyż mimo panującej w Polsce doktryny równości szlacheckiej, sprawnie wszystkich rozmieszczano na wyższych i niższych pozycjach.

Małżeństwo pradziadków, w których domu spotkali się moi rodzice, było też mezaliansem, ale tym razem ze strony prababci, która dumnie obnosiła się ze swoim pochodzeniem i niebanalną historią rodzinną. Musiała być dość irytującą w okazywaniu swojej wyższości, albowiem jej zięć, a mój dziadek, Jan Chmieliński, z wyraźną złośliwością powiadał o niej: „Moja teściowa jest bardzo inteligentna, sama na cztery ręce na fortepianie gra”.

Urodziła się w 1847 roku jako jedno z czternaściorga dzieci Wojciecha Beutha, drugiego polskiego pokolenia bawarskiej rodziny Beuthów. Pierwszy Beuth, który pojawił się w Polsce, to urodzony w 1760 roku Ephraim, odnotowany w wykazie członków lóż wolnomularskich na terenie Polski, jako właściciel dóbr koło Płocka, od 1812 roku należący do loży Victoria zu den drei gekrönten Türmen, o pierwszym stopniu wtajemniczenia. Jak głosi rodzinna legenda, służył jako inżynier w wojsku bawarskim w oddziale saperów i brał udział w wyprawie Napoleona na Moskwę w 1812 roku. Po klęsce nie wrócił do Bawarii, lecz osiadł w Polsce.

Nie bardzo to wszystko pasuje, gdyż w 1812 roku był już według ówczesnych kryteriów całkiem starszym panem, żonatym z Bawarką Rotesberg Amilill i gdyby nie jego obecność w spisie wolnomularzy, można by śmiało uznać, że ta napoleońska przygoda dotyczy raczej jego syna Ferdynanda, urodzonego w 1780 roku i ożenionego z Polką. Ferdynand był dziadkiem prababci. Tak czy siak, Beuthów sprowadziły do Polski wojny napoleońskie i zaczęli żyć tutaj jako bogaci właściciele dóbr ziemskich na Mazowszu. Jeden z licznych kuzynów, którego zawierucha II wojny światowej zagnała do Australii, snując opowieść rodzinną w tamtejszej polonijnej gazecie, pisał: „Żyli po pańsku. Dwór, służba, guwernantka, dom otwarty, zwłaszcza w okresie, kiedy panny dojrzewały. W domu drugim językiem poza polskim był język francuski, natomiast językiem niemieckim nie posługiwali się”.

Takie ich życie trwało mniej więcej pół wieku. Skończyło się w 1863 roku wraz z powstaniem styczniowym, kiedy prababcia miała szesnaście lat. Znów oddam głos australijskiemu kuzynowi:

Po powstaniu styczniowym Beuthowie stracili wszystko. Za udział w powstaniu majątki ich zostały skonfiskowane przez Moskali. Jeden z braci został stracony na szubienicy, drugi schronił się w Niemczech. W rządzie Bismarcka jednym z ministrów był von Beuth, bliski krewny. Powstaniec prosił ministra o interwencję w carskiej Rosji, aby pozwolono mu wrócić do Polski. Pan von Beuth stanowczo odmówił. Zaofiarował natomiast pomoc finansową, ale ten jej nie przyjął. Minister miał mu ponoć za złe, że nie mówił po niemiecku. Rozmowa odbywała się w języku francuskim13.

Podobnie opowiadała moja babcia, podkreślając oburzenie bismarckowskiego ministra na to, że „Beuth, a nie mówi po niemiecku”.

Z taką historią rodzinną, trudno się dziwić prababci, że zadzierała nosa i „sama na cztery ręce na fortepianie grała”. Zwłaszcza że przywoływanie przeszłości mogło być pociechą w jej niełatwym życiu. Wyszła za mąż za Franciszka Nasierowskiego, mając 27 lat, a więc w wieku, w którym wówczas niezamężną kobietę uważano za starą pannę. Zapewne nie miała posagu, albo bardzo niewielki, i skoro trafił się konkurent, nie było co grymasić i należało wyjść za niego, mimo że nie był bogaty i o dwa lata od niej młodszy. Może zresztą spodobali się sobie i były tam nie tylko kalkulacje.

Pradziadek, Franciszek Nasierowski, pracował na kolei i, sądząc po miejscach urodzenia ich ośmiorga dzieci, w różnych miejscowościach. Zarobki Franciszka zapewne starczały jedynie na skromne życie, zwłaszcza że dzieci przybywało. Prawdopodobnie wspierali się hodowlą jakiegoś inwentarza, bo mówiło się o prababci, że panna z takiego domu musiała po ślubie ciężko pracować, nie tylko w domu, ale także nosić jedzenie świniom. O tym, że nie byli zamożni, świadczy też to, że ich córki – moja babcia Maria i jej o siedem lat młodsza siostra Emilia – pracowały, zanim wyszły za mąż. Nie wiem, gdzie i jak babcia pracowała, chyba były to jakieś prace biurowe, w każdym razie nie było jej łatwo, gdyż wspominała o mieszkaniu w nędznych pokojach, w których w zimie woda w kuble zamarzała w ciągu nocy.

Babcia była przystojną, postawną panną. Lubiła bawić się i tańczyć. Miała liczną rodzinę rozsianą po całym Mazowszu i tym samym wiele okazji do zabawy: imieniny, wesela, a także karnawałowe bale. Sieci rodzinne były bardzo rozwinięte, a ładną atrakcyjną pannę każdy chętnie widział w swoim domu i nawet zatrzymywał na dłużej. Adoratorów miała niemało. Wybrała Jana Chmielińskiego, za którego wyszła za mąż w 1903 roku, mając 23 lata. Jan miał trzy siostry i jako jedyny chłopiec w rodzinie był bardzo rozpieszczany. Wszystkie siostry krzywiły się na to małżeństwo z panną z jakichś Nasierowskich. Moja babcia też uważała Chmielińskich za nie byle kogo i często powtarzała, że „mieli karmazynów w rodzie”. Zapewne imponowało jej małżeństwo z kawalerem o takim pochodzeniu, w dodatku pełnym uroku, bystrym i dowcipnym.

Jednakże oprócz tych zalet miał też poważne wady, które sprawiły, że małżeństwo dalekie było od idylli. Mieszkali w Warszawie. Jan był technikiem budowlanym, o kwalifikacjach odpowiadających dzisiejszym architektom. Potrafił dobrze zarabiać, ale jeszcze lepiej umiał przepuszczać to, co zarobił. Maria żyła na wiecznej huśtawce. Jednego dnia nie było co do garnka włożyć, drugiego były frykasy. Urodziła troje dzieci, dwóch synów: Tadeusza i Stanisława oraz córkę Zofię, moją matkę, i zrozumiała, że nie chce ich więcej (jej siostra miała siedmioro), jak również, że na mężu nie może polegać i musi wziąć sprawy w swoje ręce.

Była wierząca katoliczką, mocno związaną z Kościołem, więc rozwód nie wchodził w grę. Wchodziła separacja, którą uzyskała, chociaż nie wiem, czy na stałe, czy na jakiś określony czas, gdyż w opowieściach rodzinnych Jan pojawia się w krajobrazie domu przy ul. Podwale na warszawskim Starym Mieście, gdzie żyła do jesieni 1939 roku od nie wiadomo kiedy, ale najpewniej od czasu, gdy jej synowie i córka byli jeszcze dziećmi.

Była to biedna dzielnica i mieszkania w niej były mieszkaniami ludzi biednych – nie tylko pozbawione łazienek, ale nawet ubikacji, która znajdowała się na podwórku. Babcia mieszkała na pierwszym piętrze w pokoju z kuchnią, gdzie był tylko jeden kran z wodą przy zlewie w kuchni oraz całe mnóstwo pluskiew, które wciąż usiłowano tępić, ale z niewielkim skutkiem.

Przez to małe mieszkanie przewijało się wielu ludzi: przychodzili koledzy synów i koleżanki córki, różni krewni, kuzynki i kuzyni wpadali z wizytą lub skądsiś przyjeżdżali i zostawali na dłużej. Ciągle coś się działo. Nigdy nie było pusto. Jedna z kuzynek zapamiętała taki obrazek: ona toczy na fortepianie wielką kulę z plasteliny, przy fortepianie nauczycielka ma z moją matką lekcję śpiewu, w łóżku przy ścianie leżą „na waleta” wuj Tadeusz z kolegą i głośno spierają się, komu bardziej śmierdzą nogi, a przy oknie siedzi dziadek Jan i kreśli swoje rysunki, z uśmiechem zerkając znad binokli na to, co dzieje się dookoła.

Moja matka miała piękny głos – sopran dramatyczny – i babcia nie miała wątpliwości, że należy go kształcić. Babcia Maria chyba więcej inwestowała w wychowanie córki niż synów. Być może uważała, że mężczyzna tak czy siak zawsze da sobie radę, natomiast kobieta musi być dobrze wyposażona, aby sprostać temu wszystkiemu, co ją w życiu czeka.

Babcia Maria, nie mogąc polegać na mężu, założyła sklepik w pobliżu domu. Sprzedawano tam dodatki krawieckie i szyto bieliznę na zamówienie. Niezbyt sprawnie prowadzony, przynosił coraz mniejsze dochody. Maria z zapałem działała w parafialnych organizacjach, gdzie zawierała wiele znajomości i odtąd położony blisko katedry sklepik stawał się bardziej miejscem towarzyskich spotkań niż działalności handlowej. Mylono zamówienia, bałagan wkradał się na półki, coraz trudniej było znaleźć to, po co przyszedł klient. W końcu sklepik zlikwidowano i Maria zaczęła pracować w niewielkiej farmaceutycznej wytwórni swego kuzyna, gdzie dotrwała do emerytury.

Kiedy słucham opowieści o tamtym życiu, zawsze ogarnia mnie poczucie egzotyki. W 1925 roku, po śmierci męża, prababcia zamieszkała u córki na Podwalu. Zmarła w 1934, kiedy miałam już cztery latka, i zapamiętałam ją jako niedołężna staruszkę o niezwykle powykręcanych dłoniach. Było to wynikiem wypadku: ówczesnym zwyczajem prała naciągnięte na dłonie rękawiczki w benzynie i ta zapaliła się. Z krzykiem wypadła na schody, zjawili się sąsiedzi, ogień szybko ugaszono, ale ręce zostały okaleczone.

Przeprowadzka prababci do córki na Podwale najpewniej zintensyfikowała kontakty rodzinno-towarzyskie. Bądź co bądź miała siedmioro dzieci i trzynaścioro rodzeństwa, które też miało jakieś dzieci, więc było komu odwiedzać osobę, która była dla jednych matką, dla innych ciotką lub babką. Szczególną uroczystością były jej imieniny. Babcia zawsze powtarzała, że na tę okazje smażono „kosz do bielizny pączków”. Po dziś dzień budzi to moje niepomierne zdumienie, ponieważ ówczesne, zamykane pokrywą wiklinowe kosze na bieliznę były ogromne – bez trudu można było zamknąć w nich dorosłego mężczyznę.

Oczywiście, takiemu zadaniu sama babcia nie mogłaby podołać i zapewne ktoś jej z rodziny pomagał, a przede wszystkim służąca zwana Szaniasią, co było przeróbką jej nazwiska Szaniawska. Nigdy nie poznałam jej imienia, chociaż przez długie lata była dobrym duchem naszej rodziny. Pochodziła ze wsi i zaznała w życiu wielkiej biedy. Myślę, że przyszła na świat jeszcze w czasach pańszczyzny, która zniknęła na Mazowszu dopiero w 1864 roku, kiedy zniesiono ją w zaborze rosyjskim. Szaniasia nie umiała ani pisać, ani czytać, chociaż znała litery (w każdym razie ich większość), ale – jak sama mówiła – nie umiała ich „składać”. Nie wiadomo, jakie było jej wcześniejsze życie poza tym, że miała ośmioro dzieci, ale wychowało się tylko czworo, co jaskrawo pokazuje, jak wielka była śmiertelność dzieci w ubogich rodzinach. Nie bez powodu zwykło się mówić: „szklanek i dzieci nigdy nie jest za dużo”. Szklanki łatwo się tłuką, dzieci umierają.

W gęstej sieci rodzinnych powiązań, w domu bez kanalizacji, ale ze służącą i koszem do bielizny pełnym pączków upłynęły dzieciństwo i młodość mojej matki. Chodziła na pensję, uczyła się śpiewu i miała dwie przyjaciółki: Zofię i Melę. Zawiązana przez te trzy dziewczynki przyjaźń łączyła je przez całe życie.

Moja matka bardzo wcześnie zdecydowała, że chce być dentystką. Podobała jej się praca, którą można wykonywać w domu, w pobliżu własnych dzieci. Po maturze zaczęła studia w Państwowym Instytucie Dentystycznym, zarazem ucząc się dalej śpiewu w Konserwatorium. Mela, chcąc dorównać przyjaciółce, też poszła na studia w Instytucie Dentystycznym i zapisała się do Szkoły Dramatycznej.

Dla matki matura, która była wówczas egzaminem ze wszystkich przedmiotów nauczanych w szkole, była niezwykle stresującym przeżyciem. Nie dawała sobie rady z opanowaniem łaciny. Bała się egzaminu, uczyła nieprzytomnie i nie była w stanie nic jeść poza bułkami z… czerwonym kawiorem. W tym gorącym przedmaturalnym czasie odwiedziła ją Mela, która chodząc do innej szkoły, wcześniej zdała maturę i przyszła do matki, siadła i nonszalancko założywszy nogę na nogę, oznajmiła, że właśnie złożyła papiery do Instytutu Dentystycznego oraz zapisała się do Szkoły Dramatycznej. Myślę, że w tym momencie mama nie mogła przełknąć nawet tych bułek z kawiorem. W każdym razie zapamiętała tę scenę, chociaż nie wpłynęło to na ich przyjaźń, bo wiadomo było, że Mela jest ekstrawagancka. Nie wiem, czy ukończyła studia aktorskie, ale skłonność do aktorstwa w codziennym życiu i niebanalnych zachowań nigdy jej nie opuściła, co czasem miało wiele uroku, a kiedy indziej było bardzo irytujące.

Kiedy ojciec oświadczył się mojej matce, była po pierwszym roku studiów. Żądanie babci, aby ślub odbył się dopiero za trzy lata, miało proste uzasadnienie: „najpierw studia, potem małżeństwo”. Powodem nie był żaden feminizm, ale własne doświadczenie życiowe, w rezultacie którego babcia znacznie mniejszą wagę przykładała do wykształcenia synów niż córki, jak gdyby sądziła, że mężczyzna zawsze da sobie radę, a kobieta musi mieć jakieś zasoby, aby sprostać temu wszystkiemu, co ją może spotkać w życiu. Młodszego syna, Stanisława, który niezbyt rwał się do nauki, wyuczyła na murarza, starszy, Tadeusz, studiował na Politechnice, ale zanim ją skończył, zaproponowano mu dobrze płatną posadę związaną z kierunkiem jego studiów, którą przyjął i nauki nie skończył.

Ojciec, oświadczając się matce, wspomniał o gotowości zmiany nazwiska. Ona była Zofią Chmielińską z tymi mitycznymi „karmazynami w rodzie”, on Wojciechem Plewniakiem z chłopskimi przodkami z Galicji, w której chłopom nadawano nazwiska związane z tym, czym się zajmowali w pańskim majątku. Jego pradziadowie zapewne pracowali przy świniach, gdyż w tamtych stronach „plewniakami” nazywa się prosiaki karmione plewami po odstawieniu od maciory.

Matka wyśmiała tego rodzaju pomysł i 2 sierpnia 1928 roku została Zofią Plewniak. Po ślubie rodzice zamieszkali w sublokatorskim pokoju w Warszawie. Mimo że ojciec pracował w szpitalu, a matka w klinice Instytutu Dentystycznego, nie było ich stać na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Wkrótce po ślubie ojciec przyjął korzystną propozycję pracy w Kaliszu, mieście, którego żadne z nich nie znało. Jak podejrzewam, tej decyzji ojca sprzyjało to, że wyniesienie się z Warszawy oznaczało wyrwanie matki z zabierającej mu ją gęstej sieci powiązań rodzinnych i przyjacielskich.

KALISZ

Kalisz pretenduje do tytułu najstarszego miasta w Polsce, upatrując swego początku w starożytnej osadzie Calisia, położonej na szlaku rzymskich kupców wędrujących po bałtycki bursztyn. Leży nad rzeką Prosną, która dzieli się na trzy kanały opływające Kalisz, co czyni go miastem niezliczonych mostów.

W zaborze rosyjskim Kalisz był stolicą guberni. W czasie I wojny światowej uległ niemal całkowitemu zniszczeniu. Na drugi dzień po jej wybuchu do miasta oddalonego o kilkanaście kilometrów od granicy zaboru pruskiego wkroczyły oddziały pruskiej piechoty. Po paru spokojnych dniach zaczęły się prześladowania mieszkańców wywołane przypadkowym ostrzelaniem patroli. Wojska pruskie wymieniono na saskie oddziały i w nocy z 7 na 8 sierpnia 1914 roku zbombardowano miasto. Następnie zaczęto palić domy. Przez dwa tygodnie Kalisz płonął i obracał się w ruinę.

Po odzyskaniu niepodległości natychmiast przystąpiono do jego odbudowy, która przebiegała na tyle sprawnie, że kiedy rodzice przybyli do Kalisza na przełomie 1929 i 1930 roku, wojenne zniszczenia były mało widoczne.

Propozycję pracy w Kaliszu ojciec otrzymał w związku z podjętą tam w 1929 roku reorganizacją szpitalnictwa, budową nowego szpitala i wynikającym stąd zapotrzebowaniem na lekarzy różnych specjalności, których ściągano z całej Polski. Pojechał tam najpierw sam, a wkrótce dołączyła matka w ciąży ze mną i Szaniasia, która nie chciała opuszczać „panienki”.

Pojawiłam się na świecie 20 kwietnia 1930 roku. Pierwsze miesiące po moim urodzeniu matka nie pracowała. Zachowały się jej fotografie jako młodej kobiety pochylonej nad wózkiem z małym dzieckiem.

Dość szybko rodzice przeprowadzili się z pierwszego mieszkania do innego, położonego bliżej śródmieścia. Tu zaczynają się moje najstarsze, jeszcze mgliste, wspomnienia. Pamiętam rozkład tego mieszkania, to, że był tam gabinet dentystyczny matki i poczekalnia dla pacjentów, a przede wszystkim pamiętam Szaniasię. Drobną kobietę o gładkich czarnych włosach z pojedynczymi białymi nitkami siwizny, spiętych w kok, zawsze ubraną w biały, wykrochmalony fartuszek i niepodzielnie rządzącą domem.

Matka często odwiedzała Warszawę, tęskniąc do zostawionych tam przyjaciółek i rodziny. Zabierała mnie ze sobą i kiedy po powrocie okazywało się, że potłukłam kolana na jakimś warszawskim spacerze, czekała ją bura od Szaniasi za nieupilnowanie dziecka. W końcu 1933 roku zachorowałam na koklusz, a ponieważ miał się urodzić mój brat, trzeba mnie było izolować i na czas choroby wysłana zostałam do Warszawy, do przyjaciółki matki, Zosi, którą nazywałam ciocią. Po powrocie zastałam w moim łóżeczku braciszka, co nie nastawiło mnie do niego zbyt przychylnie. Rodzice wprawdzie kupili mi nowe i ładniejsze łóżeczko, ale to nie wyrównało straty poprzedniego.

Po urodzeniu brata Andrzeja nastąpiła nowa przeprowadzka do mieszkania przy najbardziej prestiżowej ulicy Kalisza, alei Józefiny (nazwanej na cześć żony Napoleona). Ulica ta wraz zawirowaniami historii systematycznie zmieniała nazwę. W 1934 roku stała się aleją Aleksandry Piłsudskiej (żony marszałka Józefa Piłsudskiego), w czasie wojny Fredrichstrasse, a po wojnie aleją Wolności.

Mój obraz dzieciństwa to wspomnienie lat spędzonych w Alejach. Z wcześniejszych czasów zachowały się jedynie pojedyncze przebłyski, natomiast te lata, które okazały się ostatnimi latami mojego dzieciństwa (przyjaciółka z mojego pokolenia powiedziała: miałyśmy bardzo dobre dzieciństwo, ale krótkie), tworzą w pamięci pełny obraz, nawet jeżeli jakieś jego fragmenty uległy zatarciu.

Rodzice zostawili już za sobą lata niedostatku, jakiego doświadczali w młodości. Świadczyło o tym obszerne mieszkanie w Alejach, gdzie znalazł się nie tylko dentystyczny gabinet matki, ale i rentgenologiczny gabinet ojca, w pełni wyposażony w najnowszą aparaturę, pozwalającą na stosowanie radioterapii i zakładanie odmy chorym na gruźlicę. Matka mówiła, że gabinet ojca udało się tak wyposażyć dzięki jej wygranej na loterii (przez całe życie miała skłonność do hazardu).

Poza gabinetami, w części prywatnej był pokój dziecinny, sypialnia rodziców, stołowy, a także reprezentacyjny gabinet ojca zwany „niebieskim” (biurko ojca przetrwało wszystkie historyczne zawieruchy i służyło mojemu mężowi, po jego śmierci dostał je wnuk) oraz pokój dla służby, przy którym była mała komórka, wykorzystywana jako ciemnia, gdzie wywoływano zdjęcia rentgenowskie robione przez ojca. Oboje rodzice poza przyjmowaniem pacjentów w domu mieli posady – ojciec pracował w szpitalu, matka w przychodni wojskowej.

Obsługa tak dużego mieszkania, z dwoma gabinetami i poczekalnią dla pacjentów w holu przy drzwiach wejściowych, wymagała zatrudnienia służby. Była więc opiekunka do dzieci, którą początkowo została oczywiście Szaniasia, a także kucharka i pokojówka, a w godzinach popołudniowych, kiedy ojciec zaczynał przyjęcia pacjentów, przychodził jeszcze laborant, który zajmował się wywoływaniem zdjęć rentgenowskich, a w chwilach wolnych od pacjentów grał z ojcem w karty, w grę zwaną „sześćdziesiąt sześć”. Karciane umiejętności ojca nie wychodziły poza tę grę oraz stawianie pasjansów. Natomiast matka była namiętną brydżystką. Na parterze domu, w którym mieszkaliśmy, ulokował się Związek Pań Domu, gdzie panie często oddawały się tej modnej wówczas grze. Zdarzało się, że brakowało im czwartej osoby do gry i wtedy dzwoniły do matki po ratunek i ta, uwinąwszy się z pacjentami, zbiegała do nich. Brydż, jak wiadomo, bardzo wciąga i trudno oprzeć się pokusie „jeszcze tylko ten jeden roberek”, więc z porą powrotu matki bywało różnie. Po latach ówczesna pokojówka powiedziała mi, że razem z kucharką wynosiły do łazienki szlafrok i domowe pantofle mamy, aby tam mogła się przebrać i w razie obudzenia się ojca, wchodząc do sypialni, mogła udać, że wraca z łazienki, ukrywając, że z brydża wróciła dopiero teraz.

Do dużego prania przychodziła praczka – w domu z tyloma osobami i dwoma gabinetami lekarskimi było mnóstwo prania. Pranie, zwłaszcza białych rzeczy, było fascynującym obrzędem. Najpierw była ogromna balia, zbudowana z drewnianych klepek, o którą trzeba było bardzo dbać, żeby się nie rozeschła i klepki nie rozsypały. Przynoszono ją do kuchni z piwnicy, napełniano wodą, przymocowywano wyżymaczkę, wstawiano metalową tarę i praczka zaczynała działać. Po upraniu na tarze białych rzeczy gotowano je w wielkim kotle z mydlinami na kuchni opalanej węglem, następnie płukano w wodzie zabarwionej niebieską farbką, krochmalono i już można było zanieść je na strych do suszenia, a potem do magla. Żyłam w przekonaniu, że nigdy nie opanuję sztuki prania „białego”. Na szczęście wymyślono proszki do prania i pralki.

Kuchnia była dla dzieci bardzo atrakcyjnym miejscem, gdyż poza samym praniem działo się tam wiele ciekawych rzeczy, związanych z przygotowywaniem posiłków. Niestety miejscem niebezpiecznym: rozpalona płyta kuchenna, prasowanie żelazkiem z umieszczaną w nim rozgrzaną do czerwoności pod kuchenną blachą „duszą”, kotły z gotującą się bielizną w czasie prania, dwupalnikowa maszynka gazowa podłączona gumową rurką do przewodu gazowego w ścianie (raz mój młodszy brat ściągnął ją na siebie wraz z gotującą się kaszką). My, dzieci, przebywałyśmy więc w kuchni rzadziej, niż miałybyśmy ochotę.

Nasze życie koncentrowało się w pokoju dziecinnym. Wspólnym posiłkiem z rodzicami był jedynie obiad, co wynikało z innego rytmu dnia naszego i rodziców. Pokój dziecinny zapewniał też większą swobodę, gdyż pod okiem opiekunek można było tam robić, co się chciało, nie przeszkadzając nikomu z dorosłych.

Nie znaczy to, że dzieciom nie wolno było opuszczać dziecinnego pokoju. Mogliśmy to robić, kiedy tylko chcieliśmy, a chcieliśmy, jeżeli było po co. W przypadku jakiejś trapiącej sprawy szliśmy do mamy, jeżeli była w domu, i to nawet wtedy, kiedy przyjmowała pacjentów. Nie należało mamie przeszkadzać w pracy, ale było rzeczą oczywistą, że dzieci nie zrobią tego bez ważnego dla nich powodu.

Bardzo lubiłam chodzić do pokoju stołowego, kiedy ojciec jadł wcześniejszą kolację przed wyjściem na jakieś zebranie. Spożywałam ją razem z nim, ciesząc się jego towarzystwem oraz marynowanymi grzybkami, których nie dawano dzieciom. Ojciec miał różne zebrania. Był członkiem Związku Oficerów Rezerwy oraz Związku Legionistów. Kiedy w styczniu 1932 roku z rozkazu Komendy Głównej Związku Rezerwistów i Byłych Wojskowych został zorganizowany w Kaliszu 13. pułk Rezerwistów i Byłych Wojskowych, objął w nim stanowisko Naczelnego Lekarza. Przynależność do tego pułku uprawniała do noszenia munduru, co chętnie czynił, o czym świadczą fotografie z tamtych lat. Jego czapka wojskowa miała bordowy otok, który oznaczał lekarza, i na nim dwie gwiazdki porucznika.

W marcu 1932 roku wybrano go na wiceprezesa Koła Okręgowego Związku Oficerów Rezerwy w Kaliszu. Kiedy w połowie lat trzydziestych zmieniła się atmosfera polityczna i ludzie o poglądach prawicowych zaczęli odgrywać główną rolę, wystąpił ze Związku w grudniu 1935 roku i skupił się na pracy w Związku Legionistów. W 1938 roku powierzono mu otwarcie uroczystej akademii w Teatrze Kaliskim zorganizowanej przez ten Związek dla uczczenia rocznicy odzyskania niepodległości. W styczniu 1939 roku został wybrany na członka Zarządu Oddziału Związku Legionistów w Kaliszu.

Działając w Związku, wiele uwagi poświęcał sytuacji bytowej byłych legionistów i ich rodzin. Kiedy po wojnie wróciliśmy z matką do Kalisza i dałam introligatorowi kilka książek do oprawy, ten nie chciał żadnej zapłaty, gdyż stwierdził, że ma przedwojenny dług wdzięczności wobec ojca, który ongiś mu pomógł. Pamiętam też, jak w ostatnich latach przed wojną, kiedy w Polsce narastał antysemityzm i mnożyły się plakaty z hasłem „Nie kupuj u Żyda”, ojciec kazał nam kupować materiały piśmienne wyłącznie w sklepiku pewnej Żydówki, wdowy po legioniście, której mogło zagrażać bankructwo.

W listopadzie 1931 roku ojciec został odznaczony Krzyżem Niepodległości. Z wcześniejszych lat miał już Srebrny Krzyż Zasługi. W latach trzydziestych, już jako rezerwista, został awansowany na kapitana.

W Kaliszu żywe było środowisko lekarskie. Wszystkich tamtejszych lekarzy skupiało Kaliskie Towarzystwo Lekarskie istniejące od 1877 roku i aktywne do dzisiaj, jedno z najstarszych towarzystw lekarskich w Polsce. W latach trzydziestych jego członkami było wielu lekarzy o poglądach liberalno-demokratycznych, centrolewicowych czy też wręcz lewicowych. W 1932 roku jedenastu z nich, między nimi mój ojciec i dwóch z najbliższego kręgu znajomych, wystosowało do „Wiadomości Literackich” list z wyrazami uznania dla lekarza i pisarza Tadeusza Boya-Żeleńskiego, walczącego o prawa kobiet, za „śmiałą i męską akcję publicystyczną”. „Po ogłoszeniu tego listu – jak pisze autor opisujący dzieje Towarzystwa – rozpoczęła się w Kaliszu burza. Potępiono ich publicznie, bojkotowano, co odbiło się na ich praktykach lekarskich. Sytuacja ta trwała kilka lat”14.

Wojsko i medycyna przez całe życie były dwiema fascynacjami ojca. Z czasów służby, zwłaszcza w Legionach, zachował wiele przyjacielskich kontaktów. Generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski odwiedzał nas przy okazji wizytacji stacjonującego w Kaliszu pułku. Pamiętam go jako wysokiego pana w długim wojskowym płaszczu, z którego kieszeni kiedyś w okresie Wielkanocy wyjął dwa żółte kurczaczki dla mnie. Bywało, że będąc u nas, korzystał z zawodowych umiejętności mamy. Odznaczony wieloma orderami za odwagę i czyny wojenne, na fotelu dentystycznym bał się bólu tak jak wszyscy inni i, odkładając pistolet, żartował: „Pani Zosiu, jak będzie bolało, to strzelam”.

Podwójny związek mojego ojca z wojskiem i medycyną jaskrawo widać w wyborze chrzestnych rodziców moich i brata. Ochrzczeni zostaliśmy późno, mój brat miał już chyba półtora roku, a ja byłam na tyle duża, że zapamiętałam uszytą na tę okazję białą sukienkę z wyhaftowanymi na karczku niebieskimi kwiatkami. Rodzice marudzili z naszym chrztem, gdyż, jak mówili, trudno było ustalić termin dogodny dla wszystkich zaangażowanych w tę uroczystość, to jest mieszkającego w Łodzi księdza, wuja matki, oraz całej czwórki chrzestnych. Podejrzewam, że najtrudniej było uzgodnić termin z moim ojcem chrzestnym, majorem, służącym w sekcji wywiadu Sztabu Generalnego w Warszawie. Moją matką chrzestną została żona zastępcy dowódcy pułku stacjonującego w Kaliszu, chrzestnymi rodzicami brata zostali lekarz i żona innego lekarza.

To zwlekanie z chrztem dzieci, mimo takich czy innych usprawiedliwień, wynikało, jak sądzę, w dużej mierze z obojętności religijnej. Oczywiście, pacierza nas uczono i pilnowano odmówienia modlitwy przed snem, ale nie przypominam sobie żadnego uczestnictwa całej rodziny w jakichkolwiek praktykach religijnych.

Rosłam w środowisku lekarskim. Lekarze, którzy w latach trzydziestych zostali ściągnięci do Kalisza, nie będąc tam zadomowieni, tworzyli własne kręgi towarzyskie, czego rezultatem były ścisłe kontakty i przyjaźnie ich dzieci. Zaprzyjaźnieni byliśmy zwłaszcza z dwojgiem dzieci w tym samym wieku: starsza dziewczynka, Inka, była pół roku młodsza ode mnie, a jej brat Marek pół roku młodszy od mojego brata. Stanowiliśmy dwie nierozłączne pary, a zamieszkiwanie na tej samej ulicy ułatwiało częste wzajemne odwiedziny i wspólne zabawy. Czasami zostawaliśmy u nich na kolacji i kiedy wracaliśmy później niż zwykle, ojciec, stawiający pasjansa w jadalni, witał nas żartobliwie zapomnianymi już dzisiaj słowami „włóczykije, powsinogi”. Zawiązana wtedy dziecięca przyjaźń okazała się przyjaźnią na całe życie.

Wychowywani byliśmy w duchu dalekim od autorytaryzmu. Znakomitym przykładem jest istniejący w tym środowisku stosunek do preferencji kulinarnych dziecka. Z wielu opowieści i wspomnień znamy opisy despotycznych reakcji na niechęć dziecka do zjedzenia jakiejś potrawy, kiedy to podaje mu się ją dopóty, dopóki zgłodniałe w końcu ją zjada. U naszych przyjaciół chłopiec, mający wtedy mniej niż 3 latka, odmawiał jedzenia czegokolwiek poza mielonymi kotletami, więc zamiast zmuszać go do jedzenia innych rzeczy, robiono z nich kotlety.

Mieliśmy dużo swobody i samodzielności. Rodzice nie kojarzyli się nam z rozkazami i przymusem, ale bezpieczeństwem oraz oparciem i mimo że poza wspólnymi obiadami niewiele czasu spędzali z nami, rośliśmy ze świadomością, że w każdej chwili są do naszej dyspozycji. Nie przypominam sobie żadnych kar. Pamiętam natomiast tłumaczenia, że jakieś postępowanie jest niedobre, że czegoś nie powinno się z takich to i takich powodów robić, a z kolei coś innego należy, że to jest dobre, a tamto złe.

Pamiętam zwłaszcza pewną rozmowę z ojcem, która wywarła wpływ na całe moje życie. Wróciliśmy z wakacji spędzonych w Tokarzewie, majątku ziemskim, w którym prowadzono pensjonat. Byliśmy tam pod opieką panny Gieni, która zastąpiła Szaniasię, kiedy ta opuściła nas i zamieszkała ze świeżo przybyłą do Kalisza rodziną swojego syna. Wśród gości tego pensjonatu był młody chłopiec, gimnazjalista w wieku burzy hormonalnej, który dużo czasu spędzał z nami ze względu, jak sądzę, na pannę Gienię. Ogromnie mi imponował i wszystko, co wygłaszał, uważałam za absolutną prawdę. Jedną z nich było stwierdzenie, że Hitler jedną rzecz dobrze zrobił – rozwiązał w Niemczech sprawę Żydów. Po powrocie z wakacji przy rodzinnym stole z pewną miną wygłosiłam tę mądrość. Ojciec popatrzył na mnie i spokojnie zapytał: „A czy wiesz, co Hitler robił Żydom?”. Oczywiście nie miałam pojęcia. Nie pamiętam jego słów, ale musiało to zrobić na mnie ogromne wrażenie, gdyż w miarę, jak mówił, ten śliczny blond chłopiec przekształcał się w moich oczach w odrażającego potwora. I tak już zostało.

Byłam upartym dzieckiem. Łagodnością można było ze mną zrobić wszystko, natomiast na ostry nakaz reagowałam natychmiastowym oporem. Z opowiadania przyjaciółki mamy, wspomnianej wcześniej cioci Zosi, znam przypadek mojej ostrej konfrontacji z ojcem. Ciocia Zosia, która przyjechała do nas z wizytą, chciała gdzieś iść ze mną, ale nie mając ochoty przechodzić przez znajdującą się w holu przy drzwiach frontowych poczekalnię, w której siedzieli pacjenci, zaproponowała wyjście kuchennymi schodami. Sprzeciwiłam się. Te schody były niewygodne i dość ciemne, a nadto prowadziły na podwórze, a stamtąd trzeba było przejść przez piwnice frontowej części domu. Piwnic nie cierpiałam i dalej nie cierpię.

W pewnym momencie naszego sporu ojciec wszedł do kuchni i kazał iść tymi schodami. Podejrzewam, że moją niechęć interpretował w kategoriach klasowych i bardzo mu się nie spodobała. Im bardziej nalegał, tym większy stawiałam opór. Ciocia, widząc małe, zacięte dziecko, stojące przy drzwiach wyjściowych, które bez jednej łzy, tylko czerwieniąc się, wciąż odmawia wykonania polecenia irytującego się mężczyzny, była z każdą chwilą coraz bardziej przerażona, zwłaszcza że zawsze trochę bała się mojego ojca, uchodzącego za człowieka gwałtownego. Odgłosy wzmagającej się kuchennej awantury doszły do gabinetu matki i przyszła zobaczyć, co się dzieje. Natychmiast rzuciłam się w jej ramiona, wybuchając ogromnym płaczem. Myślę, że potrafiła nas oboje uspokoić i załagodzić sytuację.

Uwielbiałam ją bezgranicznie. Kiedy dowiedziałam się, że przed urodzeniem byłam w jej ciele, zachwyciło mnie to i uszczęśliwiło. Oboje z bratem lubiliśmy cielesny kontakt z matką i wkradanie się nocą do jej łóżka. Nie było to aprobowane, ale też niezbyt surowo zakazane i każdej nocy odbywała się gra. Nasze łóżeczka stały wzdłuż ściany dziecinnego pokoju, na którego końcu były drzwi do sypialni rodziców. Przy drugiej ścianie, blisko tych drzwi, stało łóżko naszej opiekunki. Jeśli któreś z nas się obudziło, skradało się do drzwi sypialni tak, aby jej nie obudzić. Jeśli obudziła się, zanim dotarliśmy do drzwi, zawracała nas. Ale jeśli zdołaliśmy dotrzeć do nich i uchwycić klamkę, to bingo! Już nie dawaliśmy się cofnąć. Były takie noce, w których nam obojgu udawało się dotrzeć do łóżka mamy.

W pamięci ludzkiej, jak wiadomo, znacznie trwalej zapisuje się to, co miłe, niż to, co przykre. Być może dlatego obraz dzieciństwa rysuje mi się prawie wyłącznie w różowych barwach, które szczególnej intensywności nabierają w zestawieniu z tym, co nastąpiło potem. W tym sielankowym okresie najcięższym przeżyciem była choroba brata. Kiedy nikt nawet nie śnił o antybiotykach, a sulfamidy dopiero wchodziły w użycie, jego banalne przeziębienie przekształciło się w zapalenie wsierdzia, a potem dołączyło się ropne zapalenie opłucnej. Kiedy ojciec zobaczył to na zdjęciu, przeraził się, gdyż wiedział, że szanse przeżycia są minimalne. Dom stanął na głowie i przekształcił się w szpital. Brata przeniesiono do sypialni rodziców, matka dzień i noc przy nim czuwała i ani na chwilę nie odchodziła od jego łóżka. Aby mogła chociaż trochę odpocząć, sprowadzono pielęgniarkę. To nic nie dało. Gdy pielęgniarka była przy łóżku dziecka, matka w drugim pokoju podpatrywała przez dziurkę od klucza, co tam się dzieje.

W Kaliszu lekarze walczyli o życie dziecka, wspierani przez przyjeżdżającego z Poznania słynnego profesora pediatrii, Karola Jonschera. W Warszawie babcia odwoływała się do potęg pozaziemskich i modląc się do Matki Boskiej o wyzdrowienie wnuka, ślubowała odbycie pieszej pielgrzymki do cudownego obrazu na Jasnej Górze.

W tym całym zamieszaniu nie było miejsca dla mnie i na czas choroby znalazłam się u państwa Trzeciaków, rodziców jednej z moich koleżanek, Danki. Pan Mieczysław Trzeciak był chirurgiem, natomiast pani Maria Trzeciakowa niezwykle interesującą osobą o prawdziwie artystycznej duszy. Była zamiłowaną, chociaż niezbyt dobrą malarką, miała natomiast ogromny talent i wiele zapału do organizowania dziecinnych widowisk, wystawianych następnie nawet na miejskiej scenie teatralnej. Znajdowała teksty, projektowała kostiumy oraz dekoracje, no i potrafiła nauczyć dzieci czegoś, co zasługiwało na pokaz publiczny, a także namówić dorosłe osoby do wsparcia widowiska swoimi umiejętnościami. Pamiętam dwa takie przedstawienia. Z jednego z nich pozostała mi fotografia grupy małych aktorów, ze mną jako stokrotką, oraz drukowany program, z którego wynika, że głosy za sceną wykonywał przykościelny chór, a śpiewem towarzyszyła przedstawieniu nauczycielka śpiewu w kaliskiej szkole muzycznej.

W czasie pobytu u państwa Trzeciaków tęskniłam do mojego domu i rodziców, którzy bez reszty zaabsorbowani chorobą brata, nie mieli czasu na widywanie się ze mną. Pewnego razu przypadkiem natknęłam się na ojca w Alejach, szedł ubrany w palto z bobrowym kołnierzem i melonik, rzadkie nakrycie głowy poza Małopolską, z której się wywodził. Z wielką radością rzuciłam mu się na szyję.

Brat przeżył – był chyba jedynym dzieckiem, któremu to się wówczas udało – i życie domowe wróciło na stare tory, a ja do naszego pokoju dziecinnego.

Dość wcześnie, jeszcze przed pójściem do szkoły, nauczyłam się czytać, aby uwolnić się od proszenia dorosłych o czytanie. Chciałam być niezależna. Pomogła mi w tym Szaniasia, która wprawdzie sama nie umiała czytać, ale znała wiele liter, których – jak twierdziła – nie potrafiła jedynie składać. Ja je sobie poskładałam, a o brakujące dowiadywałam się na własną rękę. Pamiętam, jak poznałam literę Y. Miałam ebonitowe pudełko po produkcie firmy Bayer, na którego wieczku nazwa firmy napisana była poziomo i pionowo w taki sposób, że litera Y znajdowała się w środku krzyżujących się napisów. Bardzo mnie zaciekawiła i przypomniałam sobie, że taką samą literą kończą się wszystkie nazwy moich owocowych cukierków. Wzięłam więc ich parę i poszłam do kuchni poprosić o ich odczytanie. Więzi pokoju dziecinnego z kuchnią były zawsze bardzo bliskie. W wielu sprawach dzieciom prościej było iść do kuchni, gdzie zawsze była kucharka, a często też i pokojówka, niż do pracujących rodziców. Nazwy zostały przeczytane i poznałam dźwięk, któremu ta litera odpowiada.

Zaczęłam czytać i szybko popadłam w uzależnienie. Danka Trzeciakówna przez długie lata miała żal o to, że kiedy przychodziłam do niej, nie podejmowałam wspólnej zabawy, ale sięgałam po książkę z półki i, usadowiwszy się w kącie, zaczynałam czytać. Rodzice pozwalali mi czytać, co chciałam, więc czytałam wszystko, co było w domu i wpadło w moje ręce, w tym gazety, w których, co oczywiste, ograniczałam się do nagłówków. Do rodzinnych anegdot należała opowieść o tym, jak przeczytawszy jeden z nich, pobiegłam do telefonu, aby powiadomić przyjaciółkę: „Danka, Niemcy bombardują Hiszpanię!”.

Książki przynosił ojciec. Wśród nich nie zabrakło oczywiście polskiego tłumaczenia popularnej wówczas książki Grey Owla Sejdżio i jej bobry (TheAdventures of Sajo and her Beaver People). Pamiętam, że kiedyś, w czasie jakiejś choroby, leżąc w łóżku ojca w sypialni, przeczytałam opis spływu Czarną Hańczą, przepiękną rzeczką w północno-wschodniej Polsce. Lektura była początkowo nieco nudnawa, ale skoro nic innego nie miałam, więc zadowalałam się tym. W miarę czytania Czarna Hańcza nabierała bajkowego uroku i spływ tą rzeczką stał się na długo moim marzeniem, które spełniłam trzydzieści lat później w zupełnie innej rzeczywistości.

Mając sześć lat, razem z Danką zaczęłyśmy chodzić do szkoły zwanej Związkową, ponieważ była ćwiczeniówką Seminarium Nauczycielskiego, prowadzonego przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Rok później pojawiła się tam w pierwszej klasie młodsza od nas o pół roku Inka. Nie mam z tej szkoły wielu wspomnień poza tym, że szkolne mundurki były brązowe i miałyśmy takiego samego koloru aksamitne berety przystrojone złotym sznureczkiem oraz że pierwszą ocenę trójkową dostałam za rysunek doniczki, której równe pomalowanie akwarelą zdecydowanie przerastało moje możliwości. Chociaż szkoła była dosyć oddalona od miejsca, gdzie mieszkaliśmy, wcześnie zaczęłam do niej chodzić sama, przynajmniej tak mi się zdawało. Wiele lat później dowiedziałam się, że cały czas, a być może tylko na początku, skrycie towarzyszyła mi opiekunka. W ten sposób, nie ograniczając mojej samodzielności, zapewniano mi bezpieczeństwo.

Ważnym elementem naszego dzieciństwa były spacery. Przywiązywano wielką wagę do jak najdłuższego przebywania dzieci na świeżym powietrzu. Myślę, że niemały wpływ miał na to Julian Gruner15, pediatra z najbliższego kręgu przyjaciół rodziców, zagorzały propagator zdrowego trybu życia. Był nie tylko świetnym lekarzem, ale i wybitnym sportowcem: w 1922 roku ustanowił polski rekord skoku wzwyż i był zdobywcą dziesięciu medali mistrzostw Polski seniorów, w tym trzech złotych: jednego za rzut oszczepem i dwóch za skok wzwyż. To dzięki niemu uwolniono nas od noszenia w lecie skarpetek i pantofli, zastępując je sandałami z jednym paskiem noszonymi na bose stopy. Takie obuwie było wówczas czymś ekstrawaganckim i szewc musiał je robić na zamówienie.

W Alejach mieszkaliśmy w pobliżu pięknego parku, który stał się głównym miejscem spacerów i zabaw. Szło się tam przez drewniany most na końcu ulicy, gdzie zawsze stały kobiety z koszami pełnymi andrutów. Słynne, jedyne na świecie kaliskie andruty, wypiekane od początku XIX wieku, obecnie wpisane na europejską listę produktów regionalnych, nieodłączni towarzysze naszych zabaw w parku, pozostały w mej pamięci jako symbol szczęśliwego dzieciństwa.

Był jeszcze drugi park. Ten, do którego szło się przez most, to był Stary Park, otoczony wodą, ze sztucznymi ruinami stanowiącymi świetne miejsce do zabaw, oranżerią, sadzawką z wysepką oraz łabędziami i oczywiście z budzącym strach umundurowanym panem parkowym, który pilnował porządku. Naprzeciwko Starego Parku był Nowy Park, mniejszy, ale też z zaroślami dobrymi do zabaw i wyspą na rzece. Przy niskim poziomie wody można było się tam dostać, co było wielką atrakcją, ale niezwykle rzadką. Po wojnie teren ten przestał być parkiem: powstał tam cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej.

Tyle wody dookoła przydawało miastu urody, umożliwiało urządzanie ślizgawki w zimie i sprzyjało wioślarstwu. Już w 1894 roku powstało Kaliskie Towarzystwo Wioślarskie (KTW), które istnieje do dzisiaj. W czasach mojego dzieciństwa wzdłuż brzegu Prosny w górę głównego nurtu były przystanie klubów wioślarskich: szkolnego Klubu Wioślarskiego, policyjnego, wojskowego oraz Żydowskiego Klubu Sportowego „Makabi”.

Ojciec był członkiem wojskowego klubu wioślarskiego i z zamiłowaniem uprawiał turystykę kajakową. Na przystani wojskowej trzymał kajak, którym pływał po Prośnie (kajak ten przetrwał i pływaliśmy nim w powojennych latach). Miał też drugi kajak, składany, do letnich spływów, najczęściej wodami wschodniej Polski. Nie były to strony zbyt bezpieczne i ojciec zabierał ze sobą broń. W ostatnich przedwojennych latach pływał razem z matką: pływali tygodniami, biwakując na brzegach rzek i nocując w rozbijanym wieczorem namiocie, co wymagało codziennego nadmuchiwania materacy (pompek nie było). W 1938 roku ojciec zdobył odznakę wojskowego klubu wioślarskiego, przyznawaną tym, którzy przepłynęli najdłuższą trasę w danym sezonie. Bardzo się nią cieszył i był z niej dumny.

Wakacje spędzaliśmy bez rodziców. To, że dzieci mają spędzać lato poza miastem, należało do niewzruszonych zasad. Pierwsze letnie miesiące, jakie pamiętam, spędzaliśmy w pobliskiej, oddalonej o cztery kilometry od Kalisza wsi Winiary (dzisiaj dzielnicy miasta), dokąd łatwo było rodzicom dojeżdżać dorożką. Bywaliśmy tam z Szaniasią, która chodziła z nami do lasu, zbierała grzyby i uczyliśmy się od niej odróżniać jadalne od trujących. Winiary były wówczas majątkiem ziemskim, na gruncie którego były budynki dwóch browarów: starego i nowego – i w tym ostatnim znajdowały się pomieszczenia wynajmowane letnikom. Któregoś lata matka wpadła na znakomity pomysł wydzierżawienia od właścicieli grządki truskawek, dzięki czemu mieliśmy świeże, własnoręcznie zrywane, owoce. Pamiętam, że któreś lato spędzała tam też pani Trzeciakowa z córką, Danką, i było też takie lato, kiedy była z nami babcia.

Potem został odkryty Tokarzew, majątek ziemski, gdzie prowadzono pensjonat. Tam trzeba już było jechać koleją i chociaż podróż była krótka i nie zabierała wiele czasu, wymagała przesiadki w Ostrowie Wielkopolskim. Dojeżdżało się do stacji w Ostrzeszowie, gdzie czekał czarny, lśniący powóz ze stangretem w liberii, który dowoził nas na miejsce. Właścicielką majątku była siwa, dostojna pani Klajnertowa. Miała dwóch synów, z których jeden, pan Olo, zajmował się uprawami, natomiast drugi, pan Mietek, hodowlą. Miała też zamężną córkę, która wprawdzie mieszkała w Ostrzeszowie, ale zarządzała ogrodem. Rodzicom spodobało się to miejsce, ponieważ było na tyle niedaleko Kalisza, że mogli nas łatwo odwiedzać i nadto, posyłając nas tam z opiekunką, wiedzieli, że oprócz niej jest jeszcze pani Klajnertowa, która „ma na wszystko oko”.

W 1937 roku spędziliśmy tam mnóstwo czasu, pojechawszy wiosną, zdaje się, że już w kwietniu. Powodem były odkryte zmiany w moich płucach, które mogły zapowiadać gruźlicę. Początkowo chciano mnie wysłać do sanatorium w Rabce i nawet trwały do tego przygotowania polegające na znaczeniu bielizny wyszywanymi monogramami, ale doktor Gruner razem z ojcem (bądź co bądź rentgenologiem, który miał wiele do czynienia z gruźlicą) zdecydowali, że wystarczy długi pobyt na wsi na świeżym powietrzu. A więc Tokarzew. Oczywiście, mnie też to bardziej odpowiadało, bo bałam się wyjazdu do sanatorium i pobytu wśród obcych, a tu miałam być z bratem i opiekunką, panną Genią, oraz niezbyt daleko od rodziców, dojeżdżających do nas od czasu do czasu.